Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybór tekstów zachodnich polityków, biznesmenów i wojskowych, którzy wnieśli wkład w powstanie II Rzeczpospolitej. W dwóch tomach znalazły się świadectwa ich działalności – fragmenty dzienników i wspomnień, po raz pierwszy publikowane w języku polskim.
Tom II gromadzi zapisy ludzi Zachodu przebywających w Polsce w latach 1918–20. Przedstawiają one dramatyczną sytuację polityczną i gospodarczą powstającego państwa, dokumentują zakrojone na bezprecedensową skalę działania pomocowe, prowadzone pod kierownictwem przyszłego prezydenta USA – Herberta Hoovera, a także sytuację mniejszości narodowych. Ze zgromadzonych materiałów wyłania się barwna panorama malowana pędzlem obcokrajowców, z całą gamą refleksji i odczuć – od prób życzliwego zrozumienia, po obawy o przyszłość budowanego na niepewnych podstawach i miotanego licznymi kryzysami państwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 600
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Fundacja Ośrodka KARTA, 2021
© Copyright for the Polish translation by Dorota Gołębiewska, Jacek Kotarba, Dorota Mackenzie, 2021
KONCEPCJA, WSTĘPNY WYBÓR: Marta Markowska
WYBÓR, OPRACOWANIE, REDAKCJA: dr Andrzej Turkowski
KOORDYNACJA, REDAKCJA: dr Agnieszka Dębska
WSPÓŁPRACA (REDAKCJA): Ewa Pietraszek
WSPÓŁPRACA (KWERENDY): Hanna Antos, Emilia Wileńska-Skwarzec
OPRACOWANIE PRZYPISÓW: dr Zbigniew Kwiecień
OPRACOWANIE PRZYPISÓW DO TEKSTU ANSONA CONGERA GOODYEARA: Vivian Hux Reed
KONSULTACJA NAUKOWA: prof. dr hab. Janusz Odziemkowski
KOREKTA: Anna Richter
PRZYGOTOWANIE INDEKSU:
IKONOGRAFIA: Ewa Kwiecińska
PROJEKT GRAFICZNY:
SKŁAD:TANDEM STUDIO
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Herbert Hoover, początek lat 20. Fot. Library of Congress, LC-H27- A-2558 [P&P]
Publikacja finansowana w ramach programu Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego pod nazwą „Szlakami Polski Niepodległej” w latach 2018–21, nr projektu 01SPN 17 0034 18, kwota finansowania 376.801 zł.
KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTU: prof. dr hab. Janusz Odziemkowski
RECENZENT: dr hab. prof. UW Tomasz Nałęcz
Wydawca oświadcza, że dołożył wszelkich starań, aby dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Wydanie IWarszawa 2021ISBN (tom II) 978-83-66707-21-4ISBN (komplet) 978-83-66707-22-1
Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848-07-12
KONTAKT DO WYDAWNICTWA: [email protected]
DYSTRYBUCJA: [email protected]
KSIĘGARNIA INTERNETOWA: ksiegarnia.karta.org.pl
www.karta.org.pl
Tytułowi lobbyści to politycy, dziennikarze, biznesmeni i wojskowi z krajów Zachodu, którzy wnieśli wkład w powstanie II Rzeczpospolitej. Osoby te prezentowały przychylne Polakom stanowisko w trakcie I wojny światowej, podczas negocjacji pokojowych w Paryżu oraz w ramach wysiłków na rzecz opanowania powojennego kryzysu. W pierwszym tomie – W Wersalu – przedstawiliśmy świadectwa ich działalności z okresu 1914–19, głównie związane z paryską konferencją pokojową w 1919 roku. W tomie drugim – zatytułowanym Raporty z Polski – uzupełniamy obraz wyłaniający się z pierwszej części, w szczególności poprzez zmianę perspektywy i skupienie się na przedstawieniu sytuacji na ziemiach odradzającej się Rzeczpospolitej. Pomieszczone w obu tomach fragmenty dzienników i wspomnień są po raz pierwszy publikowane w języku polskim1.
II Rzeczpospolita powstawała w sytuacji powojennego chaosu związanego z upadkiem wielkich imperiów w Europie Środkowo-Wschodniej. Z jednej strony geopolityczna pustka sprzyjała sprawie polskiej – tworząc polityczną próżnię, którą zapełnić mogło państwo polskie. Z drugiej – ogromne zniszczenia wywołane działaniami wojennymi oraz grabieżcze zachowania armii zaborczych stwarzały poważne zagrożenie dla powstającej na nowo państwowości. Zaś wcielane w życie plany przywódców rewolucji bolszewickiej, w których ustanowienie nowego porządku w Europie oznaczało likwidację młodego państwa polskiego i zastąpienie go Polską Socjalistyczną Republiką Rad, stanowiły dla niej śmiertelne niebezpieczeństwo.
Odradzające się państwo potrzebowało legitymizacji i akceptacji ze strony mieszkańców, a akceptacja ta oprócz uczuć patriotycznych związanych z tożsamością narodową (które to uczucia zresztą na tym etapie historycznym poza warstwami wyższymi były nieporównywalnie słabsze niż w czasach nam współczesnych)2 jest także funkcją zdolności aparatu państwa do zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych jego obywateli. Zwraca na to uwagę jeden z przywoływanych w książce autorów – William John Rose, który w swoich wspomnieniach, komentując trudną sytuację bytową powracających do kraju Polaków, pisze: „mogło im się wydawać, że ich nowo wyzwolona ojczyzna wcale ich nie chce”.
Proces (od)tworzenia państwa niósł więc wyzwania nie tylko na poziomie politycznym (takie jak choćby konieczność osiągnięcia porozumienia między głównymi frakcjami czy uzyskanie akceptacji aliantów), lecz także na poziomie organizacyjnym i aprowizacyjnym. Związane one były między innymi z reorganizacją i budową aparatu administracyjnego, stworzeniem systemu finansowego, organizacją szkolnictwa czy też zapewnieniem obywatelom wyżywienia. Andrzej Chwalba, który opisywał ogrom tych wyzwań, podsumował je następująco: „na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że Polska i jej mieszkańcy nie dadzą sobie z tym wszystkim rady ze względu na przykre i bolesne dla nich następstwa wojny i powojennej destabilizacji, dezorganizacji życia społecznego i pauperyzacji. Stało się inaczej”3.
Teksty zamieszczone w niniejszym tomie obrazują skalę trudności tego procesu. Pokazują też, że swój wkład we wspomniany sukces – szczególnie w pierwszych powojennych latach – wnieśli również lobbyści. Ci, których świadectwa przedstawiamy w drugim tomie, angażowali się bezpośrednio w pomoc dla ludności i władz nowo powstałego państwa polskiego – jako inicjatorzy i wykonawcy polityki aliantów, a przede wszystkim Stanów Zjednoczonych.
Rozmiary tej pomocy nie były bagatelne. Jak podaje w swojej książce Andrzej Chwalba, przez kilka lat działalności Amerykańskiej Administracji Pomocy (American Relief Administration) – będącej najważniejszym przedsięwzięciem pomocowym – do Europy trafiło około czterech milionów ton towarów o wartości ponad pięciu miliardów dolarów (po przeliczeniu na obecne realia walutowe), z czego około jednej piątej przypadło Polsce. Nie był to bynajmniej jedyny kanał pomocy – w różnego rodzaju działania pomocowe zaangażowane były także Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej (Young Men’s Christian Association, YMCA), Amerykański Czerwony Krzyż oraz organizacje polonijne. Do tego dołączyć trzeba pomoc w formie niematerialnej – między innymi w postaci know-how z dziedziny zarządzania czy też angażowania własnego autorytetu, pozycji i kontaktów międzynarodowych w celu pomyślnego załatwiania licznych wyzwań natury biurokratycznej.
*
Zanim jednak alianci podjęli decyzję o udzieleniu pomocy wschodniej części kontynentu europejskiego, w tym Polsce, konieczne było pozyskanie obiektywnych informacji na temat sytuacji nad Wisłą. W tym celu do Polski przybywają kolejne misje, w skład których wchodzą także lobbyści. To, jaki obraz kraju wyłania się z ich obserwacji, stanowi główny temat Raportów z Polski.
Lektura trzech pierwszych tekstów – autorstwa Kanadyjczyka Williama Johna Rose’a oraz dwóch Brytyjczyków: Harry’ego Wade’a i Esme Howarda – pokazuje, jak ogromny był w powojennym chaosie deficyt informacji wśród zachodnich decydentów politycznych, a zarazem jak potrzebne okazało się dotarcie z informacją o dramatycznej sytuacji w kraju do odpowiednich osób wśród przywódców ententy.
Jednym z pierwszych przedstawicieli mocarstw alianckich w Polsce był wspominany Harry Wade – wysłany przez władze brytyjskie w grudniu 1918 w celu przeprowadzenia analizy sytuacji politycznej i nawiązania nieoficjalnych relacji z powstającymi ośrodkami władzy politycznej4. Jako towarzysz triumfalnego powrotu do Polski Ignacego Jana Paderewskiego był on świadkiem niepodległościowego zrywu w stolicy Wielkopolski. Kolejny z lobbystów, Esme Howard, trafił nad Wisłę nieco późnej – znalazł się wśród członków Komisji Międzysojuszniczej dla Polski (działającej pod kierownictwem Josepha Noulensa), która przybyła nad Wisłę w lutym 1919 z zadaniem pozyskania informacji na temat konfliktów granicznych, w tym polsko-ukraińskiego. W obu tekstach znajdziemy przejmujące opisy krytycznej sytuacji, w jakiej znajdował się kraj, apele o pomoc w obliczu rozlicznych kryzysów, a także pozytywną ocenę sił politycznych i społecznych, heroicznie dążących do opanowania sytuacji.
Próby pozyskania i przekazania informacji były podejmowane także ze strony polskich przywódców. Pierwszy ze wspominanych lobbystów – William John Rose, badacz spraw narodowościowych, który w trakcie wojny utknął na pograniczu polsko-czeskim, został wysłany przez działaczy niepodległościowych z misją dotarcia do przedstawicieli aliantów w celu przedstawienia im polskiej interpretacji napięć w tej części Europy. Mimo że był dyplomatą z przypadku, to dzięki posiadanym informacjom i umiejętnościom sprawnego ich przekazania, znalazł się w samym centrum światowej polityki.
*
Kiedy wreszcie alianci (a przede wszystkim Stany Zjednoczone) podjęli działania pomocowe – centralną rolę w ich organizacji odegrał Herbert Hoover, przyszły 31. prezydent Stanów Zjednoczonych. Ten utalentowany przedsiębiorca jeszcze w trakcie wojny spontanicznie zaangażował się w pomoc humanitarną, organizując powrót z Europy za ocean amerykańskich turystów, a następnie tworząc na prośbę amerykańskiego ambasadora Komisję Pomocy Belgii. W grudniu 1918 uzyskał akceptację prezydenta Wilsona dla utworzenia i wysłania do Polski misji żywnościowej, co było częścią szerszego planu odbudowy zniszczonej wojną Europy (podobne misje zostały wysłane między innymi do Stambułu czy Kopenhagi).
Na czele misji do Polski stanął były wykładowca Hoovera – Vernon Kellogg, który w styczniu 1919 przybył do Warszawy z zadaniem analizy potrzeb polskiego społeczeństwa. Nie mógł tego dokonać bez konsultacji z czołowymi postaciami krajowej sceny politycznej. Niezwykle pochlebne obserwacje z tych spotkań zawarł w artykule, którego fragmenty znalazły się w niniejszym tomie. W skład „drużyny Hoovera” weszli także William Remsburg Grove – utalentowany logistyk wojskowy, mający wspomagać Kellogga w zbadaniu sytuacji żywnościowej, oraz Anson Conger Goodyear – sprawny biznesmen, który dostał od Hoovera zadanie „wprawienia węgla w ruch w całej Europie Środkowej”.
Warto zaznaczyć, że amerykańska misja miała wymiar nie tylko humanitarny, lecz także doradczy. Oprócz ostatnich dwóch wspominanych postaci takie usługi świadczyli dla polskiego rządu także pułkownik Alvin Barton Barber jako doradca Ministerstwa Kolei Żelaznych oraz doktor Edward Dana Durand jako doradca Ministerstwa Aprowizacji czy też William I. Shuman – jako osobisty doradca ekonomiczny premiera Paderewskiego5.
*
W relacjach przebywających w Polsce oficjalnych przedstawicieli państw zachodnich pojawia się także zagadnienie sytuacji mniejszości narodowych, w tym przede wszystkim ludności żydowskiej. Opanowanie napięć na tle etnicznym i religijnym było kolejnym wyzwaniem, z którym uporać musieli się polscy przywódcy. Sytuacji nie ułatwiał fakt, że część z nich, na czele z Romanem Dmowskim, wpisała w swój program polityczny konfrontację zamiast prób załagodzenia sytuacji. Zwolenników konfrontacji nie brakowało zresztą także po stronie przywódców społeczności żydowskiej.
Sprawa była tym poważniejsza, że napięcia na tle etnicznym nie pozostawały bez wpływu na politykę Stanów Zjednoczonych – tamtejsza prasa pełna była w owym czasie artykułów o prawdziwych, a często też rzekomych systemowych prześladowaniach ludności żydowskiej. W celu weryfikacji tych informacji prezydent Wilson na prośbę Ignacego Jana Paderewskiego powołał specjalną komisję, mającą na miejscu zbadać doniesienia o pogromach ludności żydowskiej. W jej składzie znaleźli się między innymi obecni w tym tomie poprzez swoje relacje: Henry Morgenthau – amerykański Żyd, a zarazem przeciwnik ruchu syjonistycznego i zwolennik asymilacji, który pełnił funkcję przewodniczącego komisji, oraz jej radca prawny Arthur Lehman Goodhart – uznany prawnik.
Misja przebywała w Polsce od 13 lipca do 13 września 1919, a jej efektem był raport końcowy (tak zwany Raport Morgenthau)6. Nie wpisywał się on we wspomniane narracje, wywołując ostry sprzeciw części środowisk żydowskich, spodziewających się jednoznacznego potępienia polskich władz. Dokument docenił z kolei nowojorski „New York Times”, pisząc: „raport z dochodzenia pana Morgenthau na temat antyżydowskich ekscesów w Polsce jest dokumentem o wielkiej wartości, zarówno ze względu na jego zawartość, jak i ducha, w którym został napisany”7. Przenikliwość i dążenie do wzniesienia się ponad partykularne interesy i skonfliktowane tożsamości mocno przebija się we wspomnieniach Morgenthau z jego pobytu w Polsce.
*
Dokonując selekcji materiału, kierowaliśmy się dążeniem do pokazania kolejnych wymiarów działalności lobbystów i skupialiśmy się na ich aktywności na terenie Polski. Nie mniej interesujące od szeroko rozumianego wsparcia dla sprawy polskiej są ich opisy i obserwacje dotyczące polskiej rzeczywistości: sytuacji społeczno-politycznej i gospodarczej, głównych graczy na scenie politycznej czy też poszczególnych warstw społecznych od arystokracji po robotników. Są to spostrzeżenia czynione z określonego punktu widzenia – ludzi z zewnątrz, którzy wcześniej nie mieli kontaktu z realiami życia w Polsce. Można więc dostrzec w nich świeżość spojrzenia, a także brak uwikłania w lokalne rywalizacje, które tak często determinują ogląd sytuacji i osób.
Wartość tych spostrzeżeń sprowadza się jednak nie tylko do wymiaru kronikarskiego, a lektura tekstów sprzed stu lat może stanowić inspirację do refleksji na tematy bardziej współczesne. I tak w wydarzeniach z przełomu 1918/19 dostrzec można analogię do późniejszego o 70 lat przybycia słynnych „brygad Marriotta” – amerykańskich ekonomistów, którzy mieli za zadanie pomagać polskim elitom w transformacji gospodarczej8. To określenie, odwołujące się do znanego warszawskiego hotelu (ówczesnego symbolu luksusu i nowoczesności), w nieco ironiczny sposób podkreślało ich oderwanie od lokalnych realiów. Nie mogło być inaczej także w przypadku lobbystów, z których zdecydowana większość odwiedzała Polskę, a nawet Europę Wschodnią po raz pierwszy w życiu. Owo oderwanie miesza się z dużą dozą idealizmu i sympatii dla znajdujących się w trudnej sytuacji Polaków. Nie można zarazem zapominać o twardych interesach politycznych – które leżały u podstaw decyzji o zaangażowaniu aliantów w pomoc dla rodzącego się państwa. W latach 1918–20 chodziło przede wszystkim o powstrzymanie postępów rewolucji bolszewickiej. Jednak, jak się wydaje, taka mieszanka jest stałym elementem stosunku Stanów Zjednoczonych do naszego kraju, czy szerzej regionu – także współcześnie.
Andrzej Turkowski
William John Rosekanadyjski badacz zagadnień narodowościowych, emisariusz Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego9
Wszystko zaczęło się około południa 5 listopada 1918. Przyjechałem do Cieszyna z Ligotki i szedłem ulicą Głęboką do Rynku, gdy przypadkiem spotkałem pana Górniaka10, właściciela pieca ceglarskiego w części miasta na zachód od Olzy. Spotkaliśmy się już parę razy i jego oczy rozjaśniły się na mój widok.
„Jest pan dokładnie tym, kogo potrzebujemy!” – brzmiało nieoczekiwane powitanie. Wziął mnie pod rękę i zaczął opowiadać, że do nowo powstałej Polskiej Rady Narodowej w Cieszynie11 dotarły wieści o obecności w Wiedniu przedstawicieli aliantów. Być może są oni już nawet w Pradze. Było rzeczą ważną dla przyszłości Polski, a tak naprawdę dla pokoju w ogóle, aby jak najszybciej nawiązał z nimi kontakt ktoś, kto zna wielce skomplikowaną sytuację na tym rozstaju Europy. Mogą potrzebować pomocy, a na pewno – rady. Czy rozważyłbym podjęcie takiej podróży?
Chwilę potem już prowadził mnie do tymczasowej kwatery Rady i przedstawiał dwóm jej członkom, doktorowi Janowi Michejdzie12 i profesorowi Szczurkowi13. Na wieść o tym, co zaszło, przyłączyli się do próśb Górniaka. W szczególności powinno się wystosować oficjalny apel do Paryża o umożliwienie opuszczenia Francji wojskom polskim, o których wiadomo, że znajdują się pod dowództwem generała Hallera14. Ich obecność w Polsce może zdecydować, czy zapanuje tu porządek, czy anarchia. Ci ludzie byli gotowi wykorzystać mnie do swoich potrzeb tak dalece, jak dalece byłem gotów na to pozwolić.
Przyczyny tego rodzaju akcji były oczywiste. Po tygodniach przygotowań Rada Narodowa przejęła rząd księstwa, a miejsce dawnych austriackich oficjeli zajęli urzędnicy polscy. Oznaczało to między innymi kontrolę nad około czterdziestomilową linią kolejową z Oderbergu do granicy Węgier na Przełęczy Jabłonkowskiej – fragmentem słynnej magistrali kolejowej łączącej Rzeszę z Bałkanami. Z natury rzeczy był to krok odważny, ponieważ wojska niemieckie nadal kontrolowały zarówno północ, jak i południe, i było jasne, że nie będą długo tolerować przerwania tak dla nich cennej linii transportowej. Głęboko w dolnym biegu Dunaju rozłożyła się ogromna armia generała Mackensena15, który opanował Rumunię; utrzymanie linii łączącej go z ojczyzną było kluczowe dla dalszego prowadzenia wojny.
Całe to przedsięwzięcie było możliwe dzięki niezwykłym osiągnięciom Czechów z 29 października. O wyznaczonej godzinie tego ranka po prostu przejęli od Austriaków cywilną i wojskową administrację Czech i Moraw bez przelania kropli krwi. Akcja ta całkowicie odcięła księstwo cieszyńskie od Wiednia, a wraz z nim całą prowincję galicyjską na wschodzie. Nie trzeba było długo czekać na decyzję Polaków o pójściu w ich ślady; dowiedziałem się, że właśnie tego dnia, 5 listopada, delegaci dwóch słowiańskich narodów sąsiadujących ze sobą na terenie księstwa spotkali się w Morawskiej Ostrawie, aby ustalić szczegóły nowej granicy między nimi. To, co przez tydzień wydawało się potencjalnym powodem do sporów, miało być teraz wypracowane przy konferencyjnym stole i bez wrogości. Z tego też powodu pożądane było, aby mocarstwa sprzymierzone miały informacje z pierwszej ręki. Podjęcie decyzji nie było dla mnie łatwe.
[...]
Dla ludzi najbardziej liczyły się dwie rzeczy: czy ich żołnierze wrócą do domu bezpiecznie z dalekich frontów i odległych obozów jenieckich oraz czy nastanie pokój i jaki ten pokój będzie. Wilson16 rzucił już na stół swoje wielkie wyzwanie – było nim prawo narodów do stanowienia o swoim sposobie życia. Czy oznaczało to, że każdy mały światek, taki jak to księstwo, mógłby wziąć odpowiedzialność za swoją przyszłość? Czy oznaczało to, że Polska, tak długo zniewolona przez innych, w końcu znów będzie naprawdę wolna? Wszyscy bez końca rozmawiali; wydawało się, że prawie każdy uważa, że to on wie najlepiej, co należy zrobić.
[...]
„Damy panu specjalny paszport, czyniąc pana naszym pełnomocnikiem – powiedział sekretarz [Rady]. – Zapewnimy panu również pieniądze. Mówi pan po polsku na tyle dobrze, że żaden Niemiec się nie zorientuje. Proszę mówić po polsku zawsze i wszędzie, kiedy tylko i gdzie tylko będzie pan mógł. Używać niemieckiego tam, gdzie polski nie wystarczy. W momencie nawiązania kontaktu z aliantami, gdziekolwiek by to było, nie będzie pan potrzebować ani jednego, ani drugiego”.
Na moje wątpliwości, czy cywil może bezpiecznie podróżować, odpowiedź była prosta. „Nie ma już żadnej kontroli wojskowej. Pociągi kursują, a ci, którzy chcą, podróżują. Nie stanie się panu żadna krzywda, bo wszyscy już mają dość przemocy i to będzie działać na pana korzyść. Lepiej, żeby to pan pojechał niż jeden z nas. Nie mamy nikogo, kto mówi płynnie po angielsku, a mamy szczególną nadzieję, że uda się panu gdzieś dotrzeć do Amerykanów. Oni nas zrozumieją!”
Poszedłem na kolację z przyjaciółmi, nic im nie mówiąc o tym wszystkim. Ogólnie rzecz biorąc, tajemnica była na razie wskazana. Dwie godziny później byłem z powrotem w pomieszczeniach Rady, by dowiedzieć się, że wszystko jest już prawie gotowe. Wiadomości z konferencji w Ostrawie były dobre. Zasadniczo Czesi mieli dostać powiat frydecki, a Polacy resztę księstwa. Ta część miała dość dużą mniejszość niemiecką, w szczególności solidnie niemiecką kolonię wokół Bielska przy granicy z Galicją. Formowało się coś na kształt wzajemnej dobrej woli sąsiedzkich narodów słowiańskich – nad oboma wisiało wciąż poważne zagrożenie dominacją niemiecką. W prasie niemieckiej nie było mowy o poddaniu się. Ich wojska poniosły na Zachodzie poważne klęski, ale nadal deklarowali, że są niepokonani. [...] Odcięci od informacji o tym, co się naprawdę stało we Francji, nie mieliśmy możliwości, by dowiedzieć się, czy to prawda, czy nie. W każdym razie można i trzeba było coś zrobić, aby dać aliantom znać, że w sercu Europy Słowianie modlą się o ich zwycięstwo i robią, co w ich mocy, aby je przybliżyć.
Mój nowy paszport był pojedynczą kartką papieru, ale to zupełnie wystarczało. Z jednej strony po polsku, z drugiej po angielsku napisano na niej, co następuje: „Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego na Śląsku, będąc uznawanym przedstawicielstwem rządu polskiego w Warszawie, przygotowała dla swojego poufnego reprezentanta, okaziciela, Wielmożnego Pana W.J. Rose’a, czasem także wykładowcy Uniwersytetu w Manitobie w Kanadzie, niniejszy paszport. Daje mu on pełne pełnomocnictwo do przedstawiania woli i życzeń wspomnianej Rady właściwym władzom cywilnym i wojskowym ententy i Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz gorąco poleca ich rozwadze to, co ma on im do przekazania”. Widniały na nim podpisy dwóch weteranów stojących na czele ludu cieszyńskiego, doktora Jana Michejdy i ojca Józefa Londzina17.
Wręczono mi pieniądze, na co dałem pokwitowanie. [...] O ósmej miał być pociąg do Oderbergu, a przed północą miałem tam złapać ekspres przelotowy, jadący ze Lwowa i Krakowa do Pragi i Wiednia. Wyruszywszy, musiałem sobie radzić sam.
[...]
Od początku fortuna uśmiechała się do moich wysiłków. Młody porucznik, który z czterdziestoma ludźmi dowodził jednym z największych węzłów kolejowych Europy Środkowej, w momencie wybuchu wojny był harcerzem i teraz przypomniał sobie, że w tamtym czasie się spotkaliśmy. Od razu zaangażował się w zapewnienie mi miejsca w pociągu, a nawet użyczył mi ogromnie przydatnej pomocy na czas podróży – chlebaka. W magazynie leżało ich mnóstwo, ponieważ do jego obowiązków należało rozbrajanie wszystkich szeregowych bez względu na narodowość i wysyłanie ich w drogę do domu. Można tam było zobaczyć karabiny, broń białą, różnego rodzaju sprzęt i najdziwniejsze zbiorowisko rzeczy zebranych przez żołnierzy. Gdzieś złapałem ręcznik i trochę mydła. To ostatnie było w tamtych czasach rarytasem i z biegiem czasu miało się okazać bardzo przydatne.
Około północy przyjechał pociąg ze wschodu. Kupiłem sobie bilet w drugiej klasie, ale jak potem się okazało, nie było to konieczne. Żaden urzędnik nie pojawił się, żeby go sprawdzić. Kwestia zdobycia miejsca była jednak o wiele trudniejsza. Przez pewien czas myślałem, że w ogóle nie wsiądę do tego pociągu. Był pełen pasażerów, głównie wojskowych wracających do domu z frontu wschodniego – austriackich Niemców, Czechów, a nawet Chorwatów i innych, zarówno oficerów, jak i szeregowych. Ci pierwsi mieli miejsca w przedziałach, niektórzy z żonami; ci drudzy byli w korytarzach, na pomostach, nawet na dachach wagonów. Trochę osób wysiadło w Oderbergu, ale ich miejsca zajmowało wielu z tych, którzy wcześniej stali. Było dużo takich, którzy – jak ja – chciało wejść. W większości okien w wagonach nie było szyb. Młody porucznik powiedział do mnie od razu, wskazując jakieś okno na środku wagonu: „Niech pan się tam wciśnie! Bez ceremonii, inaczej w ogóle pan nie pojedzie”. Podsadził mnie do góry i dosłownie wpadłem do środka przez okno, lądując na mężczyznach śpiących na korytarzu. Tak rozpoczęła się moja podróż.
Przez Ostrawę i dalej do Przerowa. Widziałem, że tutaj część pociągu miała być odłączona, żeby jechać do Pragi. Na moje szczęście dwie osoby wysiadły z przedziału naprzeciwko miejsca, w którym stałem, i w ten sposób zyskałem wygodny fotel na resztę nocy. Obok mnie siedział austriacki major, dżentelmen starej szkoły, z żoną. Dużo się od niego dowiedziałem o tym, co się działo na Wschodzie [...]. W szczególności potwierdziło to wrażenie, jakie odniosłem w ciągu dnia, że wszyscy chcą tylko jednego – wrócić do domu. Wojna była przegrana, Austro-Węgry już nie istniały [...].
Dochodziło południe, gdy dotarliśmy do Dworca Północnego w Wiedniu. Miałem wystarczająco wielu przyjaciół w stolicy, ale postanowiłem nie sprawiać im kłopotu. Moim pierwszym celem było odnalezienie młodego studenta z Cieszyna – i nie miałem z tym żadnych trudności. Dostałem od niego dwie dobre wiadomości. Po pierwsze, że w miejscu, w którym mieszkał, było wolne łóżko, a po drugie, że w Wiedniu istniało oficjalne przedstawicielstwo polskie. Zostawiłem więc mój „bagaż” w jego pokoju i wziąłem go za przewodnika po polskich urzędach. Sekretarz przyjął mnie niezwłocznie i umówił na późne popołudnie z „ministrem”. O ile było mu wiadomo, ani w Wiedniu, ani w Pradze nie było żadnych przedstawicieli aliantów. Plotka ta okazała się więc nieprawdziwa.
W wyznaczonym czasie wróciłem i szybko zostałem przyjęty w pokoju ministra. Tam spotkałem człowieka, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem, a którego angielski był lepszy od mojego polskiego, Tytusa Filipowicza18, późniejszego ambasadora w Stanach Zjednoczonych. Wysłuchał mojej historii z dużym zaciekawieniem, przez chwilę przyglądał się moim dokumentom, uśmiechając się na widok starego angielskiego paszportu, od dawna już nieważnego, i powiedział w geście dobrej woli: „Pana referencje są całkowicie zadowalające. Co więcej, przybywa pan w czasie, gdy może pan przysłużyć się większej sprawie niż ta cieszyńska. Lada dzień komendant Piłsudski19 zostanie uwolniony z Magdeburga i powróci do Warszawy. Dla nas, Polaków, kwestia zorganizowania własnych sił zbrojnych jest niezwykle ważna. Jednak wszyscy nasi ludzie są w armiach trzech imperiów, które przegrały wojnę. Na ich uratowaniu zależy nam bardziej niż na czymkolwiek innym. Wie pan, jakie destrukcyjne siły są w działaniu i jak trudno będzie się im oprzeć. W tej właśnie chwili przygotowujemy się do wysłania oficera do Lublany, aby zorientował się, co można zrobić, żeby uratować naszych ludzi, którzy tłumnie powracają z frontu włoskiego i którzy będą całkowicie zdemoralizowani, jeśli czegoś się dla nich nie zrobi. Pojedzie pan z nim? Jeśli tak, damy panu dodatkowe dokumenty i możliwe, że znajdzie pan tam kogoś, kto reprezentuje aliantów. Oczywiste jest, że możemy panu zaufać, a pan wie wiele rzeczy, których Zachód powinien jak najszybciej się dowiedzieć”.
Znowu musiałem podjąć decyzję i poprosiłem o jedną noc, aby ją przemyśleć. Otrzymałem na to zgodę, bo oficer miał wyjechać dopiero wieczorem 7 listopada. Następnego dnia rano rzecz rozstrzygnąłem. Dotrzeć tak daleko, a potem zawrócić, byłoby głupotą. Wydawało się, że mogę zrobić coś wartościowego – i tchórzostwem byłoby nie spróbować. Tego wieczoru zostałem przedstawiony porucznikowi Bułowskiemu i otrzymałem bardziej odpowiedni paszport. Na pierwszej stronie po polsku, wewnątrz po francusku i niemiecku, było napisane: „Okaziciel, pan W.J. Rose, jedzie do Lublany jako korespondent biura prasowego polskiego przedstawicielstwa w Wiedniu. Przedstawicielstwo polskie z szacunkiem zwraca się do władz cywilnych i wojskowych kraju południowych Słowian o udzielenie mu w razie potrzeby wszelkiej pomocy i wsparcia”.
Pan Filipowicz powiedział mi dziesięć lat później w Waszyngtonie, że ta „wiza” była prawdopodobnie pierwszą wizą udzieloną nie-Polakowi przez nowo przywróconą polską administrację. Datowano ją na 7 listopada, a podpisy złożyli pan Filipowicz i jego pierwszy sekretarz doktor Szarota20. Pieczęć przedstawicielstwa sprawiła, że dokument wyglądał bardzo imponująco. Późnym wieczorem wyjechaliśmy na południe.
Podróż była powolna. Mniej więcej co godzinę spotykaliśmy pociągi jadące w kierunku Wiednia, a przez cały następny dzień obserwowałem je na długich zakrętach. Tłoczyli się w nich żołnierze, a raczej wraki żołnierzy. Ich widok przypomniał mi coś, co widziałem wcześniejszego lata – martwe ciało węża leżące na trawie i dosłownie ruszające się od mrówek, którymi było pokryte od początku do końca. Na dachach wagonów roiło się od mężczyzn, kurczowo trzymających swoje tornistry. Od kolejarzy dowiedzieliśmy się, że wielu z nich zostało zmiecionych zeszłej nocy w jednym z wielu tuneli i straciło życie. Przeżyć wojnę – i zginąć w drodze do domu!
Późnym wieczorem przyjechaliśmy do Lublany [...]. Następnego ranka dołączyłem do porucznika Bułowskiego na „kawie” w mesie oficerskiej i dowiedziałem się, iż już załatwił, że zostaniemy przyjęci przez Radę Rządu Tymczasowego Słowenii, jak również, że mam wygłosić przemówienie i nazywać go swoim attaché wojskowym. Mieliśmy przekazać braciom Słowianom, teraz także wolnym, gratulacje od rządu wolnej Polski! Jak udało mi się przetrwać tę mękę, nie pamiętam. Byliśmy w dużej sali, z dużym stołem, wokół którego zasiadali członkowie rządu. Pamiętam ministra odpowiedzialnego za transport, z którym długo potem konferowałem. Był tam co najmniej jeden duchowny, biskup. Był też młodszy mężczyzna, minister robót publicznych, który szkolił się w General Electric Works w Schenectady w stanie Nowy Jork i mówił po angielsku. Od razu znaleźliśmy wspólny język i tego wieczoru miałem przyjemność zjeść kolację z nim i jego żoną. Po moim krótkim przemówieniu nastąpiło dłuższe, na tematy praktyczne, wygłoszone przez porucznika Bułowskiego. Opowiedział krótko o tym, że Polacy niepokoją się o swoich rodaków i poprosił władze słoweńskie o współpracę przy odnalezieniu wszystkich możliwych do zlokalizowania polskich żołnierzy i przetransportowaniu ich z powrotem pięćset mil przez Europę w jakimś zdyscyplinowanym porządku zamiast „bolszewizacji”.
Podczas niezwykle ciekawej prywatnej rozmowy, prowadzonej w języku niemieckim, dowiedziałem się później od ministra transportu, człowieka z brodą patriarchy, o problemach, z jakimi borykali się Słoweńcy w wyniku katastrofy nad Piawą21. O „demobilizacji” armii austro-węgierskiej nie mogło być mowy. Wracali oni z dzikiego, górskiego terenu tak szybko, jak tylko mogli, od pewnego momentu pod ścisłą kontrolą włoskich oficerów. Po jakimś czasie dotarli do Lublany, głównie pieszo i prawie zagłodzeni. [...]
Oczywiście Rada odpowiedziała na nasze pozdrowienia jak najbardziej serdecznie, a porucznik Bułowski dowiedział się, że wszystkim żołnierzom polskiego pochodzenia przydzielono już kwatery w twierdzy na królującym nad miastem majestatycznym wzgórzu. Wyposażyli go w przewodnika i do południa nawiązał kontakty z osobami dowodzącymi. Jak dotąd wszystko szło dobrze. W pewnym sensie jego zadanie zostało wykonane, ale co z moim? Znowu okazało się, że w Lublanie nie było przedstawicieli aliantów, a Słoweńcy, tak samo jak ludzie w Cieszynie, pragnęli jak najszybciej nawiązać kontakt z Zachodem. Boleśnie odczuwali, że jedynym mocarstwem sprzymierzonym, z którym mieli kontakt, były Włochy, a akurat ich podstępów bali się równie mocno i dla równie wielu powodów, co samej Austrii. Powstała naprawdę ciekawa sytuacja. Ich naród był „wyzwalany” przez siły, którym nie ufali, i to z uzasadnionych powodów. Wydawało się więc całkowicie naturalne, że słoweńscy ministrowie poprosili mnie, abym przyjął zlecenie także od nich i bym kontynuował podróż „w stronę morza”. Mieli ciekawe informacje. Pierwszy pociąg z włoskimi jeńcami wojennymi, którzy zostali wzięci do niewoli na Węgrzech, miał odjechać do Triestu następnego dnia po obiedzie. Czy chciałbym pojechać z nimi i sprawdzić, kogo można znaleźć w Trieście? [...]
Bułowski przedstawił mnie koledze, porucznikowi Sarnkowi, który zajmował się dotąd zbieraniem zabłąkanych polskich żołnierzy, a teraz poczuł, że jest wolny, bo oto przybył ktoś inny, żeby przejąć to zadanie. Porucznik Sarnek ukończył studia inżynierskie w Nancy i mówił bardzo dobrze po francusku. Zadeklarował, że chce udać się ze mną, jeśli będę jechać dalej; więc się na to umówiliśmy. Jeden z ministrów na trzeciej stronie mojego paszportu dodał kilka słów w języku słoweńskim i francuskim, stwierdzających, że cieszę się zaufaniem władz Słowenii oraz mogę swobodnie i bezpłatnie podróżować liniami kolejowymi tego kraju na dowolnej trasie. Następnego dnia wyruszyliśmy do Triestu. [...]
Przed świtem 11 listopada ogłoszono, że pociąg będzie ruszał i wsiedliśmy do środka. Powoli, ale pewnie posuwaliśmy się do przodu i około pierwszej dotarliśmy na szczyt wzgórza nad Triestem. [...] Całe miasto było en fête22. Wcześniej tego ranka przebywał tam król Włoch, który miał formalnie przejąć miasto w posiadanie i część ludności przyjęła go niezwykle ciepło. Jednak Słowianie, z którymi skontaktowaliśmy się przed wieczorem, mieli inny pogląd. Odkryłem, że żywią wobec Włochów te same uczucia, co w Lublanie, tylko są one jeszcze silniejsze. Gdy wyszła popołudniowa gazeta, dotarły do nas zdumiewające wiadomości. Niemcy poddali się we Francji, a o godzinie jedenastej tego ranka podpisano rozejm! Nie mogłem myśleć o niczym innym i nie umiałem powstrzymać łez, ale były to łzy ulgi i radości. Teraz zniewolone narody Europy Środkowej będą wolne i może rozpocząć się nowa era! W końcu nadeszła „wiosna ludów”.
Jednak dotarły do mnie też inne wieści. W Trieście nie było oficjalnych przedstawicieli aliantów, ale w jednym z dużych hoteli dowiedziałem się, że w mieście przebywa major Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. [...] Major Crockett23 z Bostonu reprezentował sobą wszystko, co najlepsze w ludziach Nowej Anglii. Wysłuchał mojej historii, którą przedstawiłem tak zwięźle, jak umiałem, i od razu powiedział: „Pańska misja jest o wiele większa, niż się panu wydaje. Może pan być pierwszym człowiekiem, który wydostanie się z Europy Środkowej. Proponuję, aby natychmiast udał się pan do naszej kwatery głównej w Padwie; ale miejscem, gdzie naprawdę powinien się pan zgłosić, jest misja Pułkownika House’a24 w Paryżu”.
Zgodził się zabrać mnie ze sobą na włoską kanonierkę, która miała wypłynąć do Wenecji o jedenastej, i pozwolił, aby mój towarzysz, porucznik Sarnek pojechał z nami. Więc znów ruszyliśmy w drogę, w kolejny etap naszej podróży. Nigdy się nie spodziewałem, że odwiedzę Wenecję w takich warunkach. Na łodzi spotkaliśmy młodego francuskiego kapitana lotnictwa, który był jeńcem wojennym na Śląsku Pruskim i miesiąc wcześniej zdołał uciec do Czech. Teraz był w drodze do domu i dwóch młodych oficerów, Polak i Francuz, szybko się zaprzyjaźniło. [...]
Wieczorem 15 listopada dotarliśmy do Modane – cała nasza trójka, Polak, Brytyjczyk i Francuz – starający się o wjazd do Francji. [...] Następnego dnia rano byliśmy na dworcu Gare de Lyon w Paryżu. Moja podróż trwała jedenaście dni, ale w końcu dotarłem na miejsce.
Około południa znalazłem centralę amerykańskiej YMCA25 i zostałem przyjęty przez jej dyrektora Edwarda Clarka Cartera26. Od razu zrozumiał, że mam coś ważnego do przekazania, i zobowiązał się do skontaktowania mnie z misją Pułkownika House’a. Następnego dnia rano otrzymałem list od Hugh Gibsona27 – późniejszego amerykańskiego ministra w Warszawie – z prośbą o złożenie wizyty tego popołudnia i spotkanie z nim. W wyniku naszej rozmowy użyczył mi na godzinę jednego ze swoich sekretarzy, a ten spisał na maszynie podyktowany przeze mnie długi raport, oparty na kilku notatkach, które sporządziłem wcześniej. Biedny sekretarz musiał zostać w pracy dłużej niż powinien, ale zadanie zostało wykonane. [...] Doszedłem do sytuacji na Śląsku, którą znałem najlepiej – i do próśb Polaków, tak jak rozumiałem je na podstawie rozmów z Radą w Cieszynie i z przedstawicielstwem w Wiedniu. Mówiłem o ustaleniach między Czechami i Polakami jako o przykładzie zaprowadzania pokoju lokalnie, wspomniałem też coś o trudniejszej sytuacji wokół Lwowa, opierając się głównie na tym, co słyszałem od oficerów w pociągu tamtej pierwszej nocy. Potem kontynuowałem dokładnie jak następuje: [...]
„Interwencja u francuskich władz wojskowych w celu doprowadzenia do zwolnienia generała Hallera i jego polskich dywizji wraz z kompletnym wyposażeniem, samolotami itp. oraz przetransportowania ich w możliwie najbardziej praktyczny sposób do ojczyzny.
Interwencja u rządów Francji i Włoch w celu doprowadzenia do zwolnienia wszystkich jeńców wojennych narodowości polskiej, tak aby mogli oni zostać zorganizowani w szanujące się jednostki wojskowe i sprowadzeni do Polski w celu rozpoczęcia służby w najszybszym możliwym terminie.
Tam, gdzie go jeszcze nie uzyskano, znalezienie porozumienia z rządami w Lublanie, Wiedniu i Pradze zapewniającego swobodny, bezpłatny i niczym nieograniczony przejazd takich jednostek Polaków walczących w armii austriackiej, jakie można zorganizować w najbliższych tygodniach wokół Lublany. [...]
Natychmiastowe utworzenie misji lub konsulatów rządu amerykańskiego w następujących miastach, które uważam za będące w najpilniejszej potrzebie: Lublana, Zagrzeb, Sarajewo, Cieszyn, Kraków, Lwów, Poznań, Warszawa, Gdańsk. Pozostawiam poza tą listą stolice w Wiedniu i Budapeszcie jako wymagające szczególnego traktowania oraz uważam, że Czechy i Morawy są w stanie same o siebie zadbać.
Utworzenie komitetów doradczych lub pomocowych, najlepiej za pośrednictwem YMCA lub Czerwonego Krzyża, we wszystkich większych miastach. Będą one współpracowały z istniejącymi agencjami pomocy i opieki nad ubogimi i potrzebującymi, chorymi i rannymi, przede wszystkim nad dziećmi”. [...]
Pierwszego popołudnia Carter zabrał mnie na sesję ważnej konferencji pracowników Czerwonego Trójkąta [YMCA], aby zastanowić się, co można zrobić dla tych żołnierzy teraz, zanim będą mogli zostać odesłani do domu. Na tym spotkaniu jedną z pierwszych osób, które poznałem, była panna Elizabeth Clark, która od razu ogłosiła moją misję całemu zgromadzeniu, i nawet dostałem dziesięć minut na wypowiedź. To, co miałem do opowiedzenia zza kulis, było lekką sensacją. Panna Rena Carswell28 zgłosiła się na ochotnika, że się mną zajmie, a następnego ranka zabrała mnie do władz brytyjskich. [...]
W sobotę miałam zjeść obiad z panem Gibsonem i omówić mój raport. Tego popołudnia pojechałem jednak pociągiem do Boulogne i następnego ranka dotarłem bezpiecznie do Southampton. Z powrotem na angielskiej ziemi, po prawie siedmiu latach! [...]
W poniedziałek w południe byłem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych przy ulicy Whitehall i pytałem o pana Jamesa Wycliffe’a Headlama-Morleya29. Przyjął mnie ze staroświecką uprzejmością i pozwolił mi wyjaśnić, dlaczego przyszedłem. Potem mi przerwał, mówiąc, że chciałby, abym wrócił w porze herbaty, a on zaprosi jeszcze jedną lub dwie osoby, by wysłuchały mojej opowieści. [...]
Pierwszą osobą, którą sprowadził pan Headlam-Morley, był Alfred Zimmern30, pracownik naukowy New College w czasach, kiedy byłem studentem. Poznałem go wówczas w Palmerston Club. Od razu mnie sobie przypomniał, więc kolejna trudność była za nami. Po tym, jak dwaj historycy słuchali mnie przez jakiś czas, dołączył do nas trzeci dżentelmen – młody człowiek, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Nazywał się Namier31. Kiedy rozmowa zeszła na wschodni front, a w szczególności na to, co działo się wokół Lwowa, Namier natychmiast nie zgodził się z tym, co mówiłem. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że jest on jednym z „ekspertów” od Europy Wschodniej, ponieważ urodził się tam i zna trzy lub cztery języki. Miał więc dostęp do prasy, która docierała tutaj, a o której nic nie wiedziałem. Ale całe spotkanie było bardzo serdeczne i zakończyło się prośbą od Headlama-Morleya, żebym także napisał dla niego memorandum, swego rodzaju załącznik do tego, które stworzyłem w Paryżu. Zrobiłem to następnego dnia i po pewnym czasie otrzymałem takie bardzo miłe podziękowania:
Ministerstwo Spraw Zagranicznych6 grudnia 1918
Szanowny Panie Rose,
przepraszam za opóźnienie w wysłaniu Panu kopii Pańskiego bardzo interesującego memorandum. Myślałem, że otrzymał ją Pan w zeszłym tygodniu... Czy mogę zasugerować, że być może część dotycząca Galicji Wschodniej, jak rozumiem, napisana nie z bezpośredniej, osobistej wiedzy o tym okręgu, może być poddana pewnej krytyce? Całą część dotyczącą Śląska Austriackiego uznaliśmy za niezwykle interesującą i wartościową. Pan Namier bardzo chciałby się z Panem znowu spotkać przed Pańskim wyjazdem z Anglii i bardzo bym się cieszył, gdyby znalazł Pan czas, by nas tu odwiedzić.
Proszę mi wierzyć,
Z najgłębszym poważaniem
J.W. Headlam-Morley
Wypełniwszy swoje obowiązki w ministerstwach, mogłem się naprawdę poczuć wolnym człowiekiem. Jednak od razu dostałem jeszcze jedną szansę, żeby szepnąć słowo ważnej osobie. Carter wysłał mnie bezpośrednio do pana Lionela Curtisa32 w Londynie, który użyczył mi łóżka, a nawet na kilka dni – brzytwy. Drugiego ranka przy śniadaniu zasiadłem obok pana Philipa Kerra33, o którym powiedziano mi, że jest osobistym sekretarzem Lloyda George’a34. Skorzystałem z okazji, którą stworzył, kiedy zapytał: „Co według pana powinno się zrobić jako pierwsze, aby przywrócić pokój i porządek w Europie?”. W zasadzie krótko powtórzyłem mu treść punktów, które wcześniej przedstawiłem panu Gibsonowi, podkreślając wartość, jaką w dużych ośrodkach byłych ziem Habsburgów ma praca na rzecz pokoju wykonywana lokalnie na miejscu, oraz potrzebę moralnego wsparcia ze strony Zachodu w postaci „misji” w kolorze khaki, podczas gdy obradować będzie konferencja pokojowa. [...]
A teraz pojawiła się bardzo praktyczna kwestia. Chciałem dostać nowy paszport i wrócić na Śląsk. Powiedziano mi, że to niemożliwe. Curtis okazał się mądrym przyjacielem. Powiedział, że zrobi, co w jego mocy, by pomóc mi zdobyć paszport, ale pod jednym warunkiem: miałem wyjechać na wieś, żeby odpocząć i wyspać się przynajmniej przez dziesięć dni. Na pewno potrzebowałem odpoczynku, bo od ponad dwóch tygodni żyłem w nerwach, nie mówiąc już o tym, że całe poprzednie lato było dla mnie stresujące. Musiałem więc skapitulować i wyjechałem na tydzień do zachodniej Anglii. W ten sposób zakończył się pierwszy etap mojej „śląskiej misji”. [...]
Przez cały grudzień żywiłem nadzieję, że dostanę nowy paszport, aby móc wrócić „do domu”, do Ligotki na święta Bożego Narodzenia, ale prześladowało mnie poczucie, że zawiodłem jako emisariusz. O ile było mi wiadomo, nie zrobiono ani jednej rzeczy, którą przedstawiałem jako konieczną, z czego można wnioskować, że byłem dobrym dyplomatą. Z czasem miałem się przekonać, że o wiele ważniejsi ode mnie ludzie również przedstawiali pilne raporty, które nie były brane pod uwagę przez osoby sprawujące władzę. Właściwie, choć o tym nie wiedziałem, niektóre z moich sugestii były nawet wtedy realizowane. [...]
Wkrótce stało się jasne, że z pomocą wpływowych przyjaciół być może otrzymam dokumenty pozwalające na powrót do Paryża. [...] Jak nigdy przedtem, Londyn był teraz punktem, w którym krzyżowały się drogi całego świata. Codziennie z krańców ziemi przyjeżdżali kluczowi ludzie i wydawało się, że można by tu zacząć odbudowę Europy. Paryż, gdzie wkrótce miało się to udać, przynajmniej od strony politycznej, znajdował się zbyt blisko frontu i nadal był zbyt zajęty demobilizacją. Wkrótce odkryłem, że poza oficjalnymi kręgami panowała niemal zupełna ignorancja w kwestiach Europy Środkowej, w szczególności Polski. Z wielu powodów nie było to zaskoczeniem, ale oznaczało, że Polacy mieli prawdopodobnie mniejsze szanse na to, by ich postulaty zostały wysłuchane przez świat; szczególnie w Anglii, gdzie nie istniały ani tradycyjne więzi – jak te łączące Polskę z Francją w XIX wieku, ani duża i aktywna emigracja, która mogłaby skutecznie dojść do głosu – jak w Stanach Zjednoczonych. Problem polegał na tym, że ja sam wiedziałem zbyt mało, a przynajmniej zbyt mało o sprawach współczesnych. Kiedy w listopadzie dotarłem do Paryża, wciąż wiedziałem więcej o Janie Sobieskim niż o Józefie Piłsudskim i więcej o Kościuszce niż o Romanie Dmowskim35 i jego pracy. [...]
Na szczęście pojawiły się sposobności, aby mówić o tym, o czym mogłem się uczciwie wypowiadać – i skorzystałem z nich. Na początku grudnia Curtis poprosił mnie na stronę i powiedział mi, że nie może tego wieczoru jechać do Oksfordu na kolację w Balliol College, więc chciał, abym pojechał tam zamiast niego. Pojechałem chętnie – i odkryłem, że głównym mówcą tego wieczoru był sir George Parkin36. [...] Mówił jako pierwszy i pięknie przygotował dla mnie pole, opowiadając o wzajemnych relacjach narodów anglosaskich. Przemawiając po nim, skupiłem się na szerszym przedstawieniu możliwości, które dostała zarówno Wielka Brytania, jak i Stany Zjednoczone, aby wnieść znaczący wkład w budowę nowej Europy, wspomagając wyzwolone właśnie narody słowiańskie w każdy możliwy sposób – Polskę (jako największą z nich) in primis37. Później moja mowa została skomplementowana w przemówieniu samego dziekana Balliol College, słynnego historyka Arthura Lionela Smitha38. To doświadczenie uświadomiło mi, że ludzie chętnie poznają tę część Europy, która tak długo była ukryta za niemiecką kurtyną.
Ledwie wróciłem do Londynu, gdy nadarzyła się druga okazja, by zabrać głos – tym razem w prasie. Dzięki komuś w Ministerstwie Spraw Zagranicznych poznałem profesora Jamesa Younga Simpsona39, który szczególnie zajmował się badaniem regionów bałtyckich. Następnego dnia zaprosił mnie na obiad, abym poznał doktora Roberta Williama Setona-Watsona40, znanego pod pseudonimem „Scotus Viator”41. Była to oczywiście przyjemna niespodzianka, ponieważ znałem kilka jego książek, jeszcze zanim nastała wojna, a po przyjeździe do Anglii wkrótce usłyszałem od innych o jego działalności. Był dla mnie bardzo miły, jak zawsze wobec ludzi, którzy jak on sam interesowali się pomocą potrzebującym, ale szybko odkryłem, że całkowicie nie zgadzamy się w sprawie księstwa cieszyńskiego. Ze względu na koleje i na siłę gospodarczą, jaką dawałyby węgiel i żelazo, nalegał na włączenie Cieszyna do nowej Czechosłowacji. Bardzo mnie to zdziwiło, ponieważ zawsze uważałem go za kogoś, co do kogo można być pewnym, że zawsze będzie przedkładać roszczenia ludzkie o naturze kulturowej nad wszelkie względy materialne. Od razu zapytał mnie jednak, czy nie napisałbym czegoś do jego tygodnika „New Europe”. Zrobiłem to i tekst ukazał się pod tytułem A New Idealism in Central Europe [Nowy idealizm w Europie Środkowej]. Moim głównym celem było podkreślenie różnicy między przedwojennymi fałszywymi lojalizmami i instytucjami świata dunajskiego a skierowaną ku przyszłości atmosferą nowo powstających państw narodowych. Niewiele było w tym o Polsce, ale skorzystałem z okazji, by wskazać umowę z Ostrawy z 5 listopada jako próbkę tego, jak sprawy się prostują. Zacytowałem coś, co powiedział mi pewien austriacki sierżant w pociągu w drodze do Wiednia. Odbył on długą służbę w Kongresówce, a teraz wracał do domu: „Jestem pewien, i czuję to od dawna, że Ameryka przystąpiła do wojny przeciwko nam po to, by nauczyć nas dokładnie tego, co powinniśmy wiedzieć”.
Ten artykuł otworzył dla mnie inne drzwi. Udało mi się umieścić w piśmie „The New Statesman” tekst pod tytułem Behind the Scenes in Silesia [Za kulisami na Śląsku], który z pewnością był pierwszą tego typu publikacją w języku angielskim pochodzącą od naocznego świadka. Tutaj moim celem było pokazanie, jak wiele narodów Europy Środkowej cierpiało z powodu okropności wojny nie ze swojej winy, nienawidząc tego, za co musiały walczyć, a nawet ginąć, a wszystkie miały nadzieję i modliły się o to, by państwa centralne popadły w ruinę. Zachęcony, postanowiłem spróbować w samym „The Times”. Wiedziałem, że jednym z redaktorów był Wickham Steed42, a mogłem szczerze twierdzić, że byłem pod wrażeniem jego znakomitej książki The Habsburg Monarchy [Monarchia Habsburgów], wydanej jeszcze w przededniu wojny. Tak więc napisałem do niego liścik i poprosiłem o rozmowę. Przysłał wiadomość, że zobaczy się ze mną o szóstej następnego dnia. Myślę, że to było 17 grudnia. Przyjechałem z odpowiednim wyprzedzeniem i usiadłem, żeby poczekać.
Minęło pół godziny, a w końcu trzy kwadranse, zanim mnie wezwano. Steed strasznie przepraszał i powiedział, że zatrzymał go gość z daleka. Ale teraz był już wolny i ucieszyłby się, gdybym mu powiedział, co wiem o Śląsku. Od razu przypomniałem jego własne pomysły przedstawione w książce i dodałem, co moim zdaniem należy zrobić, aby sprostać nowej sytuacji. Był na tyle miły, żeby docenić, że przyglądałem się ludziom i ruchom społecznym, a nie tylko pozostałem w roli turysty. Zapytał, czy napisałbym coś dla „The Times”. Nie mógł zagwarantować, że tekst zostanie przyjęty do druku, ale zrobi, co w jego mocy. Oczywiście, że się zgodziłem i już wstawałem, kiedy mnie zatrzymał. „Chwileczkę – powiedział. – Myślę, że chciałby pan wiedzieć, z czyjego powodu musiał pan tak długo czekać. Nigdy by pan nie zgadł. To był Paderewski43”. Oczywiście, że byłem w szoku, bo wiedziałem już wystarczająco dużo o tym, co się dzieje, żeby zdać sobie sprawę, że coś się szykuje. Po chwili powiedziałem: „A to nowina! Co tu robi pan Paderewski? Myślałem, że jest jeszcze w Ameryce”. Dowiedziałem się, że wielki polski przywódca został sprowadzony do Europy i po krótkiej wizycie w Paryżu był właśnie w Londynie, w drodze do Gdańska. Miała go zabrać brytyjska kanonierka, aby mógł zbadać sytuację w Polsce. To było coś, co dawało do myślenia. Poszedłem do domu, zatopiony w przypuszczeniach.
W tym czasie, głównie dzięki jednemu człowiekowi, niestrudzonemu sekretarzowi Polskiego Biura Informacyjnego w Londynie, panu [Stanisławowi] Sterczyńskiemu z Warszawy, zacząłem już trochę rozumieć układ kart. Wiedziałem, że dla aliantów, zwłaszcza dla Francuzów, Polska to Komitet Narodowy w Paryżu, składający się głównie z narodowych demokratów z nadzwyczajnym Romanem Dmowskim jako przewodniczącym. Seton-Watson opowiadał mi rzeczy o Dmowskim i jego zachowaniu w Anglii, które mnie niepokoiły. Przyjechał z rosyjskim paszportem i zabiegał o sprawę rosyjską w sposób, który zawstydziłby samych Rosjan. Całkowicie ją porzucił, dopiero gdy nadeszła rewolucja, wówczas zaproponował aliantom utworzenie pięćdziesięciomilionowej Polski sięgającej po Kijów, która miałaby zająć miejsce Rosji jako hamulec dla niemieckich aspiracji. Wszystko to niewiele wówczas dla mnie znaczyło, ale szybko przekonałem się, że niezależnie od tego, czy w swoich pomysłach miał rację, czy też nie, Dmowski podczas pobytu w Anglii wyrządził wiele szkody sprawie polskiej. To jednak nie miało teraz znaczenia. Teraz ważne było to, że reżim Piłsudskiego w Warszawie, który był de facto polskim rządem, nie miał żadnego statusu na Zachodzie, a jeśli czegoś się w tej sprawie nie zrobi, Polska może nie być właściwie reprezentowana na nadchodzącej konferencji pokojowej.
Powoli, ale nieuchronnie zacząłem w końcu rozumieć, w czym problem. Rozejm z 11 listopada zostawiał Polskę pod okupacją niemiecką, rzekomo po to, by nie dopuścić do opanowania jej przez bolszewików. (Nikomu nie przyszło do głowy, że Polacy będą potrafili oczyścić kraj z wrogów i utrzymać porządek!) Tymczasem Piłsudski, rozpoczynając działania dokładnie w dniu rozejmu, zorganizował odesłanie Niemców do domu i powołał rząd tymczasowy. Była to administracja socjalistyczna, przynajmniej na pierwszy rzut oka, a ludzie z Komitetu Narodowego od razu obwieścili światu, że Piłsudski czyni Polskę bolszewicką! Co gorsza, wspomniana wyżej zasada kordonu, stworzona przez wojskowych, praktycznie uniemożliwiała komukolwiek przemieszczanie się tam i z powrotem. Tak więc prawda była trudna do zdobycia i wszyscy mówili o „tych sprawiających kłopoty Polakach” i o tym, jak to chcą oni zakłócić pokój w Europie. Ci nieliczni, którzy znali fakty, martwili się o coś zupełnie innego. Dostrzegali niebezpieczeństwo związane z tym, że Polacy zasiądą do stołu konferencyjnego podzieleni, i mieli nadzieję, że zdarzy się coś, co pozwoli zasypać te podziały.
Dzięki Polskiemu Biuru Informacyjnemu zostałem przedstawiony Johnowi Hunterowi Harleyowi44, autorowi Poland Past and Present [Polska w przeszłości i obecnie] i wielkiemu przyjacielowi Polaków. Wraz z Augustem Zaleskim45 pełnił funkcję redaktora „The Polish Review” i od razu zapytał mnie, czy napiszę do kolejnego numeru całą relację z mojej śląskiej misji, jak ją nazwał. „Jeśli uda się to panu zrobić szybko – powiedział – obiecuję, że trafi do rąk wszystkich ważnych osób, które mają się zebrać na konferencji pokojowej”. Musiałem sprostać temu wyzwaniu, więc przez kilka dni ciężko pracowałem nad tym dokumentem. Był on bardziej kompletny niż którekolwiek z memorandów, które napisałem wcześniej, i udał mi się lepiej, ponieważ sam lepiej już przetrawiłem materiały46. [...]
W grudniu i na początku stycznia angielskie i kanadyjskie organizacje Czerwonego Trójkąta umożliwiły mi pełnienie zupełnie innego rodzaju służby. Moja osobista przyjaźń, w niektórych przypadkach wieloletnia, z liderami tych instytucji oraz ich zaufanie do tego, co miałem do powiedzenia, jeszcze bardziej ułatwiły sprawę. Wśród nich był Robert Fletcher Argue47 z Manitoby. Wkrótce odkryłem, że bardzo niewielu ludzi w mundurach naprawdę znało fakty stojące za wojną, w której walczyli. Wielu z nich było inwalidami lub rekonwalescentami. Wielu z nich czekało cierpliwie – lub niecierpliwie – w obozach na możliwość demobilizacji. Czas dłużył się im niemiłosiernie i byli gotowi wysłuchać każdego, kto miał do przekazania jakieś nowe doświadczenia. W rezultacie zarówno na bożonarodzeniowym zjeździe dyrektorów obozów, który odbył się w Oksfordzie, jak i w pewnej liczbie obozów rozsianych po południowej Anglii, otrzymałem sposobność przemówienia do tysięcy ludzi o tym, dlaczego w ogóle doszło do wojny i jakie będą jej skutki dla dotychczas zniewolonych narodów Europy Wschodniej. Większość z nich wiedziała, że Belgia znalazła się pod okupacją i że Wielka Brytania przystąpiła do wojny, by wywiązać się z zobowiązań przyjętych wobec tego niewielkiego państwa; ale Serbia, Polska, Finlandia, nie wspominając o Słowacji czy Słowenii, to były dla nich tylko nazwy. Wszędzie przyjmowano mnie ciepło, tym bardziej że przyjechałem zza kulis wydarzeń i mogłem im coś opowiedzieć o mentalności tych z drugiej strony frontu, której zawsze byli ciekawi. Również w Londynie, w różnych ośrodkach wydzielonych dla brytyjskich wiarusów, w których mogli spędzać wolny czas, dano mi podobną szansę. Trudno powiedzieć, ile wyniknęło z tego dobrego, ale była to jedyna tego rodzaju akcja, bo nie było nikogo innego, kto mógłby to robić.
Od czasu do czasu miałem okazję spotkać kogoś ważnego. Jedni zasypywali mnie pytaniami, inni byli tak zaaferowani czymś innym, że to mi przypadała rola słuchacza. Do tej ostatniej kategorii należał sir Valentine Chirol48, weteran dziennikarstwa i autorytet w sprawach Bliskiego Wschodu, który był pod takim wrażeniem odysei czeskich legionistów i ich podróży dookoła świata, mającej na celu dołączenie do armii we Francji, że nie był skłonny mówić o niczym innym. W tym kontekście powinienem wspomnieć o krótkiej, ale przyjemnej rozmowie z prezydentem Masarykiem49, który właśnie wrócił z Ameryki i miał wkrótce wyjechać do Pragi, aby podjąć tam swoje nowe obowiązki. Jasne było, że patrzy w przyszłość z pewnym zaniepokojeniem, głównie ze względu na odradzanie się nacjonalizmu wśród jego własnego narodu. Przewidywał trudności, z którymi trzeba będzie się zmierzyć, jeśli nowe państwo ma być sprawiedliwe wobec elementów nieczeskich, i w żadnym wypadku tych trudności nie umniejszał.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Moje wspaniałe nadzieje na powrót „do domu” do Ligotki spełzły na niczym. Paszport obiecywano mi nieraz, ale nigdy się nie ziścił. Moja opowieść nie pojawiła się w „The Times”, więc w końcu udałem się tam osobiście, żeby zobaczyć, co poszło nie tak. Dowiedziałem się, że była już przewidziana do druku, ale odłożono ją na bok, bo inne rzeczy były pilniejsze. Nigdy się nie ukazała, ale zapłacono mi za nią i wykorzystałem te pieniądze, żeby kupić kilka potrzebnych rzeczy dla przyjaciół ze Śląska. Tuż pod koniec mojego pobytu w Londynie, na początku nowego roku, odnalazłem szefa prasy kanadyjskiej delegacji Johna Wesleya Dafoe50 z „Manitoba Free Press”. Od razu mnie sobie przypomniał i poprosił, żebym przekazał mu rękopis. Ukazał się prawie w całości na pierwszej stronie jego dziennika pod tytułem In Darkest Europe, and the Way Out [W najciemniejszym miejscu Europy – i jak z niego wyjść].
Tytuł może nie był do końca sprawiedliwy, ale byłem wtedy w dość pesymistycznym nastroju. Z listów do mojej rodziny, które przetrwały, widzę, że w moim odczuciu nadzieje na szybkie i sprawiedliwe rozstrzygnięcie środkowoeuropejskich dylematów malały z każdym tygodniem zwłoki. [...] Dlaczego od zakończenia wojny minęły całe dwa miesiące, zanim doszło do spotkania tych, którzy mieli zaprowadzić pokój? Nawet dziś nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ale jedno jest pewne: nie ludzie w Londynie czy Paryżu, ale ci, którzy pracowali w Pradze, Warszawie i innych stolicach nowej Europy, prawdziwie zaprowadzali pokój. A o tym wszystkim mieliśmy bardzo niewiele informacji. Te, które napływały, goniły za sensacją, a często też mijały się z prawdą. Były mocno zabarwione szaleńczym strachem przed bolszewizmem, a zarzut, że Polska na wschodzie miała u siebie komunistów, sprawiał, że sprawy wyglądały jeszcze gorzej.
„W dzisiejszych czasach potrzeba nieskończonej cierpliwości” – napisałem do mojego brata 5 stycznia [1919]. „Ostatnie tygodnie przyniosły wiadomości potwierdzające prawie wszystko, co przekazałem mocarstwom 18 listopada; a teraz, gdy jest już za późno, by uniknąć wielu kłopotów, oni dopiero zabierają się do dzieła. Jeśli konferencja pokojowa w swojej indolencji znajdzie możliwe rozwiązania nawet najpoważniejszych problemów, z jakimi boryka się obecnie Europa, to będzie cud. Popełniono wszystkie możliwe błędy; wiele z nich wciąż jest popełnianych. Nie ma żadnej gwarancji na przyszłość”. [...]
W końcu nadszedł dzień, w którym dowiedziałem się, że dzięki osobistej interwencji Lionela Curtisa tego wieczoru na pewno powinienem otrzymać swój paszport do Francji. Minął tydzień stycznia, a ja byłem z dala od Śląska przez całe dwa miesiące. W ostatnich godzinach przyszedł telegram od Kulisza51, co mnie zaniepokoiło. Napisano: „Niech Pan zostanie w Paryżu, żeby pomóc naszej delegacji”. To była pierwsza jasna wiadomość, że ugoda z Czechami nie przyniosła oczekiwanych przez nas rezultatów. Byłem głęboko zatroskany, ale nieco uspokoiły mnie inne, lepsze wieści – tym razem o Warszawie. Paderewski pojechał z Gdańska i Poznania do Warszawy, przyjrzał się całej sytuacji i podał Piłsudskiemu pomocną dłoń, zgadzając się wesprzeć go w tworzeniu nowego gabinetu koalicyjnego. Mówiono, że Komitet Narodowy w Paryżu jest tym wszystkim bardzo zaniepokojony. Angielska i amerykańska prasa okazywały wyraźną ulgę. W końcu pojawiła się nadzieja, że polscy przywódcy zasypią dzielące ich różnice. Najwyraźniej Piłsudski jednak nie stał się „bolszewikiem”!
9 stycznia byłem z powrotem w Paryżu. Tutaj miałem wiele do zrobienia. Dawno temu doktor Mott52 przysłał mi informację, że mam być wykorzystany w służbie amerykańskiej YMCA, co wydawało się przydatne; tak więc od razu dostałem mundur i płaszcz wojskowy. Wkrótce przyszło zaproszenie, żebym zabrał głos na specjalnym spotkaniu wszystkich amerykańskich sekretarzy regionu paryskiego na temat znaczenia wojny dla narodów wyzwolonych w Europie Środkowej. Dało mi to możliwość opowiedzenia im o cierpieniach Polski w XIX wieku oraz o marzeniach wielkich poetów o odrodzeniu i nadejściu lepszego świata. Wykorzystałem niektóre idee Cieszkowskiego53 i sprowadziłem je do realiów 1919 roku. Pozwolili mi mówić przez półtorej godziny, na co nikt inny, jak mi powiedziano, nigdy się nie odważył! Było to jedno z serii spotkań, pierwsze, na którym poruszano problemy nowych państw.
Drugie wyzwanie, zupełnie innego rodzaju, przyszło bardzo szybko. W kilku częściach Francji amerykańscy Polacy zbierali się jako armia Hallera, aby być w gotowości, gdy nadarzy się okazja do wyjazdu do ojczyzny. Wiele z tych obozów zostało zgrupowanych dość blisko siebie w Lotaryngii, a w każdym z nich znajdowała się świetlica Czerwonego Trójkąta. Umówiłem się, że pojadę i odwiedzę je, aby porozmawiać z ludźmi o tym, jak Polska staje na nogi – w ogólności, żeby nieść słowa otuchy. [...] Żołnierze się cieszyli, gdy ktoś z zewnątrz opowiadał im, co się dzieje. Nie było nic dziwnego w tym, że się niecierpliwili. Sto razy zadawano mi pytanie: „Dlaczego jesteśmy tu przetrzymywani, skoro Polska nas potrzebuje? Czy bolszewicy nie zagrażają Europie? Dlaczego nie możemy tam pojechać i przyczynić się do tego, żeby tu nie weszli?”. Na to wszystko nie miałem wystarczająco dobrej odpowiedzi. Mówiłem im, że są komplikacje i że robi się wszystko, co możliwe; ale w swojej głowie postanowiłem powiedzieć niektórym mędrcom w Paryżu to, co mówili prości żołnierze, podczas gdy oni spierali się o politykę. Spotkałem Polaków z zachodniej Kanady, których znałem jako chłopców dziesięć lat wcześniej. Przybyli tam z całego świata, czekając na sposobność, żeby pomóc postawić na nogi swoją ojczyznę; jednak całymi miesiącami trzymano ich w bezczynności na zimnych równinach Lotaryngii. W jednym z obozów niezwykłym trafem widziałem grupę żołnierzy, którzy właśnie przybyli z Włoch – jeńców wojennych z austriackich wojsk w Alpach, jeszcze ciągle w postrzępionych mundurach i czapkach, które tak dobrze znałem, na wpół zagłodzonych. [...]
W Paryżu, gdzie 18 stycznia zebrała się konferencja pokojowa, okazja nadeszła szybciej, niż się spodziewałem. Po zbadaniu sprawy dowiedziałem się, że perspektywy wyjazdu generała Hallera i jego kontyngentu nie były dobre. Wydawało się, że sprawa ta jest w gestii Wilsona, a on podobno obawiał się, iż ta armia, gdy już dotrze do Polski, może być tam wykorzystana nie do walki z bolszewikami, ale do celów politycznych partii – do przeciwstawienia się de facto sprawującemu władzę rządowi Piłsudskiego. Ci, którzy mi to mówili, sugerowali, że być może dobrze byłoby wybadać w tej kwestii samego generała Hallera. Od razu zgłosiłem się na ochotnika, aby to zrobić, a generał szczęśliwie przyjął mnie następnego dnia.
Wyszedł mi na spotkanie do samych drzwi swojego pokoju, wziął mnie za rękę i przywitał jak starego przyjaciela. Rozmawialiśmy przez godzinę o różnych rzeczach. [...] Opowiedziałem mu o mojej wizycie w Lotaryngii i o tym, co ludzie tam czuli z powodu opóźnienia. Powiedziałem mu również, że chcą, aby YMCA pojechała z nimi do Polski. Uśmiechnął się i odpowiedział, że nic by go bardziej nie ucieszyło. Zapytał, czy mógłbym zadbać o to, żeby centrala YMCA poznała jego zdanie. Powiedziałem, że tak. Potem rozmawialiśmy szczerze o głównym celu mojej wizyty. Jego komentarz w całej sprawie był prosty i rzeczowy: „Proszę powiedzieć wszystkim zainteresowanym, że kiedy poprowadzę polskie legiony we Francji z powrotem do Polski, to zrobię to w celu obrony i stabilizacji naszych granic i bez żadnej innej intencji”. To było wszystko, ale to wystarczyło. Dalszy ciąg miał pokazać, że generał Haller był człowiekiem dotrzymującym słowa. [...]
Jak wspomniałem, już w Londynie wiedzieliśmy, że rząd w Warszawie ma trudności z uzyskaniem właściwej reprezentacji w centrum alianckich narad – w Paryżu. Doktorowi Dłuskiemu54 i profesorowi Sujkowskiemu55 faktycznie pozwolono na przyjazd, ale wkrótce dowiedziałem się w Paryżu, że właściwa delegacja z Michałem Sokolnickim56 na czele nie może otrzymać wizy na wjazd do Francji i czeka w Szwajcarii. Najwyraźniej Komitet Narodowy pod przewodnictwem Dmowskiego nie chciał ich tutaj i wolał zachować monopol na stosunki z ententą. Przez pewien czas wydawało się, że konferencja rozpocznie się bez odpowiedniej delegacji największego z nowych państw, które miały być utworzone na mocy coraz bliższego traktatu pokojowego!
Przedstawiłem te fakty tak prosto, jak tylko mogłem, przy pierwszej okazji zarówno Brytyjczykom, jak i Amerykanom, z którymi miałem kontakty. Czy to pomogło, czy nie, nie wiem; ale kilka dni później dotarła do mnie wiadomość, że polska delegacja przybyła, zatrzymała się w hotelu Lutetia i oczekuje mojej wizyty. Złożyłem ją i zastałem Sokolnickiego, jego sekretarza Michała Mościckiego57 i porucznika Hempla58. Omówiliśmy całą sytuację i podjąłem się próby skontaktowania ich z angielskimi delegatami w Paryżu. Pan Headlam-Morley obiecał, że zobaczy, co da się uzyskać, nalegał jednak, aby nie robić nic, co mogłoby być w jakikolwiek sposób uznane za oficjalne. Podziękowałem mu i zwróciłem uwagę, że szkoda by było, gdyby osoby mające największe kompetencje do wyjaśnienia sytuacji w Polsce zostały odsunięte na bok i nie pozwolono im się spotkać z tymi właśnie środowiskami, które najbardziej potrzebują informacji, będących w ich dyspozycji. Zgodził się z tym, a na rezultaty nie trzeba było długo czekać.
Dostałem wiadomość, żeby przyprowadzić pana Sokolnickiego [...] na spotkanie z sir Esme Howardem59. Wydaje mi się, że godzina ustalona była na szóstą po południu. Przyjechaliśmy i zostaliśmy przyjęci przez Headlama-Morleya osobiście. Po kilku minutach zjawił się sir Esme i od razu zaczęła się narada. Pozwolono mi zostać i słuchać. Sokolnicki po francusku przedstawił w sposób jasny całą sytuację w Polsce. Zajęło mu to prawie godzinę, po czym zadawano pytania. Atmosfera była bardzo serdeczna i czuło się, że – oficjalnie czy nie – ale lody zostały przełamane. [...]
Moja pozycja w Paryżu była bardzo wygodna. Nie miałem żadnych osobistych interesów. Nikt mi nie płacił, bo na utrzymanie wystarczała mi pensja z WSCF60. Bardziej sprzyjałem rządowi w Warszawie niż Komitetowi Narodowemu, ale nie miałem żadnej intencji, by podważać wspaniałą robotę, jaką ten ostatni wykonał dla sprawy polskiej w wielu wymiarach. Filipowicz powiedział mi w Wiedniu: „Jesteśmy wdzięczni za wszystko, co Komitet Narodowy zrobił dla Polski, ale nie możemy przyznać im prawa wyłączności do reprezentowania naszego narodu na konferencji pokojowej”.
Od czasu do czasu bywałem w siedzibie Komitetu Narodowego. Spotkałem tu antropologa Jana Czekanowskiego61 ze Lwowa, wybitnego biologa Michała Siedleckiego62 z Krakowa oraz Bronisława Tetmajera63 [...], który zaprosił mnie, abym go odwiedził w Bronowicach – czego nigdy nie udało mi się zrobić. Albo wtedy, albo później poznałem też dobrze geografa Eugeniusza Romera64, a było wielu innych, których dziś już nie pamiętam. Jedna rzecz zrobiła na mnie wrażenie. Nie można powiedzieć, żeby wszyscy, którzy pomagali w Komitecie, byli zadowoleni z taktyki swojego szefa. Słyszałem otwartą krytykę, że za bardzo się izolował i nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Raz jeszcze odmówił spotkania ze mną, gdy się o nie zwróciłem.
Gdy wróciłem z Nancy [...] za granicą było już wiadomo o „inwazji czeskiej” 23 stycznia na polski Śląsk65 – działaniu, które zniweczyło wszystkie wysiłki pokojowe z poprzedniego listopada. Przed końcem stycznia delegaci Rady Cieszyńskiej (polskiej) przybyli do Paryża, żebyśmy mogli się naradzić. Ogólna sytuacja nie wyglądała dobrze. [...] Delegaci cieszyńscy włożyli mi do rąk kilka egzemplarzy użytecznego dokumentu. Był to memoriał protestanckich pastorów z księstwa, podpisany przez dwudziestu pięciu z nich, z Franciszkiem Michejdą66 na czele. Wymieniał on trzy proste powody przypisania tego obszaru do Polski – geograficzny, historyczny i etnograficzny. W szczególności podkreślał pragnienie polskich protestantów, by pewnego dnia zjednoczyć się w kościele, mając nadzieję, że nawet polskojęzyczni Mazurzy z Prus Wschodnich będą mogli do niego należeć. [...]
W liście do mojej matki datowanym na 2 lutego pisałem tak: „Trzy dni temu wszystko wyglądało tu bardzo czarno, ale życzliwa opatrzność oddaliła te chmury. Mam nadzieję zobaczyć teraz, jak sprawy ruszają z miejsca. Jedyne, czego nie zrobią, to nie otworzą teraz kwestii Polski tak, jak powinni. Słyszałem, że komisja generała Bothy67 ma się tam udać 8 lutego. Mam się z nim spotkać jutro, powiedzieć mu, co wiem o kwestii śląskiej... Dziś mogłem przekazać sir Robertowi Bordenowi68 i sekretarzowi pana Lansinga69 kilka egzemplarzy memoriału śląskich pastorów. Uczynię z niego również podstawę artykułu, który ma być przesłany przez posłańca do doktora Motta”.
Odniesienie do generała Bothy wymaga wyjaśnienia. Od pewnego czasu alianci zdawali sobie sprawę, że Polska się liczy i że to, co się dzieje w Warszawie, jest naprawdę ważne dla pokoju w Europie. Dojrzewały plany, aby do Warszawy pojechała duża komisja, by zobaczyć, co się dzieje, na własne oczy. Botha miał jej przewodniczyć, a reprezentowanych miało być kilka mocarstw. Lionel Curtis dobrze poznał generała w Południowej Afryce i zasugerował, żebym się z nim spotkał na godzinę i powiedział mu wszystko, co wiem. Niestety wiadomość, kiedy i dokąd mam jechać, nigdy do mnie nie dotarła, a raczej dotarła za późno. Tak więc plan ten się nie zrealizował. Zawsze żałowałem tego z powodów osobistych, ponieważ był on jedną z osób wyróżniających się w Paryżu.
Generał Botha zachorował jednak i przewodniczącym komisji został pan Noulens70. Sir Esme Howard miał być szefem sekcji brytyjskiej, a profesor Lord71 – sekcji amerykańskiej. Spotkałem Lorda w hotelu de Crillon, ale okazał się zbyt zajęty, żeby zwrócić na mnie uwagę. Bez wątpienia był nękany przez wszelkiego rodzaju ludzi, którzy chcieli mu powiedzieć, co trzeba robić. W każdym razie nie miał czasu, by wysłuchać, co miałem do powiedzenia o Śląsku. Potem przyszła zaskakująca propozycja od pana Headlama-Morleya. Próbował nakłonić ludzi na górze, żeby pozwolili mi udać się na Śląsk w roli prywatnego emisariusza, abym zobaczył dokładnie, co się tam dzieje, i złożył raport sir Esme Howardowi w Warszawie. Czy bym się tego podjął? Oczywiście, że się zgodziłem, choć oznaczało to niestosowanie się do instrukcji z Cieszyna. Byłem gotowy na wszystko, byle tylko kordon został przerwany i by mogło dojść do nawiązania kontaktu między tymi, którzy ustanawiali pokój, a tymi, którzy czekali na jego ustanowienie.
W tym czasie miałem zaszczyt spotkania z doktorem Edvardem Benešem72. Pamiętał mnie z Pragi, gdzie byłem gościem na jego seminarium, a rozmawialiśmy o dniach Wielkanocy w Ligotce w 1914 roku. Wyraziłem ubolewanie z powodu akcji Czechów z 23 stycznia, ale on stwierdził, że nie było żadnej innej możliwej drogi. Mieli dowody na to, że Polacy planują zamach na status quo, a niezależnie od tego potrzeba komunikacji kolejowej ze Słowacją była tak duża, że nie można było jej ignorować. Uważał za przesądzone, że księstwo zostanie przydzielone Czechosłowacji, choć nie zaprzeczał, że większość mieszkańców to Polacy pod względem języka i uczuć narodowych. Rozstałem się z nim z poczuciem, iż sprawa jest beznadziejna, i mając w pamięci, że memoriał pastorów był datowany na 3 grudnia. W sposób oczywisty już wtedy musieli mieć wątpliwości co do dobrej wiary tych, którzy zawarli ugodę 5 listopada.
Inne wizyty i rozmowy były mniej przygnębiające. Pewnego dnia wypiłem herbatę z amerykańską damą, podobno księżną, która miała nadzieję, że zostanie królową Polski. Miałem zaszczyt uczestniczyć w przyjęciu na cześć rodziny Styków, ojca73 i syna74, malarzy o międzynarodowej sławie. Od czasu do czasu składałem wizyty w domu doktora Bolesława Motza75 i jego małżonki, pani Motz76, od których wiele usłyszałem o przebiegu wojny zarówno we Francji, jak i w Polsce. Od nich otrzymałem prywatny list do porucznika Świrskiego77 w Warszawie, osobistego adiutanta Józefa Piłsudskiego, Naczelnika Państwa. Ale szczególnie jeden wieczór pozostanie mi w pamięci, gdy miałem szczęście zostać zaproszony przez Curtisa na kolację w małym gronie w hotelu Majestic. Trzeba pamiętać, że był to „dom” brytyjskiej delegacji na konferencję pokojową i nikt nie mógł przekroczyć progu, o ile nie wykazał, że sprowadzają go tam uzasadnione, a do tego ważne sprawy.
Rolę gospodarzy piastowali Lionel Curtis i lord Robert Cecil78, a przy stole musiało być nas około tuzina. Naprzeciwko mnie siedział niski mężczyzna, jeden z bohaterów tego wieczoru. Nazywał się Bullitt79 i powiedziano nam, że właśnie wrócił z podróży do Rosji, dokąd udał się jako agent Wilsona do spraw specjalnych. Pamiętam, że miał wiele do powiedzenia, ale obawiam się, że nie byłem zbytnio zainteresowany. Po mojej prawej stronie siedział jeszcze niższy mężczyzna, młodszy ode mnie, z wysokim czołem i jasnymi włosami. Nazywał się Lawrence80. Był tam jakiś admirał amerykańskiej marynarki wojennej, musieli być też inni, ale nie mam pojęcia, kim byli.
Mój gospodarz ostrzegał mnie wcześniej, że pojawią się pytania o to, jak się sprawy mają w Europie Środkowej. Właściwie to uciekłem od nich całkiem skutecznie. Przy stole znajdował się emisariusz właśnie przybyły z sowieckiej Rosji oraz „niekoronowany król” Bliskiego Wschodu, więc moje milczenie było jak najbardziej na miejscu. [...]
Powrót do Europy Środkowej stanowił logiczne następstwo mojego z niej wyjazdu, ale pod względem formalnym wszystko było teraz inaczej. Jako emisariusz polskiej Rady szukający kontaktu z aliantami miałem oficjalne stanowisko, ale oparte na wielkim oszustwie. W drodze powrotnej nie otrzymałem żadnego oficjalnego statusu ani dokumentów, które wskazywałyby, czym mam się zajmować, ale byłem prawdziwym Brytyjczykiem, z prawdziwym paszportem i z prawdziwą wizą. Wizę wjazdową do Polski wydał mi już działający w Paryżu Urząd Kontroli na podstawie pisma profesora Jana Czekanowskiego. [...]
W Bernie [...] odwiedziłem polskiego chargé d’affaires, mojego dobrego przyjaciela z Londynu, Augusta Zaleskiego. [...] Przekazał mi zaskakujące wieści. Następnego dnia pierwszy pociąg Amerykańskiego Czerwonego Krzyża z zaopatrzeniem medycznym miał odjechać z Zurychu do Warszawy, a on chciał poprosić dowodzącego tym pociągiem oficera, żeby mnie ze sobą zabrał. Dał mi list, a o godzinie trzeciej znalazłem kapitana Bearda81. Był skłonny pozwolić mi wsiąść – oczywiście na własną odpowiedzialność. Tak więc to zostało ustalone. [...]
Przejechaliśmy bez problemów, a na kolacji w Skoczowie przywitał nas dowódca sił polskich pułkownik Latinik82. Miałem zaszczyt wysłuchać jego raportu składanego pułkownikowi Tissiemu83, włoskiemu członkowi komisji w Cieszynie. Trwały ataki Czechów, zginęło czterech Polaków. Przy kolacji kurier usiadł po mojej prawej stronie, a naprzeciwko nas, obok dwóch pułkowników, siedział major Fordham84 w mundurze angielskim. Mówił słabo po francusku, raczej źle po niemiecku, a wcale po polsku – choć dużo rozumiał. Polski dowódca był przekonany, że uda mu się utrzymać, ale ubolewał nad całością sprawy. Błagał mnie, żebym twardo postawił tę kwestię w Warszawie. Dostaliśmy przyzwoitą kwaterę w prywatnym domu, a następnego ranka wyjechałem do Bielska. Późnym popołudniem byliśmy w Krakowie. [...]
Po przyjeździe do Warszawy następnego dnia rano [22 lutego 1919] znaleźliśmy się w hotelu Bristol. Przywitali nas ludzie z misji Hoovera85 i mieliśmy okazję się umyć. Właściwie jeszcze nie skończyłem, kiedy wszedł doktor Henryk Arctowski86, którego poznałem w Paryżu w domu doktora Motza. Był w Dużej Komisji87