Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Myślę, że się boisz i że ten strach… może nas pozbawić czegoś naprawdę dobrego”.
Lark Winters marzy o tym, żeby wydać książkę. Wytrwale szuka wydawcy, jednak kolejni agenci odrzucają próbkę tekstu, twierdząc, że jest zbyt emocjonalna, zbyt chaotyczna albo mało wiarygodna. Ale kiedy tweet Lark o nieodwzajemnionej miłości zyskuje niespodziewaną popularność i staje się wiralem, publikacja powieści wydaje się w zasięgu ręki. Lark w końcu zyskuje upragnioną uwagę. Jest tylko jeden problem: to nie Lark napisało tego tweeta. Autorem jest Kasim – dawniej łączyła ich przyjaźń, dziś tylko sporadycznie i chłodno ze sobą rozmawiają. Lark staje przed wyborem: wykorzystać kłamstwo tak, by spełnić swoje marzenie, czy dowiedzieć się, co się kryje za tweetem Kasima i co tak właściwie stało się z ich relacją…
Lark i Kasim. Czas na rewolucję to poruszająca i szczera opowieść o poszukiwaniu siebie i o tym, jak różnie postrzegamy świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Dla wszystkich, którzy uczą się kochać samych siebie
Ostrzeżenie o treści:
myśli samobójcze, bullying, doświadczenie depresji
Rozdział pierwszy
MÓJ TELEFON WIBRUJE. Obracam się na krześle tak szybko, że niemal z niego spadam. Birdie się śmieje. Gra Frank Ocean. Chrupię truskawkowe pocky. Kolejne powiadomienie, telefon jeździ po biurku. hej wszystko okej?? Szarpię włosy we frustracji. Setki followersów mnie oznaczają, ci, których mam w znajomych, wysyłają wiadomości na priv, pytają, czy coś się stało, gdzie się podziewam, czy wszystko u mnie w porządku. Zwykle wrzucam posta codziennie wieczorem, ale tym razem minął już ponad tydzień. Piszę i kasuję, i przepisuję kolejne wersje, kursor mruga do mnie z ekranu laptopa, ale w głowie mam pustkę, ciemność, nada, ani pół pomysłu i och, gdybym jeszcze nie było takie śliczne, proszę, Boże, nie chcę być tylko słodziutkim, głupiutkim niebiniem...
Z jękiem ciskam telefonem, biednym telefonem, którego jedyną winą było to, że znalazł się w mojej dłoni – szlag, trochę za mocno, odbija się od biurka i leci rykoszetem, a ja usiłuję go złapać i tym razem naprawdę spadam, z łoskotem ląduję na twardych deskach, echo uderzenia wstrząsa całym pokojem.
– Lark, wszystko w porządku? – woła z dołu mama.
– Tak! – Syczę i krzywię się, i badam swój łokieć. Boże, to naprawdę bolało. – Tak, nic mi nie jest.
Chwila, czy ćwiczenia fizyczne nie stymulują aby mózgu? Zrywam się na równe nogi i biegnę w miejscu przez dziesięć, dziewięć, osiem...
Taa, tyle że nie. Nieważne. Rzucam się na łóżko i zagapiam w sufit. I wzdycham.
Niby to nie koniec świata, że nie mogę sklecić posta, ale trochę tak się właśnie czuję. Jakby z każdą mijającą sekundą wszystkie moje marzenia obracały się w pył.
Mama uważa, że jestem uzależnione od lajków. Nie wiem. Może ma rację.
Na dole rozlega się muzyka, kawałek R&B, który według mamy był prawdziwą „zajebiozą” jakieś dwadzieścia lat temu.
– Lark? Lark, chodź na dół! – woła mnie mama.
Chętnie. Wyskakuję z łóżka i z łomotem zbiegam po drewnianych schodach. Okna są szeroko otwarte, z utęsknieniem czekamy na najmniejszy powiew wiatru; nie włączamy klimatyzacji, bo PECO, nasz dostawca prądu, straszliwie zdziera za elektryczność. Kicham, kicham, kicham tak mocno, że ześlizguję się z kilku schodków. Udało mi się przeżyć pandemię tylko po to, żebym teraz dało się wykończyć pyłkom. Przeskakuję dwa ostatnie stopnie, ląduję na podłodze, obracam się w stronę kuchni... i zatrzymuję w pół kroku.
Kas siedzi na blacie i wygląda na zdecydowanie za bardzo zrelaksowanego, zważywszy, że nie jest u siebie.
– Na zdrowie! – mówi, szczerząc zęby w uśmiechu.
Pocieram nos i patrzę na moją mamę, tę zdrajczynię. Dlaczego zawsze wpuszcza Kasima do środka? Udawaj po prostu, że go nie widzisz, że nie słyszysz, jak puka do drzwi. Mama siedzi przy stojącym pod ścianą białym stole. Z jej otwartego laptopa płynie muzyka: My whole life has changed...
Rzuca mi przeciągłe spojrzenie.
No tak. Moja twarz.
Ścieram z niej minę pod tytułem „A ty co tutaj robisz?” i zmuszam się do krzywego uśmiechu.
– O. Hej.
Kas zeskakuje z blatu i opiera się o niego z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Ma piękną ciemnobrązową skórę w odcieniu, który przywodzi na myśl mrok nocy. Nosi dredy, zazwyczaj związane w kitkę na czubku głowy. Boki wygolone, końcówki włosów rozjaśnione. Dziś ma na sobie czarny podkoszulek, czarne szorty, znoszone czarne glany i spiralny tunel w płatku ucha. Zawsze roztacza tę szczególną aurę, jakby sądził, że każdy powinien czuć się zaszczycony przebywaniem w jego obecności. Jakby w poprzednim życiu był faraonem albo królem, więc zasługuje na hołd. Szczerze mówiąc, zazdroszczę mu tej energii. Emanuje absolutną pewnością siebie, jakby nie miał cienia wątpliwości, że ma prawo tu być. Że zasługuje na zajmowaną przez siebie przestrzeń. „Ta pierdolona korona jest już kupiona i opłacona, więc wycisnę z niej wszystko”.
Możliwe, że tylko to sobie wyobrażam, ale mam niemal pewność, że na mój widok jego uśmieszek robi się o kilka centymetrów szerszy. Ten uśmieszek. Ten jego cholerny uśmieszek. Serio, Kasim powinien go opatentować, klnę się na Boga.
– Hej, Lark.
Przyglądamy się sobie nawzajem. Trochę jakbyśmy występowali w filmie przyrodniczym: dwóch naturalnych wrogów mierzy się wzrokiem na moment przed atakiem. Gdyby to było anime, miotalibyśmy błyskawice oczami. Żadne z nas nic nie mówi. Spojrzenie mojej mamy przeskakuje od jednego do drugiego, jakby się obawiała, że zaraz rzucimy się sobie do gardeł, bez powodu, tylko dlatego, że oddychamy tym samym powietrzem.
Lubię uważać się za osobę raczej przyjazną. Wierzę w pokój na świecie. Nie cierpię wdawać się w awantury czy kłótnie z kimkolwiek.
Ale z jakiegoś powodu Kasim stanowi wyjątek, i to nie w tym romantycznym sensie jak z piosenki Paramore. Musi istnieć jakieś naukowe wyjaśnienie faktu, że nie możemy za długo przebywać w jednym pomieszczeniu, bo inaczej szambo wybije. Może coś z chemią? Nie wiem. Nauka raczej nie jest moją mocną stroną.
Mama próbuje przerwać tę niezręczną ciszę.
– Cały czas wisisz na Twitterze?
Kasim mierzy mnie wzrokiem, krytycyzm emanuje z niego wszystkimi porami.
Moje mury obronne już były dość wysokie, ale teraz poszybowały kilka kilometrów w górę.
– Nie wisiałom na Twitterze.
– Aha. – Mama wyczuwa znajome napięcie w moim głosie i unosi brew. Niemal mogę jej czytać w myślach. „Pewnego dnia zrozumiesz, że bardziej potrzebujesz swojego przyjaciela niż walki”. Ciągle nie wiem, czy ma na myśli konflikt wewnętrzny, czy dosłownie tę walkę, którą ja i Kas toczyliśmy przez cały zeszły rok.
– Kasim, złotko, zostaniesz na kolację? – pyta.
– Nie, dziękuję, nie chcę przeszkadzać...
– Nikomu nie przeszkadzasz.
Kas napotyka moje spojrzenie, jego uśmieszek mówi: „Och, serio? Lark, co myślisz o tym, że nie przeszkadzam nikomu?”.
Mama to zauważa.
– Prawda?
Mój głos brzmi płasko.
– Taa. Zostań na kolację.
Kasim z trudem powstrzymuje śmiech.
– Z miłą chęcią. Dziękuję, pani Winters.
Naprawdę nie jestem dziś wieczór w nastroju na Kasima, ale mama nigdy nikomu nie odmawia. Nawet w szczycie pandemii pomagała każdemu, kto tego potrzebował, zwłaszcza Kasimowi i jego starszemu bratu Taye’owi. I tak, uważam, że to cudowne. Tak, społeczność jest ważna. Ale dobrze też czasem postawić jakieś granice, nie? Zwłaszcza takie, które utrzymają z dala byłych najlepszych przyjaciół uwielbiających wkurzać nas dla zabawy.
– Bakłażan już prawie gotowy – mówi mama, podnosząc się z westchnieniem. – Nakryj do stołu, dobrze, kochanie? – Kładzie ciepłą rękę na moim ramieniu i całuje mnie w policzek, po czym wychodzi, zostawiając mnie z Kasem sam na sam. Serio? Wie, że to błąd. Wie, że to się dobrze nie skończy.
Przez moment panuje cisza.
– No więc co tu robisz? – pytam.
– Nie bądź niemiłe! – woła mama z sąsiedniego pokoju.
Kasim odpowiada na moje pytanie wzruszeniem ramion i uśmiechem, jego białe zęby lśnią. Jak to jest, że najbardziej chaotyczne queery mają najostrzejsze kły?
– Zajrzałem tylko przywitać się z twoją mamą. Nie sądziłem, że cię spotkam.
A niby dlaczego nie? Mieszkam tu.
– Aha. Jasne.
Kilka miesięcy temu przemalowałyśmy z mamą wszystkie szafki na biało, ale gdzieniegdzie wciąż prześwituje brązowe drewno. Kas otwiera drzwiczki, żeby wyciągnąć trzy szklanki z nadrukowanymi wzorami owoców: truskawek, pomarańczy, winogron.
– Dlaczego mam wrażenie, że nie cieszysz się na mój widok, Lark?
– W zeszłym tygodniu też wpadłeś – mówię, otwierając szufladę i wyciągając kolejne elementy zastawy. – Talerze poproszę.
– Aż tak cię złości, że tu bywam? – Kasim zagląda do szafki nad zlewem.
– Wcale mnie nie złości.
– Na pewno?
– Sam wiesz, że przychodzisz tu tylko dla darmowej wyżerki.
Przykłada dłoń do piersi, jakbym go zraniło.
– Daj spokój. Nigdy nie wykorzystywałbym w ten sposób twojej mamy.
Muszę przyznać, że przynajmniej w tym jest szczery. Mama Kasima zmarła, kiedy miał cztery lata, a jakieś trzy lata temu jego tata został skazany za posiadanie kilkudziesięciu gramów, więc teraz zostali tylko Kas i Taye, który wywalczył sobie możliwość opieki nad młodszym bratem. Kiedy ich tatę aresztowali, moja mama zaproponowała, żeby Kasim zostawał u nas, ilekroć Taye będzie musiał iść na nocną zmianę w tej czy innej pracy. Czasem Kas przemieszkiwał tak u nas całymi tygodniami bez przerwy.
No i rzecz w tym, że właściwie podobało mi się, kiedy z nami mieszkał. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Spędzaliśmy każdą chwilę razem. Jeździliśmy na desce wokół boisk do koszykówki. Chodziliśmy do sklepu z płytami na Baltimore Avenue. Nagrywaliśmy filmiki na TikToka, jak tańczymy, przewracamy się, umieramy ze śmiechu, wiecie, z takiego śmiechu, że już nawet nie możecie wydać żadnego dźwięku, więc tylko sapiecie i łapiecie powietrze, i łzy wam lecą, i klepiecie się nawzajem po plecach, a potem przewracacie się znowu, żeby śmiać się jeszcze bardziej. Kas, kiedy jest wściekły, zachowuje się całkiem jak Bakugou, więc nazywałem go Kacchan, a on mnie – Deku, i po nocach, zamiast spać, oglądaliśmy na laptopie pod kołdrą bootlegowe anime, i za każdym razem, kiedy słyszeliśmy, jak moja mama przechodzi korytarzem, padaliśmy i udawaliśmy martwych, parskając i popychając się nawzajem, gdy tylko któreś wydało jakiś dźwięk.
Mogłom mu powiedzieć wszystko. Wszystko. I nigdy mnie nie oceniał. „Boję się, że kiedyś skończę całkiem samo”. Potrząsnął głową. „Dlaczego? Masz przecież mnie, prawda?”
Ale kiedy zaczęła się szkoła... Nie wiem. To nie tak, że go nienawidzę. Nikogo nie nienawidzę. Naprawdę nie. I nie sądzę też, żeby on nienawidził mnie. (Przynajmniej przez większość czasu). Ale sprawy z całą pewnością nie wyglądają tak jak wcześniej.
Kasim przygląda mi się z coraz szerszym uśmiechem, zupełnie jakby wiedział, jak bardzo jestem rozzłoszczone.
– Coś cię wkurzyło.
– Nie jestem wkurzone.
– Naprawdę?
– Tak, naprawdę.
– Dla mnie wyglądasz na wkurzone.
Birdie przygląda się jednemu ze swoich skrzydeł.
– Jesteś dosyć wkurzone, Lark.
Zgrzytam zębami.
– Wszystko okej.
Kasim parska.
– Taa, jasne. Jesteś oazą spokoju.
Z trudem biorę wdech. Może i ma rację. Jestem na granicy wytrzymałości. To zawsze stresujące – pisać dla 20,1 tysiąca (a może i więcej) ludzi, którzy to widzą, czytają, wygłaszają swoje opinie, lubią albo nie lubią, zgadzają się z tobą albo cytują twojego tweeta z komentarzem: „Ej, patrzcie, jaki ten dzieciak jest kurewsko głupi”.
To, że się stresuję, to nie wina Kasima.
Poza tym denerwowanie się nie ma żadnego sensu. Życie bardzo wcześnie nauczyło mnie, że będąc mną, lepiej się nie złościć ani nie frustrować. Niektórym wolno zajmować przestrzeń na tym świecie, podczas gdy od innych oczekuje się, że znikną. Kiedy nie znikamy, najpierw się nas nienawidzi, a potem obwinia o tę nienawiść. „Gdybyś tylko był milszy”. „Gdybyś tylko się uśmiechała”. „Gdybyście tylko się zamknęli i siedzieli cicho, może ludzie nie nienawidziliby was aż tak bardzo”. To niesprawiedliwe, ale sporo rzeczy na tym świecie takie jest, prawda?
Wzdycham, potrząsam rękami, macham nimi w przód i w tył, żeby pozbyć się napięcia, nucę piosenkę Solange. Well, it’s like...
Kasim stawia ostatni talerz.
– O czym będzie ten post?
Wie, że jeśli mam otwarte social media, to pewnie dlatego, że planuję zamieścić nowy wpis. Trudno to nazwać sławą, ale moje posty zgarniają czasem i po 50 tysięcy lajków.
– Hmm... – Nie patrzę mu w oczy. – Jeszcze nie wiem.
Uśmiecha się półgębkiem.
– Napisz może o tym, jak to jest włazić w dupę białym, żeby mieli mniejszy problem z twoim istnieniem.
Słodki Jezu w pomarańczach. Widzicie, co miałom na myśli? Kas uwielbia mnie wkurzać.
Dla niego to zabawa. Szturchać mnie tak długo, aż wybuchnę. Wie, że żaden ze mnie radykał, nie to co on i grupka jego nowych przyjaciół. Wie, że dla mnie najważniejszy jest pokój.
– Jebać pokój – powiedział mi raz. – Oni nie chcą pokoju z nami. Dlaczego mielibyśmy im go dawać?
Chce mnie zdenerwować. Rozzłościć, żeby potem móc z uśmiechem oskarżyć mnie o hipokryzję, bo okazuje się, że wcale nie jestem tak pokojowo nastawione, jak udaję.
Wyciągam telefon. Mam ponad dwadzieścia nowych powiadomień. Jeszcze więcej oznaczeń, komentarzy i prywatnych wiadomości. lark żyjesz?!! Scrolluję dalej.
– Może powinnom napisać o tym, jak anarchia szkodzi społeczności. – Kolejna rzecz, o którą sprzeczaliśmy się już z milion razy. Działamy wciąż według tych samych wzorców, przechodzimy przez wciąż te same cykle, wiecznie odtwarzamy te same kłótnie. To jak uzależnienie. Nie możemy przestać.
Kasim rzuca mi ostre spojrzenie, w oczach ma ogień. Jest jak wulkan, płyty tektoniczne już się przemieszczają, ciśnienie rośnie. Zawsze wiem, kiedy znajduje się na granicy wybuchu.
– Rozwalenie hierarchicznego społeczeństwa zbudowanego na rasizmie to dobra rzecz, Lark.
– Ale co wtedy będzie ze społecznością? – pytam.
– Zatroszczymy się o siebie nawzajem.
– Nie można się o siebie troszczyć, kiedy zasoby zostają zniszczone.
– Przejmiemy te gówniane zasoby i zrobimy redystrybucję wśród ludu.
– Chciałeś chyba powiedzieć: „Zabierzemy je członkom społeczności”?
– Nie, korporacjom.
– Drobni przedsiębiorcy ze społeczności też dostaną po dupach...
– Oni nie stanowią celu.
– Ale właśnie tak zazwyczaj się dzieje, prawda? – mówię. – Wy będziecie zajęci obalaniem systemu, a tymczasem ludzie ucierpią.
– Ludzie już cierpią, Lark! – Kas podnosi głos. – Cholera, włazisz tak głęboko w dupę białym libkom, że gówno widzisz. Ich gówno.
– Chryste, Kas, to obrzydliwe.
Nie zwraca uwagi na moje słowa. Uśmieszek zniknął.
– Otwórz, kurwa, oczy. Serio.
Kłótnia jest teraz naprawdę zażarta. Tak to zwykle wygląda. Wiem, że mama nas słyszy, ale nie interweniuje. Kas patrzy na mnie dłuższą chwilę, bez słowa. Potrafi to robić z niesamowitą intensywnością. Jest jak eksplozja w ludzkim ciele i – nawet jeśli nie widzisz wybuchu, ognia ani gruzu – możesz poczuć, jak się do ciebie zbliża.
– Co? – pytam. Głos mi się łamie.
Wzrusza tylko ramionami, znów odwraca wzrok.
– Mogłobyś napisać o psach. W tym poście. Tego się nie da spaprać. Może nawet taki post przyciągnąłby nowych followersów.
Przewracam oczami.
– Dupek z ciebie – mówię i natychmiast tego żałuję, ponieważ, no, niezbyt to miłe i pokojowe z mojej strony.
Ma teraz świetne otwarcie, stworzyłom mu idealną okazję, by mógł wytknąć mi, że nazwałom go dupkiem, i powalić mnie ostatecznym ciosem, ale on tylko parska śmiechem. Szczerym śmiechem – ani trochę pustym czy wymuszonym. Kas w jednej sekundzie potrafi przejść od zażartej kłótni do śmiania się swobodnie, jakby nic wielkiego się nie stało. Nawet kiedy się go obrazi. Jakby naprawdę, całkiem szczerze, kompletnie go to nie obeszło. Taa. Zdecydowanie zazdroszczę mu tej energii.
– Chyba faktycznie czasem jestem dupkiem – mówi. – Ale kto nie jest? Nawet jeśli nikt nie chce się do tego przyznać, wszyscy kogoś w życiu zraniliśmy. Ty też.
Czuję ukłucie wstydu. Mam ochotę się bronić. Zaprotestować. Ale powstrzymuję się wysiłkiem woli. Ma rację. Bo to prawda, nie? Też na pewno zdarzyło mi się kogoś skrzywdzić. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Wszyscy popełniamy błędy i ranimy się nawzajem, nawet jeśli wolelibyśmy sądzić, że to nieprawda albo że ta druga osoba nie powinna czuć się zraniona – bo przecież nie chcielibyśmy być jak ci, których wytykamy palcami i nazywamy złymi. Nikt nie chce być złym człowiekiem. Już jako dziecko się nad tym zastanawiałom – dlaczego zawsze lubimy wskazywać na kogoś innego i nazywać go wrogiem, podczas gdy tamten ktoś wskazuje na nas i robi dokładnie to samo. Może nikt nie jest tak naprawdę dobry ani zły, wszyscy są gdzieś pomiędzy. Może tak samo jest ze mną i z Kasimem.
– Przynajmniej dopóki uczymy się i rozwijamy – mówi Kas.
Kolacja była piekielnie dobra. Podczas gdy my sprzątamy ze stołu, mama wyciąga się na krześle, zadowolona. I remember that night, I just might remember that night for the rest of my days. Ma brązową skórę i ciemne piegi wokół oczu. Jej kręcone włosy już robią się srebrzyste, co trochę mnie przeraża, bo (tak, to mroczne i trochę depresyjne, ale nawet ja nie mogę cały czas wykazywać się niepoprawnym optymizmem i zawsze widzieć szklankę do połowy pełną) nie chcę, żeby umarła i zostawiła mnie samo. Kiedy zaczęła się pandemia, dopadły mnie schizy, że mogłaby zachorować, i wciąż się tym martwię. Urodziła mnie trochę po czterdziestce, więc jest starsza niż matki większości siedemnastolatków, no i sporo o tym myślę – o niej, jak umiera, nim się na to przygotuję, i o sobie, jak usiłuję nauczyć się żyć samo na tym świecie.
Mama też była sama – nigdy nie wyszła za mąż. Moim drugim rodzicem jest jakiś anonimowy dawca nasienia. Czasem się zastanawiam, czy mam wielką biologiczną rodzinę, z czatem grupowym, rodzeństwem i kuzynostwem, które dzwoni do siebie ot tak, żeby usłyszeć nawzajem swój głos. Boję się, że skończę tak jak mama: jako ktoś, kto jak wszyscy zasługuje na miłość, ale z jakiegoś powodu na zawsze pozostał samotny i nie potrafi zrozumieć dlaczego; zresztą może właśnie to jest w tym wszystkim najbardziej przerażające – że nigdy nie dowiem się, co robię źle, dlaczego inni znajdują miłość, mają wielkie rodziny i masę przyjaciół i po prostu wiedzą, sami z siebie, bez żadnych wątpliwości, gdzie przynależą. Ale może przesadzam z narzekaniem. Naprawdę mam problem z samooceną, nie? Chyba większość ludzi tak by właśnie uznała.
Birdie wzrusza ramionami.
– To, co inni myślą o tobie, jest tylko odbiciem ich samych.
– Kasim, dziecino, zostaniesz na noc? – pyta mama.
Nawet on zdaje sobie sprawę, że to koszmarny pomysł.
– Och, nie, dzięki, powinienem już...
– Nie mówiłeś czasem, że Taye musiał wyjechać do pracy? Od czterech dni jesteś sam w domu.
– No tak, ale jutro wraca.
– Jutro zaczynają się zajęcia w Commons.
Commons, czyli Centrum Społeczne „Common Ground”. Czuję drgnienie w sercu na myśl o powrocie na zajęcia – i o pewnej osobie, która napisała na insta, że też tam będzie.
– Ktoś powinien cię na nie wyprawić – mówi mama.
– To nic takiego. Mam siedemnaście lat. Bez przerwy jestem sam w domu.
– Nie czujesz się samotny? – pyta ona. Próbuję się nie śmiać. Widzę, że Kas zaczyna żałować, że w ogóle do nas zajrzał. – Stąd jest bliżej do Centrum. Moglibyście wyjść razem.
Kasim waha się, próbując znaleźć kolejną wymówkę, a potem wyrzuca z siebie niemal desperacko:
– Ale ja nie mam ciuchów na zmianę.
Nie wygra w warcaby z szachistką.
– Chyba wciąż mieścisz się w ubrania Lark, prawda? – odpowiada mama gładko.
Zawsze nosiliśmy nawzajem swoje ciuchy.
Mama wstaje od stołu.
– Robi się późno, już po zachodzie słońca. Lepiej bym się czuła, gdybyś został, zamiast wracać teraz pieszo do domu. W porządku?
Kasim na sekundę przymyka oczy, może tłumiąc westchnienie. Nigdy nie potrafił odmówić mojej mamie. Naprawdę cholernie ją kocha, tak zresztą powinno być – ona zasługuje na miłość całego świata.
– Jasne, w porządku. Dziękuję, pani Winters.
Posyłam mu pełen satysfakcji uśmiech, podczas gdy mama odwraca się i wychodzi z kuchni.
– Lark, pomóż Kasimowi się rozgościć – rzuca przez ramię.
Mój uśmiech tężeje. Szlag. Zapomniałom, że przecież będę musiało dzielić z Kasimem sypialnię. Ostatnio został na noc jakieś pół roku temu, i to tylko dlatego, że zachorował, a Taye’a nie było, więc nie mógł się nim zająć. Baliśmy się, że to covid, ale okazało się, że tylko fatalne combo alergii i przeziębienia, lekarz kazał mu dużo pić i przepisał Benadryl. To było nawet miłe. Nie to, że Kasim był chory, ale że gadaliśmy długo w nocy i znów oglądaliśmy anime, jak wtedy, gdy byliśmy dzieciakami. Tyle się wtedy śmialiśmy. Ale potem Kasowi się poprawiło, wdaliśmy się w kolejną sprzeczkę – teraz już nawet nie pamiętam, o co poszło – i kiedy wyszedł następnego dnia, wszystko znowu było jak zwykle.
Kasim odwraca wzrok, a ja się zastanawiam, czy kiedykolwiek myśli o tym, jak kiedyś między nami było – i czy też żałuje, że nasza przyjaźń skończyła się w taki sposób.
Może nie. Może gówno go to obchodzi.
Hmmm.
Rozdział drugi
MAMA ODNAWIA DOM OD KILKU LAT, odkąd się tu wprowadziłyśmy, ale to powolny proces, większość pokoi jest ledwie w połowie wykończona, w jednych są jeszcze różnokolorowe łaty farby na ścianach, w innych resztki wykładziny na podłodze. Kasim wspina się za mną po schodach. Wydaje mi się czy naprawdę oboje idziemy jak na ścięcie?
– Przykro mi, że zagarniam twoją przestrzeń – mówi.
Ale czy na pewno ci przykro? Naprawdę?
Ściany mojego pokoju są bladoniebieskie, podłoga wyłożona porysowanymi drewnianymi panelami. Na dnie niedomkniętej szafy kłębią się buty. Pomalowałom komodę na zielono i mam tu pełno roślin, więc wrażenie jest takie, jakbym mieszkało w drzewie. Na stoliku nocnym stoi kadzidełko o zapachu trawy cytrynowej i kilka na wpół stopionych rozmarynowych świeczek, na podłodze piętrzą się stosy książek, czasopism i ciuchów. Patrząc z zewnątrz, można by odnieść wrażenie, że chwilę temu przez pokój przeszło tornado, ale to zorganizowany chaos i lubię to wnętrze dokładnie takim, jakie jest.
Mój laptop wciąż leży na zawalonym podręcznikami biurku. Siadam na krześle i obracam się pomału, patrząc wszędzie, tylko nie na Kasima. Boże, to będzie ciężka noc.
U stóp mojego łóżka leży miękka, wypełniona groszkiem pufa. Kas natychmiast się na niej mości.
– Chcesz coś pooglądać? – pyta. Najwyraźniej zdecydował się na strategię pod tytułem: „Udawajmy, że wszystko jest normalnie”.
– Nie mogę. Wciąż jeszcze nie wymyśliłom, o czym mam napisać. – Przestaję się kręcić, z jękiem zwijam się w kłębek i walę głową w biurko, aż się niesie.
– Aua.
Kasim śmieje się pod nosem.
– Zachowujesz się, jakby chodziło o pracę domową.
Pocieram czoło.
– Nieprawda. – Brzmi to defensywnie, więc milknę. Biorę głębszy wdech.
– Nie wiedziałom, że zamierzasz znowu chodzić do Commons.
Pewnie pójdzie na zajęcia z pisania, tak jak ja. Kasim uważa się za prawdziwego pisarza i z bólem serca muszę przyznać, że jest naprawdę dobry. Pisze bardzo autobiograficzne kawałki, opowiadania na podstawie wydarzeń z własnego życia, czasem też eseje. Pewnie skończy z Pulitzerem, Bookerem albo czymś w tym rodzaju.
– No. – Patrzy w telefon, nie przestaje scrollować. Różne głosy, muzyka, „...gigantyczną muszlę ważącą prawie pięć kilogramów”. – Dlaczego w ogóle musisz coś zamieszczać?
– Bo ludzie tego właśnie oczekują.
Przygląda mi się spod przymrużonych powiek.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Śledzą mój profil ze względu na to, co piszę, i wysyłają mi wiadomości, żeby się dowiedzieć, dlaczego jeszcze nie wrzuciłom nowego posta, skoro normalnie robię to codziennie. Więc teraz muszę coś zamieścić.
Twitter to żerowisko millennialsów, ale mówienie mnie stresuje, więc TikTok odpada – przynajmniej kiedy jestem samo, a nie tańczę, wygłupiam się i wywracam z Kasimem – a Instagrama nigdy specjalnie nie lubiłom. Tak czy siak inne nastolatki na Twitterze to zwykle ludzie z mojej bajki. Queery, nerdy, neuroróżnorodni pisarze i czytelnicy gadający o książkach, anime i sprawiedliwości społecznej. Dostawałom sporo lajków i przybywało mi followersów za najbardziej randomowe posty:
Poza tym millennialsi mają obsesję na punkcie każdego przedstawiciela Pokolenia Z – chyba chcieliby być nami albo coś w tym stylu, nie wiem – więc to też podkręciło mi zasięgi.
Kasim się przeciąga.
– Okeeej – mówi. Wygląda, jakby lada chwila miał zacząć się ze mnie śmiać. Nie żeby to była jakaś nowość. – Nie kumam tego. Dlaczego pozwalasz bandzie obcych ludzi, żeby cię kontrolowała?
– Nie kontrolują mnie.
– Ostatecznie nikt ci za to nie płaci.
– Robię to dla zabawy.
– Takie coś robisz dla zabawy? – pyta i dezaprobata w jego głosie jest dla mnie jak cios prosto w serce. No przykro mi, Kas, odkąd przestałeś mnie uważać za najlepsze przyjaciele, nie zostało mi zbyt wiele opcji.
Zresztą tu nie chodzi tylko o zabawę. Moim marzeniem jest zostać publikowanym pisarzem.
Mam tyle pomysłów – naprawdę, ponad sto pomysłów na książki w specjalnym osobnym pliku – i stworzyłom dziesiątki postaci, które wyglądają jak ja i mówią jak ja, i zajmują centralne miejsce w opowieści moich marzeń. Czasem do mnie mówią, jakby były prawdziwe – a ja im czasem odpowiadam. (Kiepski pomysł, kiedy wokół znajdują się inni ludzie, wierzcie mi). Powieści współczesne o nastolatkach, które się w sobie zakochują, fantasy z apłciowymi bohaterzami ratującymi swoje królestwa, science fiction o multipłciowych istotach ocalających świat przed eksplodującą gwiazdą... Chcę pisać książki, w których czarny to domyślny kolor skóry. I w których rozumie się samo przez się, że my, Czarni, jesteśmy piękni. Chcę pisać książki, których odbiorcy nie będą musieli czytać o wciąż tym samym blondwłosym bohaterze o „oczach niebieskich jak ocean/niebo”, książki, w których moje loki nie będą opisywane jako dzikie i nieporządne, a oczy bohaterza będą tak ciemne, że nie sposób dostrzec źrenicy, i to będzie oznaczało, że są piękne i pełne mocy, i nie będę musiało dodawać: „Ale przynajmniej ma miły uśmiech”. Chcę raz wreszcie zobaczyć mnie, całe, nie tylko we fragmentach. Inne książki są jak części układanki – żeby dostać całościowy obraz siebie, musiałobym przeczytać je wszystkie. I wanna be the very best – like no one ever was.
– Czemu nucisz motyw z Pokemonów? – pyta Kasim.
– Nie nucę.
Boże. Tak cholernie chciałobym zostać opublikowane. Może wtedy wreszcie by mnie dostrzeżono. Moje pisanie miałoby w sobie wrażliwość, jaką boję się okazywać w prawdziwym życiu, bo ostatni raz, gdy zbytnio się odsłoniłom... cóż, raczej nie wyszło mi to na dobre, prawda? Kasim zerka na mnie dokładnie w tym samym momencie, gdy ja podnoszę wzrok na niego. Ludzie mnie poznają. Prawdziwe mnie. Będą mnie kochać. Będą chcieli zostać moimi przyjaciółmi. Moją queerową rodziną z wyboru. Nie będę już tak piekielnie samotne.
– Wciąż nucisz, Lark.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Zaczęłom proponować agentom literackim moją pierwszą powieść: o nastoletnim Birdie, któremu wyrastają skrzydła. No dobra, zrobiłom coś, co wszyscy odradzają: rozesłałom propozycje, nim skończyłom pisać całość. Ale jaki jest sens pisania całej powieści, jeśli nawet nie wiesz, czy ktoś będzie chciał przeczytać skończony maszynopis? Chciałom wybadać grunt, więc parę miesięcy temu zaczęłom składać propozycje agentom ze szczytu mojej listy, ale póki co Birdie raz za razem spotyka się z odrzuceniem. Życzymy szczęścia na drodze do publikacji.
– Ich strata – mówi Birdie. Siedzi na moim biurku ze skrzyżowanymi nogami.
Realistycznie patrząc, twitterowa sława to dla mnie w tej chwili jedyna droga do spełnienia marzeń o publikacji. Innej nie widzę. Agenci i wydawcy zwracają uwagę na to, ilu dany pisarz ma followersów, więc jeśli przekroczę 50 tysięcy, moje szanse na pozyskanie agenta, który zechce reprezentować książkę i w końcu doprowadzić do jej wydania, wzrosną tysiąckrotnie.
I właśnie dlatego zaczęłom tak się stresować swoimi postami. Kiedyś Twitter to była zabawa, ale teraz jedna zła decyzja może mnie kosztować utratę mnóstwa followersów. I wszystkie moje plany spalą na panewce.
Kasim macha ręką. Na paznokciach ma odpryski czarnego lakieru.
– Czemu nie zrobisz sobie przerwy, chociaż na jedną noc? Wyglądasz, jakbyś potrzebowało odpoczynku od tej swojej, eee... zabawy.
– Muszę publikować regularnie, żeby nie stracić obserwatorów.
– Nie kumam, jaki w ogóle jest sens Twittera.
– A ja nie wiem, co mam ci na to odpowiedzieć.
Kasim wyciąga zapalniczkę i blanta, lekko już nadpalonego. Zgrzyt, skwierczenie.
– Może ci pomogę, zrobimy burzę mózgów, jeśli chcesz.
– Już mi wystarczająco pomogłeś, ale dzięki.
– No weź. Mam parę niezłych pomysłów.
– Jasne. Dobra. No to słucham.
– Seksowne białe chłopaki.
– Spierdalaj.
Śmieje się i wydmuchuje chmurę dymu.
– Dobra, dobra. Poważnie. Jest jeden temat, którego nigdy nie poruszałoś: zdrowie psychiczne członków Czarnej społeczności.
Obracam się razem z krzesłem, żeby na niego spojrzeć.
– Czytasz moje posty?
Popisowy uśmieszek drga na jego ustach.
– Niestety tak.
– Myślałom, że nienawidzisz Twittera. – Skoro tak po nim jeździł, zakładałom, że nawet nie ma tam konta.
Ignoruje moje słowa.
– Mogłobyś napisać, no wiesz, o tym, jak depresja, lęki i cała reszta wpływają na Czarnych.
Przyglądam mu się przez chwilę, a potem z powrotem odkręcam się z krzesłem do monitora.
– To naprawdę dobry temat. Dzięki.
– Proszę bardzo.
Zaczynam pisać i zapada między nami cisza, dużo mniej niezręczna, niż to ostatnio bywało. Ale w tej ciszy, wypełnionej tylko klekotem klawiatury, pewna kwestia zaczyna wybrzmiewać bardzo mocno. Ten rzucony przez niego temat jest naprawdę bardzo konkretny. Chciałobym zapytać, czy coś jest nie tak – czy Kasim ma jakieś problemy. Może depresję? Jego mama zmarła, kiedy miał cztery lata, więc, jak mówi, nie tęskni za nią. Tęskni raczej za samą ideą matki, za relacją, którą mogliby stworzyć. Jego tata nie pokazywał się zbyt często, odkąd został zwolniony, nie mieli kontaktu od ponad roku. Niewiele wiem o całej sytuacji, słyszałom, że miał załamanie nerwowe i zniknął, porzucając Kasima i Taye’a. Kas mówił mi kiedyś, że po wyjściu z więzienia jego ojciec był tak straumatyzowany, że została z niego tylko pusta skorupa – odebrano mu jego życie i nadzieję na przyszłość, a wszystko dlatego, że był Czarnym mężczyzną z odrobiną trawki. Więzienia nie powinny istnieć. Ludzie, którzy nie potrafią sobie wyobrazić świata bez więzień, prawdopodobnie nie umieliby też wyobrazić sobie świata bez niewolnictwa.
Chciałobym spytać Kasima, jak się ma, ale nie jesteśmy już tak blisko jak kiedyś. Może mogłobym zadać mu to pytanie dawniej, kiedy jeszcze się przyjaźniliśmy, ale teraz...
Kas pali i wpatruje się w telefon. Wiem, że mojej mamy nie ucieszyłoby, gdyby zobaczyła, że nosi przy sobie trawkę. Zbyt wielu białych z chęcią zamknęłoby i jego. Samo to, że palimy, jej nie przeszkadza. Docenia korzyści zdrowotne. Zarówno psychiczne, jak fizyczne. Mnie trawka pomaga na stany lękowe, a mamie – na bóle pleców.
– Trawka jest nielegalna tylko ze względu na rasizm, dlatego że Czarni czerpali z niej korzyści – parska Birdie. – Tymczasem dostępne na receptę opioidy są bardziej uzależniające i śmiercionośne, a jednak legalne. Hmm, ciekawe dlaczego.
A teraz, po tym, jak przez całe pokolenia kolorowi, szczególnie Czarni mężczyźni, tracili wolność i życie za kilkadziesiąt gramów, biali rozkręcają cannabisowy biznes i trzepią kasę, a jednocześnie cały czas robią z nas przestępców, gdy tylko weźmiemy kilka buchów.
Nawet nie próbuję sobie wyobrażać, jak musi się czuć Kasim, wiedząc, że jego tata został aresztowany i osadzony za posiadanie trawki, a potem widząc zdjęcia rozmaitych Karen i Mart z szerokim uśmiechem prezentujących asortyment swoich uroczych cannabisowych sklepików w Kolorado. Na samą myśl mam ochotę płakać i krzyczeć, i zwinąć się w kulkę wewnątrz miękkiej różowej muszelki, w której będę bezpieczne. Czasem wydaje mi się, że widzę przebłyski tego samego bólu w oczach Kasima, nim nie mrugnie i na powrót nie obuduje się murem.
Zerka na mnie teraz i zdaję sobie sprawę, że się gapiłom, ale on chyba się tym nie przejmuje.
– Mogę puścić jakąś muzykę? – pyta.
– Tak, jasne. – Sięgam po skręta i pociągam odrobinę, czuję mrowienie, spokój rozpełza mi się pod skórą. Kas puka w ekran telefonu. Teyana Taylor. And are you gonna love me? Piosenka wpasowuje się w nastrój, kołyszę się w przód i w tył na krześle, które poskrzypuje pod moim ciężarem. Zapisuję ostatnie słowo. Czytam posta kilka razy, redaguję, dopóki nie jest idealny. Wstrzymuję oddech i wciskam „tweetnij wszystko”.
– Skończyłoś? – pyta Kasim.
– Aha.
– Mogę przeczytać?
– Zobacz sobie w telefonie.
– Nie mam apki.
– Co? Dlaczego?
– Bo nie jestem mangozjebem.
Przewracam oczami, biorę laptopa i podaję go Kasimowi, a potem wstaję od biurka i rzucam się na łóżko, by przejrzeć powiadomienia na komórce. Mam już 20... 23... 26 lajków i ciągle ich przybywa.
Wygląda na to, że stworzyłom kolejny popularny wątek – ale, co było do przewidzenia, znajduje się również jakiś troll, który retwittuje go z komentarzem: „jezu chryste, ale ten dzieciak jest wkurzający”.
Birdie zachodzi mnie od tyłu i przytula.
– Nie jesteś wkurzające, Lark.
Gdyby tylko wszyscy inni tak uważali. Biali, hetero, neurotypowi, dorośli – praktycznie wszyscy są skłonni natychmiast uznać osobę taką jak ja za wkurzającą: niemiłą, nieempatyczną, nieznośną, no po prostu nie da się z kimś takim utożsamić.
Jako dziecko chodziłom do szkoły społecznej na Brooklynie. Byłom jedyną Czarną osobą na cały rocznik oraz jedyną używającą zaimka „ono” i neutralnych form gramatycznych. Nauczyciele twierdzili, że „zakłócam porządek w klasie”, bo wiecznie podnoszę rękę i zbyt chętnie odpowiadam na pytania, podczas gdy o białych uczniach, którzy robili dokładnie to samo, mówiono, że „ciężko pracują”. Jako jedyne w klasie niemal codziennie pakowałom się w kłopoty. Gadałom i śmiałom się tak jak wszyscy pozostali, ale nikt poza mną nie lądował na dywaniku u dyrektora. Raz musiałom zostać po lekcjach, bo nie uśmiechnęłom się do nauczycielki. Twierdziła, że próbowałom ją onieśmielić. Nie miałom przyjaciół. Kiedy tylko się odezwałom, wszyscy w klasie wrzeszczeli, że mam się, kurwa, zamknąć, nikt cię nie lubi, zjeżdżaj, Lark.
Szkolni prześladowcy zrobili sobie zabawę z łażenia za mną krok w krok, plucia na mnie, popychania mnie; pewnego dnia zasnęłom z tyłu autobusu, z wyciągniętymi przed siebie nogami, i wszyscy się wściekli i zaczęli wrzeszczeć że zajmuję za dużo miejsca a przecież nie powinnom zajmować ani odrobiny miejsca na tym świecie i z chwili na chwilę robiło się coraz gorzej aż w końcu jedna dziewczyna z którą nigdy wcześniej nie zamieniłom ani słowa zaczęła się ze mnie wyśmiewać że kupuję trampki w Payless a potem walnęła mnie w oko i...
– Oddychaj – przypomina Birdie.
Piosenka Teyany się kończy. Teraz śpiewa Arlo. Just know it won’t hurt so much – won’t hurt so much forever.
Birdie pochodzi z przyszłości. Mówi, że tam jest inaczej. Wyewoluowaliśmy na tyle, by zdać sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy jednością i nie da się nawet stwierdzić, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, nie da się odróżnić jednego człowieka od drugiego.
– Może ja też jestem z przyszłości.
Kasim podnosi na mnie wzrok.
– Co?
Pochylam głowę.
– Nic.
Wskazuje laptopa.
– My też zasługujemy na przerwę? Naprawdę?
– No. Coś z tym nie tak?
– Lark, właśnie pisząc i zamieszczając tego posta, nie pozwalasz sobie na przerwę.
Rzucam w niego poduszką.
– Zamknij się.
Łapie ją ze śmiechem, a potem wraca do czytania i przez jakąś minutę jest cicho.
– Zawsze umiałoś dobrze przekazywać swój punkt widzenia.
Mój kark robi się gorący.
– Dzięki. Chyba. – Siadam, gotowe natychmiast zmienić temat. Komplementy zawsze wprawiają mnie w zakłopotanie, ale jest coś takiego w pochwale z ust Kasima, co sprawia, że czuję się szczególnie nieswojo. Jakby mnie to zmuszało do przypomnienia sobie czasów, kiedy byliśmy blisko, i zastanawiania się, dlaczego wszystko się zmieniło.
– Nigdy nie masz poczucia, że to strata czasu? – pyta Kasim.
– Co?
– Media społecznościowe. Samo gadanie, żadnego działania. Nie wiem, czy one w ogóle mają jakikolwiek sens.
– Ty byś od razu chciał podpalić świat, tak?
– Nie cały. Tylko ten system, który nas wykańcza.
– Nawet jeśli ogień się rozprzestrzeni i my też spłoniemy?
– No wiesz, nie bardzo mamy lepsze opcje.
– Kto tak twierdzi?
Zerka na mnie spod przymrużonych powiek, uśmiecha się coraz szerzej.
– To, że ktoś się z tobą nie zgadza, nie oznacza z automatu, że nie ma racji. Ciągle czekam, żebyś do tego doszło.
Jak gdyby zawsze wiedział, który nerw trącić.
– Nigdy nie twierdziłom, że nie masz racji, bo się ze mną nie zgadzasz.
– Nie. Ty to tylko sugerujesz.
– Zapomnij. Nie jestem w nastroju na kolejną kłótnię.
– Nie próbowałem się z tobą kłócić.
Nie wiem, jak mam na to odpowiedzieć. Czy Kasim kiedykolwiek przegapił okazję, żeby się ze mną pokłócić?
– Mówię tylko, że nie ma nic złego w negowaniu status quo, żeby dla odmiany spróbować czegoś nowego.
– Jasne. Bo chcesz, żeby cały świat wiedział, że masz w dupie, co ktokolwiek myśli. – No dobra, może nie musiałom mówić tego w tak nieprzyjemny sposób. Mój wstyd narasta w ciszy. – Przepraszam.
Kasim wzrusza ramionami. Boże. Kiedy właściwie zrobiło się między nami tak nieznośnie i dziwacznie?
– Idę już spać, dobrze? – mówię mu. – Nie wyłączaj laptopa, jak skończysz.
Kiwa głową, skupiony już na pisaniu.
– Tak, tak.
Rozdział trzeci
Lark Winters <winter[email protected]>
Szanowna Pani Jenkins,
szukam osoby, która zechciałaby reprezentować mnie na rynku literackim. Mam nadzieję, że zechce Pani przyjrzeć się mojej przeznaczonej dla młodych czytelników powieści fantastycznej pod tytułem Birdie zrywa się do lotu.
Szesnastoletnie Birdie pochodzi z przyszłości, w której ludzie wyhodowali skrzydła. Kiedy przypadkowo prześlizguje się przez szczelinę czasoprzestrzenną i trafia do naszej teraźniejszości, przez miliony ludzi zostaje uznane za anioła i zwiastuna Powtórnego Przyjścia. Jedni obwożą je po całym świecie, oddając mu cześć, podczas gdy inni widzą w nim potwora.
Birdie spotyka osiemnastoletnią Alexandrę, która obiecuje pomóc mu w powrocie do przyszłości, niedługo potem znika jednak bez śladu. Pozostawione samo sobie, Birdie musi podążać za wskazówkami i rozwiązać zagadkę jej zniknięcia, co może również dostarczyć odpowiedzi, które pozwolą mu powrócić do domu.
Nie wszystko jednak jest takie, jakie się wydaje, i nie każda zaginiona osoba pragnie zostać odnaleziona. Birdie zrywa się do lotu jest ukończonym tekstem i liczy około 50 tysięcy słów. Zgodnie z instrukcją na Pani stronie załączam pierwsze pięćdziesiąt stron.
Jestem uczniem szkoły średniej, moją pasją jest pisanie, a celem – zapewnienie większej widoczności i reprezentacji osobom takim jak ja. Obecnie mam ponad 20 tysięcy obserwatorów na Twitterze.
Z góry dziękuję za poświęcony mi czas.
Pozdrawiam serdecznieLark
–
Jenkins, Susan <sjenkins@ytliterary.com>
Cześć, Lark,
dziękuję za Twoją propozycję. Pomysł jest intrygujący, ale styl do mnie nie przemówił. Myślałam, że to ma być powieść z gatunku young adult, jednak jej ton wydaje się zbyt nastoletni. Miałam duży problem z przebrnięciem przez Twoje chaotyczne, powtarzające się, niespójne i szczerze mówiąc, męczące monologi.
Życzę Ci licznych sukcesów na pisarskiej drodze.
Z najlepszymi życzeniamiSusan
Birdie wykrzywia się w grymasie.
– No cóż, szlag.
Wzdycham, trę oczy, upuszczam telefon na podłogę. Leżący obok Kasim mruczy coś i obraca się na drugi bok. Nie powinnom być zaskoczone, prawda? To już trzynasta odpowiedź odmowna. Chaotyczne, powtarzające się, niespójne, męczące monologi... auć, to boli. Szczególnie że taka ocena wynika z faktu, że myślę i piszę inaczej niż ludzie neurotypowi – więc odrzucone zostało nie tylko moje pisanie, ale też ja samo i jest w tym jakiś podskórny ableizm.
Ale, choć czuję się zranione, gdzieś pod spodem kiełkuje też gniew. Myślałam, że to ma być powieść z gatunku young adult, jednak jej ton wydaje się zbyt nastoletni. Co to w ogóle znaczy?
– Która godzina? – pyta Kas schrypniętym głosem.
– Nie wiem.
– Sprawdź.
– Telefon mi spadł na podłogę.
Kasim wzdycha.
Zbyt nastoletni. Jak gdyby było coś złego w byciu nastolatkiem. Dlaczego dorośli zawsze traktują nas, jakbyśmy byli najgorsi na świecie? Myślą, że są od nas bystrzejsi i dojrzalsi. A z tego, co widzę, robią dokładnie to samo co nastolatki. Prześladują się nawzajem. Mają niskie poczucie własnej wartości. Też powinni odrobić kilka lekcji, jeśli chcą dojrzeć jako ludzie. Tak samo gubią się we własnych uczuciach i doświadczają tych samych emocji. Boją się, śmieją i płaczą.
Birdie siedzi na podłodze ze skrzyżowanymi nogami.
– To tylko kolejna grupa ludzi poprawiająca sobie samopoczucie kosztem innej. Twoja cywilizacja miała do tego silne tendencje na tym etapie dziejów.
– Ejdżyzm jest porąbany – mówię.
Kasim siada, burzy sobie ręką dredy, tak że opadają mu na twarz.
– Co?
– Pomyśl tylko. To jeden z nielicznych sposobów na to, żeby z osoby mniej uprzywilejowanej i z mniejszą władzą stać się osobą bardziej uprzywilejowaną i mającą więcej władzy. Dorośli z tego korzystają i traktują nas jak śmieci.
Kiedy samo będę dorosłe, zamierzam pamiętać, jakie to gówniane uczucie, i traktować nastolatki jak to, czym są – czyli jak ludzi.
Kasim przygląda mi się, wciąż na wpół przebudzony.
– Czasem gadasz totalnie od czapy, Lark.
Wzruszam ramionami, a potem odrzucam kołdrę, schylam się po telefon i zerkam na ekran.
– Dziesiąta.
– No to musimy się zbierać.
Zabawne, właśnie wróciliśmy do punktu, w którym zaczęła się nasza przyjaźń. Chodziliśmy do tej samej szkoły w Chestnut, ale w sumie nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, aż do czasu wspólnych zajęć w Commons. Szkołę zamknięto na cały rok. Mieliśmy lekcje na Zoomie, ale skupienie uwagi na ekranie laptopa było dla mnie sporym wyzwaniem, szczególnie że jestem nieneurotypowe i tak dalej. Znaczy podejrzewam, że jestem. Nie chcę oficjalnej diagnozy (mama mówi, że w porządku, mogę jej nie mieć, dopóki radzę sobie ze wszystkim, co dzieje się wokół mnie), ale możliwe, że mam autyzm albo ADHD, albo jedno i drugie. To by wyjaśniało, dlaczego tak się nade mną pastwiono. Odczułom niemal ulgę, gdy dowiedziałom się, że wielu autystyków pada ofiarą bullyingu. To było takie: „Och, nareszcie gdzieś przynależę”.
Szykowanie się do wyjścia to u mnie zawsze totalny chaos, bo potrafię w trakcie mycia zębów zorientować się, że nie wiem, co chcę włożyć no więc zaczynam szukać swojej ulubionej koszulki a potem nie mogę sobie przypomnieć gdzie położyłom tę cholerną szczoteczkę i myślę o fluorze który jest w paście więc siadam do laptopa i wyszukuję fluor a potem mama woła, że się spóźnię, a kiedy jest ze mną jeszcze ktoś, robi się z tego jakiś skomplikowany taniec i co chwila na siebie wpadamy. Kas ładuje się do łazienki, akurat kiedy biorę prysznic.
– Jezu, Kas, wyjdź!
– O kurwa, przepraszam, nie wiedziałem, że tu jesteś...
– Przecież woda się leje!
Nie patrzy na mnie, kiedy mijam go i wpadam do sypialni, ciasno owinięte ręcznikiem. Otwieram komodę, przekopuję się przez sterty złożonych ubrań. Nawet nie wiem, czy faktycznie aż tak się gniewam. Przecież to nie tak, że Kas coś zobaczył. Byłom za zasłonką. Może po prostu zachowuję się, jakby mnie to rozgniewało, bo wydaje mi się, że to właśnie powinnom czuć wobec Kasima. Usta ma zaciśnięte w wąską kreskę, kiedy ociera się o mnie w przejściu, a potem zatrzaskuje za sobą drzwi łazienki.
Birdie przewraca oczami.
– Kłócicie się o najmniejszą głupotę.
Kiedy schodzę na dół, z ciągle wilgotnymi włosami i kroplami wody na dekolcie, mama już jest w kuchni.
– Dzień dobry, kochanie – mówi, spoglądając na mnie zza stołu.
– Dobry.
Mam na sobie żółtą koszulkę z kołnierzykiem, szalik w kwiaty, który robi też za maseczkę, dżinsy z szerokimi nogawkami i białe sandały na platformie. Wyglądam jak połączenie Jadena i Willow Smithów z tym afro, które otacza moją głowę jak halo albo chmura, z końcówkami włosów w kolorze wyblakłego różu. Ubieram się po hipisowsku, w stylu lat siedemdziesiątych, w dżinsy dzwony z wpuszczonymi do środka jaskrawymi wzorzystymi koszulkami. Trudno nazywać się Lark i nie być promiennym dzieckiem kwiatem, prawda?
– Zjesz śniadanie?
– Nie, dzięki. – Mam już telefon w ręku, usiłuję przeczytać powiadomienia na Twitterze. Jest ich dużo więcej, niż się spodziewałom. Ten wątek musiał stać się wiralem w nocy, po tym, jak poszłom spać. Ale mama skutecznie odwraca moją uwagę.
– Pospieszcie się, bo zaraz będziecie spóźnieni.
– To tylko Commons, mamo.
– Aha, czyli to w porządku: pojawiać się na zajęciach w Centrum, kiedy ci się akurat podoba?
– Nie, ale...
– Dzień dobry – mówi mama na widok Kasima, który właśnie wszedł do kuchni. Przez ramię ma przewieszony pożyczony ode mnie plecak, na głowę naciągnął jedną z moich czapek, dredy opadają mu po obu stronach twarzy. W tej szarej koszulce i czarnych spodniach dresowych zazwyczaj sypiam, a na czapkę jest chyba trochę za ciepło, ale wszystkie te moje rzeczy wyglądają na nim jakoś supermiękko i miło. Maseczkę ma zsuniętą na szyję. Nie włożył dziś bindera. Powiedział mi kiedyś, że nie zawsze przejmuje się swoją klatą.
Mama przytula go mocno.
– Hej, a gdzie mój uścisk? – pytam, ale ona nie zwraca na mnie uwagi.
– Jesteś głodny, Kasim?
– Nie bardzo.
– Powinniście już chyba iść – mówi mama.
– Czas to zaledwie konstrukt – odpowiadam, a ona tylko uśmiecha się do mnie wyrozumiale i gestami ponagla nas do wyjścia. – Serio, czas nawet nie jest prawdziwy. Zauważyłaś, że czasem miesiąc wydaje się trwać rok, a rok może minąć w mgnieniu oka? Zgodnie z teorią względności Einsteina...
Ale ona już nie słucha. Niemal wypycha nas na zewnątrz z krótkim: „Bawcie się dobrze” i zatrzaskuje za nami drzwi.
Potrząsam głową.
– Czasem trochę przegina.
– Masz szczęście, że ją masz.
Prawda. Nie zamierzam się spierać.
Ściskam telefon w kieszeni, ale nie mogę jednocześnie iść i scrollować. Zwykle kończy się to tak, że potykam się o własne nogi – zwłaszcza że chodniki są popękane, beton wybrzusza się od korzeni drzew pod spodem. Będę musiało sprawdzić powiadomienia później.
Wychodzimy na ganek, zbiegamy po schodkach i wkraczamy w słońce. Kolejny dzień w zachodniej Filadelfii – najlepszej ze wszystkich. Przeprowadziłyśmy się tu z mamą z Brooklynu jakieś cztery lata temu, z wielu powodów. Po pierwsze, nie było nas już stać na mieszkanie tam, po drugie, miasto było naprawdę głośne i zatłoczone i okazało się, że cały ten hałas i światła, i miliony ludzi nie pomagają na moje stany lękowe, kto by pomyślał, a po trzecie, bullying w szkole osiągnął punkt krytyczny, dokuczanie i ostracyzm przeszły w popychanie i opluwanie, i uderzenie w twarz, i całą resztę, o której nie bardzo lubię wspominać, w każdym razie zmierzam do tego, że opuściłyśmy Nowy Jork i wylądowałyśmy tutaj.
Lubię Filadelfię. Moje najbliższe sąsiedztwo to obsadzona drzewami ulica, przy której stoją kamienice z pięknymi gankami. Na gankach ustawiono donice z kwiatami i fotele, w których przesiadują sąsiedzi, popijając herbatę i patrząc na bawiące się dzieciaki. Jest tu ciszej i spokojniej, ludzie więcej się uśmiechają. Nie mam specjalnych problemów w szkole. Większość klasy uważa, że jestem dziwne, i właściwie nikt się do mnie nie odzywa, ale to bez znaczenia, odkąd szkoła stała się zbiorem okienek na ekranie. No i mamy tu ogródki. W Nowym Jorku tylko bogaci mogą sobie pozwolić na ogródek.
Mimo wszystko ciąży mi świadomość, że – choć nie jestem tak naprawdę stąd – mieszkam sobie w wygodnym domu, podczas gdy niektórzy miejscowi są bezdomni i głodni. Raz, kiedy wracałom ze szkoły, zaczepił mnie koleś na rowerze i poprosił o jakieś drobne. Głupio mi było, że nie mam, a on opowiedział, jak to jego rodzina mieszkała w sąsiedztwie przez jakieś pięćdziesiąt lat, ale potem stracili dom i teraz żyją na ulicy. Wymamrotałom, że mi przykro, co zabrzmiało jak frazes, i nie wiedziałom, co jeszcze powiedzieć, a potem on odjechał. Strasznie to zjebane. Nienawidzę myśli, że jestem częścią systemu, który krzywdzi tyle osób.
Idziemy z Kasimem w niezręcznej ciszy, bo to jedyny sposób, w jaki potrafimy przeżywać nasze życie. Niebo jest cudownie niebieskie, z puchatymi białymi chmurami. Ogrody aż kipią od roślinności, nad ogromnymi kwiatami krążą pszczoły i motyle, pyłki tańczą w powietrzu. Wiecie, że zarząd zieleni miejskiej posadził masę drzew męskich, ale niewystarczająco dużo żeńskich – które mogłyby przyjąć cały ten pyłek – i teraz ludzie w miastach nie mają dostępu do darmowych owoców, i są zmuszeni do kupowania jedzenia, a w sezonie dostajemy pierdolca od alergii? Kolorowe kamienice wyglądają, jakby startowały w konkursie na najjaskrawszą fasadę; ktoś spacerujący z psem woła do kogoś po drugiej stronie ulicy: „Hej! Jak się masz? Dawno cię nie widziałem!”. To idealna wiosenna pogoda, wiecie? Ta chłodna bryza i to gorące słońce, i wszystko aż kipi życiem. Wiosna to zdecydowanie moja ulubiona pora roku.
– Kas – zagaduję – którą porę roku lubisz najbardziej?
– Zimę.
Czas, gdy wszystko jest zlodowaciałe i martwe. No oczywiście.
Grupka dzieciaków na rogu sprzedaje butelki z przenośnej lodówki. „Woda! Gatorade!” – wołają. Plakaty w oknach głoszą: „Black Lives Matter” i „Jebać policję”, i „Zlikwidować ICE[1]”, i „Deer Jawn Crossing[2]”. Mural na ścianie opuszczonego magazynu przedstawia dziecko trzymające garść ziemi, z której wyrasta zielony kiełek, i przypomina mi się wiersz Rossa Gaya A Small Needful Fact, i rozklejam się od tego. Kas to zauważa, ale nic nie mówi. Wie, że ja ciągle płaczę.
Błądzę myślami, zastanawiając się nad wszystkim, przez co przeszedł ten kraj w ciągu ostatnich kilku lat. Brutalność policji, Czarni zabijani przez gliniarzy, epidemia przemocy wobec czarnoskórych trans kobiet i osób kobiecych, a nikt nie zna nawet dokładnych liczb w przypadku ludzi niebinarnych, nonkonformistycznych płciowo i transmęskich – widoczność mnóstwa osób jest wymazywana. Kiedy o tym myślę, zaczynam się bać. Obawiam się, że mogę nie dożyć dwudziestych urodzin. Chociaż ten świat zdaje się rozpadać z chwili na chwilę, ja kocham życie. Chcę żyć. Gdy wybuchła pandemia i wszystko nagle stanęło w miejscu, ludzie zostali zmuszeni do rozejrzenia się wokół i wszędzie zaczęto organizować protesty, poczułom przypływ optymizmu. Miałom nadzieję, że coś naprawdę zaczyna się zmieniać. Pamiętam, jak mówiłom o tym Kasimowi jakiś rok temu – już robiło się między nami dziwnie, ale to była jedna z ostatnich prawdziwych rozmów, jakie przeprowadziliśmy, zanim w ogóle przestaliśmy ze sobą rozmawiać – a on potrząsnął głową, jakbym go rozczarowało.
– Gówno się zmieni – powiedział. – Wciąż istnieją więzienia. Istnieją gliny. Odmawia nam się odszkodowań. Wszyscy mają gęby pełne frazesów, bo nie chcą być uważani za rasistów, ale ciągle wspierają ten sam rasistowski system. Nic się, kurwa, nie zmieni.
Mój dom jest tylko pięć minut spacerem od Commons. Chodnik prowadzi w dół, aż do śmieciowego mostu, przejścia ponad tunelem dla pociągu, który przejeżdża tędy każdej nocy; wszystkie śmieci z okolicy staczają się tu po zboczu i zbierają w stosy, no i ludzie też je tu wyrzucają. U naszych stóp rozpościera się wielka błotnista kałuża. Zatrzymujemy się.
Kas robi gest dłonią.
– Ty pierwsze.
– Nie-e. Ty.
– Jednocześnie?
Udaję, że robię krok w tym samym momencie co on, a potem łapiemy się za ramiona i łokcie i próbujemy przepchnąć się nawzajem, żeby to drugie poszło przodem. O mały włos nie kończymy w wodzie, śmiejemy się tak bardzo, że czuję, jak łzy zbierają mi się w kącikach oczu, Kas wysapuje: „Czekaj, czekaj”, aż w końcu udaje nam się przeskoczyć ponad kałużą. Wpadam w poślizg na błocie, a on łapie mnie za ramię i podtrzymuje, śmiejąc się jeszcze bardziej.
– Jasna cholera, uratowałeś mi życie.
– W końcu jestem bohaterem, nie?
– Tak, Kas, jesteś moim bohaterem.