Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W domu dla obłąkanych w Auteuil pod Paryżem w przedziwny sposób splatają się losy rodziny nowojorskiego bankiera, małomiasteczkowego lekarza, kilku paryskich bon vivantów, biednej sieroty i dzielnego marynarza. Wszyscy zostają wciągnięci w niebezpieczną intrygę. Czy uda im się rozwikłać zagadkę tajemniczej zbrodni i wygrać walkę o zdrowie, życie, majątek i miłość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja:Agnieszka Szczelina, Magdalena Matyja-Pietrzyk
Korekta:zespół redakcyjny
Projekt okładki: Maciej Pieda
Zdjęcie na okładce:Shutterstock © Captblack76
Skład i redakcja techniczna: Iwona Baturo | baturo.pl
Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec
Wydanie I
Bielsko-Biała, 2019
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8172-537-8
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
www.troy.net.pl
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: http://www.facebook.com/dragonwydawnictwo
Część III
Paula Baltus
Gdy Fabrycjusz został sam w gabinecie nowego właściciela zakładu dla obłąkanych, doktora Verniera, wdrapał się na szafkę stojącą przy ścianie i zaczął szukać drutu łączącego furtkę wychodzącą na bulwar Montmorency z dzwonkiem elektrycznym w gabinecie. Znalazł go, ale zobaczył, że jest przecięty.
– Aha – szepnął z uśmiechem – Rittner nie życzył sobie, aby odkryto jego tajemnicę i zapobiegł temu. Nie mam się więc czego bać, drogę mam zupełnie otwartą. Klucze do furtek mam w Neuilly... a żaden zamek nie został zmieniony. Mogę przyjść, kiedy tylko mi się spodoba. Teraz muszę tylko odegrać komedię do końca... Piszmy... albo raczej udawajmy, że piszemy.
Prowadząc ze sobą taką rozmowę, zasiadł przy biurku. Wziął trzy albo cztery kartki czystego papieru, włożył je do kopert i powypisywał różne wymyślone naprędce adresy, a potem poszedł do ogrodu, gdzie zastał pannę Baltus i doktora.
– Skończył pan korespondencję? – zapytał Grzegorz.
– Tak doktorze, a ponieważ jest pan tak dla mnie dobry, proszę kazać wrzucić te listy do najbliższej skrzynki pocztowej.
Właśnie przechodził jeden ze służących, więc Grzegorz polecił mu pójść na pocztę. Fabrycjusz życzył sobie odwiedzić panią Delarivière.
– Chodźmy zatem do niej – powiedział Grzegorz.
Idąc do mieszkania ciotki, siostrzeniec bankiera liczył schody i zapamiętywał rozkład drzwi. Tak jak poprzedniego dnia Joannie zostawiono karafkę z ziółkami.
– Czy w nocy pali się światło w tym pokoju?
– Nigdy! Byłoby to wielką nieostrożnością. Pani Delarivière mogłaby zaprószyć ogień.
– Ma pan najzupełniejszą rację, spytałem o to bez zastanowienia... Czy ciotka dobrze sypia?
– I tak, i nie... Śpi bardzo płytkim snem i budzi ją każdy najmniejszy szmer. Wynika to z nadzwyczajnej wrażliwości systemu nerwowego, którą dodatkowo pobudzam leczeniem.
Pani Delarivière nie zważała wcale na obecnych. Oparła głowę na poduszkach i przymknęła powieki.
– Zostawmy ją, niech śpi! – odpowiedział Grzegorz.
Panna Baltus i jej dwaj towarzysze wyszli z pokoju. Obiad był przygotowany. Zasiedli do stołu, ale nie pozostali przy nim zbyt długo. O wpół do dziesiątej wieczorem Fabrycjusz pod byle pretekstem pożegnał Paulę i Grzegorza.
– Do jutra! – rzekł na pożegnanie.
Trzy kwadranse później wchodził do willi, gdzie czekał na niego zakłopotany Laurent. Klaudiusz Marteau również wyczekiwał powrotu Leclère’a. Gdy usłyszał dzwonek, oznajmiający, że pan przekroczył próg, wskoczył między krzaki, przeszedł trawnik i wdrapał się na kasztan, który wybrał sobie, jak wiemy, na dogodny punkt obserwacyjny. Ledwo się usadowił między gęstymi gałęziami, a światło zajaśniało w oknach Fabrycjusza. Laurent ze świecznikiem w ręku otworzył drzwi i przyświecał wchodzącemu.
Klaudiuszowi dopisywało szczęście. Wieczór był gorący, więc intendent uchylił okna do pokoju, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Marynarz nie tylko mógł wszystko doskonale widzieć, ale tak jak wczoraj, mógł także doskonale słyszeć każde słowo.
– Co się dzieje, panie Laurencie? – zapytał Fabrycjusz. – Rano spałeś tak twardo, że nie mogłem cię dobudzić, a teraz wyglądasz, jak to mówią, jakbyś zszedł z katafalku... Nie wyglądasz wcale na zwycięzcę, mój kochany.
Laurent nawet nie próbował się tłumaczyć. Przybrał pokorną minę i nieśmiało wyszeptał:
– Gdybym miał minę zwycięzcy, to bym pana oszukał...
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że jeżeli pozbawi mnie pan swoich łask, jeżeli mnie pan nawet wypędzi, przyznam panu słuszność. Jestem głupcem, gamoniem, niedołęgą i kwita...
– Dlaczego tak mówisz?
– Obiecałem panu złote góry, a zachowałem się jak idiota.
– Ach – wykrzyknął Fabrycjusz, marszcząc brwi – nie udało ci się z marynarzem?
– Po prostu się pogubiłem, proszę pana, jakby to Klaudiusz powiedział w swoim marynarskim języku. Miałem go upić i pociągnąć za język... A tymczasem to on mnie upił i tylko ja cały czas gadałem. Skończyło się na tym, że spadłem pod stół pijany i to do tego stopnia, że nazajutrz obudziłem się w swoim łóżku, nie wiedząc, w jaki sposób się w nim znalazłem. Zrobi pan słusznie, jeśli mną pogardzi. Ja już sam sobą gardzę... Poniżyłem się w swoich własnych oczach i proszę pana, aby mnie pan porządnie zwymyślał!
Klaudiusz Marteau, ukryty na drzewie, śmiał się, słuchając tego wszystkiego. Fabrycjuszowi nie było do śmiechu, tym bardziej że jego sytuacja w tej chwili trochę go niepokoiła. Nie mógł się jednak powstrzymać, bo pełna skruchy postawa intendenta była bardzo komiczna. Przebiegły człeczyna dopiął zresztą swego celu. Fabrycjusz został rozbrojony i dowiódł tego, mówiąc te słowa:
– Dosyć tego lamentowania! Postąpiłeś bardzo nierozsądnie, za bardzo licząc na swoją silną głowę, ale przecież nie popełniłeś żadnej zbrodni...
– Więc pan mi wybacza?
– Ma się rozumieć, mój kochany.
– Ach, drogi panie, co za szczęście!
– Dużo gadałeś? – zapytał Fabrycjusz.
– Tak, panie... przy śniadaniu paplałem bez przerwy...
– A o czym?
– Niestety nic sobie nie przypominam...
– Trudno... Znajdziemy inny sposób na rozwiązanie języka marynarzowi... Nie potrzebuję cię dzisiaj. Idź sobie i odpocznij, bo teraz bardzo tego potrzebujesz.
– Więc pan się na mnie nie gniewa?
– Już ci to powiedziałem.
– Jest pan bardzo łaskawy!
Laurent odszedł bardzo zadowolony, że się tak łatwo wywinął. Gdy tylko opuścił pokój, Fabrycjusz wyciągnął z kieszeni zieloną flaszeczkę i postawił ją na stole. Następnie otworzył szufladę biurka i wyjął z niej kilka kluczy różnej wielkości. Przez parę sekund przypatrywał się im uważnie...
– To na pewno te – mruknął, wsuwając je do kieszeni kamizelki.
Potem spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej.
– Aby dotrzeć na miejsce piechotą, musiałbym iść dobrą godzinę – rzekł do siebie, ale tak cicho, że Klaudiusz nie dosłyszał tych słów. – Wszyscy będą spać, kiedy już się tam dostanę.
Zaczął się przebierać, zdjął elegancki surdut i włożył szerokie palto, a zamiast kapelusza założył na głowę podróżną czapeczkę.
– Gdzie on idzie o tej porze? – pomyślał Marteau.
Leclère wziął stojącą na stole flaszeczkę i schował ją do bocznej kieszeni palta. Pozamykał okna i wyszedł z pokoju ze świecznikiem. Klaudiusz zaś zsunął się z kasztana.
Marynarz stanął na ziemi i obleciał co tchu całe zabudowanie. Dobiegł do płotu w chwili, kiedy zamykano małą furtkę obok bramy. Dobiegł do niej i usiłował ją otworzyć. Wszelkie wysiłki na nic się jednak zdały. Fabrycjusz zamknął ją na dwa spusty. Klaudiusz, mocno zawiedziony, stłumił w gardle najgorsze przekleństwo, jakie miał w swoim repertuarze.
– Poczekaj – zamruczał wciekły – ja i tak pójdę za tobą!
Dla człowieka przyzwyczajonego do wdrapywania się na drabinki i liny okrętowe, pokonanie płotu nie mogło stanowić większego problemu. Klaudiusz chwycił za pręt kraty, podciągnął się do góry i nie zważając na możliwość nabicia się na spiczaste zakończenia płotu, przerzucił się na drugą stronę i zeskoczył na ziemię. Ledwo go dochodziło echo kroków Fabrycjusza, ale zupełnie mu to wystarczyło, by się zorientować, którędy poszedł obiekt jego zainteresowania.
Młody człowiek skręcił w prawo, więc i Klaudiusz udał się w tym samym kierunku. Pięć minut później szedł już za nim. Fabrycjusz miał minę człowieka, któremu bardzo zależy na czasie.
– Hej, stangret – zawołał na przejeżdżający powóz – jeżeli jesteś wolny, to ja cię biorę.
– A dokąd pan chce jechać?
– Do Auteuil.
– Ile pan płaci?
– Dziesięć franków.
– To niech pan wsiada.
Kiedy Fabrycjusz otworzył drzwiczki i wskoczył do powozu, Klaudiusz stał prawie obok. W pierwszej chwili przyszło mu na myśl uczepić się powozu, ale potem doszedł do wniosku, że jest to zbyt ryzykowne. Wrócił na bulwar Sekwany, otworzył małą furtkę – odpowiedni klucz miał zawsze przy sobie – i znalazł się w parku. Wchodząc do mieszkania, zadał sobie pytanie:
– O której godzinie wróci ten łotr?
Ponieważ nie był sobie w stanie odpowiedzieć na to pytanie, uzbroił się w cierpliwość, zapalił fajkę, siadł przy oknie, wlepił oczy w okna willi i czekał. Wybiła trzecia, gdy w oknach pokoju Leclère’a dojrzał słabe światło. Marynarz czym prędzej pobiegł do kasztana i wdrapał się na konar. Nie trzeba go było długo podpatrywać, gdyż Fabrycjusz po pięciominutowym odpoczynku wstał, wyjął z kieszeni flaszeczkę, schował ją do biblioteczki i zgasił świecę. Klaudiusz opuścił swoje obserwatorium, wrócił do mieszkania i także się położył. Fabrycjusz spał tego dnia dłużej niż zazwyczaj. Wybiła dziesiąta, kiedy wyjeżdżał powozem z willi w Neuilly. Jechał do domu dla obłąkanych w Auteuil.
Grzegorz przed chwilą rozpoczął wizyty u pacjentek. Panna Baltus się ubrała. Klaudiusz był na nogach od siódmej rano i włóczył się po ogrodzie. Czuwał. Przyszła mu do głowy pewna myśl i oczekiwał stosownej chwili, żeby móc ją wprowadzić w czyn. Widział, jak Fabrycjusz odjeżdżał. Zaraz też do jego pokoju wszedł Laurent i zrobił porządki. Przy śniadaniu pan intendent zapowiedział, że musi się udać do Paryża po zakupy. Klaudiusz czekał tylko na jego wyjazd, zszedł do kuchni, aby się przekonać, czy znajduje się tam cała służba, a potem poszedł do pokojów Fabrycjusza pewny, że nie zastanie tam nikogo. Wszedł do sypialni, od razu podszedł do biblioteczki, otworzył ją i zaczął szukać flaszeczki, schowanej tam poprzedniego dnia przez Fabrycjusza. Pamięć go nie zawiodła. Znalazł flaszeczkę, wyjął ją, odkorkował i przytknął do nosa. Poczuł dziwnie ostry, przenikliwy zapach. Skrzywił się okrutnie.
– Do cholery – mruknął – to przecież nie są perfumy.
Spojrzał na etykietę i przeczytał te dwa wyrazy: Datura stramonium.
– Datura stramonium – powtórzył Klaudiusz, dla którego te słowa nie miały żadnego znaczenia. – Co to może być? Nie wiem, ale bardzo przypomina mi to truciznę.
W pierwszej chwili chciał stłuc albo zabrać buteleczkę. Szybko się jednak rozmyślił, wszak jej zniknięcie spowodowałoby podejrzenia Fabrycjusza, a ten zresztą z łatwością dostarczyłby sobie następną porcję. Postanowił więc pozostawić ją z powrotem na swoim miejsce, za książkami. Zamknął szafę, wyszedł z pokoju i udał się do swojego mieszkania.
W oknie czekał na niego mały Piotruś.
– Dzień dobry, panu – zawołał, gdy tylko go zobaczył.
Nagła myśl przyszła staremu do głowy.
– Dzień dobry, smyku – odpowiedział. – Chodź tu do mnie...
Chłopiec przybiegł natychmiast.
– Byłeś wczoraj w szkole?
– Byłem, panie Klaudiuszu.
– Dobrze się uczysz?
– Bardzo się staram....
– No, to powiedz mi smyku, czy słyszałeś kiedyś o jakimś Datura stramonium?
Dzieciak spojrzał na Klaudiusza wielkimi oczami.
– Datura stramonium – powtórzył. – Czy to jakieś zwierzę albo ryba?
– Nie to płyn... taki, co się leje we flaszeczki...
– Nigdy nie słyszałem o żadnym Datura, ale spróbuję się tego dowiedzieć z encyklopedii.
– Z encyklopedii? A co to znowu za diabeł?
– Gruba księga, w której wypisane są wszystkie wyrazy i ich znaczenie, a którą mi wczoraj przyniosła mama. Dostałem ją w spadku po moim biednym ojcu.
– No to dawaj, chłopcze, poszukamy...
– Zaraz, panie Klaudiuszu...
Dziecko pobiegło do pawilonu i prawie natychmiast wróciło z książką w ręku. Mały Piotruś otworzył tom z powagą i zaczął wodzić palcem po kolumnach, mrucząc półgłosem:
– D... a... da... t... u... datu... – Już mam!
W końcu chłopak przeczytał głośno:
– Datura stramonium, gatunek rośliny z rodziny psiankowatych, wszystkie odmiany są mniej lub bardziej narkotyczne i trujące, a otrzymuje się z nich silną truciznę.
– Tak jest napisane?
– Tak.
– Do cholery... aż strach! Kogo ten nędznik chce otruć?
Chłopak zbladł i zaczął się cały trząść. Klaudiusz żałował słów, jakie mu się wyrwały, toteż odpowiedział z trochę przymuszonym uśmiechem.
– Eh... nie, mój chłopcze, nikogo nie trują. To sztuka teatralna, którą właśnie czytam. To mnie tak zajmuje! Słowa Daturastramonium, których znaczenia nie rozumiałem, bardzo mnie zaintrygowały... Zrozumiałem teraz, że ten łotr z dramatu na pewno teraz otruje swojego przyjaciela... Tego właśnie chciałem się dowiedzieć. Dziękuję ci, moje dziecko... Odnieś książkę i idź do łódki.
Piotruś odniósł książkę na miejsce, a potem poszedł w kierunku wody, aby się zająć sieciami. Marynarz zamyślił się głęboko i powiedział do siebie.
– Słyszałem wczoraj, że ten łotr kazał się zawieść stangretowi do Auteuil. Gdzie on mógł bywać w Auteuil, jak nie w domu dla obłąkanych, w którym znajdują się matka i córka. Otruł zapewne jedną z nich, a może nawet obydwie!
Marynarz zamyślił się głęboko i mówił dalej, uderzając się w czoło:
– Przypominam sobie... Ta Matylda Jancelyn, którą wyciągnąłem z ognia, a która chowa w szkatułce te straszne dowody, jakie posiadam, także została odwieziona do Auteuil. Laurent mi się wygadał. Teraz jest wariatką, ale jeżeli wróci jej rozum, może powiedzieć coś, co obciąży Fabrycjusza, a może i teraz już coś gada, a zbrodniarz drży... W jego interesie jest także jej się pozbyć... Co za nikczemność, co za tajemnica wokół tych zbrodni! Ale ja, z Bożą pomocą, wkrótce to wszystko wyjaśnię!...
Tymczasem w zakładzie w Auteuill, w małym pokoiku Grzegorza, Fabrycjusz w oczekiwaniu na Paulę Baltus czytał gazetę. Po kwadransie młoda dziewczyna weszła do saloniku i odezwała się do narzeczonego:
– Chodźmy do ogrodu... Śniadanie podadzą, gdy tylko doktor zakończy obchód.
Weszli w cienistą aleję. Paula, oparta na ramieniu Leclère’a, nie odzywała się wcale, tylko od czasu do czasu patrzyła mu w oczy z czułością. Fabrycjusz pierwszy przerwał milczenie. Nachylił się do uszka młodej kobiety i szeptał jej po cichutku:
– Jak by to było pięknie, jak rozkosznie, kochana Paulo, gdybyśmy byli zawsze razem i zawsze sami, jak w tej chwili...
– Czy jesteś pewny, że by ci się to nie znudziło? – zapytała z uśmiechem dziewczyna.
– Czy jestem pewny?! – wykrzyknął Fabrycjusz. – Całe życie pragnąłbym spędzić przy tobie!
– Naprawdę?
– Przysięgam ci!
– Nigdy się nie zmienisz?
– Nigdy! Chyba... żeby cię coraz bardziej kochać, bo dla mnie pozostaniesz najpiękniejszą i najlepszą kobietą na świecie...
– Mogę ci wierzyć?
– Musisz mi wierzyć!... Niewiara byłaby krzywdą i niesprawiedliwością!
– Nie, nie... nie wątpię – szepnęła młoda dziewczyna – i jeżeli mnie kochasz z całego serca, ja cię miłuję z całej mojej duszy.
Fabrycjusz ujął rączki panny Baltus i długo trzymał je przyciśnięte do ust. Na średnim palcu lewej ręki zawsze nosił pierścionek z pięknym kosztownym brylantem, podarunek od pana Delarivière. Paula spojrzała przypadkiem na ten pierścień.
– Co zrobiłeś z brylantem? – wykrzyknęła.
Siostrzeniec bankiera spojrzał na swoją dłoń. W pierścionku nie było kamienia.
– Zgubiłeś go? – zapytała młoda dziewczyna.
– Widocznie – odrzekł Fabrycjusz.
– Ale gdzie?
– Sam nie wiem.
– Wróćmy się, może go znajdziemy!
Wrócili tą samą drogą z oczami wlepionymi w piasek alei.
– Czy jesteś pewny, że brylant ci nie wyleciał, zanim tu przyjechałeś?
– Nie umiem odpowiedzieć... Nie wiem, jakim sposobem mogło się to stać.
– Czy brylant był wartościowy?
– Wartość nie przekraczała piętnastu tysięcy franków, ale to pamiątka po biednym, kochanym wuju i dlatego jest dla mnie bezcenny...
– Rozumiem… Pieniądze w takim przypadku nic nie znaczą... Może znajdziemy zgubę.
– Być może, ale wątpię... Wypadł zapewne tutaj i musiał się zagrzebać gdzieś w piasku. Jeżeli zgubił się na ulicy, znalazca z pewnością go nie zwróci.
– Poszukajmy jeszcze.
– To bez sensu, przeszliśmy już całą drogę.
Młoda dziewczyna rzeczywiście doszła już do pawilonu, z którego wyszła przed kwadransem.
– Ach... oto i pan Grzegorz – zawołała Paula.
Młody doktor wychodził właśnie ze swoim pomocnikiem Schultzem z zabudowania obłąkanych. Ukłonili się Pauli i Fabrycjuszowi i zaraz do nich dołączyli.
– Kochany doktorze – rzekła Paula – czekaliśmy na ciebie, aby pójść do naszych kochanych chorych.
– Jestem do usług. Czy zaczniemy od pani Delarivière czy od panny Edmy?
– Od pani Delarivière, jeżeli pan pozwoli...
Weszli na schody pawilonu. Doktor Schultz szedł pierwszy. Paula, trzymając pod rękę Fabrycjusza, rozmawiała z Grzegorzem. Asystent otworzył drzwi do pokoju Joanny i wykrzyknął zdziwiony.
– Co to takiego? – spytała zaniepokojona Paula.
Schultz nic nie odpowiedział, tylko podszedł do Joanny. Biedna wariatka siedziała na łóżku strasznie zmieniona. Miała zapadłe policzki, oczy podkrążone i zapadnięte, palcami kurczowo szarpała kołdrę.
– Widzi pan... widzi pan – mówił pomocnik.
Grzegorz stanął przy łóżku pani Delarivière. Fabrycjusz i Paula także podeszli bliżej, zdziwieni i – jak się wydawało – oboje wzruszeni.
– To chyba atak – zauważył doktor Schultz.
– Nie przypuszczam – odrzekł Grzegorz Vernier – w napadzie rzucałaby się, mówiła, a tymczasem zaledwie może się utrzymać i nie jest w stanie wymówić ani jednego słowa.
– Więc co jej jest?
Fabrycjusz rzucił okiem na karafkę, która stała obok łóżka. Była pusta.
– Za bardzo się pospieszyłem – pomyślał nędznik. – Najlepszy sposób uniknięcia podejrzeń to zmniejszenie dawki.
Grzegorz wziął rękę Joanny i zaczął badać puls.
– Puls jest przyspieszony, nierówny, zęby zaciśnięte, powieki szeroko rozwarte, wszystkie mięśnie naprężone, jak przed atakiem epilepsji. Cóż to znów za dziwny objaw? – powiedział do siebie.
Nagle Joanna się poruszyła, ręką otarła czoło, potem zasłoniła sobie oczy i głucho jęknęła, jakby chciała odpędzić nie dające jej spokoju widziadła.
– Halucynacje… – odezwał się doktor Schultz.
– Nie dał jej pani nic innego poza to, co przepisałem? – zapytał Grzegorz.
– Nic a nic, panie doktorze.
– Sam pan przyrządził napój?
– Sam.
– Doktorze – odezwał się Fabrycjusz – jesteśmy strasznie zaniepokojeni!... Co to takiego? Czy to coś groźnego?
– Mam nadzieję, że nie – odrzekł Grzegorz.
– Ale nie jest pan pewny?
– Nie mogę tego tak od razu stwierdzić... Nie wiem, na co cierpi chora, a nie mogę spodziewać się od niej żadnych objaśnień.
– Chce coś powiedzieć – odezwała się żywo Paula.
Widać było wysiłek Joanny, poruszała ustami, ale nie mogła wydać głosu. Po chwili znacznie się uspokoiła. Jej oczy nabrały mniej osłupiałego wyrazu, mięśnie się rozluźniły. Przyłożyła rękę do wilgotnego od potu czoła i zdołała wyszeptać:
– Tu.
– Czucie powraca – odezwał się Grzegorz. – Biedna chora pokazuje, gdzie ją boli.
Przyłożył rękę do rozpalonego czoła Joanny.
– Kompresy z zimnej wody przyniosą jej wielką ulgę...
– Czy nie dobrze byłoby spróbować prysznica? – zapytał Schultz.
– O nie, przynajmniej nie w tej chwili... Puls się uspokaja, duszność ustaje... Teraz mogę zaręczyć, że nic jej nie będzie.
– Dzięki Bogu – szepnęła Paula, która od samego wejścia do pokoju prawie nie oddychała.
– Co pan dyrektor każe zrobić? – zapytał pomocnik.
– Tylko kompresy z zimnej wody i nic więcej.
– Tej nocy – mówiła Paula – nie mogłam spać i zdawało mi się, że słyszałam jakiś szmer w pokoju Joanny.
Fabrycjusza przeszły dreszcze.
– Szmer – powtórzył Grzegorz. – A jakiego rodzaju był to szmer, proszę pani?
– Wydawało mi się, że ktoś chodził po pokoju...
– Nie ma w tym nic nadzwyczajnego... Pani Delarivière mogła wstać z łóżka i chodzić...
– Pić – szepnęła Joanna – pić.
– Zaraz pani dostanie pić – odpowiedział Grzegorz, przykładając rękę do czoła Joanny – ale niech mi pani najpierw powie, czy ją jeszcze bardzo boli.
Joanna pokręciła głową.
– Już nie boli?
– Nie… tylko chce mi się pić.
– Czy głowa bardzo bolała?
– Bardzo… tak... boję się. Widziałam...
– Co takiego?
– Ducha ciemności... Był tu w nocy, miał krew na rękach... nalał mi krwi... Czuję jeszcze smak krwi w ustach.
Fabrycjusz zbladł jak śmierć, ręce mu się trzęsły.
– Majaczy... – powiedział.
– Tak, ale jest spokojna, nie ma oznak furii – odrzekł Grzegorz. – Na nieszczęście to nieunikniona rzecz i tak będzie aż do zupełnego wyzdrowienia. Teraz trzeba, żeby wypoczęła... Zostawmy ją samą.. Panie Schultz, niech pan każe podać zwykły napój. Będę na pana czekał u siebie w gabinecie o dwunastej. Naradzimy się... Musimy poznać przyczyny tego niezwykłego stanu, który jak się zdaje, całkowicie minął.
– Stawię się, panie doktorze.
– A teraz – ciągnął Grzegorz – chodźmy do panny Edmy.
Wizyta trwała krótko. Stan zdrowia młodej dziewczyny się nie zmieniał. Bardzo wolno odzyskiwała siły, co Grzegorza przyprawiało o rozpacz. Zwalczył wprawdzie chorobę serca, ale osłabienie utrzymywało się, pomimo wszelkich starań.
Panna Baltus i trzej panowie wyszli z pokoju. Gdy tylko zeszli do ogrodu, zadzwoniono na śniadanie.
– Muszę państwa pożegnać – odezwał się Fabrycjusz. – Mam dzisiaj dużo spraw do załatwienia... Liczy się każda minuta.
– A przyjedziesz wieczorem?
– Z wielką przykrością i tego muszę sobie odmówić.
– No to do widzenia... do jutra.
– Do jutra... kochana Paulo... do jutra, panowie...
Siostrzeniec bankiera miał już odejść, gdy miejscowy ogrodnik stanął przed nimi.
– Przepraszam pana dyrektora i resztę towarzystwa, mam do powiedzenia dwa słowa.
– Słucham – odezwał się Grzegorz.
– Znalazłem to przed chwilą na drodze między murami – mówiąc to, ogrodnik wyjął z kieszeni coś bardzo maleńkiego, starannie owiniętego w papier.
Fabrycjusz zmarszczył brwi. Paula słuchała z ciekawością.
– Co takiego? – zapytał Grzegorz. – Pokaż!
Ogrodnik rozwinął papier i pokazał brylant.
– Ależ... – wykrzyknęła panna Baltus, zwracając się do Fabrycjusza – to kamień z pańskiego pierścionka!
Leclère był śmiertelnie blady. Odpowiedział jednak zupełnie spokojnie:
– I ja tak myślę...
Wziął brylant, przyłożył go do pierścionka i z łatwością zamocował. Grzegorz wydawał się być bardzo zdziwiony.
– Znalazłeś taki kamień na drodze między murami? – zapytał ogrodnika.
– Tak, panie dyrektorze, obok amfiteatru – odpowiedział ogrodnik.
Po chwili zastanowienia Grzegorz zwrócił się do Fabrycjusza z pytaniem:
– Czy miał pan na palcu ten pierścień, kiedy razem chodziliśmy?
– Miałem... nie zdejmuję go nigdy, nawet przy myciu rąk.
– To zapewne wtedy brylant musiał wylecieć... Łatwo się tego domyślić... A jakim sposobem nie spostrzegł pan swojej zguby?
– Nie potrafię tego wytłumaczyć… Gdyby nie panna Baltus, do tej pory bym jeszcze nie wiedział, że brakuje mi oczka w pierścionku. Przywiązuję do tego kamienia wielką wartość, nie dlatego, że jest cenny, ale dlatego że to pamiątka... Jestem szczęśliwy, że go ten poczciwy człowiek odnalazł, i proszę go o przyjęcie podziękowań.
Fabrycjusz wsunął w rękę rozpromienionego ogrodnika pięć luidorów.
– Ma pan szczęście! – odezwał się Grzegorz. – Można by się śmiało założyć nie wiem o co, że brylant zostałby w bramie wdeptany pomiędzy kamienie.
Zamienili jeszcze kilka słów na ten temat i młody człowiek się oddalił.
– Mam więcej szczęścia niż rozumu – mówił do siebie, wracając do Paryża. – Gdyby nie ten przedwczorajszy spacer, byłbym strasznie skompromitowany. W żaden sposób nie potrafiłbym się wytłumaczyć z mojej nocnej obecności w tym miejscu.
Po śniadaniu doktor Schultz poszedł do gabinetu dyrektora. Dość długo rozmawiali o stanie zdrowia pani Delarivière i zastanawiali się nad tym, czy przepisana przez Grzegorza belladonna mogła pogorszyć stan zdrowia pacjentki.
Po dłuższej rozmowie doszli do wniosku, że przepisana dawka nie była zbyt duża i nie mogła spowodować w organizmie zaburzeń podobnych do tych, jakie ich dzisiaj zaniepokoiły. Postanowili więc nie rezygnować z belladonny.
***
Fabrycjusz wrócił do willi w Neuilly około dziewiątej. Rozkazał Laurentowi, żeby mu nie przeszkadzał, poszedł do swojego pokoju i zamknął się na dwa spusty. Klaudiusz czuwał w tej chwili tylko nad tym, co nędznik robił poza domem, toteż nie zadawał sobie trudu, by wdrapać się na drzewo i czekał tylko, aż zgaśnie światło w oknach. Nastąpiło to kilka minut przed jedenastą.
– Położy się spać czy wyjdzie? – pytał się sam siebie Klaudiusz zaciekawiony. – Zaraz się o tym przekonamy... teraz już znam miejsce, do którego udaje się ten łotr i nic mi nie przeszkodzi go śledzić.
Spis treści
Część III. Paula Baltus
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Epilog. Plac św. Jana
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX