Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"LeoPolka" jest tomem wspomnieniowym Marii Woś (z domu Cząstka) urodzonej w marcu 1934 roku we Lwowie, z którego w czerwcu roku 1946 ekspatriowano ją do zrujnowanego Wrocławia, gdzie w roku 1955, po czteroletnich studiach na tamtejszym uniwersytecie, ukończyła polonistykę. Ogromnie zasłużona dziennikarka Radia Wrocław dopiero teraz ujawnia skalę swego talentu. Ta autobiografia jest książką literacko wyjątkową, a historycznie bezcennym źródłem wiedzy o przeszłości. Jej lektura wywołuje wzruszenie i trwogę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 579
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
redaktor prowadzący:
Paweł Orzeł
redakcja:
Marzena Dobosz
korekta:
Przemysław Dakowicz, Andrzej Frączysty
projekt okładki i stron tytułowych:
Anna Sztwiertnia
© Copyright by Maria Woś
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN:
978-83-8196-712-9
To tu (nie, to TAM!) stoi ta kamienica. Na rogu Podwala i Ruskiej. Po drodze ze szkoły Za Zbrojownią muszę ją minąć. Jest taka wysoka, że najlepiej ją widać, gdy się przejdzie na drugą stronę, na Czarne Wały. I tak olśniewająca aż biała, kiedy świeci na nią słońce (choć w rzeczywistości wcale taka biała nie jest…).
Właśnie słońce świeci. Wysypujemy się przez wąskie drzwi tego malutkiego budynku, w którym uczy się tak dużo dzieci, że nie możemy się pomieścić (dawniej był tu cheder, Babcia mówi „chajder żydowski”). Tłok jak zawsze okropny (mówią, że chodzi tu teraz „pół Lwowa”), więc od razu rozchodzimy się w dwóch kierunkach, na lewo i na prawo. Na wprost się nie da, bo na wprost jest czerwona ciężka ściana Zbrojowni, czyli Arsenału Miejskiego. I teraz Danka – na prawo, a my – z Irką i Janką – na lewo.
Zaraz czeka mnie rozmowa z Babcią. Ciekawam, czy się nie zdenerwuje, kiedy jej opowiem, jak nasza pani się zdziwiła, że to Babcia, a nie Mama podpisała w moim dzienniczku zawiadomienie o zebraniu rodziców.
Ulica Za Zbrojownią
z lewej dawna szkoła, z prawej Arsenał Miejski
fot. Maciej Woś
– Bo moja Mamusia pojechała do Warszawy – tłumaczyłam pani. Od trzech tygodni powtarzam to wszystkim, którzy pytają o Mamę.
To prawda. Pojechała do Warszawy. Tylko że miała wrócić za trzy dni. A minęły trzy tygodnie i Mamy nie ma. Kiedy wieczorami otwierają się drzwi z klatki schodowej na nasz ganek i słyszymy męskie kroki, zamieramy ze strachu. „Czyż podobna zasnąć?”1 – przypominam sobie co wieczór ten tajemniczy początek dziwnej książki Mickiewicza, w szafirowych okładkach, pisanej oczywiście wierszem, którą niedawno dostałam, której nie rozumiem, ale która mnie jednocześnie odpycha i przyciąga.
A to pożegnanie? Czy tak się żegna, kiedy się wyjeżdża na trzy dni? Mama postawiła mnie przed sobą na stołeczku, zdjęła z szyi swój złoty łańcuszek z Matką Boską Częstochowską i próbowała mi go zapiąć na karku, ale nie mogła trafić. I na koniec zrobiła mi krzyżyk na czole. I pojechała do Warszawy. I nie wraca.
– Co to się stało? – gryzie się Babcia. – A mówiłam: siedź w domu, pilnuj dziecka! „Nie mogę, obiecałam”. Ona obiecała!
Ja bardzo dobrze wiem, co Mama obiecała. I komu! Pani Wandzie Weinsaft… Że przewiezie Alkę do Warszawy z moją metryką. Alka jest ode mnie chyba o dwa lata starsza, ma prawie dziesięć lat. Trochę wyższa, z warkoczami tak jak ja, ale trochę grubszymi. A za to ja jestem bardziej niż ona podobna do Żydówki. O tym wiem aż za dobrze. Zaraz na początku, jak tylko przyszli Niemcy, Ukraińcy otworzyli ten swój Masłosojuz w Rynku, koło Czarnej Kamienicy. Przyszła pani Szafrańska i mówi, że jajka dają.
– Idź, Maryńciu, przynieś dwa jajka – mówi Babcia. A ta Ukrainka w sklepie pyta się mnie:
– Szczo ty choczesz?
– Proszę dwa jajka.
– Dla Żydiw nemaje.
– Ale je nie jestem Żydówka.
– To perechresty sia! Przeżegnaj się! – łaskawie przechodzi na polski.
To się żegnam, dostaję jajka i z płaczem wracam do domu.
– O nie – mówi Mama – nigdy więcej nie pójdziesz do żadnego sklepu. Moje biedne dziecko. I w ogóle nie wychodź sama na ulicę. Broń cię Boże! Pamiętaj!
No i nie chodzę. Ale i tak się boję.
Kiedyś stoimy z Mamą na przystanku jedynki, a parę kroków dalej – ukraiński milicjant w czarnym mundurze z trupią główką. Mama mówi, że ci są najstraszniejsi. To widać. Jak się nosi trupią główkę na czarnym mundurze… Więc się okropnie boję i cały czas na niego zerkam. A Mama mówi, prawie nie otwierając ust:
– Nie patrz się tak na niego, bo nas zaczepi.
Ale nie mogłam się powstrzymać. I w końcu podszedł do nas i rzeczywiście Mamę wylegitymował.
A teraz? Co z Mamą – czy ją legitymowali? A jechała z prawdziwym żydowskim dzieckiem…
Jak to jest? Mama też ma czarne włosy i mówią, że ja jestem podobna do Mamy, ale Mamie nikt nie mówi, że jest podobna do Żydówki. A mnie wytykają palcami.
Kiedyś na korytarzu, gdy staliśmy parami pod ścianą, jakaś dziewczynka z drugiej klasy powiedziała z naciskiem:
– W naszej klasie nie ma ani jednej Żydówki.
A przed wojną chodziło się do Żyda po buciczki.
– Maryńciu, chodź, zbieraj się, idziemy do Żyda.
Żyd sadzał mnie na ladzie, ja majtałam mu przed nosem nogami w czyściutkich patentowych pończoszkach, a on zdejmował z półki przeróżne butki, jedne ładniejsze od drugich, i wkładał mi je na nogi, a ja cały czas grymasiłam, nie i nie. Aż wreszcie jednego dnia przyniósł pantofelki w kolorze kakao – takim, jakie się piło w niedzielę na śniadanie – a ja aż zaklaskałam, jakie śliczne! On powiedział, że to ze skóry antylopy. Babcia zadysponowała: „To proszę zapakować” i to były moje najukochańsze antylopki. Tak je nazwałam. Antylopki. Moje najśliczniejsze buciki aż do czasu tych węgierskich czółenek z 1956 roku, pierwszych szykownych pantofelków po wojnie, niestety o pół numeru za małych, pozostał mi więc po nich ślad na zawsze, haluks zniekształcający moją prawą stopę, a ostatnio coraz częściej wywołujący ból. Nawet ten chirurg, starszy sympatyczny pan, do którego poszłam się poradzić, czy mogę z tą bolącą stopą ryzykować pielgrzymkę do Nowogródka, popatrzył na ten haluks, na mnie i pokiwał wyrozumiale głową: „Młodość…” (inteligentny facet – pomyślałam).
Gdybym więc na przykład zginęła w katastrofie lotniczej, można by mnie rozpoznać po tym haluksie. E tam, przecież mój syn nie przygląda się moim stopom…
– Maryśka, no co ty, ogłuchłaś?
– A co?
– My się pytamy, czy tobie się spodobał ten nowy?
– Jaki nowy?
– No ten chłopiec, co z Poznania przyjechał.
– Ach! Bardzo!
Taki ładny, delikatny chłopczyk. I tak się ładnie nazywa: Włodek Żupański. Tylko jak on śmiesznie mówi: „Przepraszam, że się spóźniłem, ale mamusia wyszła i mnie zakluczyła”. A cała klasa w śmiech. Mamusia go zakluczyła. Nazwaliśmy go: Zakluczony. A już za parę lat, podczas następnej sowieckiej okupacji okazało się, że jest takie rosyjskie słowo: zakluczonnyj. I że całkiem co innego znaczy. Nie że jakiegoś tam chłopczyka mamusia w domu zakluczyła… Straszne słowo…
– A gdzie jest Poznań, Irka? Bo ty się znasz na geografii…
– Gdzieś prawie koło niemieckiej granicy – odpowiada Irka, dumna, że jest geograficznym autorytetem.
A Janka, jak to Janka, podejrzliwa pół-Ukrainka (u niej w domu się mówi po ukraińsku) pyta:
– Jak spod niemieckiej granicy, to może on folksdojcz?
– Jaki folksdojcz? Jakby był folksdojcz, to by nie chodził z nami do szkoły Za Zbrojownią.
– A gdzie?
– A ja wiem, gdzie? Nie znam żadnego folksdojcza. A ty znasz? Żadna z nas nie zna.
Ale zaraz… Czy ja nie znam?
Niedawno Babcia nagle mówi:
– Chodź, Maryńciu, pójdziemy do tej folksdojczki, może ona coś wie.
Ta folksdojczka to wicedyrektorka szpitala, w którym pracuje Mama. Babcia bierze mnie za rękę i wędrujemy na Abrahamowiczów. Strasznie daleko. Wpuszczają nas do jej gabinetu. Gruba, w jakimś szarym mundurze, sto kieszeni, wsadziła rękę w kieszeń i mówi:
– No nie wiem, nie wiem, co się stało, ale słyszałam, że była jakaś katastrofa kolejowa…
– Jezu! I co?
– No nie wiem co. Trzeba czekać.
– Na co czekać?
– No nie wiem, na jakąś wiadomość…
I wzrusza ramionami. To Babcia już się nawet nie pyta, czy Mama jeszcze tam pracuje, czy już ją wyrzucili.
– Chodź, Maryńciu – mówi – wracamy.
Po drodze nic, ani mru-mru, trzeba trzymać język za zębami, a w domu płacz:
– Mówiłam jej: siedź w domu, pilnuj dziecka, pilnuj pracy… Nie, ona musi wszystkim w koło pomagać.
„Ciociu, musiałam. No co by ciocia zrobiła na moim miejscu?”
„Ciociu” – bo to jest moja cioteczna babcia. Babcia Aniela, którą znam tylko z imienia i z fotografii, umarła, kiedy Mama miała cztery latka, podczas tamtej wojny, jak uciekali przed frontem z Przemyśla przez Czechy do Węgier. Nem tu dom madiarom – tyle Mama umie po węgiersku. Babcia Aniela była chora na gruźlicę i umarła w drodze, pochowali ją gdzieś tam, nie wiadomo gdzie. I Mama została sierotką.
Sierotki były dwie, bo jeszcze ciocia Stefa, która miała dwa latka i w ogóle swojej mamy nie pamięta (Boże! Jak to można żyć, kiedy się nie pamięta własnej mamusi?!).
– No co by ciocia zrobiła na moim miejscu? Dziecka by ciocia nie ratowała?
Babcia ustępuje, bo przecież nie dałaby skrzywdzić żadnego dziecka na świecie. Kiedy była młoda, podobno miała malutką córeczkę, która jej umarła. I Babcia już więcej nie mogła mieć dzieci. Więc zaczęła się opiekować wszystkimi dziećmi w rodzinie, po kolei… Najgorzej było z wujkiem Tośkiem, bo Babcia bardzo chciała, żeby on wyszedł na ludzi, a on się nie dał i został fryzjerem.
A Lonia została pielęgniarką. No ale Lonia była najpierwsza do książek. Tylko że co z tego, kiedy miała macochę. Taką jak z bajki. Jak się ma macochę, to… lepiej się nie rodzić, mówi Babcia. Chleba ukroiła jak dębowy listek / Jeszcze mnie siępyta, czym go zjadła wszystek2. Lonia tam żadnego życia nie miała. No to chciała wyjść z tego domu jak najprędzej. No i wyszła. Zbuntowała się i wyszła. Ooo-ho! Babcia aż prawie śpiewa.
No i teraz co? Gdzie? No gdzie ona teraz jest?
– Babciuuu, a dlaczego Dziadzio Marian wziął sobie taką wstrętną macochę? Przecież to był taki dobry człowiek…
– No właśnie dlatego, że dobry. To było takie dobre dziecko, mój najmłodszy braciszek: grzeczny, łagodny, spokojny… Ale co on miał robić, jak wrócili z tej tułaczki, z tych Węgier? Poszedł znowu do pracy na kolei, a w domu dwie malutkie dziewczynki. Co z nimi zrobić, kto się nimi miał zaopiekować? Żona mu była potrzebna. Wrócił, nikogo nie znał, a tu sąsiadka mu podsuwa swoją krewną, że niby taka dobra, porządna panna, że tak się sierotkami zajmie. A to panna podstarzała, pod trzydziestkę, tylko patrzyła, jak tu za mąż wyjść, a nie żeby się cudzymi dziećmi opiekować. Swoich potem urodziła troje, a Lonka u nich wszystkich była za służącą. Ty rozumiesz? Taka mądra, taka zdolna, z nich wszystkich najzdolniejsza i najambitniejsza! Wreszcie któregoś dnia trzasnęła drzwiami i poooszła! Za twojego tatusia. Z deszczu pod rynnę. Ale się nie skarżyła, bo to jest miłość i na to już nic nie można poradzić. – Babcia zwalnia i rozkłada ręce.
Ooo, to ja wiem.
Strzeż się tego, co na przedzie,
Co na karym koniu jedzie
Oficyjera, oficyjera,
Strzeż się, strzeż.
Jeśli mu się wydam miła,
To nie będę się broniła,
Niech mnie zabiera, zabiera, zabieeera,
Niech mnie zabiera, zabiera, zabie-e-ra3.
Tak Mama czasem śpiewa i ma wtedy piękną rozmarzoną twarz…
Albo:
Biedna kalina tak go kochała,
że wszystkie swoje liście rozwiała4.
Tak go kochała…
Mama to tak śpiewa, że ja już chyba wiem, co to jest miłość. Coś najpiękniejszego na świecie. Ale to musi strasznie boleć… I tego trzeba się strzec.
– Więc co można było poradzić? – mówi Babcia. – Co najwyżej znowu trzasnąć drzwiami i wyjść. Ona to umie bardzo dobrze. Swoją drogą, nie spotkałam takiej drugiej mistrzyni w trzaskaniu drzwiami, jak żyję te sześćdziesiąt pięćlat. Cichutka, łagodniutka, zgodliwa: „Tak, ciociu”, „Tak, panie doktorze”, „Niestety, wujku”, a nagle jak nie trzaśnie drzwiami. I już jej nie ma.
No i gdzie ona teraz jest, na litość boską, gdzie ona jest?! Boże kochany. A to kto?
A to dwie starsze panie. Mama pani Wandy i jej ciocia: puk, puk w okieneczko. Żeby je przenocować. Cooo?
– Ależ, drogie panie, ja się boję! Czy was ktoś widział? Przecież tu wkoło pełno Ukraińców. Oni tylko czekają, żeby na nas donieść. O, patrzcie, ta kamienica tu naprzeciw to cały dom ruski.
– Niech się pani nad nami zlituje.
– To wy się nade mną zlitujcie. Zlitujcie się nad tym dzieckiem. Lonka się nad waszym dzieckiem zlitowała. I co teraz? Nic was to nie obchodzi?
– Ale przecież my też nie wiemy, proszę pani, gdzie Alka, gdzie Wanda…
One swoje, Babcia swoje, wszystko prawie szeptem, bo oczywiście ściany mają uszy. A tu zaraz godzina policyjna. Ja już pod swoją pierzynką, ale prawie wszystko słyszę.
– Jezus Maria, jeszcze wam mało? Czego jeszcze od nas chcecie? Błagam was…
Te szepty, te zaklęcia. „Błagamy panią”. „To ja was błagam, panie, idźcie sobie”. „Ale tylko tę jedną noc. Raniutko sobie pójdziemy”. A co przez tę noc może się stać! Wszystko!
– My tu przesiedzimy na tych krzesłach.
– Ale na jakich krzesłach, co wy mówicie, przecież tu nie chodzi o krzesła. Przecież łóżko Lonki jest wolne. Ale ja się boję o to dziecko, nie gubcie go! Czy wy nie macie Boga w sercu?
– A czy pani ma Boga w sercu? Pani taka pobożna. Przecież my nie mamy dokąd iść. Nasze mieszkanie spalone…
– Cooo???
Chowam głowę pod pierzynkę, nie mogę tego słuchać. Spalone? Takie mieszkanie? Te srebra? Matko! Te srebra! Patery, srebrne koszyczki, cukiernice, dzbanuszki, tacuszki, figurynki z porcelany, japońskie filiżaneczki, alabastry, kryształy, pałac z tysiąca i jednej nocy. I jednej nocy…
– Jezusie Nazareński, błagam was, panie, na wszystkie świętości, idźcie sobie!
Bije zegar na ratuszu… Koniec! Wychylam głowę spod pierzynki. Jednak postawiły na swoim. Babcia siada ciężko na krześle przy stole, z głową w dłoniach, tak siedzi, siedzi z palcami we włosach, włosy takie srebrne, błyszczące, jak te filigranowe koszyczki u pani Wandy, palce jej drżą, potem wstaje, gasi światło, nie wiem, co dalej, szelesty, szlochy, szepty… „Czyż podobna zasnąć?” – przypomina mi się przeczytany niedawno ze zdumieniem kawałek tego dziwnego wiersza…
Rano, kiedy wyglądam spod pierzynki, pań już nie ma. Więc musiałam jednak przysnąć, choć zdawało mi się, że także oka nie zmrużę. W końcu nie wiem, czy Babcia im pościeliła łóżko mamy, czy tak przesiedziały na tych krzesłach koło okna. Ale chyba nie, bo Babcia by się bała, żeby ich przez okno nie zobaczył któryś z tych sąsiadów, co tak nocami maszerują po naszym ganku. No i żal by przecież Babci było, żeby tak całą noc siedziały na tych krzesłach, jak jest wolne łóżko. (Prawdę mówiąc, są nawet dwa łóżka, bo jest łóżko po pannie Dziuni). Chociaż czy ja wiem? Babcia jednak była bardzo zdenerwowana. No bo co miała zrobić? Zawsze taka dobra, uczynna, wszystkim pomaga, jak może, ale teraz strach! A tu jeszcze Mama pojechała z Alką i nie wiadomo, co się stało. A te panie przyszły tuż przed godziną policyjną. One dobrze wiedziały, że ich Babcia nie wyrzuci, bo nawet nie zdąży, a przecież nie będzie się z nimi siłować. Nawet gdyby chciała – strach pomyśleć – ale Babcia jest jedna, a one przyszły we dwie… Takie wysokie panie, Babcia przy nich jak kurczątko. Więc one Babcię prosiły i błagały, ale właściwie nie musiały ani prosić, ani błagać, bo i tak zrobiły, jak chciały. Takie dobrze wychowane damy. Pani doktorowa i pani mecenasowa. Choć Bogiem a prawdą, co one miały zrobić, biedne, zaszczute…
A ciekawe, skąd one wzięły te płaszcze, chyba pożyczyły od swojej dozorcowej. E, nie, mama mówiła, że one się boją tej dozorcowej, bo to Ukrainka. I ma kochanka w milicji. Ma kochanka. To chyba coś strasznie paskudnego…
A czy służąca pani Wandy też miała kochanka w milicji? Zaraz, a jak na imię tej służącej? Nie pamiętam! No coś takiego! Jakże ja mogę czegoś nie pamiętać?!
Ale najbardziej pamiętam te krzesła. Że przesiedzą na krzesłach i że przecież nie chodzi o krzesła! Te wszystkie rozmowy, które wspominam, mogły wyglądać dokładnie tak, jak je przytaczam, albo bardzo podobnie, ale o tych krzesłach mogę przysięgać na zbawienie duszy, na Sądzie Ostatecznym, że padły takie właśnie, dokładnie takie zdania, że przesiedzą na krzesłach i że nie chodzi o krzesła.
A czy Babcia była sądzona z tego, że nie chciała tych pań przenocować?
A czy one były sądzone za to, że wymusiły na Babci tę noc? Czyż podobna zasnąć?
Wspomnienie tej nocy i tego dialogu pomoże mi po czterdziestu kilku latach wytłumaczyć na lekcji polskiego w drugiej licealnej, czym jest tragiczny konflikt wartości w Antygonie Sofoklesa.
– Nie zapomnę tej lekcji – mówi mi po następnych trzydziestu latach podczas jubileuszu IX LO we Wrocławiu młoda kobieta, której twarzy nie pamiętam, a która teraz lewą ręką zapisuje gości na wieczorny bal, prawą zaś wita się i zarazem żegna ze mną.
– Marysiu, no co ty, nie słyszysz, jak ten szofer na nas trąbi? Przechodzimy na drugą stronę.
Nie lubię przechodzić koło cerkwi Wołoskiej, odkąd ten chłopak ukraiński wytargał mnie za warkocze. Wyskoczył gdzieś zza wieży Korniaktowskiej, z dziedzińca i łap mnie z tyłu, i tak szarpnął, że aż mi się kokardy porozwiązywały.
I coś wrzeszczał, nic nie rozumiałam. Ale co tam było do rozumienia.
– Marysiu. Co się tak zagapiłaś? Słuchaj! A może byśmy poszły…
– A może byśmy poszły do grafologa – mówi któregoś dnia do Babci ciotka Stacha, która specjalnie przyszła, żeby Babcię namawiać.
– Do grafologa? A po co?
– No, żeby się dowiedzieć, co z Lonką.
– A co tu ma do roboty grafolog, dziecinko? Grafolog nam powie, jaki ona ma charakter, a to my wiemy bardzo dobrze i bez niego.
– Powie, co się z nią teraz dzieje.
– Ale grafolog nie jest od tego, Stasiu…
– A właśnie że moja koleżanka była u takiego grafologa, co nie tylko odczytuje charakter, ale i losy. I powiedział, co z jej mężem. A ja się strasznie martwię o Tolka, bo listy całkiem przestały przychodzić.
– No to spróbujmy… Człowiek już sam nie wie…
Idą, Babcia bierze jakieś mamine notatki. Mnie nie zabierają.
Wraca, pada na krzesło jak z krzyża zdjęta.
– No i co, Babciu, co powiedział grafolog?
Babcia przez chwilę się waha, wreszcie zaczyna słowo po słowie:
– Że ta osoba… od trzech tygodni… nie żyje.
Od trzech tygodni? To by się zgadzało… Właściwie nawet się nie dziwimy… Przecież już się zaczęłyśmy modlić za duszę mamy…
– Marysiu, Marysiu, twoja Mamusia!
– Cooo?
– No popatrz. Naprzeciw. Po drugiej stronie!
– Niemożliwe!
– Ale popatrz!
– Nie! Niemożliwe!
– Ale dlaczego nie chcesz popatrzeć?
– Bo to jest niemożliwe!
– Ale dlaczego?
– Bo moja mamusia pojechała do Warszawy.
– No ale popatrz!
– Nie!!!
Janka, dużo wyższa i silniejsza ode mnie, zatrzymuje się, zastępuje mi drogę, bierze w dłonie moją głowę i z całej siły obraca w lewo.
– Patrz!!!
Ta ogromna kamienica na rogu Podwala i Ruskiej zalana słońcem. Na jej tle widzę tylko bolesny uśmiech na strasznie wychudzonej twarzy, ciemny, pomięty kostium… I nie wiem, czy to naprawdę moja Mama? Czy to nie jest jakaś zjawa, która zniknie, kiedy podejdę?
Boję się przejść na drugą stronę… Irka i Janka trzymają mnie mocno i prowadzą przez jezdnię. Podchodzę niepewnie, wpatrzona w ten bolesny uśmiech… i wreszcie przypadamy do siebie z płaczem.
I to jest najszczęśliwszy dzień w moim życiu.
Moje powtórne narodziny.
TA kamienica
fot. Maciej Woś
Urodziłam się we Lwowie. I to jest jeden z najistotniejszych faktów w moim życiu. Gdybym się urodziła gdzie indziej, byłabym zupełnie kim innym.
Znana warszawska publicystka, Magdalena Bajer, z domu Falkiewicz, moja koleżanka ze studiów (z którą się zaprzyjaźniłyśmy już podczas egzaminów wstępnych na polonistykę), urodzona we Lwowie w tym samym co ja 1934 roku, mawia, że jest bogata, bo ma w swoim życiorysie trzy miasta: Lwów, Wrocław i Warszawę. Ja natomiast czuję się biedną wygnanką, bo nie mam żadnego: Lwów już nie mój, a Wrocław nigdy w pełni mój się nie stanie. Choć tu skończyłam studia, tu wyszłam za mąż i urodziłam syna. I tu pewnie umrę. Mam już miejsce na cmentarzu św. Wawrzyńca, przy ul. Bujwida, w grobie, w którym leżą moja Mama i Babcia. (Dziadzio został na cmentarzu Janowskim, a Tata – Bóg raczy wiedzieć gdzie, podobno nie ma grobu, jak się dowiedziałam podczas jedynego w moim życiu seansu spirytystycznego). Na tym samym cmentarzu, przy Bujwida, spoczywa także od 2011 roku mój mąż, Mieczysław (również urodzony we Lwowie), w którego grobie planuje odpoczynek wieczny nasz syn, Maciej.
Tu spełniło się też i nadal spełnia moje życie zawodowe: dwa i pół roku uczenia polskiego w IX LO, prawie dwadzieścia cztery lata (bez sześciu tygodni) pracy dziennikarskiej we wrocławskiej rozgłośni Polskiego Radia do dnia ogłoszenia stanu wojennego, potem przerwa w dziennikarstwie radiowym i współpraca z tygodnikiem „Niedziela” oraz „Gościem Niedzielnym”, a w tym czasie – działalność w Arcybiskupim Komitecie Charytatywnym, znowu uczenie polskiego, wreszcie wiosną 1989 roku udział w kampanii wyborczej Solidarności na wrocławskiej antenie „gościnnie” w „bloku reżimowym” i triumfalny powrót do Polskiego Radia, gdzie w 2015 roku minęło mi kolejne ćwierćwiecze i gdzie – jak mi zapowiedział ówczesny redaktor naczelny – mój stały cotygodniowy felieton będzie w ramówce do końca świata…
Tu przed paroma laty poznałam Niemkę, pisarkę, Monikę Taubitz, trzy lata ode mnie młodszą, urodzoną we Wrocławiu (a właściwie w Breslau). Przeczytałam najpierw jej piękną, przejmującą powieść o wojennym dzieciństwie Przez dziurę w płocie, potem jej pełne tęsknoty (choć przełożone na polski „po profesorsku”, z czego ona oczywiście nie zdaje sobie sprawy) wiersze o rodzinnym mieście i o Hrabstwie Kłodzkim (nazwanym u nas Ziemią Kłodzką, bo wtedy, kiedy tzw. Ziemiom Odzyskanym przydzielano nowe nazwy, hrabiów i książąt – jak wiadomo – nie było), gdzie – na wsi, która teraz nazywa się Żelazno – spędziła dzieciństwo i skąd ją po wojnie przegnano. Ona tęskni za Wrocławiem, za Odrą, ja – za Lwowem.
Jest we Wrocławiu jedno miejsce (no może dwa, ale oba blisko jedno drugiego), gdzie czuję się jakby w kropelce Lwowa: to Ossolineum i – tuż obok – kościół uniwersytecki. Nie chodzi zresztą bynajmniej o podobieństwo zewnętrzne, choć obie budowle to barok. Podobieństwo tkwi we wnętrzach.
Kościół uniwersytecki to po prostu model świątyni Il Gesù i jego wewnętrzny wystrój bardzo przypomina lwowskich Jezuitów, ulubione miejsce Babci (Babcia załatwiała swoje sprawy z Panem Bogiem w różnych wybranych kościołach: na Mszę św. chodziła do Dominikanów, na nieszpory, Gorzkie Żale i kazania księdza Mirka – do Jezuitów, a na święcenie jajek wielkanocnych – tylko do Bernardynów. Nie wiem dlaczego tak, ale dzięki temu poznawałam różne świątynie Lwowa, co okazało się bezcenne).
Natomiast „lwowskość” Ossolineum to jest po prostu istota tej instytucji, jej „wnętrze duchowe”, przynajmniej dla mnie. Kiedy od pierwszego dnia studiów zaczęłam uczęszczać do czytelni głównej, poznałam tam ludzi związanych jeszcze z prawdziwym Zakładem Narodowym im. Ossolińskich: pana Franciszka Pajączkowskiego, panią Janinę Kelles-Krauz, panią Stanisławę Brückmann, której pismo jeszcze dotąd ze wzruszeniem odkrywam wśród bardzo już sfatygowanych fiszek katalogu kartkowego…
Kiedy więc wychodzę z Ossolineum – tego skraweczka Lwowa, gdzie przez parę godzin czuję się prawie u siebie, i gdzie zawsze przed portretem profesora Gębarowicza mam ochotę uklęknąć, bo już na nowo rozdziera mi się serce z podziwu, współczucia i bezdennego żalu, trzeba wreszcie podnieść wzrok i chcąc nie chcąc zobaczyć rzekę i mosty, smukłą wieżę kościoła św. Krzyża – zieloną szpilę wyrastającą z czerwonej gotyckiej cegły – i ciężkie, ścięte wieże Najświętszej Marii Panny na Piasku – myślę wtedy zawsze o Monice. Że ona tęskni za tym widokiem, tuli go do siebie każdym przymknięciem powiek, a ja go tylko podziwiam, jak kogoś pięknego, ale obcego, kogo by mi dano do towarzystwa, choć moja miłość jest zupełnie gdzie indziej. Daleko stąd…
Moja miłość od pierwszego wejrzenia. Określenie banalne? Wyświechtane? Ale prościutkie i najprawdziwsze. Może o tyle przesadzone, że naprawdę najpierwsze wejrzenia to widok kilku twarzy pochylających się nade mną, przyjemnie ruchliwych, wydających jakieś miłe dźwięki. Potem wychylająca się spod pierzyny wąsata, pełna dobroci twarz – już wiem, że to wąsy i że to Dziadzio – a ja skaczę po tej pierzynie, Babcia woła do Mamy: „Zabierz to dziecko!”, a Dziadzio protestuje słabiutkim głosem: „Zostawcie ją, zostawcie, niech się dziecko bawi”. I to są moje najpierwsze spojrzenia.
A następne – to już nasza klatka schodowa – podest drugiego piętra. Stoję przy balustradzie drewnianych schodów i przez odstępy między rzeźbionymi tralkami spoglądam w dół, gdzie na półpiętrze na kwadratowym spoczniku (jeszcze nie wiem, że to się nazywa „tralki” i „spocznik”) zakręcają sanitariusze z noszami, na których leży mój Dziadzio. Pod głową ma moją ulubioną poduszkę z kanapy, haftowaną w kwiaty z zielonego i fioletowego lacetu. Macham do niego. Z trudem podnosi rękę i robi mi: pa, pa! I to jest ostatnie spojrzenie na tę dobrą twarz z wąsami. Zabrali Dziadzia do szpitala i już stamtąd nie wrócił. Pochowano go na cmentarzu Janowskim.
Na pogrzeb mnie nie wzięto, widać byłam za mała. Ale kiedy już Babcia zaczyna mnie zabierać ze sobą na cmentarz, zawsze po drodze do Dziadzia prowadzi mnie koło grobowca arcybiskupa Józefa Bilczewskiego. Tu się zatrzymujemy, Babcia się żarliwie modli i zawsze mi powtarza, jaki to był kochany i święty człowiek ten arcybiskup, jak wspierał i wspomagał biednych ludzi. I że nawet po śmierci chciał właśnie tu leżeć między nimi, a nie na Łyczakowskim, wśród sławnych i bogatych.
I to jest chyba pierwsze nazwisko wybitnego Polaka, które sobie zapamiętuję podczas niedzielnych dalekich (dla mnie) wypraw.
A wyprawy codzienne, swojskie i bliskie – to na przykład na kupno do Rynku.
– Maryńciu, uważaj, patrz pod nogi! – napomina Babcia.
Patrzę pod nogi, widzę czerwonawe płyty chodnika (potem, po prawie trzydziestu latach, zobaczę takie same w Zamościu i serce mi podskoczy, i jeszcze bardziej zaboli, kiedy się dowiem, że to z kamieniołomów w Trembowli). Ale jak długo można patrzeć pod nogi? Zadzieram więc głowę – i tu dopiero jest co oglądać! Widzę perłowoszare kamienice z rzeźbionymi bramami, progami, oknami, balkonami, z figurami Matki Boskiej, różnych rycerzy i świętych. Wyciągam rękę, żeby spadło na mnie choć parę kropel wody ze studni z postacią smukłej, krótko ubranej panny, z ręką uniesioną jakby w tańcu.
– Babciuuu, a co to za panna?
– To nie jest panna, to jest królowa mórz, nazywa się Amfitryta.
– Królowa? A gdzie w takim razie jest król?
– Król? Król jest! To ten na tamtej studni, po drugiej stronie ratusza.
– A jak się nazywa?
– Posejdon. Albo Neptun.
– No to jak? Posejdon czy Meptun?
– Nie Meptun, tylko Neptun. Neptun u Rzymian, a Posejdon u Greków.
– A u nas?
Amfitryta
fot. Maciej Woś
Neptun
fot. Maciej Woś
– U nas we Lwowie tak jak w Rzymie – Neptun.
– Babciuuu, a dlaczego on stoi tyłem do niej, czy oni się pogniewali z tą Amfiladą?
– Amfitrytą.
– Dobrze, Amfitrytą. Ale czy oni się pogniewali?
– Może taak…
– A czemu?
– A bo wiesz, on był taki niestały… miał strasznie dużo dzieci…
– Babciuuu, a czy moja Mama z Tatą też się pogniewali?
– Maryńńńńciu! Jezusie Nazareński, co ty wygadujesz?
– No bo jak ty mówisz…
– Maryńciu, chodź, musimy prędko kupić śmietanę u Sokolniczanek i wracać do domu gotować obiad.
Milknę więc, patrzę pod nogi i przyglądam się, jak Babcia kupuje bielutką plaskankę sera, a także garnuszek gęstej śmietany od sympatycznej kobiety w białej chusteczce na głowie, takiej miłej gosposi, która z wielkim koszem owiniętym w olbrzymią, także białą, chustę siedzi pod studnią – i wracamy. Wtedy widzę przed sobą całą naszą ulicę, z apteką na rogu i z wielką ciepłą bryłą kościoła Dominikanów na końcu, ozdobioną najśliczniejszą zieloną kopułą, której widok poniosę ze sobą przez całe życie, bliski mi tak samo, jak twarz Mamy. Więc to jest naprawdę moja miłość od naprawdę pierwszego wejrzenia. Od najpierwszych wejrzeń.
(Chyba mam prawo tak powiedzieć, bo w chwili, gdy to piszę, mam osiemdziesiąt trzy lata i od siedemdziesięciu jeden lat mieszkam we Wrocławiu, dokąd mnie po prostu zawiózł przesiedleńczy pociąg w bydlęcym wagonie. A i o miłościach mego życia już też wiem chyba wszystko, co powinnam i co możliwe…).
Po przeciwnej stronie Rynku jest nie tylko Neptun na studni. Oprócz kropelek rozpryskującej się wody w powietrzu unoszą się dwa kuszące zapachy: słodki powiew od cukierni Zalewskiego i pikantny od wędliniarni Kotowicza.
Nie pamiętam smaku jego słynnych parówek, ale jeszcze do niedawna wspominało się w rodzinie śmieszną historię, jak to Babcia z Maryńcią poszły po parówki do Kotowicza i w drodze powrotnej, kiedy Maryńcia była już zmęczona wędrówką przez cały Rynek, Babcia wzięła ją na ręce i kazała trzymać pakuneczek z parówkami, a kiedy wróciły do domu, okazało się, że parówek nie ma. Takie musiały być pyszne…
Kościół Dominikanów
fot. AGENCJA
A szynka też była różowa i pachnąca, z bielutkim miękkim tłuszczykiem. Ale ileż można zjeść szynki? Czasem więc walała się w kredensie. A Babcia wtedy, podnosząc wyciągnięty palec, mówiła tonem proroka, przeciągając i akcentując ostatnią sylabę: „Maryńciuuu, pamiętaj, przyjdzie jeszcze taki dzień, że zjadłabyś szyneczki, a nie będzie”.
I wiadomo, że przyszedł.
Ale jeszcze nie zaraz…
Jeszcze było przedszkole. Wtedy mówiło się: „szkółka” albo „ochronka”.
Chodziłam do szkółki sióstr sercanek na Sieniawską, koło małego starego kościółka Panny Marii Śnieżnej z porywającą statuą Niepokalanej w diademie z gwiazd dwunastu, którą podobno rzeźbił sam mistrz Pinsel („Jak bogata z słońca szata,/ Z gwiazd korona upleciona / Na głowie” – to o Niej śpiewała Babcia i ja za nią: „Gwiazdy wszystkie asystują,/ Bo Królowę w niebie czują / Nad sobą”. Cudo! A może nie „Nad sobą”,ale„Nad głową”?Już nie wiem…).
Największym, najbardziej chyba emocjonującym świętem w szkółce były dla nas wizyty św. Mikołaja, poprzedzone radosnymi przygotowaniami. Siostry uczyły nas różnych wierszyków i tańców na powitanie Gościa, a także wymyślały scenki z baśni, w których rolę królowej krasnoludków albo elfów, albo kwiatów, albo w ogóle wszystkiego na świecie grała zawsze „gościnnie” Ludka Parylakówna, starsza siostra mego najulubieńszego kolegi Romka, z którym razem tańczyliśmy w parze. A niektóre dziewczynki były poprzebierane za aniołki. Ale nigdy chyba żadnej z nas nie przyszło do głowy, że skoro my jesteśmy przebrane, to św. Mikołaj może być też.
On się zjawiał zawsze na estradzie między nami tak niepostrzeżenie, tak tajemniczo, tak nie wiadomo kiedy – nie było go, nie było – i nagle jest!!! Którędy wchodził? Jak? W której chwili?
Nie dowiedziałam się nigdy, choć co roku sobie obiecywałam, że będąc na scenie, oka nie oderwę od przeciwległej kulisy. Że muszę dokładnie zaobserwować i prześledzić ten najważniejszy moment. Jak to musiało być świetnie – po prostu profesjonalnie – wyreżyserowane!
To ten sam przecież zabieg – oczywiście z zachowaniem proporcji – który zachwyci mnie i zafrapuje po trzydziestu kilku latach u Swinarskiego w inscenizacji Dziadów,gdzie po II i IV części, rozegranych w foyer, otwierają się drzwi do sali teatralnej i publiczność wchodzi, ale czeka ją zaskoczenie, bo oto salę przecina wzdłuż dość wysoko uniesiony pomost, w związku z czym zmienione są ustawienie i numeracja krzeseł, zaczynają się więc poszukiwania po ciemku, dezorientacja, zamieszanie, i kiedy wreszcie jakoś się to wszystko uspokaja i uładza, a widzowie odnajdują swoje miejsca i mogą wreszcie odetchnąć z ulgą, okazuje się, że sala jest zamknięta, a pod każdymi drzwiami (teraz dopiero widać, jak jest ich dużo) stoi ruski sołdat w długim szynelu, z tępym wzrokiem wbitym w przeciwległe drzwi i z bagnetem ostro wbitym na karabin.
Serce na moment podchodzi do gardła w nagłym realnym poczuciu osaczenia (wielu widzów – jak ja i starszych ode mnie – zna i pamięta taki widok).
Kiedy myśmy się zajmowali szukaniem właściwych miejsc, oni nas tymczasem otoczyli i zamknęli.
Ale nie, przecież jesteśmy w teatrze, kierujemy wzrok na scenę. Ano właśnie! A tam leży Więzień. Więc wszyscy jesteśmy w więzieniu. Reżyser nam nie opowiada o więzieniu i o więźniu, on w więzieniu zamknął także każdego z nas. Pokierował naszymi krokami, wyreżyserował nasze reakcje, ścisnął nasze gardła.
Pewnie trochę wyolbrzymiłam to podobieństwo czy porównanie, trzeba jednak przyznać, że i nasze siostrzyczki umiały precyzyjnie pokierować naszą uwagą, naszymi ruchami, naszymi oczyma, słowem: doskonale potrafiły robić teatr. Łącznie ze scenografią i kostiumami.
My ułani, dzielne wojsko
pierwsi z lewej: Danka Hozyasz, Jerzyk Brycki; pierwsi z prawej: Marysia Cząstka, Romek Parylak
arch. aut.
Świetnie to widać na naszym pamiątkowym paradnym zdjęciu w strojach od mazura. Jakby na chwilę przed ustawieniem się do tańca. W ogrodzie (chyba?) klasztornym, na tle niezbyt malowniczej bramy z kawałkiem muru i nieco bardziej malowniczych kwitnących, ale chudych drzewek stoimy we cztery pary. Pierwsza para z lewej: Danka Hozyasz z Jerzykiem Bryckim. On trochę nachmurzony, za to ona w pozie najwdzięczniejszej spośród nas: z zalotną buzią małego kotka, z prawą nóżką w delikatnym zakroku, rozluźniona, już widać, że chyba wyrasta na kokietkę…
Pierwsza para z prawej – ja, śmiertelnie poważna, ze słodko uśmiechniętym Romkiem Parylakiem. Ten uśmiech chyba jest nieregulaminowy, bo chłopcy w strojach ułańskich – salutują. Imion i nazwisk czworga pozostałych stremowanych tancerzy nie pamiętam ani rusz. Mogę za to w każdej chwili zaśpiewać kawałek piosenki, którą śpiewali chłopcy do tego tańca na melodię Ostatniego mazura:
My ułani, dzielne wojsko, któż nie przyzna tego?
Czapka piękna i szabelka u boku naszego…
I rzeczywiście! To najświętsza prawda! Szabelek, niestety, za bardzo nie widać, tylko ich rękojeści, najlepiej właśnie u Jerzyka i Romka, ale te czaka ułańskie to po prostu istne cudeńka, majstersztyki! Najprawdopodobniej zrobione z tektury, ale jak to wymodelowane, jak precyzyjnie sklejone i pomalowane! A te kurteczki z dwoma rzędami guzików, te sznury, wyłogi, lampasy, nie mam zresztą pojęcia, jak się nazywają te wszystkie tak kunsztownie wykonane detale. Z najprawdziwszego materiału! Wełny? Sukna? Skąd siostrzyczki to wytrzasnęły? Te wzory, te modele? Toż przy tych prześlicznych miniaturowych mundurach te nasze sukieneczki, niby takie fantazyjne, z pięcioma rzędami falban z gofrowanej bibułki, ale sztywnawej, sterczącej, sztucznej, to prawie taniocha… Aż dziw, że takie specjalistki jak siostrzyczki to ze sobą zestawiły. No ale co miały robić? Z czego? Skąd w ogóle wzięły materiał? Może któryś z rodziców ich podopiecznych był właścicielem sklepu bławatnego? Albo hurtowni? A już! Dziecko właściciela hurtowni chodziłoby do ochronki sióstr sercanek? Skądże! Miałoby własną bonę! Tylko dla siebie. Ale za to nie tańczyłoby mazura przed św. Mikołajem. A właściciel hurtowni nie zawracałby sobie głowy jakimiś szmatkami. To już prędzej jakiś krawiec albo krawczyni…
Bo że umiały tak świetnie szyć, to akurat nic dziwnego. To chyba wręcz obowiązkowa umiejętność w „zakonach panieńskich”. Wiem, że na przykład mniszki ormiańskie tuż po przybyciu do Lwowa pod koniec XVII wieku zarabiały na siebie szyciem i naprawianiem bielizny ołtarzowej.
A potem, kiedy prowadziły szkołę dla panienek, tzw. prace ręczne stanowiły w niej ważny przedmiot nauczania. Pierwsza przełożona benedyktynek ormiańskich, która na samym początku XVIII wieku otrzymała tytuł ksieni, Marianna Nersesowiczówna, była właśnie mistrzynią w tym przedmiocie. Więc to przedmiot zacny.
No ale mówimy teraz o sercankach.
To chyba jednak nie sama siostra Ludwina własnoręcznie szyła i kleiła te czaka i mundury. To prawdopodobnie robiły jakieś inne siostry, bo siostra Ludwina, na pewno najważniejsza osoba w naszej szkółce, zajęta była nami przez cały czas. I to na pewno ona napisała dla nas te słowa do mazura:
Przedstawienie w „szkółce” sióstr sercanek
Siostra Ludwina (Wiktoria Czuczejko) – w głębi „groty”, Jerzyk Brycki – w najwyższym prawym rzędzie drugi z prawej (ułan), Ludka Parylakówna (w diademie, Królowa Kwiatów) w niższym prawym rzędzie stojących, czwarta od prawej, obejmuje brata Romka Parylaka, na brzegu estrady siedzą wśród dziewczynek przebranych za kwiaty Danka Hozyasz – druga z lewej, Marysia Cząstka – czwarta z prawej.
arch. aut.
My ułani dzielne wojsko, któż nie przyzna tego?
Czapka piękna i szabelka u boku naszego.
Chociażeśmy jeszcze mali, nie umiem pracować,
Gdy dorośniem, jeśli trzeba, będziemy wojować.
No i wojowaliśmy.
To znaczy chłopcy wojowali w codziennych zabawach, rzucając nawzajem w siebie drewnianymi klockami i wydając dzikie ryki, naśladujące hurkot samolotów, a dziewczynki biegały pod gradem tych klocków z wózkami pełnymi lalek, popiskując w udawanym przerażeniu za siebie i za nie.
Niektórzy dorośli patrzyli na te klockowe wojny ze zdumieniem i z rodzajem pełnego obaw zastanowienia: Co te dzieciaki wyrabiają? Co im w głowach? Żeby też one czegoś nie wyprorokowały…
Kiedy my z Romkiem spotykaliśmy się w tych szalonych biegach po placu boju, przypadaliśmy do siebie gwałtownie i zatrzymywaliśmy się na chwilę w długim, słodkim pocałunku, z którego odrywaliśmy się z żalem, rozbiegając się w różne strony… Skąd nam to przychodziło do głowy? Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie siostry traktowały nas przyjaźnie i przyzwalająco.
Rozdzieliła nas – już niebawem – prawdziwa wojna…
Gdy w kilkanaście lat później, podczas studiów, gdzieś w sąsiedztwie rusycystów obije mi się o uszy nazwisko „Parylakówna”, zelektryzuje mnie to na moment, a potem onieśmieli… A potem wyleci z głowy…
A potem znowu coś kiedyś…
Słyszę, że Ludka Parylakówna wyszła za mąż, nazywa się Nodzyńska i pracuje na rusycystyce. A ja jej ciągle nie znam, właściwie nie wiem dlaczego. Od innej rusycystki, Janeczki Sidorskiej, naszej wspólnej koleżanki, dowiaduję się, że Romek skończył politechnikę i jako fotochemik zajmuje się chyba fotografią.
I wreszcie spotykamy się – onieśmieleni – po trzydziestu kilku latach.
Oczywiście pamiętał mnie. Pytam, czy ma to zdjęcie od mazura.
– Marysiu – mówi z łagodną pobłażliwością – przecież nas wywieźli zaraz z samego początku…
No tak. Nie wiedziałam, że ojciec Romka był oficerem. Nie przyszło mi do głowy, dlaczego Ludka studiowała rusycystykę (ówcześni studenci tego kierunku niechętnie opowiadali o tym, skąd tak dobrze znają język…).
Mówi mi Romek o swojej największej tragedii: śmierci siedmioletniego synka, który się utopił na oczach rodziców. Nie dało się go uratować…
Mój niegdysiejszy uśmiechnięty ułan jest smutny, cichy, wycofany… Chyba ma jakieś problemy zdrowotne…
No a Ludka chorowała bardzo ciężko i długo przed swoją przedwczesną śmiercią (to także wiem od Janeczki Sidorskiej), na szczęście jej córka Marysia, lekarka, otoczyła ją najczulszą opieką, za cenę własnego życia osobistego.
Kiedy w stanie wojennym odeszłam z Radia i wróciłam do uczenia polskiego, musiałam dostarczyć władzom szkolnym zaświadczenie z przychodni medycyny pracy. W spisie lekarzy tej przychodni zobaczyłam nazwisko Maria Nodzyńska, laryngolog. Zarejestrowałam się do niej. Przedstawiłam się. Okazała się rzeczywiście osobą anielsko łagodną, skromną, serdeczną.
Tak patrzy na mnie, patrzy i mówi wolniutko, cichutko:
– Pani znała moją mamusię…
Mówię:
Romek ogląda zdjęcia
fot. Maria Woś
– Nie, właśnie nie. Nie zdążyłyśmy się poznać… To znaczy znałam ją, jak byłam w przedszkolu. Ale pani mamusia chyba mnie nie znała, bo była królową…
Doktor Marysia (nie umiem o niej myśleć inaczej, chyba jeszcze tylko „Marysia”) przymyka oczy:
– Mamusia cierpiała… tak strasznie…
– Wiem, pani się opiekowała…
– Ja słyszałam o pani, wujek kiedyś opowiadał…
Po którejś tam wizycie u doktor Marysi znowu umówiliśmy się z Romkiem. Przyniosłam mu piękne duże kopie naszych fotografii, które zrobił bezinteresownie dla mnie poznany niedawno w zaprzyjaźnionym domu świetny fotografik i wspaniałomyślny człowiek, pan Katarzyński, zafascynowany naszą dziecięcą historią…
Romek oglądał zdjęcia z przyjemnością, z pogodnym uśmiechem… I ja go przy tym sfotografowałam, z tym uśmiechem nad zdjęciami, z tą siwiejącą brodą…
Więcej się nie zobaczyliśmy… Chorował… Byłam na jego pogrzebie…
***
A Jerzyk Brycki nie zapamiętał nazwy zgromadzenia sióstr sercanek, choć pamięta, że przy ulicy Sieniawskiej pod numerem pierwszym był klasztor i on tam chodził do szkoły przed rokiem 1939. Pamięta także stamtąd dwie zakonnice: siostrę Ludmiłę i siostrę Barbarę.
Tak w każdym razie zapisał jego wspomnienia Przemysław Włodek (współautor – wraz z Adamem Kulewskim – dobrego przewodnika po Lwowie, wydanego w roku 2000), który teraz, w XXI wieku, redaguje i wydaje małe książeczki – a właściwie zeszyty – poświęcone poszczególnym dzielnicom, ulicom, a nawet obiektom naszego miasta. Szkoda tylko, że wypowiedzi swoich rozmówców zamieszcza bez żadnego skrótu czy komentarza, bez jakiegokolwiek opracowania, po prostu „jak leci”…
– Taż co ty, Jerzyk, opowiadasz? – chciałoby się retorycznie zapytać dzielnego ułana z pierwszej pary mazura u sercanek. – Co ty nie pamiętasz, że to było przedszkole, „szkółka”, „ochronka”, a nie żadna szkoła? Sam przecież mówisz kawałek dalej, że do szkoły poszedłeś, do pierwszej klasy, nie w roku 1939 (choć jesteś – jak podajesz – rocznik 1932), ale dopiero we wrześniu 1940. Wszystko przekręcasz!
Faktycznie, Jerzyk przekręca. Zakonnica, którą pamięta, miała przecież na imię Ludwina, a nie Ludmiła. Natomiast imienia i twarzy tej drugiej siostry ja w ogóle nie pamiętam, choć wiem, że była druga. Ale ze wspomnień nas obojga widać, iż siostra Ludwina była ważniejsza, pewnie i rangą, i osobowością.
Wygląda także na to, że we wrześniu 1941 roku poszliśmy do tej samej szkoły, z tym że Jerzyk o klasę wyżej. Ale tu on znowu coś przekręca, bo podaje, że to była „koedukacyjna szkoła benedyktynek”. Owszem, to było „u benedyktynek”, ale wtedy, za Niemców, kiedy myśmy tam chodzili, to już nie one ją prowadziły. Ich przedwojenna szkoła (ośmioklasowa powszechna i czteroklasowe gimnazjum) została upaństwowiona przez władze sowieckie w 1940 roku (co wiem ze Słownika mniszek benedyktyńskich w Polsce autorstwa siostry Małgorzaty Borkowskiej OSB, wydanego w Tyńcu w roku 1989). I ja pamiętam, że chodziłam tam do pierwszej klasy – z wielką przyjemnością – ale tylko przez dwa tygodnie, bo zaraz przeniesiono nas Za Zbrojownię.
Natomiast Jerzyk powiada, że musiał opuścić tę szkołę w roku 1942, „bo stacjonowali tam Węgrzy”, ale już w ogóle nie podaje, dokąd go przeniesiono i gdzie się dalej uczył. Wspomina za to, że „komunię miał u benedyktynek” i że udzielał mu jej ksiądz Krzanowski, więc pewnie tak było.
Może zatem tylko niektóre klasy przeniesiono gdzie indziej po dwóch tygodniach, a inne dotrwały do wakacji? Czy to jednak możliwe?
Wygląda jednak na to, że Jerzykowi też się tam podobało, bo mówi, że „musiał opuścić”. W przeciwnym razie określiłby to inaczej. Nieuporządkowanie tej relacji w książeczce Przemysława Włodka ma jednak, jak widzę, tę zaletę, że choć podana jest w trzeciej osobie, to w mowie pozornie zależnej, więc jednak pozostawia wiele oryginalnych cech Jerzykowej wypowiedzi, siłą rzeczy przekazującej wspomnienia dzieciństwa językiem i sposobem mówienia dziecka.
To, co przy pierwszej lekturze („dorosłej”!) nieco irytuje, jest jednak znaczące i na swój sposób urocze.
Warto byłoby może skonfrontować te nasze wspomnienia, ale Przemysław Włodek nie podaje miejsca zamieszkania Jerzego Bryckiego. Gdzie go szukać?
A Jerzyk mnie na pewno nie zapamiętał. Bo nie wymienia z naszej szkółki żadnego imienia (oprócz imion dwóch zakonnic), choć mógłby na przykład pamiętać Dankę Hozyasz, bo z nią tańczył mazura. Tymczasem on wspomina, że na Starym Rynku pod numerem 5/4 „mieszkała Zdzisława Życińska – z córką – ładna dziewczyna, po wojnie mieszkały we Wrocławiu”. Tylko że on tu znowu coś myli… Nie wiem, co prawda, czy mama Zdzichy Życzyńskiej także miała na imię Zdzisława, ale Zdzicha, nazywana także Zdziszką albo Zdzisią, rzeczywiście mieszkała przy Starym Rynku i była dziewczynką rzucającą się w oczy ze względu na swoje niezwykłe blond włosy naturalnie kręcone, ale tak mocno, że wyglądały jak po trwałej ondulacji. Poznałam ją we Lwowie w roku 1942 i znałam także we Wrocławiu – już od dawna nie żyje – no i proszę, pamiętał, gdzie mieszkała, ale nazwisko jej przekręcił. To jednak oczywiste: ważniejsze dla niego było, gdzie ją znaleźć niż znać jej nazwisko.
A nuż i ksiądz, który udzielał mu Pierwszej Komunii, nazywał się Chrzanowski, a nie Krzanowski (bo niektórzy we Lwowie mówili: krzan, krzest, krząstka)? A może to tylko moje insynuacje? Wymądrzanie się z podświadomej zazdrości, że on jako chłopiec, mający więcej swobody w poruszaniu się po mieście, w dodatku starszy ode mnie o dwa lata, po prostu widział i wiedział więcej… Choć czasem były to obrazy bardzo smutne czy przerażające, jak na przykład ranny koń koło Teatru Wielkiego, płonące ptaki koło Marii Śnieżnej czy powieszeni na balkonach żydowscy policjanci (o powieszonych żydowskich policjantach wspomina także – w innym zeszycie publikacji Przemysława Włodka – Jerzy Barański, urodzony w 1925 roku, rzekomy kolega Zbigniewa Herberta ze szkoły powszechnej).
Niekiedy nad relacjami Jerzyka Bryckiego można się mimo woli uśmiechnąć, choć dotyczą spraw zupełnie niewesołych, ot jak choćby tego, że na rogu ulicy Batorego był sklep „filatelistyczno-zwierzęcy” i że w czasie bombardowania „spaliły się rybki i znaczki”.
Ale językowo najbardziej wzrusza mnie informacja, że „ktoś się tłukł do ich bramy”, bo rzeczywiście tak się we Lwowie mówiło: „tłuc się” („Ta, co si tak tłuczysz?”). Bo jakież toobrazowe! Prawie dźwiękonaśladowcze. Któż nie przyzna?
…któż nie przyzna tego?
Czapka piękna i szabelka u boku naszego.
Chociażeśmy jeszcze mali, nie umiem pracować,
Gdy dorośniem, jeśli trzeba, będziemy wojować.
A to – jakież patriotyczne! No ba! To właśnie całe sercanki, ze swoim charakterem, ze swoją tradycją! Taką, jaką odebrałam po lekturze dzieła księdza profesora Władysława Chotkowskiego Historya polityczna dawnych klasztorów panieńskich w Galicyi 1773–1848. Na podstawie akt Cesarskiej Kancelaryi Nadwornej, wydanego w Krakowie w roku 1905.
Sięgnęłam po tę książkę, przygotowując się do napisania antenowego tekstu o kolekcji portretów ksień Zakonu Panien Benedyktynek Ormiańskich ze Lwowa, otrzymanej w darze – teraz właśnie latem roku 2017 – przez Fundację Dziedzictwa i Kultury Ormian Polskich od benedyktynek z Wołowa, spadkobierczyń tamtego zakonu. Część szósta tej Historyi… zainteresowała mnie tytułem: „Jedyny nowy klasztor panieński w Galicyi. PP Sercanki we Lwowie”.
Zdałam sobie sprawę, że właściwie nic nie wiem o tym zgromadzeniu.
Burzliwe dzieje klasztoru, z pasją przedstawione przez księdza profesora Chotkowskiego „na podstawie akt Cesarskiej Kancelaryi Nadwornej”, błyskotliwie tłumaczonych na polski przez autora i obficie przez niego cytowanych, niezwykle mnie zafascynowały.
Już sam fakt, że był to jedyny „klasztor panieński” sprowadzony do Galicji z zagranicy w tym samym czasie, gdy mnóstwo klasztorów zlikwidowano w ramach tzw. kasat józefińskich, zakrawał na cud. Pozostały wyłącznie te, które prowadziły szpitale albo szkoły, ale tylko takie szkoły, co uczyły niemieckiego – chodziło przecież o jak najszybszą i najskuteczniejszą germanizację młodego pokolenia. Nie był to jednak żaden cud, tylko świetna opinia, jaką cieszył się we Francji i Włoszech ten zakon, który powstał z połączenia dwóch zgromadzeń: Dames du Sacré Coeur i Dames de Sainte Sophie w celu wychowywania młodych szlachcianek. Zatwierdził go papież Leon XII w roku 1826, a galicyjskie arystokratki przypuściły szturm na swego arcybiskupa Franciszka Pischteka, żeby koniecznie sprowadził te słynne Damy do Lwowa… Ale nie było to łatwe i zabiegi trwały latami, bo władze państwa austriackiego nie tolerowały u siebie obcych zakonników, którzy podlegaliby swoim zagranicznym przełożonym. Arcybiskup jednak wespół z arcyksięciem Ferdynandem d’Este w roku 1843 sprowadzili sercanki, niby „na próbę”, i kupili im pomieszczenie na klasztor, a one zaraz otworzyły konwikt dla dziewcząt, zanim jeszcze otrzymały oficjalne zatwierdzenie od cesarza. I dopiero zaczęły się kłopoty. Sercanki były jednak nieugięte. Nie pozwoliły władzom szkolnym narzucić sobie niemieckiego języka wykładowego ani żadnych innych wymagań, tłumacząc się, że reguła ich zakonu zabrania im podporządkowania się nadzorowi szkolnemu i w ogóle czyjejkolwiek ingerencji, bo nawet rodzice ich wychowanek w ciągu roku nie mogą się kontaktować ze swymi córkami inaczej niż w rozmównicy.
Podczas rzezi galicyjskiej zaopiekowały się sierotami, których rodzice zginęli jako ofiary chłopskiej rabacji. A potem wystąpiły do nowego gubernatora, hrabiego Stadiona, z prośbą o pozwolenie na teatr amatorski dla pensjonarek (No proszę! A my się zastanawiamy, skąd u naszych sercanek przy Sieniawskiej takie umiejętności reżyserskie!). Tego hrabiemu było już za wiele. Napisał sprawozdanie do Wiednia, że „miała być grana jakaś historyczna sztuka, obliczona na to, aby w panienkach rozbudzić sympatie narodowe i pragnienie przywrócenia samodzielnej Polski” i że przecież „musi rządowi na tem zależeć, żeby – dla dobra samego kraju – młodzież delikatna wyższych stanów była wychowana na wierne poddane i nabrała przeświadczenia, że tylko przez wierność, wdzięczność i posłuszeństwo dla rządu szczęśliwą być może”. Rozumował więc, „że byłoby nierozsądnem pozwolić zagranicznym Damom na utrzymywanie pokątnej szkoły (Winkelschule), jakiej nie wolno utrzymywać nawet krajowcom, znanym z lojalności, tym bardziej że te Damy nie należą wcale do państwa austriackiego ani urodzeniem, ani wychowaniem, ani ślubowaniem. […] Tem mniej można na to pozwolić, żeby takie osoby wychowywały dziewczęta w Galicyi, gdzie kobiety wywierają tak przeważny wpływ na mężczyzn i jawnie okazują szczególny popęd do politykowania. Co więcej – pisze hrabia Stadion do kancelarii nadwornej – nawet opinia publiczna oskarża ten zakład, że krzewi jednostronne, przesadne, narodowe tendencje”.
Aż miód kapie na serce, kiedy się czyta, jak arystokrata i wysoki urzędnik monarchii habsburskiej drży przed zagrażającą potędze tej monarchii siłą oddziaływania przyszłej Matki Polki, nawet jeśli wychowywana będzie nie przez starca, co jej dumy pieje, ale przez zmyślne Damy przysposabiające swoje adeptki (dosłownie!) i do tańca, i do różańca, i jeszcze do robót ręcznych, pozwalających na samodzielne artystyczne wykonywanie kostiumów do sztuk historycznych (w tym pewnie i mundurów ułańskich) „obliczonych na to, aby w panienkach rozbudzić sympatie narodowe i pragnienie przywrócenia samodzielnej Polski”.
Jednak drżenie drżeniem, a na zewnątrz hrabia Stadion trzyma fason. „Zresztą – pisze w swoim sprawozdaniu dla kancelarii nadwornej – z temi Damami nie wdawałem się w żadne układy, żeby w prowincyi nie wzbudzić błędnego mniemania, jakoby w Austrii wolno było targować się o jednę lub drugą ustawę, bo to przecie nie żaden towar. […] Z prośby przesłanej przez Przełożoną do najj. pana przekonuję się, że Zgromadzenie […] chce wychowaniem dziewcząt kierować […] według własnego widzimisię (Gutdünken) […]. Prawda, że Przełożona dołączyła do swojej prośby książki używane w Zakładzie, aby z nich można poznać kierunek wychowania i zakres wykształcenia […]. Sądząc […] z grubości i liczby tych książek, widzę, że największą część czasu poświęca się nauce języka francuskiego, a to uważam za mozół i czas stracony, żeby austriackie poddane tylko francuskiego języka się uczyły. […] Sądzę więc, że byłoby niemądrze – wobec tylu żywiołów zamieszania – jeszcze na to pozwolić, aby we Lwowie powstał francusko-polski zakład z tendencjami antiaustriackimi. […] [J]eśliby w ogóle nie było lepiej pozbyć się całkiem francuskiej metody, a natomiast powierzyć wychowanie takim niewiastom, […] które mogą i chcą wychowywać dziewczęta na poddanki cesarza”.
Ksiądz profesor Władysław Chotkowski, za którego Historyą polityczną dawnych klasztorów panieńskich w Galicyi te kuriozalne wypowiedzi – w jego własnym soczystym przekładzie (dokonanym wprost z cytowanych dokumentów) – powtarzam, nie kryje oczywiście uznania dla dzielnych sercanek, które wciąż robią swoje. A tymczasem hrabia Stadion czyni wszystko, żeby – według jego własnych słów – „odebrać zakładowi sposobność dalszą do deptania nogami ustaw i jawnego pomiatania prawami. […] [B]iorąc dalej na wzgląd to, że we Lwowie nie masz nikogo, kto by nie wiedział, że niewiasty te mają w nienawiści wszystko co niemieckie”, a ich instytut „wraz z przywiązaniem do polszczyzny, usiłuje wszczepić w młode serca nienawiść do niemczyzny”.
Toż samo uczucie, które hrabia Stadion przypisuje sercankom, jemu z kolei zarzuca ksiądz profesor Chotkowski: „Wpływ i znaczenie Stadiona we Wiedniu ułatwiły mu zwycięstwo nad zakonnicami, których tak serdecznie nienawidził”.
Dekretem cesarza Ferdynanda z dnia 16 maja 1848 roku „zakład naukowy Dam Serca Jezusowego we Lwowie” został zamknięty.
„Zamknięcie pensyonatu nie znaczyło jeszcze zniesienia klasztoru – informuje autor Historyi politycznej dawnych zakonów panieńskich w Galicyi – i dla tego sercanki pozostały we Lwowie, a hrabia Gołuchowski postąpił z niemi tak samo, jak ze zniesionem Towarzystwem Jezusowem, tj. pozwolił im po cichu otworzyć pensyonat na wiosnę roku 1849.
Na wiosnę tego roku dostał Stadion pomieszania zmysłów i złożył tekę ministeryalną. […] Rozpoczęły się też nowe dzieje dla zakonów w Galicyi z nowemi rządami szlachetnego monarchy [Franciszka Józefa – przyp. M.W.], bo wolność dana Kościołowi i ludom monarchii działa jak słońce, pod którego ożywczemi promieniami wyrastają coraz liczniejsze klasztory panieńskie, jak kwiaty na bujnej niwie. Żaden też z następców Stadiona nie potrzebował się lękać o całość państwa i bronić go przed kilku zakonnicami, które po niemiecku uczyć nie chciały, bo wszystkie klasztorne szkoły przestały być tem, czem pierwej poniewoli były i uczą polskie dziewczęta po polsku”.
Tymi słowy zamyka ksiądz profesor Władysław Chotkowski swoją Historyę polityczną dawnych zakonów panieńskich w Galicyi 1773–1848 i wydaje ją w Krakowie w roku 1905.
Do mojego spotkania z lwowskimi sercankami dojdzie dopiero około trzydziestu lat później. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęłam chodzić do ochronki na Sieniawską 1, ale owych owianych tajemnicą spotkań ze św. Mikołajem było co najmniej dwa, uroczystości z przedstawieniami i tańcami – znacznie więcej, a kres temu wszystkiemu położył wybuch wojny. Miałam wtedy dokładnie lat pięć i pół.
Ale Jerzyk Brycki, który tam mieszkał blisko, bo na Starym Rynku, a przede wszystkim był trochę starszy i był chłopcem, więc ciągle gdzieś latał i w czymś uczestniczył, spotkał kiedyś podczas niemieckiej okupacji, niedaleko kościoła św. Jana Chrzciciela, swego znajomego Żyda Dawida, z którym przed wojną wymieniał znaczki, tym razem trzęsącego się ze strachu, bo właśnie udało mu się uciec z transportu do Bełżca.
No tak, ale co dalej? Jerzyk jak w dym – do mamy. A mama natychmiast wybiegła do Dawida z chlebem, zaprowadziła go do swego domu, zamknęła i poszła… do sercanek. Musiała mieć do nich zaufanie – i z wzajemnością – skoro wieczorem po kryjomu zaprowadziła tam Dawida.
Tak to sobie mniej więcej wyobraziłam na podstawie relacji Jerzego Bryckiego, zawartej w książeczce Przemysława Włodka.
To znaczy pan Brycki nie wymienił w rozmowie z panem Włodkiem nazwy „sercanki”, bo – jak podejrzewam – sam jej nie zapamiętał i nie kojarzył z naszą „szkółką”, ale podał adres klasztoru: Sieniawska 1, więc wszystko jasne.
Ale co jasne? Że nasze sercanki pomagały ukrywać Żydów? Nigdy o tym nie słyszałam.
A o czym słyszałam? Co ja w ogóle wiem o ich wojennych i powojennych losach i działaniach? Nic! Zupełnie nic!
To jak? Wiem, co robiły od roku 1843 do 1849, a nie mam pojęcia, co się z nimi działo w sto lat później? Wstyd i niedopatrzenie. A w ogóle ignorancja! Zadzwonił mi w głowie jakiś sygnał ostrzegawczy. I sięgnęłam do Internetu. I czytam:
[…] Ksiądz Józef Sebastian Pelczar, prof. Wydziału Teologicznego na Uniwersytecie Jagiellońskim, dostrzegając zagrożenia płynące dla wiary i moralności wśród dziewcząt wiejskich przybywających do dużych miast w poszukiwaniu pracy, założył 15 kwietnia 1894 r. w Krakowie nowe zgromadzenie. […] W początkowych latach istnienia siostry sercanki pracowały w czterech diecezjach galicyjskich i w Alzacji. Pełniły posługę pielęgniarską w domach i szpitalach, pracowały w seminariach duchownych oraz w licznych placówkach dydaktyczno-wychowawczych i charytatywnych. Były to: schroniska dla dziewcząt, ochronki i sierocińce dla dzieci, szkoły gospodarcze. Aż do II wojny światowej zasadniczy charakter i kierunek pracy sióstr pozostawał niezmienny.
Cooo? Więc 1826 czy 1894? W Paryżu czy w Krakowie? Dla szlachcianek czy dla dziewcząt wiejskich zagubionych w wielkim mieście? „Pensyonat” czy przytulisko? Przecież to chyba jakiś zupełnie inny zakon? Jak to? A ksiądz profesor Chotkowski o kim pisze? Przecież to nie byle kto. Autorytet. Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Teraz już zrozumiałam, że sama sobie nie poradzę. Muszę poszukać kompetentnego informatora.
Zatelefonowałam do domu generalnego ss. sercanek w Krakowie i miałam szczęście trafić na siostrę Jadwigę Kupczewską, prowadzącą archiwum. Usłyszałam jednoznaczną odpowiedź:
– Tak, oczywiście, to zupełnie inny zakon. Poza nazwą i kultem Najświętszego Serca Jezusa nic nas nie łączy. Nie wolno mylić tych dwóch charyzmatów! – podkreśliła siostra Jadwiga głosem bardzo miłym, ale stanowczym.
No! Nie powiem, że mi się świat zawalił, ale coś mi się jednak zawaliło: moja koncepcja takiej właśnie, a nie innej proweniencji i tradycji naszych sercanek… Trzeba jednak pić, skoro jestem u źródła. Słucham siostry Jadwigi.
Zakon, do którego ochronki chodziliśmy przed wojną, powstał rzeczywiście w roku 1894 w Krakowie, a do Lwowa sprowadzony został 15 września 1895 roku na życzenie biskupa Józefa Bilczewskiego (No, proszę! Biskup, na którego grób prowadziła mnie z nabożeństwem moja Babcia). Pełna nazwa zakonu brzmi: Zgromadzenie Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego (SSCJ). A więc nie Damy, ale Służebnice. Nowo przybyłe do Lwowa siostry zamieszkały w pomieszczeniu wynajętym u benedyktynek i tam też założyły przytulisko dla służących, nazwane Zakładem św. Jadwigi. Była w nim prowadzona tzw. szkoła praktyczna, czyli nauka szycia, gotowania, prania, prasowania, słowem: wszystkiego, co potrzebne służącej. Podstawowy okres pobytu w przytulisku wynosił trzy miesiące, w tym czasie podopieczna miała sobie znaleźć pracę i mieszkanie, w czym siostry oczywiście pomagały. Jednocześnie zaczęła się budowa klasztoru przy Sieniawskiej, trwająca aż do roku 1909. Wtedy to przyjęto do przytuliska 515 służących.
A nasza ochronka powstała dopiero w roku 1921 – otwarta pierwszego sierpnia dla dzieci od lat dwóch do sześciu.
Pytam moją rozmówczynię, czy dobrze zapamiętałam imię siostry Ludwiny i jej niezwykłą osobowość. Tak, wszystko się zgadza!
Siostra Ludwina (Wiktoria Czuczejko, 1908–1981) była bardzo znana i ceniona w zakonie za swoje oddanie ochronce, za pracę pełną inwencji i pasji. Zmarła w Częstochowie. Spoczywa na cmentarzu św. Rocha.
W archiwum pozostawiła zdjęcia z przedstawień z lat wojennych, które w siostrze Jadwidze budzą podziw: co też siostry musiały wymyślać, że tu wojna, a te dzieci tak się po prostu beztrosko śmieją?! Ale w tym akurat przypadku, jak myślę, jest tyleż zasługi wychowawczyń, ile samego cudu dzieciństwa.
Ciekawa jestem, czy zachowały się nasze zdjęcia sprzed wojny. Okazuje się, że niestety podczas ekspatriacji w 1946 roku archiwum lwowskie przepadło. Oczywiście obiecuję, że przyślę kopie tego, co mam. Ze zdumieniem dowiaduję się, że przytulisko u sercanek było czynne do roku 1944. Kiedy zamknięto ochronkę – nie wiadomo. Wyrażam gorącą wdzięczność siostrze archiwistce za wszystkie informacje, ale nie ukrywam mego zaambarasowania tym, że wywróciły mi one do góry nogami moją koncepcję genezy teatralnych pasji i umiejętności naszych sercanek.
– A widzi pani! Polki też potrafią! – śmieje się z pobłażliwą ironią i dyskretną satysfakcją siostra Jadwiga, w końcu też polska sercanka. – To nie musiały być Damy z Paryża…
Zatem na przestrzeni jednego stulecia – między rokiem 1843 a 1946 – przez Lwów przeszły Najświętszego Serca Damy i Służebnice – tak różne i tak zarazem podobne w czynieniu dobra, wychowując matki i gospodynie, kształcąc nauczycielki i służące, utrwalając przez sztukę i zabawę więzi narodowe i ogólnoludzkie.
Pytam siostrę Jadwigę, jak rozumieć intrygującą relację Jerzego Bryckiego o Dawidzie, zaprowadzonym przez mamę Jerzyka podczas okupacji niemieckiej do klasztoru przy Sieniawskiej. Archiwistka potwierdza, że istotnie, sercanki lwowskie należą do Sprawiedliwych wśród Narodów Świata i niektóre uratowane osoby czy ich potomkowie utrzymują do dziś kontakty z zakonem. Siostra prosi też o tytuł tej publikacji, w której jest relacja Jerzyka. Dyktuję adres bibliograficzny, ostrzegając jednocześnie przed – jak mi się wydaje – licznymi tam nieścisłościami, ale siostra wyjaśnia mi, że mimo wszystko, wobec braku archiwum klasztoru lwowskiego, każda nawet najmniejsza wzmianka jest cenna. Po czym informuje mnie, że Jerzy Brycki jest od roku 1952 znanym szachistą, mistrzem szachowym, zdobywcą wielu medali, dwukrotnym olimpijczykiem i czterokrotnym zwycięzcą w szachowych Mistrzostwach Polski Niewidomych i Słabowidzących.
– A skąd siostra to wie?! – wykrzykuję podwójnie zaskoczona.
– Po prostu podczas naszej rozmowy wpisałam to nazwisko do wyszukiwarki – odpowiada spokojnie archiwistka sióstr sercanek, czym oczywiście wprawia mnie w zawstydzenie. Że też mnie to nie przyszło do głowy…
Zaraz po naszej rozmowie i wzajemnych podziękowaniach robię to samo. Na portalu Klubu Szachowego Niewidomych i Słabowidzących przedstawiam się i proszę o kontakt z Jerzym Bryckim. Jest 20 lipca 2017 roku, godz. 18.46.
Po niespełna dwóch godzinach dostaję od pana Przemka Jahra (znowu Przemka!), młodego człowieka prowadzącego tę stronę, krakowski numer telefonu oraz informację, że pan Jerzy dziś poszedł wcześniej spać, bo w ostatnich dniach trochę gorzej się czuje, ale jego żona, pani Elżbieta wyraziła zainteresowanie tematem i radzi, żeby zatelefonować nazajutrz między godziną 10. a 15. Natychmiast odpisuję z podziękowaniem i zadaję panu Przemkowi jeszcze jakieś dodatkowe pytania, a on mi odpowiada telefonicznie, że pan Jerzy tymczasem się obudził, już wie o moich poszukiwaniach, pamięta mnie i mówi, że mój jutrzejszy telefon będzie dla niego najmilszym prezentem na osiemdziesiąte piąte urodziny, które przypadają właśnie j u t r o.
To nie jest żaden tani, efekciarski chwyt z głupiej powieści. To jest fakt. Naprawdę!
Pan Przemek Jahr podejrzewa w tym porozumienie Aniołów Stróżów.
A Hanka Fastnacht-Stupnicka, córka docenta Adama Fastnachta, absolwenta i asystenta Uniwersytetu Jana Kazimierza, a potem wieloletniego szefa Działu Rękopisów wrocławskiego Ossolineum, autorka między innymi świetnej książki Zostali we Lwowie, jest przekonana, że to Duch Lwowa pilnuje swoich, żeby się nie pogubili…
Dwudziestego pierwszego lipca 2017 roku przed godziną jedenastą w południe telefonuję do Krakowa na numer państwa Bryckich. Odbiera pani.
– Już daję męża.
Niski, ciepły męski głos:
– Sieniawska jeden.
– Jerzyk?
– Pani Marysia czy Marysia?
– Marysia, Marysia.
– Ale która Marysia? Czy to ty tańczyłaś mazura z Romkiem Parylakiem?
Na moment odejmuje mi mowę.
– Tak, ja… A ty – z Danką Hozyasz.
– Tak. A czy ty dalej jesteś taka najładniejsza?
Znowu mnie zatyka. Śmieję się.
– Nie, już nie jestem taka najładniejsza. Od dziesięciu lat chodzę o lasce. Siadł mi kręgosłup.
– Marysiu, ty rozmawiałaś z tym młodym Przemkiem Jahrem… Czy on ci powiedział, że ja jestem… niewidomy?
– To wiem z Internetu. Że jesteś mistrzem szachowym – zawieszam na moment głos – nooo… i tak dalej… A skoro już o tym mówisz, to… czy możesz powiedzieć, jak to się stało? I kiedy?
– No wiesz…To było po wybuchu. W czterdziestym czwartym roku, już za Sowietów. Jeździliśmy z kolegami tramwajem nad staw Franza, tam były ryby i raki. A po drugiej stronie był skład amunicji. Wrzucaliśmy pociski do wody, one wybuchały, wypływały te ryby, te raki, a ja rozkręcałem te pociski, miałem 27 zapalników… Myślałem sobie, jak wrzucę taki zapalnik do ogniska, to dopiero będzie wybuch i ja będę taki gieroj! No i jeden mi wybuchł w ręce, palce mi rozerwało…
– I to wtedy?
– Wtedy się zaczęło… Najpierw jeszcze trochę widziałem, ale było coraz gorzej.
– O tym wybuchu jest twoja relacja w książeczce Przemysława Włodka, ale tam o oczach nic nie ma. Czemu?
– Ja mu opowiadałem, nie wiem, czemu nie napisał… Tam w ogóle jest dużo rzeczy poprzekręcanych.