Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Waris urodziła się w Somalii, w plemieniu pustynnych wędrowców, wychowała się pośród kóz, bydła i wielbłądów.
W wieku 13 lat dziewczęta z tego plemienia są poddawane rytuałowi obrzezania i wydawane za mąż. Jednak bohaterka książki została poddana obrzezaniu w wieku około 5 lat, a miała być wydana za mąż dopiero w wieku 13 lat
Te dwa wydarzenia zaważyły na całym przyszłym życiu Waris.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Nowych Ostrowach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Waris DirieCathleen Miller
KWIATPUSTYNI
Z namiotu nomadówdo Nowego Jorku
Z angielskiego przełożyłMarek Wrześniewski
ŚWIAT KSIĄŻKI
Tytuł oryginału
Desert FlowerWydano po raz pierwszy nakładem William Morrow and Company Inc.,Nowy Jork 1998
Redakcja
Piotr Jan Piegat
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
KorektaJacek Ring, Bożenna Burzyńska
Copyright © 1998 by Waris Dirie
© Copyright for the Polish edition by Bertelsmann Media Sp. z o.o.Warszawa 1999
Wszelkie prawa zastrzeżone
Bertelsmann Media Sp. z o.o.Świat Książki
Warszawa 2000
Skład KOLONEL
Druk i oprawa Rzeszowskie Zakłady Graficzne SA
ISBN 83-7227-280-8Nr 2288
Teraz wiem, że przetrwanie burz i huraganów niesionych przez życie często jest możliwe tylko dzięki sile woli. Dedykuję tę książkę mojej matce, Fattumie Ahmed Aden, której siła była niezłomna.
Pokazała nam, swoim dzieciom, że trzeba zachować wiarę nawet w obliczu najbardziej niewyobrażalnych przeciwności losu. Było nas dwanaścioro, lecz każdemu poświęcała się w równej mierze - co samo w sobie jest osiągnięciem niebywałym. Jej mądrość przytłoczyłaby najmądrzejszych.
Poświęcała się bez przerwy, skarżyła rzadko. Widzieliśmy, że oddaje nam bez wahania wszystko, co może dać. Mimo że nieraz zaznała bólu utraty dziecka, trwała przy pozostałych z niezmienną siłą i odwagą. Bogactwo jej ducha i piękno ciała pozostały niezrównane.
Mamo, kocham Cię, szanuję i podziwiam, i dziękuję Wszechmocnemu Allachowi, że dał mi Cię jako matkę. Moją modlitwą jest uszanowanie Twej spuścizny przez wychowanie własnego syna zgodnie z tym, co Ty nam wpajałaś.
Jesteś strojnym ubiorem wyśnionym przez chwata,
O ty, niczym warta cale krocie szata.
Czy ujrzę jeszcze twarz raz tylko widzianą?
Rozpadły się zasłony - jesteś jak stal kuta.
Jesteś niczym w Nairobi wyrzeźbione złoto,
Słońca wczesne promyki wschodzące co rano.
Czy ujrzę jeszcze twarz raz tylko widzianą?
ludowy poemat z Somalii
Kwiat pustyni jest prawdziwą historią życia Waris Dirie. Ponieważ wszystkie przedstawione tu wydarzenia miały miejsce w rzeczywistości, osoby występujące w książce zostały - w trosce o zachowanie ich prywatności - w większości wypadków ukryte pod pseudonimami.
Zbudził mnie jakiś szmer. Otworzyłam oczy: stał przede mną lew. Powieki rozwarły mi się tak szeroko, jakbym wzrokiem chciała go całego pochłonąć. Spróbowałam wstać, ale nie jadłam od tak dawna, że bezwładnie osunęłam się na ziemię pod drzewem, które miało mnie chronić przed bezlitosnym światłem południa afrykańskiej pustyni. Zamknęłam oczy, moja głowa powoli opadła do tyłu, aż poczułam szorstkość pokrywającej pień kory. Lew był tak blisko, że rozpalone powietrze przenikała jego ostra woń.
Samotna wędrówka przez pustynię musiała się tak zakończyć. Nie miałam broni, nie miałam siły uciekać. Nawet gdybym była dość silna, żeby uciec na drzewo, nie miałam żadnych szans. Parę kroków i - cap! - sięgnąłby mnie łapą, której pazury były równie przydatne do wspinaczki, co i do zabijania. Już bez lęku otworzyłam oczy i powiedziałam:
Był to piękny samiec o złotej grzywie, młody i w pełni sił, miał jakieś pięć, sześć lat. Długi ogon leniwie smagał to jeden, to drugi bok, odganiając natrętne muchy. Wiedziałam, że może mnie zmiażdżyć w mgnieniu oka. I był królem. Ileż to razy widywałam ślady pościgu i śmierci zwierząt znacznie większych ode mnie.
Lew gapił się oczami koloru miodu, mrugając od czasu do czasu. Po chwili obejrzał się powoli za siebie.
- No już, zrób to!
Znowu popatrzył na mnie, znowu się obejrzał. W końcu oblizał wargi i przysiadł na zadzie. Zaraz wstał i zaczął się przede mną przechadzać tam i z powrotem, seksowny i elegancki. W końcu zawrócił i odszedł, stwierdziwszy zapewne, że na moich kościach jest zbyt mało mięsa, by zaprzątać sobie mną głowę. Pogalopował przez pustynię, aż płowe futro rozpłynęło się na tle piasku.
Kiedy zdałam sobie sprawę, że nie ma zamiaru mnie zabić, nie poczułam ulgi. Nie bałam się przecież, byłam gotowa na śmierć. Najwyraźniej zawsze przyjazny mi Bóg miał wobec mnie jakieś inne zamiary, jakiś powód, by pozostawić mnie przy życiu. Rzekłam więc:
- Co to znaczy? Weź mnie, kieruj mną.
I ruszyłam w drogę.
Początek całego tego koszmaru to ucieczka od ojca. Miałam wtedy 13 lat, żyłam na somalijskiej pustyni z moją rodziną, plemieniem nomadów. Pewnego dnia ojciec oznajmił, że postanowił o moim małżeństwie. Wiedziałam, że muszę działać szybko, zanim przyszły mąż zjawi się i porwie mnie znienacka1. Zwierzyłam się matce, że ucieknę; chciałam odnaleźć jej siostrę, mieszkającą w Mogadiszu, stolicy Somalii. Oczywiście nie byłam nigdy ani w Mogadiszu, ani w żadnym innym mieście. Nigdy też nie widziałam się z ciotką, ale dziecięcy optymizm kazał mi sądzić, że wszystko jakoś się ułoży.
Kiedy ojciec i reszta rodziny głęboko zasnęli, matka zbudziła mnie i powiedziała:
- Teraz idź.
Rozejrzałam się, żeby coś zabrać, ale niczego nie było - żadnej butelki wody, dzbana mleka ani koszyka z jedzeniem - więc bosa i odziana tylko w udrapowaną chustę ruszyłam w czerń pustynnej nocy.
Nie znałam drogi do Mogadiszu, po prostu pobiegłam przed siebie. Z początku niezbyt szybko, bo nic nie widziałam - kluczyłam i potykałam się o korzenie. W końcu postanowiłam usiąść i doczekać świtu. W Afryce węże są wszędzie, a ja bałam się ich potwornie, każdy nadepnięty korzeń wydawał mi się przyczajoną kobrą. Kiedy słońce wytoczyło się ponad horyzont, pognałam jak gazela. Biegłam i biegłam godzinami.
Do południa zapędziłam się daleko w czerwone piaski i głęboko we własne myśli. Dokąd, u diabła, tak gonię? Nie wiedziałam, dokąd iść. Pejzaż wydawał się ciągnąć w nieskończoność, piasek znaczyły tylko pojedyncze akacje i kolcorośle. Głodna, spragniona i zmęczona, zwolniłam i zaczęłam iść noga za nogą. Wlokłam się znudzona dumając, jak potoczy się moje nowe życie, co nowego mi się przydarzy.
Kiedy tak roztrząsałam te kwestie, wydało mi się, że słyszę wołanie:
- Waris!... W-a-a-a-ris!.
To był głos ojca!!! Zaczęłam się miotać wokoło, wypatrując, skąd dochodzi wołanie, ale nie zobaczyłam nikogo. Z początku zdawało mi się, że uległam złudzeniu, ale to „Waris!... W-a-a-a- ris!” tłukło się echem coraz bliżej. Ton był błagalny, lecz mój lęk wcale nie stał się przez to mniejszy. Nic mi się nie zdawało, to naprawdę był ojciec, z pewnością podążył po moich śladach na piasku. Jeśli mnie złapie, zabierze z powrotem i nie dość, że wyda za tego faceta, to jeszcze zbije. Mimo że byłam w drodze od wielu godzin, zaczęłam biec tak szybko, jak tylko się dało.
Nie dogoni mnie - myślałam - bo jest stary, a ja młoda i szybka. W mych dziecięcych wyobrażeniach ojciec był człowiekiem starym. Teraz wydaje mi się to śmieszne, miał wtedy nieco ponad trzydzieści lat. Wszyscy byliśmy niebywale sprawni, bo wszędzie i zawsze trzeba było biegać, nie mieliśmy samochodu ani żadnego innego środka transportu. A ja zawsze byłam bardzo szybka, czy to gdy ścigałam zwierzęta, czy to szukając wody, czy to biegnąc w stronę domu po zmierzchu, by dopaść bezpiecznego schronienia, zanim zapadną ciemności.
Po pewnym czasie wołanie ustało, zwolniłam więc do marszu. Pomyślałam, że wystarczy być stale w ruchu, aby ojciec zmęczył się i zawrócił do domu. Obejrzałam się i zobaczyłam go, jak zbliża się po stoku wzgórza piętrzącego się za moimi plecami. Przerażona, zaczęłam biec coraz szybciej. To było jak surfmg po piaskowych falach: wspinałam się mozolnie na kolejne wzgórze, a on ześlizgiwał się ze zbocza poza mną. Trwało to przez całe godziny, aż w końcu zgubiłam go z oczu. Już nikt mnie nie wołał. Serce biło mi jak szalone, więc przystanęłam za jakimś krzakiem i zaczęłam się rozglądać. Nic, żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Nie chciałam powtórzyć błędu poprzedniej nocy i zboczyłam na skały, gdzie nikt nie mógł dojrzeć moich śladów. Żeby jeszcze bardziej utrudnić ojcu zadanie, zmieniłam kierunek marszu.
Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, byłam więc przekonana, że ojciec zawrócił. I tak musiał poszukiwać domu w ciemnościach, nasłuchując odgłosów nocnego życia: dziecięcych okrzyków i śmiechu, muczenia krów i beczenia kóz. Wiatr niósł te głosy daleko po pustyni. To były nasze latarnie morskie, gdy zgubiliśmy się w mroku nocy.
Zmieniłam kierunek marszu, ale było to bez znaczenia, bo nie miałam pojęcia, którędy iść do Mogadiszu. Biegłam aż do zachodu słońca, biegłam, aż nie mogłam już nic przed sobą zobaczyć. Byłam głodna, myślałam tylko o jedzeniu. Moje stopy krwawiły. W końcu siadłam pod drzewem i zasnęłam.
Obudziło mnie palące słońce poranka. Otworzyłam oczy i zobaczyłam liście wspaniałego eukaliptusa pnącego się ku niebu2. Powoli docierało do mojej świadomości, w jakiej sytuacji się znalazłam: „Mój Boże, jestem sama. Co mam robić?”.
Wstałam i znowu pobiegłam. Biegłam tak przez wiele dni. Jak długo? - Nie wiem. Czas przestał istnieć. Były tylko głód, pragnienie, strach i ból. Gdy wieczór dojrzewał zupełnym mrokiem, zatrzymywałam się i zasypiałam. W południe, gdy skwar stawał się nie do zniesienia, siadałam pod drzewem i zażywałam czegoś w rodzaju sjesty.
To właśnie podczas kolejnej takiej sjesty zbudził mnie ze snu lew. Do tego momentu nie myślałam wcale o wolności. Jedyne, czego chciałam, to wrócić do mamy. Chciałam tego bardziej niż jedzenia i wody. Byliśmy przyzwyczajeni obywać się bez wody i jedzenia przez dzień lub dwa, ale wiedziałam, że nie da się przetrwać dużo dłużej. Stałam się tak słaba, że ledwo udawało mi się poruszać. Stopy popękały i pokryły się ranami, każdy krok był straszliwą udręką. Kiedy lew oblizywał się na mój widok, było mi już wszystko jedno - w gruncie rzeczy z wdzięcznością myślałam o szybkim zakończeniu tej męczarni.
Lew jednak popatrzył na kości sterczące przez skórę, na zapadłe policzki i wytrzeszczone oczy - i poszedł sobie. Nie wiem, czy poczuł litość na widok tak udręczonej istoty, czy była to czysto praktyczna decyzja, że kiepski ze mnie kąsek, czy też Bóg wstawił się za mną. Doszłam wszakże do wniosku, że Bóg nie mógłby być tak bezlitosny, żeby ocalić mnie przed lwem tylko po to, by następnie pozwolić mi zginąć jakże okrutniejszą śmiercią głodową. Miał w tym widocznie jakiś cel, więc zwróciłam się ku Niemu: „Weź mnie, kieruj mną”. Trzymając się drzewa, aby nie upaść, błagałam Go o pomoc.
Znowu zaczęłam iść. Po paru minutach zobaczyłam pastwisko pełne wielbłądów. Podbiegłam do wielbłądzicy z najbardziej nabrzmiałym wymieniem i zaczęłam ssać mleko jak cielę. Dostrzegł mnie pasterz i wrzasnął:
- Wynocha, ty mała suko!
- Usłyszałam świst i trzask bykowca, ale byłam tak zdesperowana, że ssałam dalej, szybko i mocno jak tylko się dało.
Pastuch biegł, wrzeszcząc wniebogłosy. Wiedział, że jeśli mnie nie odpędzi, bezcenne mleko przepadnie. Nie zdążył: nasyciłam się i ruszyłam do biegu. Gonił mnie jeszcze, usiłując dosięgnąć biczem, ale byłam szybsza. Stanął bezradnie w popołudniowym słońcu i miotał przekleństwa.
Zatankowałam pod korek; byłam teraz pełna energii. Biegłam więc dalej i dalej, aż dotarłam do wioski. Nigdy przedtem nie byłam w podobnym miejscu: były tu domy i ulice z ubitej na kamień ziemi. Szłam sobie środkiem takiej ulicy, przekonana, że tak właśnie należy robić. Spacerowałam, gapiąc się na wszystko dokoła. Przechodząca kobieta obrzuciła mnie wzrokiem i zawołała:
- Głupku jeden, skądżeś się tu wzięła? - A potem wrzasnęła do innych wieśniaków: - O Boże! Popatrzcie na jej stopy! - zdumiona widocznymi na nich ranami i strupami. - Mój Boże, to musi być jakiś przygłup z zapadłej wiochy! - poznała się na mnie. - Dziewczyno, jeśli chcesz żyć, zejdź z ulicy. Złaź z jezdni! - Zepchnęła mnie na pobocze i zaśmiała się.
Zdawałam sobie sprawę, że wszyscy ją słyszą i bardzo się wstydziłam. Opuściłam głowę, ale dalej maszerowałam środkiem drogi, bo nie miałam pojęcia, o co tej babie chodzi. Wkrótce się dowiedziałam. Biiip! biiip! - nadjechała ciężarówka. Gdybym nie odskoczyła, zmiażdżyłaby mnie na pewno. Zaczęłam więc iść brzegiem drogi, wystawiając rękę w nadziei, że ktoś się zatrzyma i pomoże mi. Trudno powiedzieć, że zdecydowałam się na podróż autostopem, bo nie miałam wtedy pojęcia, co to oznacza. Wreszcie stanęłam i wystawiłam rękę na drogę. Następny samochód przejechał tak blisko, że o mało mi jej nie urwał. Targnęłam ręką ku sobie, po czym wystawiłam ją już znacznie ostrożniej i zaczęłam powoli iść dalej. Wpatrywałam się w twarze ludzi za szybami samochodów, błagając w duchu, by któryś się zatrzymał.
No i jeden się zatrzymał. Nie bardzo chce mi się chwalić, co z tego wynikło, ale cóż na to poradzę? Mogę jedynie opowiedzieć całą prawdę. Do dzisiaj, kiedy tylko to sobie przypomnę, chciałabym ponownie móc zawierzyć swoim przeczuciom i za nic w świecie nie skorzystać z tej okazji.
Ciężarówka była wyładowana kamieniami wielkości piłki tenisowej. W szoferce siedziało dwóch mężczyzn. Kierowca otworzył drzwi i rzucił po somalijsku:
- Wskakuj, kochanie!
Uczucie bezradności i strach przyprawiły mnie o mdłości.
- Jadę do Mogadiszu - wykrztusiłam.
- Zabiorę cię, gdzie tylko zechcesz - powiedział kierowca i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Znałam ten czerwony uśmiech. Kierowca miał zęby czerwone od khatu - narkotycznej rośliny podobnej w działaniu do liści koki; mój ojciec też jej zażywał od czasu do czasu. Kobietom w ogóle nie pozwalano używać khatu, i bardzo dobrze, bo po khacie mężczyźni dostawali kręćka, stawali się podnieceni i agresywni. Wielu z nich khat wręcz zniszczył życie.
Przeczuwałam, że coś jest nie tak, ale nie bardzo wiedziałam, co dalej ze sobą robić, więc przystałam na propozycję. Kierowca kazał mi się wspiąć na skrzynię z ładunkiem. Odetchnęłam z ulgą, że będę z dala od tych dwóch w szoferce. Wcisnęłam się w kąt, próbując sobie wmówić, że jest mi bardzo wygodnie na kupie kamieni. Zapadł już zmrok i jak to na pustyni, od razu zrobiło się bardzo chłodno. Ciężarówka gnała naprzód, a ja rozciągnęłam się na kamieniach poza zasięgiem lodowatego wiatru.
Nagle zdałam sobie sprawę, że klęczy koło mnie towarzysz kierowcy. Miał koło czterdziestki i był po prostu obrzydliwy. Jego czaszka pozbyła się już mnóstwa włosów i próbował to sobie wynagrodzić idiotycznym wąsikiem. Mocno przerzedzone, pokryte czerwonym nalotem khatu zęby rosły każdy w inną stronę - szczerzył je teraz obleśnie. Choćbym żyła dwieście lat, nie zapomnę tej gęby. Do tego był tłusty, co stało się jeszcze bardziej oczywiste, gdy ściągnął spodnie. Jego wyprężone prącie dyndało w mroku, gdy zaczął siłą rozwierać moje uda.
- Nie, proszę, nie! - błagałam.
Zaplotłam patykowate nogi, jakbym chciała z nich zrobić precel, i nie puszczałam. Wściekły, że nie może sobie ze mną poradzić, trzasnął mnie ręką w twarz. Mój skowyt pochłonął wicher szalejący po skrzyni ciężarówki pędzącej przez noc.
- Rozsuń nogi!
Walczyliśmy zawzięcie; jego ciężar przygniatał mi plecy do kanciastych kamieni. Znowu podniósł ramię i chlasnął mnie na odlew, tym razem mocniej. Otrzeźwiło mnie to na tyle, że pomyślałam o zmianie taktyki - był zbyt silny, żeby stawiać mu opór na oślep. Najwyraźniej miał wprawę w tym, co robił. W odróżnieniu ode mnie, był w takiej walce doświadczony i bez wątpienia zgwałcił już niejedną kobietę; niewiele brakowało, aby i ze mną mu się powiodło. Chciałam go zabić. Zabić! Nie miałam jednak żadnej broni. Zaczęłam więc udawać pożądanie:
- No dobrze, dobrze. Ale pozwól mi najpierw zrobić siusiu - zadyszałam słodko.
Jeszcze bardziej się podniecił:
- Hej! ta mała chce tego! - i puścił mnie.
Popełzłam w drugi kąt mrocznej paki i kucnęłam, udając, że oddaję mocz. Miałam parę chwil wytchnienia i namysłu. Chwyciłam największy kamień, jaki zdołałam wymacać, wróciłam i położyłam się obok niego.
Kiedy wlazł na mnie, zebrałam wszystkie siły i trzasnęłam go w skroń. Zachwiał się. Walnęłam znowu. Osunął się bez czucia. Poczułam w sobie niespożytą siłę. Nie znasz takiej siły, dopóki cię ktoś nie zaatakuje, nie spróbuje cię zabić, zniewolić. Dopóki coś takiego się nie wydarzy, nikt nie wie, jak może być silny. Kiedy tak leżał, uderzyłam go znowu i zobaczyłam, że z jego ucha płynie krew.
Kumpel prowadzący ciężarówkę widział wszystko w lusterku.
- Co tam się dzieje?!!! - wrzasnął i zwolnił, szukając w buszu miejsca na przystanek.
Wiedziałam, że jeśli mnie złapie, to będzie mój koniec. Kiedy dostatecznie zwolnił, poczołgałam się na koniec skrzyni i wykonałam koci skok. Pobiegłam, wiedząc doskonale, że chodzi o moje życie.
Kierowca nie był już młody. Wyskoczył z kabiny i zaczął się drzeć:
- Zabiłaś mojego kumpla! Wracaj! Zabiłaś go!
Gonił mnie jakiś czas przez krzaki, aż wreszcie dał sobie spokój. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Wskoczył do kabiny, zapalił silnik i zaczął mnie ścigać przez pustynię. Światła ciężarówki oświetlały wszystko dokoła. Słyszałam ryk silnika tuż za uchem; biegłam tak szybko, jak tylko mogłam, ale ciągle był za mną. Zaczęłam kluczyć i uskakiwać w mrok. Kiedy zgubił mnie z zasięgu reflektorów, dał w końcu za wygraną i zawrócił na szosę.
Biegłam jak zwierzę ścigane przez drapieżnika. Przez pustynię, przez las, potem znowu przez pustynię - nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Kiedy podniosło się słońce, pobiegłam dalej. W końcu dotarłam do innej szosy. Mimo że robiło mi się niedobrze na myśl o tym, co jeszcze może się wydarzyć, znowu zaczęłam łapać okazję. Wiedziałam, że trzeba się jak najbardziej oddalić od znanej mi już ciężarówki i jej załogi. Nigdy nie dowiedziałam się, jakie były losy napastnika, ale wiedza ta była i jest ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnęła.
Musiałam wyglądać cudnie, kiedy tak stałam w słońcu poranka. Okrywający mnie zawój był skłębioną szmatą. Po całych dniach biegu przez piaski moja skóra i włosy były pokryte zlepionym kurzem, ręce i nogi wyglądały jak gałązki, które może złamać byle podmuch wiatru. Moje stopy były poranione i zniekształcone jak u trędowatej. Wystawiałam rękę na drogę, aż w końcu napatoczył się mercedes. Elegancki mężczyzna zjechał na pobocze i zatrzymał się przy mnie. Wśliznęłam się do środka i wprost zatkało mnie na widok luksusu panującego we wnętrzu.
Zanim uciekłam z domu, żyłam w rodzinie harmonijnie związanej z naturą, a zwłaszcza ze zwierzętami utrzymującymi nas przy życiu. Kiedy wspominam najwcześniejsze lata, znowu zanurzam się w świat dzielony z innymi dziećmi, we wszystko, co nas otaczało. Pierwsze moje wspomnienie to mój skarb - koziołek Billy. Zapewne kochałam go aż tak mocno, bo jak ja był maluchem. Zdobywałam dla niego najsmaczniejsze kąski, aż stał się najtłustszą i najszczęśliwszą kózką z całego stada. Matka nie mogła się nadziwić: „Dlaczego on jest taki gruby? Przecież inne to istne straszydła!”. Opiekowałam się nim bez przerwy, ciągnęłam go wszędzie ze sobą, głaskałam go i przemawiałam do niego całymi godzinami.
Sposób, w jaki odnosiłam się do Billy’ego, był w warunkach somalijskiego życia czymś nieomal oczywistym. Los mojej rodziny splatał się nierozerwalnie z losem naszych trzód. Ścisła zależność od zwierząt powodowała, że mieliśmy dla nich wielki szacunek, co znajdowało odbicie prawie we wszystkim, co robiliśmy. Każde dziecko, odkąd tylko było w stanie chodzić, opiekowało się jakimś zwierzęciem. Kiedy zwierzętom dobrze się wiodło, to i nam było dobrze; kiedy one cierpiały, cierpieliśmy i my. Gdyby padły, groziła nam śmierć. Hodowaliśmy bydło, owce i kozy, ale chociaż moim ulubieńcem stał się koziołek, bez wątpienia najważniejsze były nasze wielbłądy.
W Somalii wielbłąd to zwierzę-legenda. Żyje tam więcej wielbłądów niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie, więcej niż ludzi. W moim ojczystym kraju ogromnie długą tradycję ma poezja przekazywana ustnie, a znaczna część jej strof poświęcona jest wielbłądom. Mama często śpiewała starą pieśń, której treść z grubsza brzmiała tak: „Mój wielbłąd zniknął ze złoczyńcą - zabił go albo skradł. Błagam i modlę się - zwróć mi wielbłąda”. Znaczenie wielbłądów wpajano mi od wczesnego dzieciństwa. Były dla naszej społeczności czymś bezcennym, bo na pustyni nie da się bez nich żyć. Jak to ujął somalijski poeta:
Wielbłądzica to matka temu, kto ją ma. Wielbłąd to tętnica, w której życie gra.
To prawda. Wielbłąd jest nawet miarą ludzkiego życia: gdy zostanie popełnione zabójstwo, klan zabójcy musi oddać klanowi ofiary sto wielbłądów. Jeżeli tak się nie stanie, klan ofiary ma prawo pozbawić zabójcę życia. Zwyczajowa opłata za narzeczoną też jest uiszczana w wielbłądach. Na co dzień wielbłądy zwyczajnie utrzymywały nas przy życiu. Żaden inny gatunek zwierzęcia nie jest równie dobrze przystosowany do życia na pustyni. Choćby i w najwyższych temperaturach wielbłąd nie traci płynów. Wielbłądzica potrzebuje wody tylko raz na tydzień, ale wytrzyma bez niej nawet miesiąc, a i tak będzie dawać mleko, które pozwoli ludziom przetrwać okres suszy. Do tego jeszcze wielbłądy żywią się suchymi badylami i krzakami, zostawiając trawę innym zwierzętom.
Hodowaliśmy wielbłądy, żeby dźwigały nas i nasz dobytek oraz byśmy mogli spłacać nasze długi. Gdzie indziej można wskoczyć w samochód i śmignąć w dal, ale na pustyni jedynym środkiem transportu jest zazwyczaj wielbłąd.
Usposobieniem przypomina konia: przywiązuje się do swojego pana i potrafi robić na jego polecenie rzeczy, których nigdy nie wykona dla nikogo innego. Ujeżdżanie młodego wielbłąda, naginanie go do siodła i uzdy nie jest zajęciem bezpiecznym. Trzeba to robić pewnie i mocno. Kiedy wielbłąd wyczuje słabość jeźdźca, zrzuca go natychmiast i kopie bez litości.
Jak większość Somalijczyków, wiedliśmy sielskie życie pasterzy. Mimo że ciągle trzeba było walczyć o przetrwanie, posiadane stada wielbłądów, krów i kóz pozwalały nam żyć na poziomie wysokim jak na warunki naszego kraju. Zgodnie z tradycją bracia zajmowali się dużymi zwierzętami, a my, dziewczęta, dbałyśmy o mniejsze.
Naszym domem była chata pokryta plecionką z trawy, równie poręczna jak namiot. Budowę zaczynało się od ustawienia szkieletu z prętów, który obkładaliśmy matami z trawy utkanymi przez matkę. Powstawała z tego kopuła wysoka prawie na dwa metry. Kiedy nadeszła pora przeprowadzki, rozbieraliśmy maty i szkielet, po czym juczyliśmy nimi i pozostałym nielicznym sprzętem domowym wielbłądy. Najmniejsze dzieci wspinały się na te niespożyte zwierzęta, by odbyć na nich drogę do następnego postoju. Reszta rodziny szła pieszo, poganiając trzody. Kiedy napotkaliśmy źródło wody i wystarczająco duże pastwiska, obóz był rozbijany na nowo.
Chata była schronieniem dla najmniejszych dzieci, oazą cienia, gdzie przechowywano świeże mleko. Pozostali członkowie rodziny nocowali poza chatą, pod gwiazdami. Kładliśmy się na matach, przytuleni ciasno jedno do drugiego. Po zachodzie słońca na pustyni robiło się chłodno. Nie było tylu kołder, żeby każdy miał własną, do tego jeszcze nasze ubrania były więcej niż skromne, więc żeby nie zmarznąć, korzystaliśmy ze wspólnego ciepła. Ojciec spał z brzegu - jak strażnik i obrońca całej rodziny.
Wstawaliśmy ze wschodem słońca. Aby zwierzęta nie pogubiły się w nocy, robiliśmy w każdym miejscu postoju płot z suchych gałęzi i przeróżnych patyków. Najpierw trzeba było pójść do takiej zagrody i wydoić mleczne samice; oseski trzymaliśmy osobno, inaczej wszystko by przez noc wyssały. Jednym z moich zadań było dojenie krów. Musiałam zostawić dość mleka, żeby go starczyło dla cieląt. Z tego, co udoiłam, matka robiła masło. Dopiero po dojeniu dopuszczałyśmy młode sztuki do wymion.
Potem dostawaliśmy śniadanie z wielbłądziego mleka. Ma ono największe wartości odżywcze spośród wszystkich rodzajów mleka, zawiera bowiem witaminę C. Mieszkaliśmy na obszarach zbyt suchych, żeby uprawiać jakiekolwiek rośliny, nie było więc mowy o chlebie czy jarzynach. By uzupełnić naszą dietę, podążaliśmy czasami tropem guźców, wielkich dzikich świń afrykańskich, które potrafiły wywęszyć pod ziemią jadalne korzenie.
Zabijanie zwierząt na mięso uważaliśmy za marnotrawstwo. Ubój był ostatecznością, usprawiedliwioną tylko przez groźbę głodu lub szczególną okazję, na przykład wesele. Zwierzęta były zbyt cenne, żeby je tak po prostu zabijać i zjadać. Hodowaliśmy je dla mleka i w celu wymiany na inne potrzebne nam dobra. Wielbłądzie mleko było w zasadzie jedynym składnikiem dwu głównych posiłków dnia, śniadania i kolacji. Czasami brakowało go dla wszystkich, wtedy pierwsze jadły najmłodsze dzieci, potem starsze i tak dalej. Matka nie tknęła jedzenia, zanim wszystkie się nie najadłyśmy. Tak naprawdę to trudno mi sobie przypomnieć, żebym ją kiedykolwiek widziała przy jedzeniu, chociaż wiem, że przecież coś jeść musiała. Ale nawet jeśli na kolację nie było nic, mało kto robił z tego problem, płakał czy też się skarżył. Płakać mogły tylko małe dzieci; starsze znały zasady gry i po prostu szły spać. Staraliśmy się zachować pogodę ducha, ciszę i spokój, bo przecież z boską pomocą jakoś się temu w końcu zaradzi. In’shallach, czyli: jeśli Bóg zechce - to była nasza filozofia. Wiedzieliśmy, że nasze życie zależy od sił natury, a to przecież Bóg nad nimi panuje, a nie my.
Kiedy ojciec przynosił worek ryżu, było to wydarzenie, które da się porównać chyba tylko do świątecznej uczty w innych częściach świata. Od czasu do czasu ojciec zamieniał kozę na ziarno uprawiane w bardziej wilgotnych częściach Somalii. Robiliśmy z ryżu potrawy z mlekiem albo prażyliśmy go na patelni nad ogniskiem. Można było wreszcie użyć masła robionego przez wytrząsanie krowiego mleka w koszyczku wyplecionym rękami matki. Kiedy miejsce postoju wypadło w pobliżu innych rodzin, dzieliliśmy się jedzeniem z sąsiadami. Jeśli ktoś miał daktyle lub jadalne korzenie albo zabił swoje zwierzę na mięso, rozdzielano to wszystkim po równo. Dzieliliśmy się naszym szczęściem z innymi, bo choć przeważnie jedna lub dwie rodziny podróżowały osobno, to wszyscy byliśmy cząstkami większej społeczności. Miały też znaczenie względy czysto praktyczne: nie mieliśmy lodówek, więc mięso i wszystko, co mogło się zepsuć, musiało być zjedzone od razu.
Po śniadaniu trzody były wypędzane z zagród. Kiedy skończyłam sześć lat, dostałam pod opiekę stado sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu owiec i kóz. Brałam długi kij i chodziłam z nimi sama na pustynne pastwiska, nucąc pod nosem piosenki. Kiedy jakaś sztuka oddzieliła się od stada, zaganiałam ją z powrotem. A rozbiegały się chętnie, bo po wyjściu z zagrody każda chciała się najeść. Najważniejsze było to, żeby wyjść ze stadem jak najszybciej. Im wcześniej się wyszło, tym większa była szansa na znalezienie trawy i wody przed innymi pasterzami. Gleba wysuszana podnoszącym się w górę słońcem wypijała każdą kroplę. M usiałam zapewnić moim zwierzętom tyle wody, żeby napiły się do syta, bo mógł upłynąć cały tydzień, zanim miałyby po temu następną okazję. Tydzień albo dwa, a może trzy - któż mógł to przewidzieć. Najsmutniej było patrzeć, jak zwierzęta giną z pragnienia. Czasami szliśmy w poszukiwaniu wody coraz dalej i dalej, aż w końcu nie było już komu iść. Widok padających zwierząt rodził najokropniejsze ze wszystkich uczucie bezradności - wiedziałeś, że to już koniec i nic więcej nie da się zrobić.
Trawiaste somalijskie przestrzenie nie miały właścicieli. To od sprytu, zmyślności pasterza zależało, jak dużo paszy dostaną jego kozy i owce. Bez przerwy wypatrywałam na niebie chmur obiecujących deszcz. Gdy się zbliżał, dawały mi o tym znać i inne zmysły: pojawiał się wtedy szczególny zapach i jakieś napięcie w powietrzu.
Kiedy zwierzęta szczypały trawę, rozglądałam się za drapieżnikami, które w Afryce można spotkać wszędzie. Na sztuki oddalające się od stada czyhały hieny. Bałam się też lwów i dzikich psów włóczących się całymi stadami. A ja byłam sama.
Patrząc wciąż w niebo i wokół siebie, musiałam bardzo uważać, żeby odejść od obozu tylko tak daleko, aby zdążyć wrócić przed zmrokiem. Jednak wiele razy zdarzyło mi się przeliczyć i wtedy dopiero mogłam mieć prawdziwe kłopoty. Najgorsze były hieny, bo gdy polują, nie spoczną, dopóki nie dopadną upatrzonej ofiary. A w mroku atakują śmielej niż za dnia, bo wiedzą, że mało które zwierzę je widzi. Nawet gdybym zdzieliła jedną czy drugą kijem i odpędziła od stada, to i tak w pobliżu czaiła się reszta zgrai. Kiedy wieczorem wpuszczałam moje kozy i owce do zagrody, liczyłam je po kilka razy, by mieć pewność, że żadna nie została na zewnątrz. Pewnego razu, a była to już głęboka noc, zauważyłam brak jednej kozy. Policzyłam jeszcze raz, i jeszcze raz. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie widzę Billy’ego. Wpadłam do zagrody, szukając go jak w gorączce, ale nie znalazłam. Pobiegłam do matki z krzykiem:
- Mamo, Billy się zgubił. Co mam robić?
Oczywiście było za późno, żeby zrobić cokolwiek, więc matka tylko przytuliła mnie, a ja zaczęłam rozpaczliwie łkać. Zdałam sobie sprawę, że hieny właśnie zjadają mojego małego tłuścioszka.
Cokolwiek by się jednak wydarzyło, trzeba było myśleć o żywym inwentarzu. To było nasze naczelne zadanie, choćby wokół panowały susza, choroby czy wojna. Ciągłe zamieszanie polityczne w Somalii powodowało straszne problemy w miastach, ale my byliśmy od tego tak daleko, że nikt się o to nie troszczył. Żołnierzy unikaliśmy jak zarazy. Nie miało znaczenia, czy byliby to żołnierze somalijscy, czy żołnierze z Marsa - po prostu nie należeli do naszego ludu, nie byli nomadami. Słyszeliśmy też historie o gwałceniu dziewcząt, które oddaliły się od rodzinnego obozowiska; sama znałam jedną z nich. Kiedy miałam jakieś dziewięć lat, w pobliżu naszego obozu pojawiła się cała armia.
Tego poranka ojciec kazał mi napoić wielbłądy, popędziłam więc stado do wodopoju. Kiedy uszłam już kawał drogi, zobaczyłam w dolinie ogromny obóz wojskowy. Zapewne przybyli tu ostatniej nocy, a teraz jak okiem sięgnąć rozciągały się ich namioty i ciężarówki. Ukrywszy się za drzewem, obserwowałam kłębiących się w dole umundurowanych mężczyzn. Przypomniałam sobie zgwałconą dziewczynę i zamarłam z przerażenia. Byłam sama; ci faceci mogli ze mną zrobić, cokolwiek by chcieli. Znienawidziłam ich od pierwszego spojrzenia. Znienawidziłam ich mundury, samochody i karabiny. Nigdy się nie dowiedziałam, co tam robili, ale nawet gdyby mieli zbawić Somalię, moja niechęć nie byłaby mniejsza. Tymczasem wielbłądy potrzebowały wody, a jedyna droga omijająca obóz wojskowy w bezpiecznej odległości była zbyt długa i kręta, więc zdecydowałam się puścić zwierzęta luzem, mając nadzieję, że same trafią do wodopoju. I poszły przez sam środek obozu, między żołnierzami, a ja, ukrywając się za krzakami i drzewami, pobiegłam naokoło, aż spotkałam je znowu przy źródle. Kiedy niebo zaczęło szarzeć, powtórzyliśmy wszystko w odwrotnym kierunku i przed zmrokiem dotarliśmy bezpiecznie do domu.
Każdego wieczora, kiedy zagnałam już swoje stado do zagrody, nadchodziła znowu pora udoju. Na szyjach wielbłądów wieszaliśmy drewniane dzwonki. Podczas dojenia pobrzękiwały głęboko, a ich dźwięk był prawdziwą muzyką dla ucha każdego nomada. Wielbłądzie dzwonki były jak światła pozycyjne obozowiska, pozwalające zagubionym w mroku wędrowcom odnaleźć drogę do domu. Rytuał wieczornego obrządku odbywał się pod ciemniejącym sklepieniem pustynnego nieba, a sygnałem do zakończenia pracy było pojawienie się nad horyzontem jasnej plamki dalekiej planety. Inne narody nazywają tę planetę imieniem Wenus, bogini miłości, ale w moim kraju nazywaliśmy ją maqual hidhid, co znaczy: chowanie jagniąt.
O tej porze często przytrafiały mi się różne przykrości. Po pracy trwającej bez przerwy od wschodu słońca nie mogłam już zazwyczaj patrzeć na oczy i zdarzało mi się nagle zasnąć. Gdy byłam w marszu, budziły mnie skaczące na mnie kozy. Musiałam się też pilnować, żeby ojciec nie zobaczył, jak podczas dojenia kiwa mi się głowa, a mleko kapie na ziemię. Kocham go, ale to straszny gwałtownik; kiedy przyłapał mnie śpiącą podczas pracy, dostawałam lanie, żebym w przyszłości traktowała swoje zadania poważniej i z większą starannością.
Po obrządku dostawaliśmy kolację z wielbłądziego mleka. Potem zbieraliśmy drwa na wielkie ognisko i siadaliśmy kręgiem w jego cieple, gwarząc i śmiejąc się aż do zaśnięcia. Te wieczory to moje ulubione wspomnienia z Somalii. Siedziałam z matką i ojcem, siostrami i braćmi, każdy był syty, wszyscy się śmiali. Staraliśmy się być zawsze w dobrym nastroju. Nikt się nie skarżył i nie jęczał, nikomu nie przyszło na myśl, żeby na przykład rzucić propozycję: no to porozmawiajmy sobie o śmierci. Żyło się nam ciężko, przetrwanie wymagało wytężania wszystkich sił, a pesymizm tylko by osłabiał naszą życiową energię.
Chociaż żyliśmy z dala od ludzkich skupisk, nigdy nie czułam się samotna. Miałam starszego brata, dwie starsze siostry i kilkoro młodszego rodzeństwa. Ganialiśmy się bez ustanku, wspinaliśmy na drzewa jak małpy, graliśmy w kółko i krzyżyk rysując palcami po piasku, ryliśmy dołki w ziemi i zbierali kamienie, żeby grać w afrykańską grę zwaną mancala. Mieliśmy również własną odmianę jacks3, tyle że zamiast gumowej piłki i metalowych kostek też używaliśmy kamieni. To zresztą moja ulubiona gra, bo byłam w niej świetna, i zawsze próbowałam namówić młodszego brata Alego, żeby się ze mną zmierzył.
Największą przyjemnością było jednak po prostu życie dziecka natury, swoboda bycia jej cząstką, doświadczanie wciąż nowych widoków, dźwięków i zapachów. Wypatrywaliśmy grupki lwów wylegujących się w słońcu, patrzyliśmy, jak przewalały się z boku na bok, rycząc i prężąc łapy. Ich maluchy goniły się i bawiły zupełnie jak my. Biegaliśmy za żyrafami, zebrami i lisami. Szczególnie lubiliśmy góralki4, zwierzątka wielkości królika, choć w rzeczywistości najbliższych krewnych słoni. Czekaliśmy cierpliwie przed ich norami, a kiedy pokazywały malutkie mordki, ścigaliśmy je po piasku.
Podczas jednej z takich wypraw znalazłam strusie jajo i zachciało mi się je zabrać, żeby wyhodować sobie małego strusia na własny użytek. Takie jajo ma wielkość bliską kuli do kręgli. Wydłubałam je z piasku i zaczęłam dźwigać do domu, kiedy pojawiła się mama struś i pognała za mną, a wierzcie mi, strusie są szybkie, mogą biegać nawet sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Od razu mnie dopadła i zaczęła dziobać w głowę. Łup! łup! łup! Miałam wrażenie, że rozłupie mi czaszkę jak skorupkę jajka, zostawiłam więc jej dziecko i umknęłam, ratując życie.
Rzadko zbliżaliśmy się do terenów zalesionych, ale kiedy tak się zdarzyło, uwielbialiśmy z ukrycia w koronach drzew podglądać słonie. Już z daleka słychać było ich potężne trąbienie. Tak jak lwy, małpy i ludzie, słonie żyją we wspólnotach. Każdy dorosły słoń, czy to kuzyn, wuj, ciotka, siostra, czy matka, dba o to, żeby nikt się nie zbliżył do małego słonika, więc my, ludzkie dzieci, musiałyśmy się wspinać bardzo wysoko.
Szczęśliwe chwile z rodziną odchodziły jednak stopniowo w przeszłość. Starsza siostra uciekła z domu, brat poszedł do szkoły w mieście. Zaczynałam się orientować w różnych nieprzyjemnych aspektach życia mojej rodziny i życia w ogóle. Deszcz przestał padać. Opieka nad trzodami stawała się coraz trudniejsza. Życie stawało się coraz trudniejsze. A ja razem z nim.
Byłam coraz bardziej harda, po części dlatego, że widziałam śmierć moich braci i sióstr. Urodziło się nas dwanaścioro, ale pozostała szóstka. Matka urodziła bliźnięta, które umarły zaraz po porodzie. Była też śliczna siostrzyczka, która przeżyła tylko sześć miesięcy. Cały czas była silna i zdrowa, aż kiedyś usłyszałam krzyk matki:
- Waaaris!!!
Przybiegłam natychmiast i zobaczyłam, że matka klęczy nad nią. Byłam małą dziewczynką, lecz wiedziałam, że dzieje się tu coś strasznego - siostrzyczka wyglądała okropnie.
- Waris, przynieś wielbłądziego mleka - zarządziła matka.
Ale ja nie mogłam ruszyć się z miejsca.
- No, pospiesz się!
Stałam i gapiłam się na siostrę jak w transie.
- Co się z tobą dzieje!? - wydarła się matka.
Wreszcie poszłam, wiedząc dobrze, co zobaczę po powrocie. Przyniosłam mleko, ale siostra nadal była okropnie spokojna - widziałam, że jest martwa. Kiedy na nią patrzyłam, matka uderzyła mnie z całej siły.
Jeszcze długo potem obwiniała mnie o jej śmierć, wierząc, że mam jakąś czarodziejską moc, która przez samo wpatrywanie się może zabić dziecko. Ja nie miałam żadnych nadnaturalnych zdolności, ale jeden z młodszych braci był kimś niezwykłym - wszyscy to przyznawali. Nazywaliśmy go Starcem, bo kiedy miał sześć lat, cały osiwiał. Był niesamowicie inteligentny i wkrótce wszyscy mieszkający akurat w pobliżu zaczęli zgłaszać się do niego po poradę. Przychodził taki ktoś i mówił:
- Gdzie jest stary człowiek?
Potem sadzał siwowłosego chłopczyka na kolanach i pytał:
- Czy sądzisz, że deszcz spadnie jeszcze w tym roku?
I klnę się na Boga, że choć mój brat, sądząc z jego wieku, był dzieckiem, nie zachowywał się jak dziecko. Siadał, myślał, mówił i poruszał się jak mądry starzec pełen godności. Mimo że każdy go szanował, wszyscy się bali, bo było oczywiste, że nie jest taki jak inni. Jednak choć biologicznie młody, Starzec umarł bardzo wcześnie - zupełnie jakby w ciągu tych paru lat chciał zamknąć cały ludzki cykl życia. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się stało, ale każdy czuł, że jego odejście świadczyło o tym, iż nie należał do tego świata.
Jak to często bywa w dużych rodzinach, każdemu z nas przypisywano jakąś rolę. Ja byłam buntowniczką. Na taką opinię zapracowałam sobie mnóstwem poczynań - dla mnie zupełnie oczywistych i usprawiedliwionych okolicznościami - które w oczach dorosłych, a zwłaszcza ojca, były szokujące.
Siedzieliśmy sobie kiedyś pod drzewem z młodszym bratem Alim, jedząc bielutki ryż z wielbłądzim mlekiem. Ali pożarł swoją porcję od razu z wilczym apetytem, a ja smakowałam z wolna tak rzadki dar losu. Choć w zasadzie jedzenie nie było przez nas uważane za coś nadzwyczajnego, to ja zawsze cieszyłam się każdym kęsem. Kiedy została mi już w misce tylko resztka, wstrzymałam się na chwilę z jedzeniem, żeby porozkoszować się nim jeszcze. Ali znienacka sięgnął swoją łyżką i nie zostało mi nic, nawet ziarenko. Bez namysłu chwyciłam leżący w pobliżu nóż i wbiłam go bratu w udo. Ten wrzasnął, ale zaraz wyciągnął ostrze i wbił mi je dokładnie w to samo miejsce. Oboje padliśmy ranni, ale oczywiście wina była po mojej stronie, bo to ja uderzyłam go najpierw. Do dzisiaj nosimy z Alim ślady tej naszej uczty.
Jeden z pierwszych wybuchów otwartego buntu wiązał się z moim pragnieniem posiadania butów. Całe życie mam obsesję na ich punkcie. Mimo że jestem modelką, nie mam wielu ubrań, jakieś tam dżinsy i podkoszulki, ale moje szafy wypchane są sandałkami, czółenkami, szpilkami, tenisówkami i kozakami, do których - o ironio! - przeważnie nie mam co założyć. Jako dziecko rozpaczliwie chciałam mieć buty, choć nie wszystkie dzieci w naszej rodzinie miały własne ubrania, a już na pewno nie było na te buty pieniędzy. Ja jednak marzyłam, że tak jak moja matka noszę piękne skórzane sandały. Chciałam zakładać je przed wyjściem na wypas i nie przejmować się już więcej kamieniami, cierniami, wężami i skorpionami. Moje stopy były zawsze podrapane i posiniaczone, dó dzisiaj mam na nich blizny. Nieraz przebiłam sobie stopę cierniem, który czasami łamał się i zostawał pod skórą, a lekarzy ani lekarstw na pustyni nie było. Musiałam dalej maszerować, bo wymagała tego opieka nad zwierzętami. Nikt nie mówił: nie dam rady. Każdy wstawał skoro świt i kuśtykał, najlepiej jak umiał.
Ahmed, jeden z braci ojca, był bardzo zamożny. Wuj żył w mieście Galcaio5, a my opiekowaliśmy się jego stadami. Zostałam wybrana do pasienia jego kóz, bo robiłam to doskonale, potrafiłam znaleźć zwierzętom wodę i paszę, ustrzec je przed drapieżnikami. Miałam mniej więcej siedem lat, kiedy podczas kolejnej wizyty zagadnęłam wuja Ahmeda:
- Słuchaj, chcę żebyś mi kupił buty!
Popatrzył na mnie i zaśmiał się.
- No dobra, dobra. Dostaniesz buty.
Kiedy usłyszałam od ojca, że wuj pojawił się znowu, zadrżałam z podniecenia - oto dziś dostanę swoje pierwsze buty. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wyrzuciłam z siebie pytanie:
- No i co, przywiozłeś je?
- Tak, tak, mam je tutaj - odpowiedział i wręczył mi paczkę.
Wydobyłam swój prezent i oniemiałam: to były gumowe klapki. Nie piękne skórzane sandały, jakie nosiła mama, ale taniocha, żółte klapki. Wprost nie mogłam w to uwierzyć.
- To są moje buty?!!! - wrzasnęłam i cisnęłam klapkami w wuja Ahmeda.
Kiedy odbiły się od jego twarzy, ojciec z początku próbował się zdenerwować, ale tym razem mu się nie udało, zaczął się skręcać ze śmiechu. Wuja zatkało i wykrztusił tylko:
- Nie do wiary. Jak ty chowasz swoje dzieci!
Rzuciłam się na niego wymachując rękami, bo rozczarowanie doprowadziło mnie do prawdziwego szału.
- To ja tak harowałam na takie nic? - darłam się. - Coś takiego za tyle roboty? Tfu! Wolę chodzić boso, aż mi się stopy zakrwawią, niż nosić takie śmieci!
Wuj Ahmed popatrzył na mnie, wzniósł oczy do nieba i westchnął:
- O Allachu!
Przygarbił się, podniósł swoje klapki i zabrał je do domu.
Nie uważałam, że sprawa jest załatwiona. Każdego krewnego, znajomego i nieznajomego, który udawał się do Galcaio, prosiłam o przekazanie wujowi jednej wiadomości: „Waris chce butów!”. Na spełnienie marzenia przyszło mi jednak czekać jeszcze wiele lat. Tymczasem trzeba było dalej opiekować się kozami Ahmeda i resztą rodzinnych stad, przemierzając tysiące mil na bosaka.
Na długo przed historią z klapkami, kiedy miałam około czterech lat, odwiedził nas pewnego razu Guban, dobry znajomy ojca. Zaglądał do nas dość często. Stał sobie, gwarząc z rodzicami, w zapadającym zmroku, aż w końcu matka spojrzała w niebo na wynurzającą się jasną plamkę maqual hidhid i zauważyła, że czas zapędzić jagnięta do zagrody. Guban na to:
- Och, dlaczego nie miałbym tego zrobić dla ciebie. Waris mi pomoże.
Poczułam się bardzo ważna - przyjaciel taty wybrał mnie, a nie któregoś z braci. Wziął mnie za rękę, wyszliśmy z chaty i zaczęliśmy zaganiać stado. Zazwyczaj przy takich okazjach biegałam dziko to tu, to tam, ale robiło się coraz ciemniej, więc ze strachu trzymałam się blisko Gubana. Ten zaś ni stąd, ni zowąd zdjął kurtkę, położył na piasku i przysiadł na jej brzegu. Przyglądałam się temu ze zdziwieniem i zaprotestowałam:
- Czemu siadasz? Robi się ciemno, musimy się zająć zwierzętami.
Guban na to:
- Mamy czas. Zajmiemy się nimi za chwilę. - Wyciągnął się na kurtce i klepnął wolne miejsce obok. - Chodź tu i usiądź.
Podeszłam z wahaniem, ale jako dziecko uwielbiałam bajki, więc wydało mi się, że to świetna okazja, by jakiejś posłuchać.
- Opowiesz mi bajkę? - spytałam.
Guban znowu klepnął kurtkę, mówiąc:
- Opowiem, jak usiądziesz.
Kiedy tylko to zrobiłam, popchnął mnie, jakby chciał, żebym się położyła.
- Nie chcę leżeć. Chcę bajki! - nalegałam uparcie, zrywając się przy tym na równe nogi.
- No chodź, chodź - zamruczał i przytrzymał mnie mocno za ramię. - Kładź się i patrz w gwiazdy, a ja opowiem ci bajkę.
Położyłam się z głową na kurtce, wbijając stopy w chłodny piasek, i wpatrzyłam się w migoczącą Drogę Mleczną. Kolor nieba przechodził od indygo do czerni, jagnięta skakały gdzieś w ciemnościach, a ja czekałam z niepokojem na początek opowieści. Nagle Drogę Mleczną przesłoniła mi twarz Gubana. Kucnął między moimi udami i zerwał szeroką szarfę przepasującą mnie w biodrach. Potem poczułam, że coś twardego i mokrego usiłuje mi się wcisnąć w krocze. Zamarłam w bezruchu - nie wiedziałam, co się dzieje, ale przeczuwałam, że to nic dobrego. Ucisk był coraz silniejszy, aż w końcu poczułam straszny ból.
- Chcę do mamy!!!
Nagle obryzgał mnie jakiś ciepły płyn, a nocne powietrze przeniknął mdły smród.
- Zesikałeś się na mnie! - wrzasnęłam przerażona. Zerwałam się i przepaską zaczęłam ścierać z nóg cuchnące paskudztwo.
- No już dobrze, wszystko w porządku - zaszemrał uspokajająco Guban. - Próbowałem tylko opowiedzieć ci bajkę.
Odzyskawszy swobodę ruchów, natychmiast pobiegłam do domu, a Guban za mną, usiłując mnie po drodze schwytać. Zobaczyłam, że mama stoi przy ognisku, z oświetloną na pomarańczowo twarzą. Przypadłam do niej i wczepiłam się kurczowo w jej nogi.
- Co się dzieje, Waris? - spytała zaalarmowana.
Wkrótce przybiegł zdyszany Guban. Matka popatrzyła na niego uważnie:
- Co jej się stało?
Roześmiał się swobodnie i pomachał mi ręką.
- Oj, oj, próbowałem opowiedzieć jej bajkę i się przestraszyła.
Trzymałam matkę w żelaznym uścisku. Chciałam powiedzieć, co zrobił mi przyjaciel taty, ale nie mogłam znaleźć właściwych słów, bo nie wiedziałam, co tak naprawdę zrobił. Patrzyłam na gębę śmiejącą się w świetle ogniska, gębę, która przypominała mi się raz po raz przez całe lata, i wiedziałam, że będę go nienawidziła do końca życia.
Matka oderwała moją głowę od swojego uda, pogłaskała mnie i rzekła:
- Już dobrze, Waris. To była tylko bajka, dziecino. To się nie działo naprawdę.
A potem odwróciła się do Gubana i spytała: - Co z jagniętami?
Wychowawszy się w Afryce, nie nabrałam poczucia historii, które wydaje się tak ważne w innych częściach świata. Aż do roku 1973 język somalijski nie miał pisemnej formy przekazu, więc nie uczyliśmy się ani czytać, ani pisać. Wiedza była przekazywana z pokolenia na pokolenie ustnie - przez poezję i klechdy ludowe - oraz, co najważniejsze, dzięki temu, że uczono dzieci sztuki przeżycia na pustyni. Na przykład matka nauczyła mnie wyplatać z wysuszonej trawy naczynia o tak ścisłym splocie, że nie wylewało się z nich mleko. Ojciec nauczył mnie, jak opiekować się zwierzętami i jak rozpoznawać, czy są zdrowe. Nie mówiliśmy dużo o przeszłości, bo nikt nie miał na to czasu. Dzień dzisiejszy był wszystkim, więc mówiło się przede wszystkim o tym, co jest do zrobienia dzisiaj: czy wszystkie dzieci wróciły do chaty? czy zwierzęta są bezpieczne? co będziemy dziś jedli? gdzie można znaleźć wodę?
Żyliśmy w Somalii życiem naszych przodków, tak samo od tysięcy lat, bez żadnych dramatycznych zwrotów. Koczownicy nie mieli elektryczności, telefonów, samochodów; że już nie wspomnę o komputerach, telewizji i podróżach kosmicznych. Dlatego wspólne nam wszystkim poczucie czasu miało zupełnie inny charakter niż panujące w krajach Zachodu.
Tak jak i reszta mojej rodziny, nie wiedziałam, ile mam lat - mogłam tylko przypuszczać. Dziecko rodzące się w moim kraju miało niewielkie szanse na to, że dożyje roku, więc nie uważano, aby zapisywanie daty jego urodzenia było szczególnie istotne. Żyliśmy wtedy poza sztucznymi ramami czasu, tworzonymi przez zegary, kalendarze i rozkłady jazdy. Bieg czasu wyznaczało słońce i pory roku. Nasze plany zależały od deszczu i od tego, ile dnia pozostało do zmroku. Kiedy mój cień wyciągał się w stronę zachodu, znaczyło to, że jest poranek; kiedy kładł się na moje stopy - było południe; kiedy przechodził na przeciwną stronę - zbliżał się koniec dnia. Kiedy cienia zaczynało szybko przybywać, należało szukać drogi powrotnej do domu, żeby nie zostać samemu w ciemnościach.
Gdy wstało się rano, trzeba było postanowić, co jest dziś do zrobienia, i robić to, najlepiej jak się potrafi, aż się skończyło albo aż było zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć. Nikomu nie przychodziło do głowy, żeby planować sobie dokładnie pory poszczególnych zajęć. W Nowym Jorku bez przerwy spotykam się z ludźmi, którzy wyciągają terminarze i pytają: Masz czas w porze lunchu czternastego - albo może piętnastego? Odpowiadam im na to: Dlaczego, jeśli chcesz się ze mną umówić, po prostu nie zadzwonisz dzień wcześniej? Ilekroć notuję w swoim kalendarzu te wszystkie spotkania, tylekroć uświadamiam sobie, że nie potrafię się przyzwyczaić do samego pomysłu tworzenia takiego spisu. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Londynu, nie mogłam zrozumieć, o co chodzi ludziom, którzy wbijają wzrok w nadgarstek i wołają: No to muszę lecieć! Zdawało mi się, że wszyscy wszędzie się spieszą, że każde działanie musi się skończyć jak najszybciej. Czas afrykański płynie powoli i spokojnie. Kiedy mówisz: Zobaczymy się jutro koło południa - to znaczy, że nie wcześniej niż o czwartej, piątej. Nawet dzisiaj odmawiam zakładania zegarka.
W moich latach dziecięcych w Somalii nigdy nie zdarzyło mi się zapędzać myślami daleko w przyszłość albo zanurzać w przeszłość wystarczająco głęboką, żeby pytać: mamo, jak to było, kiedy byłaś dzieckiem? Z tego też powodu niewiele wiem o przeszłości mojej rodziny, zwłaszcza że opuściłam ją w tak młodym wieku. Ciągle chciałabym móc wrócić i dowiedzieć się, jak wyglądało życie mamy, kiedy była małą dziewczynką, skąd pochodziła jej matka albo jak umarł jej ojciec. Doskwiera mi świadomość, że pewnie nigdy się tego nie dowiem.
Jedno wiem o mojej matce na pewno: była piękna. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak typowe gadanie córki zapatrzonej w mamusię, ale tak było naprawdę. Jej twarz przypominała rzeźby Modiglianiego6; skórę miała tak ciemną i gładką, że wydawała się doskonale wycyzelowana z czarnego marmuru. Głęboka czerń skóry i olśniewająca biel zębów powodowały, że kiedy śmiała się w nocy, to widać było tylko te błyszczące, jakby zawieszone w mroku zęby. Włosy miała długie i proste, bardzo miękkie; jedynie wygładzała je palcami, nigdy bowiem nie splatała ich w kok. Wysoki wzrost i szczupłą budowę ciała odziedziczyły wszystkie jej córki.
Była bardzo spokojna i zrównoważona, ale kiedy zaczynała mówić, stawała się histerycznie swawolna i dużo się śmiała. Lubiła robić żarty - jedne były tylko śmieszne, inne mocno sprośne, a niektóre to zwykłe głupstewka, które opowiadała, żeby nas rozśmieszyć. Na przykład patrzyła na mnie i pytała: „Waris, dlaczego oczy zniknęły ci z twarzy?”. Ale jej ulubionym głupawym żartem było nazywanie mnie Avdohol, co znaczy: małe usta. Ni stąd, ni zowąd przyglądała mi się i mówiła: „Hej, Avdohol, czemu masz takie małe usta?”.
Ojciec był niezwykle przystojnym mężczyzną i, wierzcie mi, zdawał sobie z tego sprawę. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i jeszcze lżejszą budowę niż mama, był bardzo szczupły. Jego włosy i oczy były brązowe. Pysznił się swoim wyglądem i często drażnił się z mamą, mówiąc:
Matka nie pozostawała dłużna:
W rzeczywistości kochali się bardzo, ale niestety, któregoś dnia stało się!
Matka dorastała w Mogadiszu, stolicy Somalii, ojciec zaś był nomadem żyjącym od urodzenia na pustyni. Kiedy się spotkali, uroda taty wywarła na mamie takie wrażenie, że koczownicze życie wydało jej się szalenie romantyczne i bardzo szybko zdecydowali się pobrać. Tata przyszedł do babci - bo dziadek już wtedy nie żył - i poprosił o pozwolenie na małżeństwo.
Babcia ani myślała pozwolić swojej pięknej córce, żeby rzuciła dotychczasowe życie i poszła doglądać wielbłądów w zupełnej dziczy z „człowiekiem z pustyni”. Skończyło się jednak na tym, że gdy mama miała około szesnastu lat, uciekła z domu i poślubiła tatę.
Poszli sobie w drugą stronę kraju i założyli na pustyni rodzinę. Dało to początek całej serii problemów. Jej rodzina miała pieniądze i władzę, więc mama nie miała pojęcia o surowości życia koczowników. Nie to jednak było najistotniejsze. Główny problem tkwił w tym, że ojciec pochodził z plemienia Daarood, matka zaś z plemienia Hawiye. Tak jak Indianie, Somalijczycy dzielą się na plemiona, a członkowie każdego z nich są wobec siebie fanatycznie lojalni. Duma plemienna była i jest przyczyną większości wojen w naszej historii.
Daaroodowie i Hawiyowie silnie ze sobą rywalizują - matka była zawsze bardzo źle traktowana przez rodzinę ojca, która uważała ją za istotę gorszego gatunku. Długo czuła się samotna, ale ostatecznie przywykła do tego. Kiedy uciekłam z domu i straciłam więź z rodziną, zdałam sobie sprawę, co musiała przeżywać wśród Daaroodów.
Kiedy zaczęła rodzić i wychowywać dzieci, odnalazła miłość, za którą tak tęskniła przebywając z dala od swoich. Przecież było nas aż dwanaścioro. Pamiętam, że zawsze pod koniec ciąży mama znikała na całe dni i wracała już z dzidziusiem na ręku. Żeby urodzić, szła na pustynię, zabierając jedynie coś ostrego do przecięcia pępowiny. Pewnego razu musieliśmy po jej zniknięciu przenieść obozowisko ze względu na ciągły niedostatek wody. Odnalezienie nas zajęło jej cztery dni. Cały ten czas spędziła na pustyni sama z noworodkiem.
Zawsze wyczuwałam, że jestem jej ulubionym dzieckiem. Wzajemne zrozumienie wiązało nas ze sobą bardzo mocno. Do dzisiaj myślę o niej każdego dnia, modląc się do Boga, żeby miał ją w opiece, dopóki mnie nie będzie dane się nią zaopiekować. Kiedy byłam mała, zawsze chciałam być blisko niej i przez cały dzień niecierpliwie czekałam na powrót do domu, żeby móc przy niej usiąść i żeby pogłaskała mnie po głowie.
Matka potrafiła wyplatać wspaniałe kosze z trawy, sposobem, którego opanowanie wymaga wielu lat żmudnej praktyki. Godzinami uczyłam się przy niej, jak zrobić kubek do picia mleka, ale żadne z moich dzieł nie dorównywało wyrobom matki - moje kosze były bezkształtne i pełne dziur.
Raz w miesiącu mama opuszczała obóz i znikała na całe popołudnie. Mówiłam jej wtedy: „Mamo, tak chciałabym wiedzieć, co ty tam robisz” - ale zawsze odpowiadała, żebym zajęła się swoją robotą. W Afryce dzieciom nie wypada wtrącać się w sprawy rodziców. Wiedziona chęcią bycia blisko niej i zwykłą dziecięcą ciekawością, pewnego razu podążyłam za nią ukradkiem. Oczywiście, jak zwykle przed wyjściem, mama kazała mi zostać w domu i zająć się młodszym rodzeństwem. Kiedy jednak oddaliła się od obozu, pobiegłam za nią, chowając się za krzakami. Po dłuższym marszu spotkała się z pięcioma innymi kobietami, które najwyraźniej też przybyły z daleka. Spotkały się w porze sjesty, kiedy jest zbyt gorąco, żeby cokolwiek robić, w porze odpoczynku zwierząt i ludzi, gdy kobiety mają wreszcie trochę czasu dla siebie. Siedziały pod potężnym drzewem, jadły prażoną kukurydzę i piły herbatę. Ich skupione blisko siebie czarne głowy przypominały mi głowy mrówek. Wszystko widziałam, ale nie słyszałam, o czym rozmawiają, poza tym strasznie zachciało mi się jeść. W końcu zdecydowałam się do nich podejść. Skradałam się krok za krokiem, aż stanęłam koło matki.
- Skądżeś się tu wzięła? - krzyknęła.
- Poszłam za tobą.
- Zła, bezczelna dziewczyna - skarciła mnie.
Ale pozostałe kobiety śmiały się i świergotały:
- Popatrzcie na tę ślicznotkę! No, chodź tu, kochanie...
Matka rozchmurzyła się więc i pozwoliła mi wziąć trochę kukurydzy.
Wychowywałam się z dala od książek, filmów i telewizji; moje dziecięce doświadczenia ograniczały się do wrażeń życia codziennego. Nie miałam więc pojęcia, że istnieją jakieś inne światy niż nasz, pełen kóz i wielbłądów. Nie miałam też pojęcia, że matka pochodzi z takiego właśnie innego świata. Aż do 1960 roku południowe obszary Somalii były skolonizowane przez Włochy. Z tego też powodu społeczność Mogadiszu, kultura, architektura pozostawały pod silnymi wpływami włoskimi. Matka znała włoski język i czasami, kiedy była zła, rzucała włoskie przekleństwa. Bałam się tego i pytałam:
- Co mówisz, mamo?
- Och nic, to po włosku.
- Jak to, po włosku? Co to znaczy?
- Nic, nie twoja sprawa - odpowiadała lekceważąco.
Dopiero później odkryłam, że język włoski, tak jak samochody i murowane budynki, jest częścią szerokiego świata istniejącego poza naszą chatą. Wiele razy pytałyśmy mamę, dlaczego postanowiła wyjść za naszego ojca.
- Po coś ty w ogóle poszła za tym człowiekiem? Popatrz, gdzie mieszkasz, kiedy twoi bracia i siostry żyją rozrzuceni po całym świecie! Oni są ambasadorami, a ty co masz? Dlaczego uciekłaś z tym nieudacznikiem?
Odpowiadała, że zakochała się w tacie i postanowiła uciec, bo chciała być razem z nim. A moja matka to kobieta silna i co postanowi, to zrobi. Widziałam, przez co musi przechodzić, lecz nigdy nie słyszałam, żeby się uskarżała. Żadnego „mam dosyć”, „nie będę tego więcej robiła”. Była cicha, ale twarda jak z żelaza. Chciałabym stać się tak silna jak ona. Gdyby mi się to udało, mogłabym mówić, że moje życie to sukces.
Nasze zajęcia były typowe dla Somalii: 60 procent jej mieszkańców to koczujący pasterze, utrzymujący się przy życiu dzięki hodowli zwierząt. Ojciec wyprawiał się od czasu do czasu do pobliskiej wsi lub miasteczka, żeby sprzedać jakieś zwierzę i kupić worek ryżu, materiał na ubrania albo koce. Zdarzało się też, że robił to za niego ktoś inny, kto akurat tam jechał.
Pieniądze zarabialiśmy również na zbiorach żywicy używanej do wyrobu kadzidła - takiego samego jak to, o którym wspomina Biblia jako o jednym z darów przyniesionych Dzieciątku Jezus przez trzech królów. Jego zapach ceniony jest od czasów antycznych aż po dzień dzisiejszy. Żywicę uzyskiwaliśmy z rosnących na wyżynach północno-wschodniej Somalii kadzidłowców - pięknych drzewek podobnych do rozłożonego parasola, wysokich na jakieś półtora metra. Trzeba było w tym celu ściąć nieco kory siekierą i poczekać jeden dzień. Wypływający z nacięcia mlecznobiały sok zastygał, uzyskując twardość gumy. Czasami żuliśmy go jak gumę ze względu na przyjemny, gorzkawy smak. Zbieraliśmy sople zakrzepłej żywicy do koszyka, a ojciec je sprzedawał. Wrzucaliśmy też kawałki żywicy kadzidłowca do ogniska. Do dzisiaj, gdy poczuję ten zapach, przenoszę się duchem do obozu na pustyni. Czasami można spotkać na Manhattanie kadzidło reklamowane jako ten sam gatunek, który zbierałam jako dziecko. Kupuję je w desperackiej nadziei zdobycia czegokolwiek, co przypominałoby rodzinny dom, ale jego zapach jest tylko nędzną imitacją cudownej, przebogatej woni unoszącej się z ognia w pustyną noc.
Wielkość naszej rodziny też była typowa dla Somalii, gdzie przeciętna kobieta rodzi siedmioro dzieci. Dzieci są dla rodziców gwarancją spokojnej starości, bo to one się nimi zajmą, gdy nie będą już mogli ciężko pracować. Somalijskie dzieci odnoszą się do rodziców i dziadków z wielkim respektem i żadne nie ośmieli się podać w wątpliwość autorytetu dorosłych. Zresztą każda starsza osoba, choćby brat czy siostra, musi być traktowana z szacunkiem i należy się stosować do jej życzeń. Między innymi dlatego moje buntownicze wyczyny były postrzegane jako niewyobrażalnie skandaliczne.
Rodziny były liczne nie tylko z powodu braku kontroli urodzeń, ale także dlatego, że im więcej ludzi można było obdzielić pracą, tym szybciej można ją było wykonać. Podstawowym problemem było znalezienie wody; nie tyle obfitego jej źródła, ile w ogóle jakiejś wody. Poszukiwanie jej było często wręcz katorżniczym zajęciem. Gdy woda znikała z okolic obozowiska, ojciec juczył wielbłądy wielkimi bukłakami wyplatanymi z trawy przez matkę, po czym odjeżdżał i wracał, dopiero gdy zdołał je gdzieś napełnić. Staraliśmy się pozostać przez ten czas w jednym miejscu, ale każdy kolejny dzień stawał się coraz większym wyzwaniem, bo aby napoić trzodę, trzeba było wędrować coraz dalej i dalej. Czasami musieliśmy przenieść obóz, zanim ojciec wrócił, ale on zawsze nas znajdował, oczywiście bez pomocy map czy drogowskazów. Jeśli ojca nie było, bo na przykład pojechał do miasta po żywność, szukaniem wody musiało się zająć któreś z dzieci; mama była potrzebna w domu, żeby utrzymać gospodarstwo w ruchu.
Mnie też to czasem przypadało. Szłam i szłam całymi dniami, dopóki nie znalazłam źródła. Powrót z pustymi rękami oznaczałby całkowitą klęskę, wtedy nie byłoby już dla nas żadnej nadziei. Trzeba było próbować aż do skutku. Wymówka „nie dałam rady” w ogóle nie wchodziła w grę. Matka mówiła, żebym znalazła wodę, więc musiałam ją znaleźć. Przebywając w świecie Zachodu, nie mogłam nadziwić się ludziom, którzy usprawiedliwiają się, mówiąc na przykład: Nie mogę pracować, bo boli mnie głowa. Kiedy to słyszę, mam ochotę powiedzieć: Pozwól, że znajdę ci naprawdę ciężką pracę, już nigdy nie będziesz uskarżać się na to, co robisz.
Kolejny powszechnie spotykany w Afryce sposób na zwiększenie liczby rąk do pracy to wielożeństwo. Moi rodzice, żyjący przez długie lata tylko we dwoje, byli rzadko spotykanym wyjątkiem. Jednak pewnego dnia, po urodzeniu dwanaściorga dzieci, moja matka stwierdziła:
- Jestem już stara... Dlaczego nie weźmiesz sobie innej żony i nie dasz mi odpocząć? Daj mi już spokój.
Nie wiem, czy rzeczywiście tak myślała, czy nie, ale zapewne nie spodziewała się, że ojciec ten pomysł podchwyci.
A on gdzieś przepadł, zostawiając wszystko na jej głowie. Początkowo zdawało się nam, że poszedł szukać wody albo jedzenia, ale kiedy nie było go już od dwóch miesięcy, doszliśmy do wniosku, że nie żyje. Jak nagle zniknął, tak nagle pojawił się któregoś wieczoru. Wszystkie dzieci siedziały właśnie przed chatą, kiedy podszedł swobodnym krokiem i spytał:
- Gdzie matka?
Powiedzieliśmy mu, że jest jeszcze ze zwierzętami poza obozem.
- No dobra, słuchajcie wszyscy. - Wyszczerzył swoje białe zęby. - Zapoznajcie się z moją żoną. - I wypchnął przed siebie jakąś dziewczynkę, niewiele starszą ode mnie.
Gapiliśmy się na nią w milczeniu, bo nikt nas o nic nie pytał, no i dlatego że żadne z nas nie wiedziało, co w takiej sytuacji powiedzieć.
Naprawdę strasznie zrobiło się wtedy, gdy matka wróciła do domu. Wszyscy czekaliśmy w napięciu, co się będzie działo dalej. Mama popatrzyła na ojca z ukosa, nie widząc, że w ciemności stoi inna kobieta. W końcu zapytała:
- Cóż to, wróciło się do domu?
Tata przestąpił z nogi na nogę, rozejrzał się wokoło i odpowiedział:
- No dobra, dobra. A tak przy okazji to poznaj moją żonę. - Po czym objął pannę młodą ramieniem.
Nigdy w życiu nie zapomnę twarzy mamy oświetlonej płomieniami ogniska. Stała jak piorunem rażona. „Cholera, straciłam go dla tej dziewczynki!” - umierała z zazdrości, ale starała się tego po sobie nie pokazać.
Nie mieliśmy pojęcia, skąd się wzięła nowa żona ojca ani kim jest, ale jej to nie przeszkadzało, żeby od razu wziąć się do rządzenia nami wszystkimi. W końcu wzięła się i do matki: zrób to, podaj tamto, ugotuj mi owo. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, aż wreszcie nowa żona ojca popełniła ciężki błąd - uderzyła mojego młodszego braciszka, Starca.
Byliśmy właśnie w naszej kryjówce (zawsze po rozbiciu nowego obozowiska szukaliśmy w pobliżu jakiegoś drzewa, żeby urządzić sobie nasz własny, dziecięcy „dom”), kiedy przyszedł szlochający Starzec. Wstałam, otarłam mu łzy i spytałam:
- Co ci się stało?
- Uderzyła mnie! Mocno!
Nawet nie musiałam pytać, kto to zrobił, bo nikt z rodziny nigdy nie podniósł na Starca ręki, nawet ojciec, choć pozostałe dzieci tłukł regularnie. Starzec był najmądrzejszy z nas i zawsze postępował właściwie, więc nie było powodu, żeby go za cokolwiek karać. To uderzenie stanowiło punkt zwrotny, było absolutnie niedopuszczalne. Poszłam więc rozmówić się z tą głupią dziewuchą.
- Dlaczego uderzyłaś brata? - zażądałam wyjaśnień.
- Wypił moje mleko - odpowiedziała hardo, zupełnie jakby była jakąś królową, której należy się całe mleko naszych trzód.
- Twoje mleko? To ja go udoiłam i przyniosłam je do chaty, więc jeśli chciał je wypić, to mógł to zrobić. Nie wolno było go bić!
- Och, zamknij się, do diabła, i wynocha! - wrzasnęła, odpychając mnie przy tym.
Popatrzyłam na nią i pokręciłam głową - chociaż miałam tylko trzynaście lat, wiedziałam, że popełniła wielki błąd.
Bracia i siostry czekali niecierpliwie pod drzewem, ciekawi wyników mojej rozmowy z żoną taty. Wskazałam na wszystkich palcem i powiedziałam:
- Jutro.
Przytaknęli w milczeniu.
Nazajutrz szczęście najwyraźniej nam sprzyjało: ojciec powiedział, że wyjeżdża na parę dni.
W porze sjesty wróciłam do domu ze stadem i odszukałam siostrę i dwu braci.
- Żonusia tatusia bardzo się panoszy - zaczęłam od stwierdzenia spraw oczywistych. - Musimy dać jej nauczkę, żeby się to wreszcie skończyło.
- Zgoda, ale co mamy zrobić? - zapytał Ali.
- Zobaczysz. Na razie idź za mną i pomagaj.
Wzięłam grubą, mocną linę, używaną do troczenia naszego dobytku na wielbłądach. Wyprowadziliśmy przestraszoną nową żonę taty daleko od obozu, zaciągnęliśmy w krzaki i zmusiliśmy ją, żeby zrzuciła ubranie. Potem przerzuciłam linę przez konar wysokiego drzewa i obwiązałam nią przeguby nóg dziewczyny. Kiedy ciągnęliśmy ją wszyscy do góry, klęła, wrzeszczała i szlochała na przemian. Gdy jej głowa znalazła się wystarczająco wysoko nad ziemią, żeby nie mogły jej dosięgnąć dzikie zwierzęta, umocowałam koniec liny. Wróciliśmy do domu, zostawiając za sobą wijącą się i wrzeszczącą postać.
Ojciec pojawił się wcześniej, niż zapowiadał, bo już następnego dnia po południu, i zapytał, gdzie jego mała kobietka. Wszyscy wzruszali tylko ramionami i mówili, że nic nie wiedzą. Na szczęście została na tyle daleko, że nie było słychać jej krzyków. Ojciec popatrzył na nas podejrzliwie, ale było już zbyt ciemno, żeby szukać śladów. Czuł, że coś tu jest nie w porządku, i wziął nas na spytki:
- Kiedy ją ostatnio widzieliście? Dzisiaj? A może wczoraj?
Tłumaczyliśmy mu, zgodnie z prawdą, że nie wróciła na noc do domu.
Ojciec wpadł w panikę i miotał się wszędzie jak szalony, ale znalazł ją dopiero następnego dnia rano. Wrócił do domu nieprzytomny z wściekłości, bo panna młoda spędziła prawie dwa dni wisząc głową w dół i nie była w zbyt dobrej kondycji, kiedy odcinał linę.
- Kto to zrobił? - wydzierał się na nas, ale wszyscy stali spokojnie i tylko spoglądali jedno na drugie.
Rzecz jasna, żona mu wyjaśniła:
— To Waris była przywódcą! Ona pierwsza na mnie napadła!
Tata skoczył ku mnie i zaczął mnie bić, ale wtedy rzuciła się na niego z pięściami reszta dzieci. Wiedzieliśmy, że źle jest bić ojca, lecz dla każdego z nas sytuacja była już nie do zniesienia.
Po tym zdarzeniu nowa żona taty stała się inną osobą. Daliśmy jej wymowną lekcję, a ona dobrze ją sobie przyswoiła. Domyślam się, że dwa dni wzmożonego napływu krwi do głowy odświeżyły jej mózg, dzięki czemu nabrała grzeczności i umiaru. Od tej chwili całowała moją matkę w stopy i chodziła za nią jak niewolnica: Czy mam ci coś przynieść? Czy mam ci w czymś pomóc? Nie, nie, sama to zrobię. Siądź i odpocznij.
Pomyślałam sobie: „Tu cię mam. Powinnaś była tak się zachowywać od początku, ty mała suko. Oszczędziłabyś wszystkim całego tego zamieszania”. Nowa żona ojca, mimo że nawykła do surowego życia nomadów i o dwadzieścia lat młodsza od mojej matki, nie była równie twarda. Mama mogła się jej już nie obawiać.
*
Życie nomadów jest surowe, ale pełno w nim piękna nierozerwalnych związków z przyrodą. Matka nadała mi imię cudu natury: „waris” to nazwa pewnego szczególnego pustynnego kwiatu. Widuje się go na pustkowiach sprawiających wrażenie, że nic żywego nie jest w stanie tam przetrwać. W moim kraju zdarza się, że deszcz nie pada nawet przez rok. Kiedy jednak woda zrosi jałowy pył, pustynia pokrywa się przepysznymi żół-tawopomarańczowymi kwiatami. Dlatego właśnie żółty jest moim ulubionym kolorem.
Kiedy dziewczyna ma wyjść za mąż, kobiety z jej plemienia idą na pustynię i zbierają te kwiaty. Potem suszą je, mieszają z wodą na papkę i malują nią twarz panny młodej, by miała złoty połysk. Dłonie i stopy przyozdabiane są w misterne wzory henną. Oczy, obwiedzione czarnymi kreskami z sadzy, nabierają głębi i powabu. I wszystkie te wspaniałe efekty kosmetyczne powstają za pomocą zupełnie naturalnych środków. Następnie na ciele panny młodej drapowane są chusty barwione na jaskrawe kolory: czerwony, różowy, pomarańczowy i żółty - im ich więcej, tym lepiej. Przeważnie nie mają ich wiele, bo większość rodzin cierpi straszliwą biedę, ale nikt się tego nie wstydzi. Panna młoda ma na sobie po prostu wszystkie najlepsze rzeczy, jakie mogą zgromadzić jej matka, siostry i przyjaciele. Przy tym zawsze nosi się z ostentacyjną godnością, cechującą wszystkich Somalijczyków. Gdy nadejdzie dzień ślubu, ma wyjść na spotkanie narzeczonego jako oszałamiająca piękność. Doprawdy, mało który na to zasługuje!
Przybywający na wesele członkowie plemienia przynoszą prezenty. Nie są jednak wymagane jakieś konkretne rzeczy; nikt też nie wstydzi się tego, że nie stać go na więcej. Przynosisz, co masz: matę, dzban czy trochę jedzenia na ucztę weselną. W naszej kulturze nie ma niczego w rodzaju miodowego miesiąca - po weselnej nocy następuje normalny dzień pracy, a przyniesione dary pozwalają młodej parze zacząć nowe, wspólne życie.
*
Poza weselami, w Somalii rzadko się świętuje. Nie ma świąt wyznaczonych sztywno przez kalendarz. Najważniejszym powodem do wspólnej radości jest deszcz po długiej suszy. W moim kraju woda występuje w tak skąpych ilościach, że każdy jest świadom jej znaczenia jako esencji życia. Nomadzi żyjący na pustyni mają wielki szacunek dla wody, każda jej kropla jest dla nas nieomal świętością. Po dziś dzień uwielbiam wodę, już sam jej widok sprawia mi ogromną przyjemność.