Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie ma większego mitu w polskiej debacie publicznej niż ten, że samorządność nam się udała. Wystarczy trochę czasu spędzić przyglądając się działalności władzy na szczeblu lokalnym, żeby zacząć dostrzegać macki miejscowej ośmiornicy jak również zmowę milczenia na temat jej istnienia.
Andrzej Andrysiak, który po wielu latach pracy w naczelnych mediach stolicy, został wydawcą tygodnika Gazeta Radomszczańska, odmalowuje w Lokalsach niepowtarzalny koloryt Polski prowincjonalnej. Z gracją i dociekliwością opisuje układy i układziki, przekręty i zamiatanie spraw pod dywan, niskie motywacje polityków, łamanie kręgosłupów oraz mechanizmy rządzące samorządem. Nie brak tu także żydowskiego trupa w szafie w postaci mienia nigdy nie oddanego prawowitym spadkobiercom. Ta książka to opowieść o małych ludziach w małej polityce, historia niewielkiego miasta i uniwersalna historia Polski lokalnej w jednym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zawsze, nawet na ławie oskarżonych, człowiek słucha z ciekawością, gdy o nim mówią
Albert Camus, Obcy
Biały kościół pw. Świętego Lamberta góruje nad okolicą. Lekkie naturalne wzniesienie, na którym lata temu go posadowiono, w ciągu dziesięcioleci obrosło betonem, ten beton z czasem rozlał się po okolicy, zaanektował okoliczne ulice, tutejsi mówią, że wkrótce pochłonie usytuowany niżej, przylegający do kościoła, plac 3 Maja. Nazywają go rynkiem, mimo że z handlowaniem od dawna nie ma nic wspólnego. Kiedyś centralny punkt miasta, dziś – opustoszały, biedny placyk, choć jeszcze pełen zieleni. Centrum zmieniło lokalizację, przeniosło się na górkę, na Osiedle Tysiąclecia, tam mieszka więcej niż jedna trzecia kurczącej się populacji. Napływowi. Przyjechali w PRL-u, by budować przemysłowe Radomsko. Gdy już się rozpędzili, walnęli w mur ustawiony znienacka przez Balcerowicza.
Tak mówią.
Nie mówią, że to miasto zbudowali Niemcy, Francuzi, Żydzi i komuniści. Niemówienie jest tu stanem naturalnym.
*
Radosław Pigoń też nie chce mówić. Długo go namawiam. Nie to, że się boi, on z tych twardych, ale walka walką, a rodzina rodziną.
Było tak:
Siedzą w salonie. Leniwy wieczór, odpoczynek po pracy. Coś tam dziwnie chroboce, mówi żona. On wychodzi sprawdzić. Samochód stoi w ogniu, płomienie zajmują sprzęty w garażu. Łapie za kluczyki, w ostatniej chwili wyprowadza z garażu drugie auto. Straż pożarna przyjeżdża w kilka minut, trzy jednostki gaszą pożar przez trzy godziny.
Potem się okaże, że dwa dni wcześniej ktoś odciął zasilanie do bramy wjazdowej i można było otworzyć ją z zewnątrz.
Jest listopad 2015 roku, późne popołudnie, Radosław Pigoń ma 51 lat, specjalizację z ginekologii i właśnie mi opowiada, dlaczego rezygnuje z funkcji dyrektora szpitala. Siedzimy w jego gabinecie na parterze nowego budynku przy ulicy Jagiellońskiej, którego budowę zaczęto jeszcze za komuny, a ukończono dopiero za jego kadencji. Trudno nam idzie rozmowa. Pigoń jest zdenerwowany, ja nie naciskam, dużo mamy pauz i nieokreślonego milczenia. Opowiada o szpitalu, odziedziczonych po poprzednikach długach, restrukturyzacji, nowych kontraktach, które udało mu się zdobyć. Ale też o konfliktach z pracownikami, groźbach strajku, procesach za zwolnienie z pracy.
– Nie uciekam – zastrzega kilka razy – ale nie mogę narażać rodziny na niebezpieczeństwo.
Podpalili go miesiąc wcześniej. Nie od razu do niego to dotarło. Pamięta, że następnego dnia rano odruchowo wziął kluczyki i dopiero po chwili przypomniał sobie, co się stało. Funkcjonował w miarę normalnie jeszcze przez kilka dni, policja robiła swoje, on załatwiał sprawy z ubezpieczalnią, aż przyszedł moment, gdy trzeba było wywieźć wrak samochodu. Wtedy zrozumiał. Złożył wymówienie.
Policja umarza sprawę. Biegły nie jest w stanie jednoznacznie stwierdzić, jakie były przyczyny pożaru – podpalenie czy zapłon uszkodzonej wiązki elektrycznej. W uzasadnieniu funkcjonariusz pisze, że samochód „nie stanowił większej wartości”. Pigoń się nie odwołuje, choć w rozmowie z dziennikarzami przyznaje, że umorzenie go dziwi. Wraca do praktyki lekarskiej.
Trzy lata później, w kwietniu 2019 roku, prokuratura krajowa w enigmatycznym komunikacie dla Polskiej Agencji Prasowej informuje o zarzutach wobec częstochowskiego prokuratora Cezarego F. W nowomowie prokuratorskiej brzmi to tak:
„Wszedł w porozumienie ze swoim znajomym Tomaszem B., którego celem było znalezienie osób skłonnych podjęcia się pobicia osoby, z którą prokurator był skonfliktowany. Zgodnie z założeniami, wskutek działań wykonawców zlecenia, osoba miała wylądować na wózku inwalidzkim”.
W ramach zapłaty prokurator miał opracować dla bandytów pisma procesowe dotyczące przerwy w wykonaniu kary oraz zamiany kary z więzienia na zawiasy.
Do realizacji zlecenia nie dochodzi, jego wykonawcy zostają zatrzymani przez policję. Powinni wrócić z przepustek do celi, ale nie wracają. No to ich dowożą.
Informacja pojawia się w ogólnopolskich mediach, wzbudza krótką sensację, po kilkunastu minutach zostaje wyparta przez następną.
Informator podrzuca mi trop. Sprawdzam.
Poszło o robotę żony prokuratora. Pracowała w radomszczańskim szpitalu od 2011 roku. Ściągnął ją z Częstochowy Pigoń, gdy tworzył oddział neurologii i pododdział udarowy. Pełniła obowiązki ordynatora. Gdy szpital ogłosił konkurs na to stanowisko, żona prokuratora wystartowała. Też się zdziwiła, że przegrała.
W czerwcu 2014 roku Cezary F. stawia się na sesji rady powiatu radomszczańskiego jako gość zaproszony przez opozycyjnego radnego. Przedstawia się na bogato: prawnik, prokurator Prokuratury Okręgowej w Częstochowie, kurator wydziału śledczego oraz prokurator prowadzący postępowania tak zwane zagraniczne. Nikt nie wie, co to te „postępowania zagraniczne”, ale chyba powinny robić wrażenie. Nie robią.
Cezary F. dostaje mikrofon, głos i mówi. To jego żona zbudowała oddział od zera. To ona ściągnęła lekarzy. Przez cały okres pracy nie było do niej żadnych uwag, a do startu w konkursie namawiał ją dyrektor. Konkurs przeprowadzono niezgodnie z prawem, z błędami formalnymi i proceduralnymi. Wcale nie chce, by jego żonę przywrócono do pracy, przyszedł tylko, by wskazać radnym uchybienia w postępowaniu konkursowym.
Obecny na sesji Pigoń odpiera zarzuty. Przewodniczący rady zawiadamia prokuraturę o zastrzeżeniach prokuratora, ta podejmuje czynności, ale niczego nie potwierdza. Cezary F. kontaktuje się jeszcze z kilkoma samorządowcami i szuka pomocy, bez efektów.
A potem zleca pobicie dyrektora, jak twierdzi prokuratura.
Tak tu się dba o robotę.
*
– Naiwniak.
Niby zajmuje go kawa, sypie cukier, jedna łyżeczka, druga, miesza z uwagą, ale kątem oka zerka. Bada reakcję? Bawi się?
Obserwuje. Wypija łyk, odstawia kubek.
– Naiwniak – powtarza.
– Uważa pan inaczej?
– Tu nie ma uważania, tu są realia – mówi. – Nikt, absolutnie nikt, nawet szmaty, nie dostanie zatrudnienia, jeśli nie zostanie przez kogoś wprowadzony.
Szmaty? Niezręcznie mu wyszło.
– No… – plącze się – najgorsze stanowiska. Sprzątaczki, kierowcy. Tak się mówi.
Jest radnym kilku kadencji, funkcyjnym, w samorządzie od lat, to wie. Takich oficjalnie nie ma co pytać, gadka na okrągło, nudna akademia, dużo pompy, zero treści. Trzeba siąść przy kawce. Wystarczy, że znika nazwisko, a mówią, nie przemawiają.
W sumie spotkaliśmy się też tak zapoznawczo. Od kilku miesięcy jestem wydawcą lokalnej „Gazety Radomszczańskiej”, tygodnika z ponaddwudziestoletnią historią. Kursuję między Radomskiem a Warszawą, kilka dni tu, kilka tam. Radomsko to moje rodzinne miasto, na początku lat dziewięćdziesiątych wyjechałem stąd na studia. Moje miasto, a już od dawna nie moje. Inni ludzie, inne realia, muszę je szybko poznać. Stąd te rozmowy. Przy okazji powstają teksty.
Ten ma być o pracy. Niedawno wygrzebaliśmy się z kryzysu, ale na prowincję ta wiadomość jeszcze nie dotarła. Tutaj kryzys wciąż jest, w zasadzie permanentny, nikt nie pamięta czasów, gdy go nie było. Tak mówią. I jeszcze o pracy mówią. Że nie ma. A jak jest, to słaba. I nawet ta słaba tylko po znajomości. Bo tu nic, tylko nepotyzm, wyzysk, złodziejstwo.
Standardowy zestaw zaklęć, który wielkomiejskich liberałów doprowadza do białej gorączki. Polska w ruinie, nie ma, nie da się, wszyscy zblazowani.
Nie wierzę. Jestem dzieckiem III RP, chcieć to móc, przecież wiem, że się da. Startowałem z tego poziomu, wyjechałem z prowincjonalnego miasta, udało się. Teraz ryzykuję, wkładam jedną nogę do zarośniętego stawu, nie wiem, jak tu głęboko, ale przecież o to chodzi, żeby próbować, nie?
Nie, odpowiadają z irytacją. Po co próbować, jeśli wiadomo, jak jest? Na prowincji, jak nie należysz do kręgu, jak nie masz ustawionego kogoś z rodziny, będziesz zasuwał za minimalną. Tak mówią. Władza jaka jest, każdy widzi; co jest dla niej najważniejsze – także. Wielkich idei tu nie ma. Na okrągło tylko „dla dobra miasta”, „dla dobra powiatu”, władza wyciera sobie gębę sloganami, a jedyne, co ma w polu widzenia, to korzyści.
To mnie rozsierdza najbardziej. Przecież wiem, że niewiele rzeczy tak nam się udało po 1989 roku jak samorząd. Opisujemy to w mediach ogólnopolskich, relacjonujemy. Gdyby nie samorządowcy, nie zrobilibyśmy takiego skoku.
Mój rozmówca nie wytrzymuje, wybucha śmiechem.
– Mnie też bawi, co wypisują dziennikarze z Warszawy.
Przez następne cztery lata wgryzam się w ten świat. Najpierw wydaje mi się, że odkrywam nieznany ląd, rzeczywistość, o której istnieniu nikt nie ma pojęcia, potem przychodzi bardziej wstrząsająca refleksja: to ja o niej nie miałem pojęcia. Prowincja swoje wie. Mechanizmy rządzące samorządami powiatowym i gminnym, motywacje, sposoby uprawiania polityki – to tutaj oczywistość. Choć kłócą się z perspektywą wielkich miast, która zdominowała polskie wyobrażenia o samorządności i samorządowcach.
Mój rozmówca jest wyrozumiały.
– Złudzenia? Niech pan nas nie ocenia – mówi. – Każdy świat ma swoje reguły. Proste pytanie: gdy pana dziecko nie będzie takie bardzo do przodu, mało prężne, gdy będzie miało problemy z robotą, to powie mu pan, by stawiło czoła przeciwnościom i walczyło samo o siebie, czy weźmie pan telefon, wybierze numer, jeśli wie, do kogo zadzwonić?
*
We wrześniu 2015 roku, miesiąc przed wyborami parlamentarnymi i cztery miesiące po prezydenckich, w których wygrywa Andrzej Duda, profesor Janusz Czapiński prezentuje mediom wyniki „Diagnozy Społecznej”, kompleksowego badania warunków i jakości życia Polaków. Przeprowadzono je między marcem a czerwcem. Przebadano 12 tysięcy gospodarstw domowych i 20 tysięcy respondentów.
Tak wielu zadowolonych Polaków jeszcze nie było, ogłasza dziennikarzom Czapiński, i rzeczywiście liczby są imponujące. 84 procent uznaje miniony rok za udany. Rosną dochody i oszczędności, biedni bogacą się szybciej niż bogaci, Polacy nabierają pewności siebie. Są pozytywnie nastawieni i szczęśliwi – tu aż 83 procent wskazań.
Ci sami pozytywnie nastawieni i szczęśliwi Polacy wybierają miesiąc później partię, która idzie do władzy pod hasłem „Polski w ruinie” i nie kryje, że chce całkowicie przemeblować państwo.
Coś tu się nie zgadzało.
Dokładnie taki sam dysonans towarzyszył mi podczas pracy nad tą książką. W powszechnej opinii samorząd nam się udał. W oficjalnej opowieści samostanowienie lokalnych społeczności jest sensem demokratycznego systemu, fundamentem obywatelskiego zaangażowania i ostatnim szańcem przed centralistycznymi zakusami władz centralnych. Ale, jak każda sfera polityczna, i ta ma swoją wersję nieoficjalną, niezbyt nawet skrywaną, bo z przecież z daleka (czytaj: ze stolicy) widać niewiele. To świat zanurzony w politycznych grach i namiętnościach, wyjałowiony z dylematów etycznych, który tym jedynie się różni od tej dużej polityki, że nie rozgrywa się przy otwartej kurtynie medialnej.
Rzeczywistości, które do siebie nie przystają.
Nasze wyobrażenia dotyczące samorządów zdominowała perspektywa wielkich miast, zarządzanych – z racji wielości zadań i skali – w bardziej korporacyjny sposób. A przecież tych liczących więcej niż 100 tysięcy mieszkańców jest w kraju raptem 39. Pozostałych – 906. Z tego tylko 45 ma powyżej 50 tysięcy mieszkańców. Wszystkich gmin jest 2,5 tysiąca, powiatów ponad 300. Zbyt małe są na korporację, bardziej przypominają manufakturę.
Lokalsi opisują jedną taką właśnie manufakturę. Poznawałem ją cztery lata. Skupiłem się na mechanizmach rządzących lokalnym samorządem, relacjonując wydarzenia i fakty. Oceny pozostawiam czytelnikowi.
Podczas pracy odbyłem kilkaset rozmów z prawie wszystkimi uczestnikami życia samorządowo-politycznego Radomska (kilkoro odmówiło), z większością kilkakrotnie. Listę głównych bohaterów i bohaterek, wraz z krótkimi biogramami, przywołuję na końcu. Kilkanaście osób – nie są to osoby publiczne – występuje w tekście anonimowo. Tutaj prośba motywowana była głównie troską o zachowanie pracy i obawą przed negatywnymi konsekwencjami.
Wszystkie dokumenty i nagrania wspomniane w książce są w moim posiadaniu. Przywoływane w tekście śledztwa dziennikarskie relacjonowane były na łamach „Gazety Radomszczańskiej” w latach 2016–2020. Żaden z bohaterów tych tekstów nigdy nie przysłał sprostowania ani nie wystąpił z pozwem do sądu.
Po zebraniu materiałów poprosiłem kilkanaście osób – uczestników i obserwatorek życia samorządowo-politycznego miasta – o dodatkowe rozmowy. Szukaliśmy wspólnie odpowiedzi na pytania o motywację ludzi wchodzących do samorządu oraz o mechanizmy nim rządzące. Zapisy tych rozmów zawierają rozdziały zatytułowane Chór.
Najpierw jadą do lasu. Michael każe się zatrzymać kilka kilometrów od miasta, wysiada, przechadza się między drzewami. Potem wiozą go w kolejne miejsce i kolejne. Jeżdżą tak przez kilka dni duktami, on maca te drzewa, głaszcze, jak gdyby z nimi rozmawiał.
Nosi śnieżnobiałą, bujną brodę i ma przenikliwy wzrok wizjonera. Otoczone bukowymi lasami Bystřice pod Hostýnem na Morawach wybiera na siedzibę nowej fabryki. Dobrego drewna w okolicach pod dostatkiem, to zniweluje koszty transportu. Miasteczko małe, ale rąk do pracy nie brakuje. No i tanie te ręce.
Nie żałuje, że przyjął propozycję księcia. Wierzy, że to szczęście i opatrzność, ale książę Klemens Wenzel von Metternich nieodmiennie powtarza, że opatrzność opatrznością, ale gdyby nie talent i praca Michaela, niewiele miałby tu do zdziałania. Wypatrzył go na wystawie w Koblencji i bez ceregieli oznajmił: „W Boppard będzie pan zawsze biedny. Proszę przyjechać do Wiednia”.
Przyjechał, choć rodzinne miasteczko w Nadrenii-Palatynacie wciąż wspomina z rozrzewnieniem. Ojciec Franz Anton był grabarzem, jego uczyli na cieślę. Pierwszy własny warsztat otworzył w wieku 24 lat, tuż przed ożenkiem. Anna była płodna i pracowita, zajmowała się codziennością i dziećmi, on miał czas na eksperymenty.
Meble z giętego drewna to jego idée fixe. Nie te półkoliste oparcia krzeseł, które od XVIII wieku robią w Anglii, nie bostońskie elastic chair, w których rama oparcia, siedzisko i przednie nogi robione są z jednego giętego kawałka. On chce więcej. Szuka sposobu, by twarde drewno zmienić w elastyczny materiał.
Eksperymentuje z parą wodną, gotowaniem. W końcu mu się udaje: warstwowo klei w paski cienkie plastry drewna, gotuje w kleju, wiąże i wkłada do szerokich form giętarskich.
Potem udoskonala metodę: rozmiękczone drewno bukowe gotuje, umieszcza w półokrągłych formach, następnie suszy. W tym procesie naprężenia wewnętrzne materiału znikają i drewno zachowuje nadany kształt.
Tak właśnie to robią do dziś.
Michael kupuje fabryczkę kleju, co obniża koszty. Próbuje w Prusach opatentować autorską metodę gięcia drewna, ale utyka w biurokratycznych formalnościach. Patentuje za granicą, w Paryżu. Finansowo idzie mu słabo, zakład przynosi straty. Z nieba spada mu wystawa w Koblencji i książę Klemens. Sprzedaje fabrykę, pakuje Annę, dzieci i przenoszą się do Wiednia.
Są lata czterdzieste XIX wieku, Michael Thonet jest w pełni sił i możliwości, a miasto jakby stworzone dla niego. Produkuje krzesła, fotele bujane, komplety do jadalni i salonów. Przyucza synów do zawodu, jednocześnie nawiązuje współpracę z Carlem Leistlerem, modnym wiedeńskim stolarzem. Jako jego podwykonawca urządza wnętrza pałaców Liechtenstein i Schwarzenberg. W 1849 roku zakłada własną firmę, ale myśli już do przodu, nazywa ją Bracia Thonet. To od pięciu synów, oni z trzynaściorga dzieci przeżyli.
Dwa lata później na Wielkiej Wystawie Światowej w Londynie jego krzesło nr 1 zdobywa brązowy medal. Projektuje krzesło nr 4, zamawia je Café Daum, wkrótce każda wiedeńska kawiarnia chce mieć je na wyposażeniu. W 1856 roku patentuje metodę gięcia litego drewna pod wpływem pary wodnej, rok później uruchamia masową produkcję w fabryce mebli w Koryčanach na Morawach.
W 1859 roku Michael prezentuje światu swoje najsłynniejsze dzieło, krzesło nr 14, matkę i ojca wszystkich krzeseł. Proste, tanie, składa się z kilku elementów – giętego drewna bukowego i plecionki rattanowej. Sześć lat później trafia do masowej produkcji, kosztuje mniej niż butelka wina. W 1867 roku zdobywa złoty medal na Wystawie Światowej w Paryżu.
Gdy cztery lata później Michael Thonet umiera, jego meble cieszą się światową renomą, produkcja przynosi majątek, a synowie szukają kolejnych terenów do ekspansji.
Radomsko nie pojawia się przypadkiem. Miasteczko jest małe, leży między Częstochową a Piotrkowem Trybunalskim, w województwie kaliskim. Rosjanie właśnie przemianowali je na Nowo-Radomsk. Ma niewiele: ratusz, kościół pw. Świętego Lamberta w budowie, szkołę średnią, dwie szkoły elementarne, szpital Świętego Aleksandra, wybrukowany rynek i kilka takichże ulic. Działają tu fabryki tkacka i farbiarska oraz rzemieślnicy wraz z czeladzią i uczniami. W sumie głów jest niespełna 6 tysięcy, w tym połowa żydowskich. W mieście odbywa się dziesięć jarmarków w roku i jeden targ tygodniowo.
Ale ma Nowo-Radomsk jeszcze coś, prawdziwą żyłę złota, położoną ledwie pół kilometra od rynku. To Kolej Warszawsko-Wiedeńska, oddana do użytku w 1848 roku. Nie dość, że miasteczko łapie dzięki niej kontakt ze światem, to jeszcze chyba sam car w swoim majestacie i mądrości z namysłem się nad nim pochyla, bo cła w 1851 roku znosi i rynek rosyjski dla polskich towarów otwiera. A później, jakby specjalnie myśląc o Thonetach, dodaje do tych bonusów cło złotego, dzięki czemu co się tu produkuje, to z ochroną celną od razu.
Chwała Ci, Błogosławiona Protekcjo!
Bracia Thonet zjawiają się w Nowo-Radomsku na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku. Kupują od Jakuba Ginsberga młyn parowy oraz duży plac na wschód od stacji kolejowej. Transakcja, warta 34,5 tysiąca rubli, zostaje zawarta przed notariuszem Zborowskim w Częstochowie. W ciągu sześciu lat kupują jeszcze kilka nieruchomości, wszystkie w bezpośrednim sąsiedztwie stacji kolejowej.
Dyrektorem nowej fabryki i reprezentantem Thonetów jest Maksymilian Buch. Pilnuje na miejscu formalności i czuwa nad rozbudową. W 1884 roku zakład zatrudnia 422 robotników i rocznie produkuje 61 tysięcy sztuk mebli, głównie krzesła i stoliki. Eksportuje, rozrasta się, w 1893 roku ma już 678 pracowników, dwie olbrzymie maszyny parowe i jest największą fabryką w Nowo-Radomsku.
Ma też konkurencję. Michael Thonet był błyskotliwy, rozważny i pracowity, ale raz błądzi. Dwa lata przed śmiercią rezygnuje z trzydziestoletniego patentu, który na metodę gięcia drewna przyznał mu sam cesarz. Powstaje prężna konkurencja, która buduje fabryki i uruchamia produkcję na bazie thonetowskiej metody parowej. Braciom depcze po piętach firma Jakub i Józef Kohn. Nie dość, że dysponuje olbrzymimi lasami na Węgrzech, to jeszcze swoje zakłady uruchamia w pobliżu thonetowskich. W Westin, Cieszynie, Holeszowie. Ma wyszkolone ręce do pracy, ma przetestowane szlaki transportowe, nie ma skrupułów.
Kohnowie ściągają też do Nowo-Radomska. W 1884 roku kupują nieruchomości na zachód od linii kolejowej. Najpierw uruchamiają małą fabryczkę, zatrudniają ledwie 84 robotników i produkują 4,5 tysiąca mebli na rok. Ale rosną jak Thonety, ledwie w kilka lat zrównują się z nimi produkcją. Nawet pożar, który zmiata zakład z powierzchni ziemi w 1889 roku, nie przeszkadza im w ekspansji. Stawiają murowane hale, zaczynają jeszcze raz i wstają z kolan. Na początku XX wieku mają składy meblowe i sklepy w Warszawie na placu Teatralnym, w Petersburgu przy Newskim Prospekcie, w Moskwie na moście Kuźnieckim, dwa sklepy w Kijowie oraz składy i sklep w Rostowie nad Donem. Razem z fabryką w Nowo-Radomsku – 17 obiektów. Część lokalizacji, dziwnym trafem, pokrywa się z thonetowskimi. Kohnowie zatrudniają w mieście tysiąc ludzi, Thonetowie 800.
Za Thonetami i Kohnami ciągną do Nowo-Radomska Francuzi z Huty Bankowej. Od dawna w aliansie w Rosjanami, kontrolują kompleksy hutnicze w Królestwie i obwodzie donieckim. Pod koniec 1898 roku zakładają w Nowo-Radomsku Towarzystwo Metalurgiczne. Wybierają miasto, bo ma kolej, tanią siłę roboczą i przemysłową kulturę zaszczepioną przez zagranicznych stolarzy. Rok później dostają od naczelnika miasta pozwolenie na budowę zakładu mechaniczno-produkcyjnego do przerobu żelaza i stali. Staje między ulicami Kaliską a Rozalii i od północy graniczy z nieruchomościami Thonetów.
Produkcja rusza trzy lata później. Zakład pracuje na dwie zmiany, przyjmuje robotników powyżej piętnastego roku życia, dniówka trwa dziesięć godzin. Mają wolne niedziele i święta, za leczenie, lekarstwa i pobyt w szpitalu płaci firma, a zarobki dostają dwa razy w miesiącu.
Prawdziwa cywilizacja, choć na niemieckich i francuskich plecach tu zawędrowała.
*
Są rysowane ręcznie. Podstawowy arkusz to coś w rodzaju przewodnika po puzzlach, pokazuje ułożenie wszystkich pozostałych na mapie miasta. Jest bardzo zniszczony, od dołu podarty, brakuje fragmentów. W lewym dolnym rogu ręczny dopisek: „numeracja szkiców polowych od 1 do 159. Brak szkiców Nr 117 i 153 (nie przejęto z zas… – tu urwane). Skala 1:500”.
Na każdym arkuszu stempel. „Szkic polowy Nr. m. Radomska, woj. Łódzkie. Zdjęto podług stanu z 1933 roku. Mierniczy Przysięgły inż. Janusz Kahl”. I odręczny podpis.
Tak wygląda dowód.
Mówią, że byli. Na ulicy Joselewicza, na której przed drugą wojną stała synagoga, a dziś mieści się zakład energetyczny, jest granitowa tablica. Na niej napis: „W 65. rocznicę likwidacji przez niemieckich okupantów getta żydowskiego w Radomsku. Pamiętamy. Mieszkańcy miasta”.
Pamiętają?
Po drugiej stronie ulicy, przy skrzyżowaniu z Przedborską, rozpadający się dom, kiedyś należący do rabina. Spadkobiercy za granicą, kontakt utrudniony, to i zapada się w sobie rudera, jakby zasysana do wewnątrz ciążeniem przeszłości. Przy tej samej Przedborskiej, 3 kilometry na północny wschód, zarośnięty kirkut.
W sumie tyle.
Gdyby nie te mapy, byłoby prosto. Trochę dokumentów, trochę relacji, jakieś artykuły historyczne, można spać spokojnie. Kto zagląda do książek? Przecież aż do XIX wieku to ich wcale nie było. Król Władysław IV się postarał, dał miastu przywilej De non tolerandis Judaeis. Nawet tłumaczyć nie trzeba. Miasteczko było skromne, ale polskie. W 1791 roku ledwie 185 domów i 51 rzemieślników, najwięcej, bo 30, szewców. Była już szkoła miejska, kilka studzien publicznych, apteka, rozpoczęto brukowanie ulic i rynku. Były nawet przedmieścia, 30 domów na Bugaju.
No ale Prusaki znieśli prawo króla Władysława, to i zjechali. W ciągu kilkunastu lat tak wielu, głównie wiejskiej żydowskiej biedoty, że wydzielono im ulicę Strzałkowską na osiedlenie. Ale nie zostali tam, pociągnęli powoli do centrum, ulicami Fabianiego, Przedborską, potem na sam rynek, Reymonta i Kaliską.
W 1827 w Radomsku mieszkało już 369 Żydów na półtora tysiąca wszystkich mieszkańców. Mieli samodzielną gminę, uniezależnili się od kahału w Przedborzu. 15 lat później swój dwór chasydzki utworzył tu rabin Salomon Henoch Rabinowicz (a właściwie Szlomo Chanoch ha-Kohen Rabinowicz). Poważany w żydowskiej społeczności, znany w kraju, a i za granicą gdzieniegdzie też.
W 1889 roku z 8165 mieszkańców 4903 to Żydzi. 60 procent. Gmina uznawana jest za bogatą, Żydzi mają nieruchomości, fabryki, zakłady i hotele.
W opracowanym przez lokalnego fascynata historii Grzegorza Mieczyńskiego katalogu Firmy radomszczańskie w dwudziestoleciu międzywojennym jest 2,5 tysiąca firm. Katalog podzielono na cztery części: handel, rzemiosło i usługi, przemysł oraz bankowość. W każdej pozycji podstawowe dane: nazwa firmy, rodzaj działalności, adres. W części handlowej, pod literą „A”, 18 nazwisk przedsiębiorców, z tego 12 żydowskich. Pod „B” 80 nazwisk, żydowskich przedsiębiorców 52. Dalej podobnie. Można losować, wynik bez zmian.
W podsumowaniu Mieczyński pisze, że ponad połowa firm z kapitałem krajowym – z zagranicznym było w mieście przed drugą wojną światową ledwie sześć – należała do Żydów, w ich rękach pozostawały dwie trzecie sklepów, przewagę mieli również w przemyśle. Polsko-żydowska równowaga panowała w rzemiośle i usługach, jedynie w sektorze bankowym górowali Polacy.
A potem znikają. Ponad sto lat wspólnej historii i jakby świecę zdmuchnąć.
Przychodzą Niemcy, 20 grudnia 1939 roku otwierają w Radomsku getto, drugie w kraju po Piotrkowie Trybunalskim. Na powierzchni kilku kilometrów kwadratowych upychają Żydów z Radomska i okolic, w sumie 18 tysięcy. Brak jedzenia, tyfus, kto może, przedostaje się na aryjską stronę, szuka dojścia do dokumentów albo dobrych Polaków, którzy przechowają. Gehenna nie trwa długo. Jesienią 1942 roku Niemcy wywożą większość do Treblinki. Według wydanej w 2001 roku w Nowym Jorku The Encyclopedia of Jewish Life Before and During the Holocaust z 10 tysięcy radomszczańskich Żydów wojnę przeżywa 200–300 osób. W 1947 roku w Radomsku mieszkają tylko trzy rodziny żydowskie ocalałe z Zagłady.
Pstryk. Był człowiek, nie ma człowieka.
Zostaje wszystko inne. Kamienice, mieszkania, place. Ale o tym się nie mówi. Tyle lat po wojnie, po co sobie zaprzątać głowę kto, jak, od kogo. Zresztą, papierów nie ma, w czasie wojny przepadły.
Nie do końca. Są te mapy. Plotkują o nich ludzie, kto z budowlanką w mieście ma co wspólnego, w tajemnicy wspomni. Bardzo wartościowy historycznie dokument, na nim naniesione nazwiska wszystkich właścicieli nieruchomości sprzed wojny.
Ktoś coś słyszał, ktoś komuś coś mówił. Nikt nie wie nawet, jak się nazwisko tego Kahla pisze. I kim był. Kahl? Khal? Kal? Cal? Dopiero Tomasz Nowak, doktor historii, były dyrektor radomszczańskiego muzeum, potem jego pracownik, mówi:
– Słyszałem o mapach. Nie raz. Z różnych ust.
W Google’u fraza „mapa Kahla” nie występuje w kontekście Radomska, a jedynie niemieckiej miejscowości Kahla. Coś wyskakuje dopiero pod hasłem „Kahl geodeta”. W Wikipedii jest „Lista mierniczych przysięgłych w Polsce” z okresu międzywojennego, na niej Zofia Irena Maria Kahl i inżynier Janusz Kahl.
Wyrażenie „mapy Kahla” wskazuje na mężczyznę. Przy nazwisku data przysięgi (chyba mierniczego) – 16 listopada 1926 roku – oraz adres: Warszawa, Krakowskie Przedmieście 65, ul. Kapucyńska 15. Te same dane znajdują się w wydanym przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w 1932 roku Wykazie mierniczych przysięgłych,upoważnionych w myśl ustawy […] do wykonywania prac mierniczych na terenie całego Państwa.
Ktoś podaje kolejny trop. Jeśli gdzieś coś takiego może być, to tam, gdzie rozpatrywane są zadania i sprawy z zakresu geodezji. Na mocy reformy samorządowej z 1999 roku zostały przypisane do powiatów.
Bingo. Latem 2018 roku udaje mi się mapy obejrzeć, a część sfotografować.
Arkusz nr 91. Kwartał w centrum Radomska, między ulicami Przedborską, Długą (dziś Fabianiego) i Strzałkowską (dziś Krakowska). Porównuję budynki ze stanem obecnym. Kamienica na rogu Długiej i Przedborskiej stoi do dziś. Budynki przy Przedborskiej, łącznie z Jatkami, także. Układ urbanistyczny na rogu Przedborskiej i Strzałkowskiej (Krakowska i Wyszyńskiego) jest inny. Przy Długiej mało zmian.
Notuję nazwiska właścicieli. Ręczne pismo, niektóre trudno rozczytać. Berek Ofman, Herszka i dz. Szmulewicz, Michał Świderski, Szloma Dykerman, Rudolf Walenberg, Aleksander (nazwisko nieczytelne), Icek Heborst, małżeństwo Oczkowskich, Jan Humblet, Berek Grosman, Joska Rozensztajn, Joska Bosera, Chaim Humborg, Marceli Rykowski, Dawid (chyba Fajmnan), Moszek Kantor, Joachim Eichner.
Mapa o numerze 107. Zabudowa ulicy Żeromskiego, jej północno-zachodniej części, między jezdnią a rzeką Radomką. Też centrum. Kamienice dwu-, trzypiętrowe. Abram Brygiel, Laura Zajdman, Kazimiera, Ludwik i Władysław Sowińscy, Moszek i Abram Jakubowicz, Ignacy Adamkiewicz, Jocek Szapiro, Szmul Gluksman, Moszek Ofman, Michał Ofman.
I tak działka po działce, ulica po ulicy.
Przesyłam kilka zdjęć map osobie zajmującej się naukowo urbanistyką.
– Cudo. Istne cudo. Tu jest wszystko. Gdyby ktoś chciał odwzorować miasto z tamtego okresu, może to zrobić jota w jotę – komentuje. – Mogę zobaczyć oryginały?
Gdy relacjonuję historię map, mój rozmówca komentuje:
– Ależ to powinno być w rękach historyków, dla nich to nieocenione źródło! Albo w muzeum, na specjalnej, przygotowanej wokół tych map wystawie. Proszę zwrócić uwagę, jak one są dokładne. Zaznaczono nawet schody wejściowe do kamienic.
Sprawdzam, rzeczywiście. Schody, wejścia, balkony. Na wielu mapach dopiski i rysunki zrobione ołówkiem. Wygląda to tak, jakby po latach ktoś nanosił zmiany bądź potwierdzał stan faktyczny.
Odnajduję jeszcze jedną informację. „Gazeta Radomskowska”, wydanie z 2 sierpnia 1936 roku:
„Za pół roku Radomsko otrzyma plany pomiarowe. Pożyczkę jaką miasto otrzymało z Polskiego Banku Komunalnego w sumie 15-tu tysięcy złotych, wpłacono w ub. tygodniu na konta f. Inż Kahl w Warszawie na poczet dalszej należności za sporządzane plany dla naszego miasta. Firma Kahl zobowiązała się jednocześnie dostarczyć miastu wykończone plany w ciągu sześciu miesięcy. W ten sposób plany miasta będące na warsztacie od szeregu lat nareszcie znajdą się w ręku właściciela i na ich podstawie zarząd miasta będzie mógł przystąpić do racjonalnej i planowej rozbudowy miasta, jak regulacje ulic, powiększenie osiedla robotniczego i.t.p.”.
Mapy przez lata znajdowały się w starostwie. Dzwonię do byłych starostów, czy o nich słyszeli.
Mieczysław Zyskowski: – W ogóle.
Jerzy Kaczmarek: – Nigdy.
Obecna starosta Beata Pokora: – Mapy Kahla? Nie słyszałam o czymś takim.
*
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Andrzej Andrysiak
Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu
Warszawa 2022
Copyright © by Andrzej Andrysiak, 2022
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2022
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67075-39-8
Redakcja: redaktornia
Korekta: Adam Wencel
Opieka redakcyjna: Jaś Kapela
Zdjęcia na okładce: Marek Błachowicz, Karol Walaszczyk
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10, lok. 3
00-013 Warszawa
www.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek