Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziewczyna, która nie chciała umrzeć. Zabójca, który nie powinien istnieć…
Unikatowy i wciągający thriller. Emocjonująca podróż w czasie i w głąb mrocznego umysłu odrażającego psychopaty.
Lśniące dziewczyny Lauren Beukes to unikatowy i wciągający thriller. To emocjonująca podróż w czasie i w głąb mrocznego umysłu odrażającego psychopaty.
Jest każdym. Jest nikim. Jest zawsze… On PRZENOSI SIĘ w czasie!
Harper to psychopatyczny morderca, który przez dziesięciolecia tropi lśniące dziewczyny – błyskotliwe, inteligentne, młode kobiety. Gasi ich potencjał. Morduje jedną po drugiej, zostawiając przy zwłokach pamiątkę z przeszłości… Już je kiedyś nawiedził. Wypatrzył, gdy były dziećmi. Czekał na właściwy moment, śledził… Dziewięć kobiet – jego lśniące ofiary.
Kirby jest błyskotliwa i pewna siebie. Lśni. Miała nie mieć przyszłości, ale udało jej się niemożliwe – przeżyła próbę brutalnego morderstwa. Jest zdeterminowana i postanawia odnaleźć napastnika. Pomaga jej reporter „The Chicago Sun-Times”, który kilka lat wcześniej opisywał jej sprawę. Prawda i dowody, które odnajdą, będą przerażające i… niemożliwe!
Książka Beukes została brawurowo zekranizowana, a w serialu AppleTV+ występuje wielokrotnie nagradzana Elizabeth Moss, laureatka dwóch Złotych Globów oraz Primetime Emmy dla najlepszej aktorki za rolę June Osborne w dystopijnym serialu Opowieść podręcznej. Leonardo DiCaprio i Elisabeth Moss są producentami wykonawczymi serialu.
„[Beukes] ma ogromny talent – na jednej stronie potrafi połączyć humor, emocje i mrok – nic więc dziwnego, że stworzyła bestseller. Lśniące dziewczyny zapewniają jej miejsce w czołówce twórców literatury popularnej”. „USA TODAY”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Dla Matthew
Harper17 lipca 1974
Zaciska palce na pomarańczowym plastikowym kucyku tkwiącym w kieszeni sportowej marynarki. Dłoń ma mokrą od potu. Jest środek lata, zbyt gorąco na taki strój, ale nauczył się wkładać w tym celu coś jakby uniform, zwłaszcza dżinsy. Stawia długie kroki – jak człowiek, który mimo okaleczonej stopy idzie pieszo, bo ma coś do załatwienia. Harper Curtis nie jest pasożytem. A czas nie czeka na nikogo. No chyba że czeka.
Dziewczyna siedzi na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Jasne kościste kolana przypominające czaszki ptaków pokrywają plamy soku z trawy. Słysząc chrzęst jego butów na żwirze, podnosi wzrok, ale tylko na tyle, by mógł dostrzec, że pod gąszczem tłustych loków ma piwne oczy, potem uznaje go za nieciekawego i wraca do swoich spraw.
Harper czuje zawód. Wyobrażał sobie, że może są niebieskie, barwy jeziora w miejscu, gdzie znika linia brzegowa, przenosząc się na środek oceanu. Piwny brąz to kolor połowu krewetek, gdy prąd wynosi na płycizny muł z dna i ni cholery niczego nie widać.
– Co robisz? – pyta, starając się, by zabrzmiało to pogodnie.
Przykuca obok niej na zdeptanej trawie. Musi przyznać, że nie widział jeszcze dziecka o tak szalonej fryzurze. Wydaje się, jakby przez chwilę wirowała we własnej miniaturowej trąbie powietrznej unoszącej z ziemi najróżniejsze śmieci – garść zardzewiałych puszek, połamane koło od roweru leżące na boku ze szprychami sterczącymi ku niebu. Dziewczynka całą uwagę koncentruje na obitej filiżance odwróconej do góry dnem, tak że srebrzone kwiaty na krawędzi znikają w trawie. Odłamane ucho przybrało kształt dwóch tępych kikutów.
– Urządzasz sobie herbatkę, skarbie? – próbuje ponownie.
– To nie herbatka – mamrocze dziewczynka w okrągły jak płatek kołnierzyk kraciastej bluzki.
„Piegowate dzieci nie powinny być takie szczere. To do nich nie pasuje”, myśli Harper.
– Nie szkodzi – mówi głośno. – I tak wolę kawę. Mogę prosić o filiżankę, proszę pani? Czarną z trzema kostkami cukru, dobrze?
Sięga po obitą porcelanę, a dziewczynka z krzykiem odtrąca jego dłoń. Spod porcelany słychać niskie, gniewne brzęczenie.
– Jezu, co ty tam masz?
– To nie herbatka! To cyrk!
– Naprawdę? – Z powrotem włącza uśmiech, ten niemądry, świadczący, że nie traktuje siebie poważnie i inni też nie powinni. Ale grzbiet dłoni piecze w miejscu, gdzie go klepnęła.
Dziewczynka zerka na niego podejrzliwie nie dlatego, że obawia się, kim może być, co mógłby jej zrobić, ale dlatego, że ją drażni i nie rozumie jej. Harper rozgląda się uważnie i teraz to widzi: prymitywny cyrk. Ring w wielkim namiocie wyrysowany palcem na ziemi, lina zrobiona z rozpłaszczonej słomki do napojów opartej na dwóch puszkach, diabelski młyn z wygiętego koła od roweru opartego krzywo o krzak i dociśniętego kamieniem. Kartki wyrwane przez ludzi z kolorowych pism tkwią wepchnięte między szprychy.
Jego uwadze nie umyka fakt, że kamień podpierający koło idealnie pasuje do jego dłoni, ani to, z jaką łatwością ostre jak igły szprychy mogłyby wbić się prosto w oczy dziewczynki, wchodząc jak w galaretkę. Mocno zaciska dłoń na plastikowym kucyku w kieszeni. Wściekłe brzęczenie dobiegające spod filiżanki odbija się wibracjami wzdłuż kręgosłupa, szarpiąc za krocze. Filiżanka podskakuje, dziewczynka przyciska do niej dłonie.
– Rany! – wybucha śmiechem, przełamując zaklęcie.
– Faktycznie, rany! Masz tam lwa czy co? – Szturcha ją ramieniem i wykrzywioną buzię rozjaśnia uśmiech, choć jeszcze słaby. – Jesteś treserką zwierząt? Każesz mu skakać przez płonące obręcze?
Dziewczynka uśmiecha się szeroko, kropki piegów unoszą się na rumianych jak jabłka policzkach, między wargami błyskają białe zęby.
– Nie, Rachel mówi, że nie wolno mi się bawić zapałkami. Nie po ostatnim razie. – Ma krzywy kieł, lekko zachodzący na siekacze, a uśmiech z nawiązką wynagradza mętnobury kolor oczu, bo teraz Harper dostrzega w nich błysk i czuje w piersi, jakby odlatywał. Żałuje, że choć przez chwilę zwątpił w Dom. To ona. Jedna z nich. Jego lśniących dziewczyn.
– Harper – przedstawia się, wypuszczając powietrze i wyciągając rękę. Dziewczynka musi przycisnąć filiżankę drugą, żeby odpowiedzieć.
– Jest pan obcy?
– Już nie, prawda?
– Ja nazywam się Kirby, Kirby Mazrachi. Ale gdy dorosnę, zmienię to na Lori Star.
– Kiedy wyjedziesz do Hollywood?
Dziewczynka przysuwa do siebie po ziemi filiżankę, jeszcze bardziej rozwścieczając uwięzionego owada. Harper widzi, że popełnił błąd.
– Na pewno nie jest pan obcy?
– Chodzi mi o cyrk. No wiesz, co zrobi Lori Star? Będzie ćwiczyć na trapezie? Ujeżdżać słonie? Zostanie klaunem? – Przesuwa palcem nad górną wargą. – A może kobietą z wąsem?
Ku jego uldze mała zaczyna chichotać.
– Nieeee.
– Poskramiać lwy! Rzucać nożami! Połykać ogień!
– Będę chodzić po linie! Ćwiczyłam. Chce pan zobaczyć? – Zbiera się, by wstać.
– Nie, zaczekaj – odpowiada Harper z nagłą desperacją. – Mogę zobaczyć twojego lwa?
– Tak naprawdę to nie lew.
– Tylko tak mówisz – naciska.
– No dobrze, ale musi pan bardzo uważać. Nie chcę, żeby odleciał.
Odrobinę uchyla filiżankę. Harper kładzie głowę na ziemi, mrużąc oko, zapach zdeptanej trawy i czarnej ziemi dodaje mu otuchy. Coś porusza się pod porcelaną, kudłate nóżki, błysk żółci i czerni, do szczeliny zbliżają się czułki. Kirby z okrzykiem przyciska do podłoża filiżankę.
– Wielki ten trzmiel – chwali Harper, kucając z powrotem.
– Wiem – odpowiada z dumą dziewczynka.
– Bardzo go wystraszyłaś.
– Chyba nie chce występować w cyrku.
– Mogę ci coś pokazać? Będziesz musiała mi zaufać.
– Co to?
– Chcesz akrobatę na linie?
– Nie, ja...
Ale on zdążył już unieść filiżankę i chwycić w dłonie rozwścieczonego trzmiela. Wyrywaniu skrzydełek towarzyszy ten sam głuchy dźwięk, z jakim odrywa się ogonki od wiśni, jak wtedy gdy zbierał je przez cały sezon w Rapid City. Jeździł po całym cholernym kraju, uganiając się za pracą jak za suką w cieczce. Póki nie znalazł Domu.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyczy dziewczynka.
– Teraz potrzebny ci tylko lep na muchy. Rozepnij go między dwiema puszkami. Taki wielki robal powinien móc oderwać nóżki, ale klej go utrzyma i nie spadnie. Masz lep na muchy?
Stawia trzmiela na brzegu filiżanki, owad przywiera do krawędzi.
– Dlaczego to zrobiłeś? – Zaczyna bić go po ręce serią klapsów otwartą dłonią.
Zdumiewa go jej reakcja.
– Nie bawimy się w cyrk?
– Wszystko zniszczyłeś! Idź sobie! Idź sobie, idź sobie, idź sobie, idź sobie! – Zamienia się to w zaśpiew podkreślany kolejnymi uderzeniami.
– Chwila, chwileczkę. – Harper śmieje się, ale dziewczynka nie przestaje. Łapie ją za rękę. – Mówiłem serio, kurwa. Uspokój się, młoda damo.
– Nie wolno przeklinać! – krzyczy mała i wybucha płaczem.
Nie idzie tak, jak sobie zaplanował – jeśli w ogóle da się zaplanować pierwsze spotkanie. Harper czuje się zmęczony nieprzewidywalnością dzieci. To dlatego nie lubi dziewczynek, dlatego czeka, aż dorosną. Później wszystko będzie inaczej.
– No dobrze, przepraszam. Nie płacz, dobrze? Mam coś dla ciebie. Proszę, nie płacz. Spójrz. – W desperacji wyciąga pomarańczowego kucyka czy raczej próbuje to zrobić, bo głowa zwierzęcia plącze mu się w kieszeni i musi go wyrwać. – Masz. – Podsuwa jej gwałtownie zabawkę. Jeden z przedmiotów, które łączą wszystko. Z pewnością dlatego właśnie go zabrał. Tylko przez moment czuje cień niepewności.
– Co to?
– Kucyk, nie widzisz? Czy kucyk nie jest lepszy niż jakiś durny trzmiel?
– Nie jest żywy.
– Wiem przecież. Do diabła, po prostu go weź, dobrze? To prezent.
– Nie chcę go. – Pociąga nosem.
– Dobrze, czyli nie prezent, tylko depozyt. Przechowasz go dla mnie. Jak bank, kiedy zostawiasz w nim pieniądze.
Słońce praży niemiłosiernie, jest za gorąco na marynarkę. Harper nie może się skupić, chce tylko załatwić sprawę. Trzmiel spada z filiżanki i leży w trawie, wymachując nóżkami w powietrzu.
– No, może.
Już się uspokaja. Wszystko idzie jak trzeba.
– Przechowaj go bezpiecznie, dobrze? To bardzo ważne. Wrócę po niego, rozumiesz?
– Czemu?
– Bo go potrzebuję. Ile masz lat?
– Sześć i trzy czwarte. Prawie siedem.
– To świetnie. Naprawdę świetnie. Proszę, wszystko się obraca jak twój diabelski młyn. Spotkamy się, gdy będziesz dorosła. Wypatruj mnie, skarbie, dobrze? Wrócę po ciebie.
Wstaje, wycierając dłonie o nogawkę, odwraca się i przechodzi szybko przez parcelę, nie patrząc za siebie i tylko lekko kuśtykając. Dziewczynka odprowadza go wzrokiem. Widzi, jak przechodzi przez jezdnię i wspina się w stronę torów, a potem znika pośród drzew. Patrzy na plastikową zabawkę lepką od jego dłoni.
– Ach tak?! – krzyczy. – A ja nie chcę twojego durnego konika!
Rzuca go na ziemię, kucyk się odbija, a potem ląduje obok rowerowego diabelskiego młyna. Malowane oczy patrzą pusto na trzmiela, który zdołał się obrócić i odpełza w piasku.
Ale później dziewczynka po niego wraca. Oczywiście, że wraca.
Harper20 listopada 1931
Piasek ustępuje mu pod stopami, nie, nie piasek, cuchnące, lodowate błocko, które wciska się do butów i wsiąka w skarpetki. Harper klnie pod nosem, nie chcąc, by tamci usłyszeli.
– Widzisz go?! Masz go?! – wrzeszczą do siebie w ciemności.
Gdyby woda nie była tak cholernie zimna, zaryzykowałby i popłynął, by uciec. Ale już i tak dygocze gwałtownie w porywach wiatru znad jeziora, który szczypie go i kłuje, przenikając przez koszulę. Jego płaszcz wciąż leży za meliną, umazany krwią tego parszywego kundla.
Zaczyna brodzić przez plażę, lawirując między śmieciami a gnijącymi kłodami drewna. Błoto przy każdym kroku wsysa mu stopy. Harper kuli się za budą na skraju wody, zbudowaną z kartonów i oblepioną papą. Światło lampy przenika przez pęknięcia i łaty w kartonie, sprawiając, że cała konstrukcja świeci. Nie może zrozumieć, czemu ludzie budują tak blisko jeziora, jakby sądzili, że najgorsze już się stało i gorzej być nie może. Nie żeby ludzie srali na płyciznach. Nie żeby woda wzbierała po deszczach i zmywała całe cholerne śmierdzące Hooverville, osadę zapomnianych ludzi, którym pech wniknął głęboko w kości. Nikt za nimi nie tęskni. Tak jak nikt nigdy nie będzie tęsknił za pieprzonym Jimmym Grebe’em.
Nie spodziewał się, że Grebe będzie tak krwawić. Nie doszłoby do tego, gdyby sukinkot walczył uczciwie. Ale był gruby, pijany i zdesperowany. Nie mógł trafić Harpera, więc próbował złapać go za jaja. Harper poczuł, jak grube paluchy skurkowańca chwytają jego spodnie. Jeśli gość bije się nieczysto, ty odpowiadaj jeszcze gorzej. To nie Harpera wina, że ostra krawędź szkła trafiła w tętnicę. Celował w twarz Grebe’a. Do niczego by nie doszło, gdyby ten paskudny gruźlik nie napluł na kartę. Jasne, Grebe otarł krwawą flegmę rękawem, ale wszyscy wiedzieli, że choruje na suchoty i wykasłuje zarazę w zakrwawioną chustkę. Choroby, nędza i napięte nerwy ludzi. Oto koniec Ameryki.
Spróbujcie powiedzieć to „burmistrzowi” Klaytonowi i jego bandzie mściwych fiutów, nadętych, jakby mogli tu rządzić. Ale tu nie ma żadnego prawa. Ani pieniędzy. Szacunku. Widział znaki – i nie tylko tablice z napisem „Przejęte przez bank”.
„Powiedzmy to sobie szczerze, Ameryka sobie zasłużyła”, myśli.
Na plażę pada jasna smuga światła zatrzymująca się na bliznach, które pozostawił w błocie. Potem jednak latarka umyka w inną stronę, a drzwi szopy otwierają się, wypuszczając falę światła, za którą pojawia się wychudzona kobieta o szczurzych rysach. Jej twarz w blasku lampy naftowej jest ściągnięta i szara jak u wszystkich w tej okolicy, zupełnie jakby tutejsze burze piaskowe zniszczyły nie tylko plony, lecz także wszelkie ślady ludzkiej indywidualności. Na chude ramiona niczym szal zarzuciła ciemną sportową marynarkę o trzy rozmiary za dużą. Gruba wełna. Wydaje się ciepła. Harper wie, że jej ją odbierze, nim jeszcze uświadamia sobie, że jest ślepa. Oczy ma puste, jej oddech cuchnie kapustą i próchniejącymi zębami. Wyciąga rękę, żeby go dotknąć.
– Co się dzieje? – pyta. – Dlaczego krzyczą?
– Wściekły pies – odpowiada Harper. – Gonią go, powinna pani wrócić do środka.
Mógłby zerwać jej okrycie i odbiec, ale jeśli krzyknie? Albo będzie walczyć?
Kobieta łapie go za koszulę.
– Zaczekaj – mówi. – To ty? Ty jesteś Bartek?
– Nie, proszę pani. Nie ja.
Próbuje odgiąć jej palce, głos kobiety wznosi się nerwowo, nagląco. Za chwilę zwróci czyjąś uwagę.
– Ależ tak. To musisz być ty. Mówił, że się zjawisz. – Jest na granicy histerii. – Mówił, że...
– Ciii, już dobrze.
Harper bez cienia wysiłku podnosi przedramię do jej gardła i napiera całym ciężarem, popychając kobietę na ścianę rozklekotanej budy. Tylko po to, by ją uciszyć, wmawia sobie. Trudno krzyczeć ze zmiażdżoną tchawicą. Jej usta wydymają się i otwierają, oczy wychodzą na wierzch, przełyka gwałtownie w proteście, obraca dłonie uczepione jego koszuli, jakby wykręcała pranie. A potem chude kurze łapki odpadają i osuwa się ciężko na ścianę. Harper pochyla się z nią i kładzie ją łagodnie, ściągając marynarkę z jej ramion.
Ze środka szopy patrzy na niego chłopczyk. Oczy ma tak wielkie, że mogłyby połknąć go całego.
– Na co się gapisz? – syczy Harper, wciskając dłonie w rękawy. Marynarka jest za duża, ale nie szkodzi. Coś brzęczy w kieszeni; jeśli ma szczęście, może jakieś drobne. Ale wkrótce okaże się, że coś znacznie lepszego. – Wracaj do środka. Twoja matka musi się napić wody. Źle się czuje.
Dziecko wciąż się gapi, a potem nie zmieniając miny, otwiera oczy i wydaje rozdzierający wrzask, ściągający przeklęte latarki. Promienie światła padają na drzwi i leżącą kobietę, ale Harper już biegnie. Jeden z pomagierów Klaytona, a może i sam samozwańczy burmistrz, krzyczy:
– Tam!
I stado mężczyzn rzuca się za nim po plaży.
Harper przemyka przez labirynt szałasów i namiotów rozstawionych chaotycznie i przytulonych do siebie tak, że między nimi pozostaje ledwie dość miejsca na wózek.
„Owady mają więcej rozsądku”, myśli, skręcając w stronę Randolph Street.
Nie uwzględnia tego, że ludzie mogą zachowywać się jak termity. Nadeptuje na brezent i wpada do środka, w dół wielkości skrzyni pianina, lecz zdecydowanie głębszy, wydrążony w ziemi. Ktoś urządził w środku proste schronienie i jedynie przymocował osłonę do ziemi, by się ukryć.
Ląduje ciężko. Lewą piętą uderza w krawędź palety z posłaniem, czuje ostre szarpnięcie niczym pękającej struny gitary. Potykając się, leci na domowej roboty kozę, której krawędź trafia go pod żebra i pozbawia tchu. Ma wrażenie, jakby kula przeszyła jego kostkę, choć nie słyszał strzału. Brak mu powietrza, by krzyknąć, tonie w zwojach brezentu, który spada na niego. Znajdują go tam, szamoczącego się bezradnie i przeklinającego pod niebiosa cholernego włóczęgę, któremu brak nawet materiałów i umiejętności, by zbudować porządne lokum. Mężczyźni zbierają się na brzegach kryjówki, złowieszcze sylwetki widoczne w ostrym blasku latarek.
– Nie możesz sobie tu przyłazić i robić, co ci się żywnie podoba – mówi Klayton głosem niedzielnego pastora.
Harperowi w końcu udaje się złapać oddech. Każdy kolejny boli jak ostry atak kolki; z pewnością złamał żebro i zrobił sobie coś gorszego w stopę.
– Musisz szanować swoich sąsiadów, a sąsiedzi muszą szanować ciebie – ciągnie Klayton.
Harper słyszał, jak powtarzał te słowa na spotkaniach mieszkańców, tłumacząc, że muszą spróbować dogadać się z właścicielami po drugiej stronie – tymi samymi, którzy przysyłali urzędników, by przypinali do wszystkich namiotów i szałasów ostrzeżenia, że mają siedem dni na opuszczenie terenu.
– Trudno kogoś szanować, kiedy się nie żyje – odpowiada Harper ze śmiechem, choć bardziej przypomina to jęk i wywołuje ostry ból brzucha. Zastanawia się, czy mają w dłoniach strzelby. Mało prawdopodobne. I dopiero gdy jeden z promieni opuszcza jego twarz, dostrzega, iż uzbroili się w rurki i młotki. Znów czuje ucisk w żołądku. – Oddajcie mnie policji – rzuca z nadzieją.
– Nie – oznajmia Klayton. – Nie ma tu dla nich miejsca. – Macha latarką. – Wyciągnijcie go, chłopcy, zanim Chinol Eng wróci do swojej dziury i zastanie w niej tego skórkowanego dzikiego lokatora.
I wtedy pojawia się kolejny znak, równie jasny jak świt, który zaczyna wypełzać zza horyzontu za mostem. Nim bandziorom Klaytona udaje się zejść trzy metry w dół, by go dopaść, zaczyna padać deszcz wielkimi, zimnymi, piekącymi kroplami. A z drugiej strony obozu słychać krzyki.
– Policja! To nalot!
Klayton odwraca się i naradza ze swoimi. Brzmią jak małpy bełkoczące i wymachujące rękami. A potem pośród deszczu rozbłyska jęzor płomienia, rozjaśniając niebo i gwałtownie kończąc ich dyskusje.
– Hej, zostawcie to!
Od strony Randolph Street dobiega wściekły wrzask, a potem kolejny.
– Mają benzynę!
– Na co czekacie? – pyta cicho Harper pośród bębnienia deszczu i krzyków.
– Ty zostań tutaj. – Klayton wskazuje go rurką. Sylwetki się rozbiegają. – Jeszcze z tobą nie skończyliśmy.
Nie zważając na chrzęst połamanych żeber, Harper opiera się na łokciach, pochyla naprzód, chwyta brezent wciąż uczepiony gwoździ z jednego boku i szarpie, lękając się nieuniknionego. Ale gwoździe trzymają. Z góry wciąż słyszy nieznoszący sprzeciwu głos poczciwego burmistrza, przekrzykujący wrzawę, kierowany do niewidocznych osób.
– Macie nakaz sądowy? Myślicie, że możecie tak sobie przychodzić tutaj i palić ludziom domy po tym, jak wszystko straciliśmy?
Harper chwyta mocno gruby fałd materiału i zapierając się zdrową stopą o wywróconą kozę, próbuje się podnieść. Kostką uderza o ścianę z ziemi, nagły ostry ból na moment go oślepia. Krztusi się, wymiotując długim pasmem flegmy i śliny zabarwionej krwią. Uczepiony brezentu mruga gwałtownie, próbując przegnać czarne plamy rozkwitające przed oczami, aż w końcu znów zaczyna widzieć.
Łoskot deszczu zagłusza krzyki. Kończy mu się czas. Zaczyna się wspinać po tłustym, mokrym brezencie, powoli przesuwając dłonie. Jeszcze rok temu nie dałby rady, ale po dwunastu tygodniach wbijania gwoździ w podkłady kolejowe w Nowym Jorku jest silny jak parszywy orangutan, którego oglądał kiedyś na jarmarku. Małpiszon rozerwał wówczas arbuza na pół gołymi łapami.
Brezent wydaje złowieszczy szelest protestu, grożąc, że pośle go z powrotem w głąb przeklętej dziury. Ale nie pęka i Harper z wdzięcznością wypełza na powierzchnię, nie przejmując się tym, że gwoździe rozdrapują mu pierś. Później, kiedy w bezpiecznym miejscu obejrzy rany, zauważy, iż szramy przypominają ślady pozostawione na nim przez pełną entuzjazmu dziwkę.
Leży twarzą w błocie, chłostany strugami deszczu. Krzyki oddaliły się, choć powietrze cuchnie dymem, a blask pół tuzina pożarów miesza się z szarym blaskiem świtu. Gdzieś z daleka, może z okna mieszkania dobiega dźwięk muzyki, być może lokatorzy podziwiają brutalne widowisko.
Harper zaczyna czołgać się w błocie. Jego głowę przeszywają rozbłyski bólu, a może naprawdę błyska? To coś w rodzaju ponownych narodzin. Stopniowo udaje mu się dźwignąć z ziemi i kiedy znajduje dostatecznie długi i mocny kawał drewna, by się oprzeć, zaczyna kuśtykać.
Lewa stopa odmawia posłuszeństwa. Powłóczy nią, ale idzie dalej przez deszcz i ciemność, oddalając się od płonących slumsów.
Nic nie dzieje się bez powodu. Dzięki temu, że go zmusili do odejścia, znalazł Dom. Dzięki temu, że zabrał marynarkę, ma klucz.
Kirby18 lipca 1974
To ta pora nocy, gdy ciemność wydaje się ciążyć, kiedy pociągi przestały już jeździć, ruch uliczny ustał, ale ptaki jeszcze nie śpiewają. Prawdziwie upalna noc, lepkie gorąco ściągające robactwo. Ćmy i latające mrówki uderzają o lampę na werandzie, wybijając nierówny rytm. Gdzieś pod sufitem jękliwie brzęczy komar.
Kirby leży w łóżku. Nie śpi. Gładzi nylonową grzywę kucyka i słucha nocnych odgłosów domu jęczącego niczym pusty żołądek. Rachel nazywa to „osiadaniem”. Ale Rachel tu nie ma. Jest późno czy może wcześnie, a Kirby nie jadła nic oprócz stęchłych płatków kukurydzianych na dawno minione śniadanie. Słyszy też dźwięk nienależący do odgłosów „osiadania”.
– To stary dom – szepcze do kucyka. – Pewnie to przez wiatr.
Tyle że drzwi werandy zamykają się na haczyk i nie powinny trzaskać. Podłoga nie powinna skrzypieć jak pod ciężarem włamywacza zbliżającego się na palcach do jej pokoju, niosącego czarny worek, w który wepchnie ją i wyniesie. A może to żywa lalka ze strasznego programu telewizyjnego, którego nie powinna oglądać, drepcząca na małych plastikowych nóżkach?
Kirby odrzuca kołdrę.
– Pójdę sprawdzić, dobrze? – mówi do kucyka, bo nie jest w stanie znieść myśli, że miałaby czekać na przyjście potwora.
Podkrada się do drzwi, które jej matka pomalowała w egzotyczne kwiaty i splątane pnącza, kiedy wprowadziły się tu cztery miesiące wcześniej, gotowa trzasnąć nimi w twarz człowieka (bądź stwora) wspinającego się po schodach.
Staje za drzwiami niczym za tarczą, wytężając słuch i odrywając palcami szorstką farbę. Jedną z lilii tygrysich oskubała już do gołego drewna. Czuje mrowienie palców. Cisza dźwięczy jej w głowie.
– Rachel? – szepcze Kirby, ale zbyt cicho, by usłyszał ją ktokolwiek prócz kucyka.
Gdzieś z bliska dobiega łomot, potem trzaśnięcie i dźwięk czegoś tłuczonego.
– Szlag!
– Rachel? – powtarza głośniej Kirby. Serce turkocze jej niczym wczesny pociąg.
Po długiej ciszy słyszy w końcu głos matki.
– Wracaj do łóżka, Kirby, nic mi nie jest.
Kirby wie, że kłamie. Ale przynajmniej to nie Gadająca Tina, Żywa Lalka-Zabójczyni.
Daje spokój farbie i na bosaka przechodzi przez korytarz, omijając odłamki tłuczonego szkła połyskujące niczym diamenty wśród zwiędłych róż o pomarszczonych liściach i gąbczastych główkach w kałuży cuchnącej stęchłej wody. Czekają na nią uchylone drzwi.
Każdy nowy dom jest starszy i bardziej zniszczony niż poprzedni, choć Rachel zawsze maluje drzwi, szafki, a czasem też podłogę, by stał się ich własny. Razem wybierają obrazki z wielkiej szarej księgi rysunków Rachel: tygrysy, jednorożce, świętych, brązowe dziewczęta z wysp z kwiatami we włosach. Dzięki temu Kirby orientuje się, gdzie są. W tym domu na szafce kuchennej nad piecykiem wymalowały roztapiające się zegary, co oznacza, że lodówka stoi po lewej, a łazienka jest pod schodami. Choć jednak rozkład każdego domu się zmienia – czasem mają podwórko, czasem w sypialni Kirby jest szafa, czasem poszczęści jej się i dostanie też półki – pokój Rachel zawsze pozostaje niezmienny. Przypomina jej piracką rzeczkę skarbów (beczkę, poprawia matka, ale Kirby wyobraża sobie magiczną, ukrytą rzeczkę, taką, do której można wpłynąć, jeśli ma się szczęście i odpowiednią mapę). Wszędzie walają się sukienki i chusty, jakby rozrzuciła je w gniewie piracka cygańska księżniczka. Na złotych zawijasach ramy owalnego lustra dynda kolekcja sztucznej biżuterii. Lustro to pierwszy przedmiot, jaki wiesza Rachel, gdy przenoszą się w nowe miejsce, nieodmiennie obijając sobie kciuk młotkiem. Czasami bawią się w przebieranki: Rachel obwiesza Kirby wszystkimi naszyjnikami i bransoletkami, nazywając ją swoją małą choineczką, choć są Żydówkami – może pełnymi, a może w połowie.
W oknie wisi kolorowa szklana ozdoba. W popołudniowym słońcu rzuca na pokój roztańczone tęcze przemykające po nachylonym stole do szkicowania, omiatając ilustrację, nad którą Rachel akurat pracuje.
Kiedy Kirby była mała i wciąż mieszkały w mieście, Rachel ustawiała kojec obok stołu, by Kirby mogła raczkować po całym pomieszczeniu, nie przeszkadzając jej w pracy. Rysowała wtedy dla pism kobiecych, ale teraz „mój styl wyszedł z mody, skarbie – to bardzo kapryśny świat”. Kirby lubi dźwięk tego słowa, kapryśny, pryśny, tryśny, podoba jej się też rysunek matki: puszczająca oko kelnerka, balansująca dwoma stosami ociekających masłem naleśników. Widzi go za każdym razem, gdy mijają Naleśnikownię Doris w drodze do sklepiku na rogu.
Teraz jednak szklany ornament jest zimny i martwy, a złocisty szal narzucony na lampę przy łóżku sprawia, że cały pokój wydaje się żółty, aż mdły. Rachel leży na łóżku, przykrywając twarz poduszką, wciąż ubrana, nawet ma buty na nogach. Pod czarną koronkową sukienką jej klatka piersiowa unosi się gwałtownie, jakby miała czkawkę. Kirby stoi w kącie, błagając w duchu, by matka ją zauważyła. Ma wrażenie, że głowa napęczniała jej słowami, których nie potrafi wypowiedzieć.
– Leżysz w łóżku w butach – udaje jej się wykrztusić w końcu.
Rachel podnosi poduszkę z twarzy i patrzy na córkę zapuchniętymi oczami. Tusz pozostawił na poszewce czarną plamę.
– Wybacz, skarbie – szczebiocze.
„Szczebiot” kojarzy się Kirby z dźwiękiem łamanego zęba, kiedy Melanie Ottesen spadła, gdy wspinała się po linie. Albo obtłuczonych szklanek, z których nie można już bezpiecznie pić.
– Musisz zdjąć buty!
– Wiem, skarbie. – Rachel wzdycha. – Nie krzycz. – Zsuwa palcami stóp brązowoczarne sandałki i pozwala, by spadły na podłogę. Przekręca się na brzuch. – Podrapiesz mnie po plecach?
Kirby włazi na łóżko i siada obok niej, krzyżując nogi. Włosy matki pachną dymem. Przesuwa paznokciem, podążając za wzorem koronki.
– Dlaczego płaczesz?
– Tak naprawdę nie płaczę.
– A właśnie, że tak.
Matka wzdycha.
– Po prostu to te dni w miesiącu.
– Zawsze tak mówisz. – Kirby wydyma usta, potem dodaje po namyśle: – Mam kucyka.
– Nie stać mnie, żeby ci kupić kucyka. – Głos Rachel brzmi marzycielsko, sennie.
– Nie, już go mam – wyjaśnia zniecierpliwiona Kirby. – To dziewczynka. Pomarańczowa. Ma motylki na pupie, brązowe oczy, złote włosy i wygląda trochę głupawo.
Matka ogląda się na nią przez ramię zachwycona.
– Kirby, czy ty go ukradłaś?!
– Nie! To był prezent, nawet go nie chciałam.
– No to w porządku.
Matka ociera oczy wierzchem dłoni, pozostawiając na powiekach smugę tuszu niczym maskę włamywacza.
– To mogę go zatrzymać?
– Oczywiście, że możesz. Możesz robić niemal wszystko, co chcesz. Zwłaszcza z prezentami. Nawet roztrzaskać je na milion miliardów kawałków.
„Jak wazon w korytarzu”, myśli Kirby.
– Dobrze – odpowiada z powagą. – Włosy dziwnie ci pachną.
– I kto to mówi? – Śmiech matki jest niczym tęcza tańcząca w pokoju. – Kiedy ostatnio myłaś swoje?