Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 27.05.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
POD WODAMI ZATOKI LÜDERITZ (NAMIBIA) NURKOWIE ODKRYLI, ŻE SHARK ISLAND OTACZAJĄ LUDZKIE KOŚCI I ZARDZEWIAŁE STALOWE KAJDANY. LUDZIE, KTÓRYCH ZMUSZONO DO ICH NOSZENIA, A KTÓRYCH SZCZĄTKI LEŻĄ POD WODĄ, ZOSTALI NIEMAL CAŁKOWICIE WYMAZANI Z NAMIBIJSKIEJ I ŚWIATOWEJ HISTORII. NAZWY LUDÓW, DO KTÓRYCH NALEŻELI – HEREROWIE, WITBOOIOWIE NAMA, NAMA Z BETHANIE – DLA WIĘKSZOŚCI LUDZI SPOZA NAMIBII NIC NIE ZNACZĄ.
12 maja 1883 roku niemiecka flaga została podniesiona na wybrzeżu Afryki Południowo-Zachodniej, współczesnej Namibii, co zapoczątkowało budowę niemieckiego imperium kolonialnego w Afryce. Wraz z przybyciem sił kolonialnych rozpoczęły się brutalne represje, które przerodziły się w otwartą wojnę eksterminacyjną. Tysiące rdzennych mieszkańców zostało zabitych lub wypędzonych na pustynię, gdzie czekała ich śmierć. Do 1905 roku ocalałych umieszczono w obozach koncentracyjnych, gdzie byli systematycznie głodzeni i zmuszani do pracy na śmierć.
Lata później ludzie i idee, które stały za czystkami etnicznymi w Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej, wpłynęły na formowanie się partii nazistowskiej.
Ludobójstwo Hererów i Nama było celowo ukrywane przez niemal stulecie. Odkrycie grobów ofiar, ponowne ujawnienie tej historii podważają przekonanie, że nazizm był jedynie aberracją w historii Europy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 513
Rok wydania: 2025
Książka ta poświęcona jest pamięci
Jørna Wulffa
Karen Wulff
Olorunjube Franklina Ojomo
WSTĘP
CELA NUMER 5
14 października 1946 roku o godzinie 22.00 szeregowy Harold F. Johnson z kompanii C 26. regimentu piechoty armii Stanów Zjednoczonych przeszedł korytarzem prowadzącym do celi numer 5. Zająwszy stanowisko, na którym miał spędzić następne kilka godzin, zajrzał przez wizjer do celi. „Więzień leżał na plecach, z rękoma wzdłuż ciała, na kocu – zeznawał potem przed komisją śledczą Johnson. – Pozostawał w tej pozycji przez około pięć minut, nawet nie drgnąwszy”. Około 22.40 – informował Johnson – jeniec „złożył ręce na piersi, splótł palce i zwrócił głowę w stronę ściany (…). Leżał tak przez dwie albo trzy minuty. (…) Później zdawało się, że stężał i zaczął wydawać ustami odgłosy dmuchania i krztuszenia się”. Szeregowy Johnson podniósł alarm i zawołał dowódcę zmiany, porucznika Cromera, który głośno zbiegł spiralną klatką schodową z piętra wyżej. Za nim przybiegł więzienny kapelan, kapitan Henry Gerecke. Dopiero kiedy byli wszyscy trzej, Johnson otworzył drzwi do celi. Cromer ominął pozostałych i wpadł pierwszy, za nim kapelan, a na końcu Johnson „trzymając światło”. Kapelan Gerecke schylił się i chwycił więźnia za prawie ramię, które zwisało bezwładnie z metalowego łóżka. Gorączkowo szukał pulsu, po czym powiedział: „Mój Boże, ten człowiek nie żyje”[1].
Więzień, który leżał martwy w celi numer 5 więzienia w Norymberdze, z resztkami ampułki z cyjankiem w ustach, był niegdyś premierem Prus, przewodniczącym Reichstagu, dowódcą budzącego największy lęk lotnictwa Europy, a także bezwzględnym zarządcą, odpowiedzialnym za wyniszczającą eksploatację Europy Wschodniej. Uważał się – i zaledwie kilka tygodni wcześniej przechwalał się tym przed swoimi strażnikami – za „postać historyczną” oraz był przekonany, że „za pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat” w całych Niemczech będą stać jego pomniki. Nazywał się Hermann Göring i w ostatnich chwilach swojego dziwnego życia udało mu się oszukać kata, popełniając samobójstwo zaledwie dwie godziny przed planowaną egzekucją.
***
Siedem miesięcy wcześniej, w mowie otwierającej proces głównych niemieckich zbrodniarzy wojennych, amerykański Główny Prokurator, Robert H. Jackson, określił procesy norymberskie jako „największe seminarium historyczne w dziejach”. Samo wniesienie sprawy wymagało wielkiej pracy: ekipa badaczy, historyków, tłumaczy, archiwistów, dokumentalistów zebrała i skatalogowała, oszacowała i wyliczyła wszystkie akty przemocy i zbrodnie, jakie popełniono w czasie dwunastu lat istnienia „Tysiącletniej Rzeszy” Hitlera. Z tych milionów indywidualnych tragedii stworzono akt oskarżenia. Dokumenty wskazujące na udział w tych zbrodniach dwudziestu trzech oskarżonych powielono, zindeksowano i przetłumaczono na francuski, rosyjski i angielski. Przygotowywanie sprawy przez prokuratorów mogło trwać dłużej niż rządy nazistów. Sam akt oskarżenia składał się z dwudziestu czterech tysięcy słów, a jego oficjalne odczytanie zabrało pierwsze trzy dni rozprawy.
W trakcie procesu oskarżonych pogrążyła dokumentacja ich własnych uczynków. Złożone przez nich podpisy na oficjalnych dokumentach świadczyły przeciwko nim. Odczytano im – a czasem wykrzyczano – obciążające ich stenogramy ze spotkań oraz podjęte przez nich uchwały. O swoich wstrząsających doświadczeniach opowiedzieli ci, którym udało się przeżyć więzienia i obozy koncentracyjne. Zapewne nigdzie i nigdy indziej praca historyków i archiwistów nie została wykorzystana w tak dramatycznym celu. Za naszych czasów dramaturgię Norymbergi do pewnego stopnia przypominała jeszcze tylko Komisja Prawdy i Pojednania, utworzona w Republice Południowej Afryki po upadku apartheidu.
To, co wydarzyło się w Norymberdze między listopadem 1945 roku a październikiem roku 1946, było czymś więcej niż tylko procesem – było wyszukanym zwieńczeniem ogromnych zbiorowych egzorcyzmów odprawionych na całym narodzie niemieckim. Alianci uważali, że osądzenie pozostałych przy życiu członków nazistowskiej elity stanie się kluczowym momentem „denazyfikacji” Niemców. To, jak będzie wyglądał powojenny porządek, miało po części wynikać z tego, czy pobici i wyczerpani Niemcy zechcą odrzucić nazizm. Największe miasta leżały w gruzach, pięć milionów Niemców zginęło lub zmarło, a terytorium kraju znajdowało się pod okupacją czterech państw. Wszyscy, z wyjątkiem najbardziej fanatycznych nazistów, byli gotowi przyznać, że Trzecia Rzesza była nieszczęściem niebywałych rozmiarów. Kiedy w trakcie procesów norymberskich zostali skonfrontowani z nieprzyjemną prawdą na temat tego, co uczyniły nazistowskie Niemcy, niektórzy doszli jednak do innych wniosków. Nazistowscy przywódcy na ławie oskarżonych oraz tysiące tych, którzy wykonywali rozkazy, zaczęli być postrzegani jako „inni”. Ich działania były nieludzkie, a zatem, być może, nie byli ludźmi. Mając takich przywódców, Trzecia Rzesza była zdolna popełnić czyny potworne i dotychczas niespotykane w dziejach ludzkości. Wniosek był taki, że nazizm był jakimś wypaczeniem, brakiem ciągłości europejskiej historii.
To jednak nic innego jak tylko powojenny mit: pocieszająca fantazja, że naziści byli jakimiś potworami, a ich zbrodnie unikalne i niemające precedensu w historii. Tak nie było. Duża część nazistowskiej ideologii i wiele zbrodni popełnionych w jej imieniu wpisywało się w pewien istniejący wcześniej nurt europejskiej historii. Nazizm był zarazem kulminacją i wypaczeniem wielu dekad historii i filozofii nie tylko niemieckiej, ale też europejskiej. Po części był zwieńczeniem teorii i praktyki, które Europejczycy rozwijali – i udoskonalali – w czasie imperialistycznego podboju odległych zakątków świata. Nie oznaczało to wcale, że na tym gruncie nieunikniony był rozwój nazizmu, ale z pewnością fakt ten sprawia, że łatwiej go zrozumieć. Wszystkie historyczne precedensy zostały jednak w Norymberdze zamiecione pod dywan. Na „największym seminarium historycznym” nie spojrzano bowiem wystarczająco daleko w przeszłość.
***
Procesy norymberskie zaczęły się od roku 1914, w którym nad Europą zaczęło dominować nowe barbarzyństwo. Dla państw oskarżycielskich to był rok zerowy. Wszystkie zgadzały się co do tego, że to I wojna światowa rozpoczęła dramat, który zapoczątkował ścieżkę prowadzącą do horrorów II wojny. Pokolenie, które okaleczyło swój kontynent, samo oszpeciło się ideologicznie i politycznie. Narodowościowe niesnaski i trauma wywołana przez masowe, zmechanizowane zabijanie zasiały ziarna okrucieństwa, które legło u podstaw nazizmu. Wszystko to, co było przed Sommą, Verdun i Ypres, traktowano w Norymberdze jako nieistotny szczegół. Zakładano, że ideologia nazistowska w gotowej formie wyłoniła się z chaosu i rozczarowań, które spowodowała klęska Niemiec w roku 1918.
Ta wąska perspektywa historyczna była czymś powszechnym – proces Hermanna Göringa był w tym względzie (choć chyba tylko w tym) typowy. Kiedy rankiem 13 marca rozpoczęły się przesłuchania, Göringa poproszono o „krótkie streszczenie swojego życia do roku 1914”. Sędzia przewodniczący kilkakrotnie podkreślał potrzebę zwięzłości. Dopiero kiedy Göring doszedł do wybuchu I wojny światowej, poproszono go o rozwijanie niektórych zagadnień i zaczęło się zadawanie szczegółowych pytań[2]. W ciągu trwającego 218 dni procesu Hermann Göring, który był głównym oskarżonym, wypowiedział tylko cztery zdania o swoim życiu do 1914 roku i o roli, jaką jego rodzina odegrała wcześniej w niemieckiej historii.
Tymczasem gdyby norymberscy prokuratorzy spojrzeli głębiej w przeszłość Göringa, odkryliby inną historię o obozach śmierci i rasistowskim ludobójstwie. Dostrzegliby, że idee wielu filozofów, naukowców i żołnierzy, które inspirowały Hitlera, były podstawą wcześniejszego, zapomnianego holokaustu. Mogliby wówczas rozpoznać pewną ciągłość niemieckiej historii i zrozumieć, że nazizm nie był niczym wyjątkowym. Mogliby również pojąć, jakie znaczenie miało te kilka zdań, które Göring wypowiedział na początku przesłuchania, opisując swoją rodzinę i świat sprzed roku 1914, który ukształtował jego i całe jego pokolenie.
Göring chciał z kolei wykorzystać swoje ostatnie wystąpienie na ławie oskarżonych w Norymberdze do tego, by ulokować Trzecią Rzeszę w głównym nurcie światowej historii. Jedną z jego linii obrony było twierdzenie, że nazizm i zasady, na jakich został zbudowany, nie były niczym wyjątkowym, lecz tylko germańskimi wcieleniami tych samych sił, które oskarżające go mocarstwa same stosowały w swoich imperiach w celu zwiększenia własnej potęgi.
Drugiego dnia przesłuchań obrońca Göringa, doktor Otto Stahmer, spytał swojego klienta o to, jak definiuje pojęcie Lebensraum[3], teorię przestrzeni życiowej, na której opierały się plany niemieckiej inwazji na Związek Radziecki i plany jego kolonizacji. Göring odparł: „Ta koncepcja jest bardzo kontrowersyjna. W pełni potrafię zrozumieć, że mocarstwa – odnoszę się tylko do czterech mocarstw sygnatariuszy[4] – które uważają ponad trzy czwarte świata za swoje, inaczej definiują to pojęcie”[5].
Kilka dni później, rozmawiając w celi numer 5 z G.M. Gilbertem, psychologiem, któremu zezwolono na dostęp do oskarżonych w Norymberdze, Göring wprost porównał zbrodnie, o które był oskarżony, z tymi, których dokonano w zamorskich imperiach zwycięskich państw. Twierdził, że „(…) imperium brytyjskie nie zostało zbudowane z poszanowaniem zasad humanitaryzmu”, a „Ameryka już wyrąbała sobie drogę Lebensraumu przez rewolucję, masakrę i wojnę”[6].
Próby zrównania zbrodni Trzeciej Rzeszy z ludobójstwami i masakrami imperializmu łatwo było zbyć jako po prostu desperacką próbę obrony. Ale za tymi przechwałkami, arogancją i niemoralnością człowieka, który ewidentnie nie był w stanie stawić czoła własnym winom, leżała też niewygodna prawda.
Kiedy Göringa poproszono o to, by krótko opowiedział o swoim życiu przed rokiem 1914, wspomniał o „kilku punktach, które są ważne dla mojej późniejszej kariery”. Powiedział sądowi o swoim ojcu, który był „pierwszym gubernatorem Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej”, zauważając, że na tym stanowisku „utrzymywał kontakty z dwoma brytyjskimi politykami, Cecilem Rhodesem i starszym Chamberlainem”[7].
Ojciec Hermanna Göringa, doktor Heinrich Göring, odegrał w istocie kluczową rolę w późniejszej karierze syna. W 1885 roku kanclerz Otto von Bismarck polecił mu założenie niemieckiej kolonii w Afryce Południowo-Zachodniej, dzisiejszej Namibii. Zadaniem doktora Göringa było powolne prowadzenie negocjacji z Afrykanami – dysponował skromnymi funduszami i nie miał żadnego oddziału wojskowego. Pięćdziesiąt lat później oficjalna biografia Hermanna Göringa bezwstydnie próbowała wychwalać jego ojca jako twórcę imperium. Opisywała, jak „z oczami błyszczącymi z podekscytowania młody [Hermann] Göring słuchał wspomnień ojca na temat jego niegdysiejszych przygód. Dociekliwy i obdarzony wyobraźnią chłopak był (…) poruszony opowieściami o pracy ojca jako komisarza Rzeszy w Afryce Południowo-Zachodniej, podróżach przez pustynię Kalahari i walkach z Maharero, czarnym królem Okahandja”[8].
Tak naprawdę w czasie pobytu w Afryce Heinrich Göring nigdy nie walczył z żadnymi „czarnymi królami”. Przez trzy lata podróżował po pustyniach z zapasem tak zwanych traktatów o opiece, desperacko próbując albo oszukać wodzów miejscowych ludów, albo im się podlizać, byle tylko podpisali dokument, w którym zrzekali się swojej ziemi. Kiedy „opieka” okazywała się tylko pustą obietnicą, uznawano go za oszusta i natychmiast wyrzucano.
Tak jak wielu innych Niemców pod koniec XIX wieku, starszego Göringa do służby w Afryce skłoniło przekonanie, że w niedalekiej przyszłości kontynent ten stanie się przestrzenią życiową, którą będą mogli zająć Niemcy. Wyobrażano sobie, że czarni Afrykanie – poddani nowego, niemieckiego imperium kolonialnego – staną się tanią siłą roboczą dla niemieckich bauerów. Te plemiona, które nie pogodziłyby się ze służebnym statusem, musiałyby zmierzyć się z nowoczesną bronią Niemiec, która pewnego dnia miała pojawić się w Afryce Południowo-Zachodniej. Afrykanie, którzy stanęliby na drodze germańskiej rasy, mieli nie mieć żadnej przyszłości. Tak jak jego syn pięćdziesiąt lat później, doktor Heinrich Göring rozumiał, że słabsze ludy ziemi muszą paść łupem nacji silniejszych – i uważał to za sprawiedliwe.
W pewnych kręgach politycznych końca XIX wieku przekonania takie nie były niczym kontrowersyjnym. W Niemczech niektórzy pisarze i politycy zaczęli odróżniać Europejczyków od innych mieszkających znacznie bliżej ludów, które później Hitler miał nazwać „ludami kolonialnymi”. W ostatnich dekadach XIX wieku ludzie ci zaczęli argumentować, że przeznaczeniem Niemców jest stać się panami imperium na kontynencie europejskim. Niemcy spóźniły się na wyszarpywanie swojej części Afryki czy Azji, ale tuż za jej wschodnimi granicami, na terenach zamieszkałych przez Słowian – Polaków i Rosjan – znajdowała się cała przestrzeń, jakiej tylko mogły potrzebować.
Losy rodziny Göringa doskonale odzwierciedlają zmianę w kolonialnych ambicjach Niemiec. Ojciec i syn byli obaj z przekonania imperialistami. W czasie swojej krótkiej kariery kolonialnej ojciec próbował przy użyciu skromnych środków stworzyć skromne podstawy kolonii na pustyni południowo-zachodniej Afryki. Ponad pół wieku później jego syn, zarządzający przemysłowym potencjałem większej i zmobilizowanej Rzeszy, stworzył krótkotrwałe, ale ludobójcze imperium na wschodzie Europy. O ile jednak ojciec, którego ofiarami byli czarni Afrykanie, pasuje nam do wizerunku kolonialisty, o tyle syn już nie. Mimo to wojna nazistów na Wschodzie przyniosła imperialistyczną ekspansję, kolonialne osadnictwo oraz motywowane rasowo ludobójstwo.
Dziś wojnę tę przedstawia się zazwyczaj jako gigantyczną klęskę militarną. Bitwy na Łuku Kurskim, o Leningrad i Stalingrad są dziś dobrze znane, ale za linią frontu, na terenach cywilnych, które znalazły się pod okupacją niemiecką, toczyła się inna walka. Oczyszczano ziemię, konfiskowano zboże, niewolono miliony ludzi. Karne ekspedycje starły z powierzchni ziemi całe wioski – tak jak miało to miejsce w czasie stuleci ekspansji kolonialnej w Afryce, Azji i obu Amerykach. Na żyznej Ukrainie etniczni niemieccy farmerzy zamieszkiwali na ziemiach należących wcześniej do ukraińskich chłopów. W wielu przypadkach po prostu wprowadzali się do domów, z których wysiedlano Słowian, przejmując cały ich dobytek, podczas gdy poprzednich właścicieli wysyłano do obozów. Biurokraci w Berlinie całymi dniami planowali przesiedlenie milionów Niemców, kosztem milionów Słowian i Żydów.
W czasie ponurego procesu kolonizacji Hitler w swoim podziemnym bunkrze w Prusach Wschodnich do późnej nocy opowiadał generałom i partyjnym funkcjonariuszom o cudach imperium, które właśnie zaczynało powstawać. Bez końca perorował o wielkiej sieci autostrad, które połączą nowe osady z Berlinem, o nowym pokoleniu żołnierzy-rolników, którzy staną się panami Wschodu, władcami słowiańskich hord. Miliony podludzi trzeba było zlikwidować, a resztę wytresować i przyzwyczaić do prymitywnego życia – odmawiając im dobrodziejstw medycyny, wykształcenia, a nawet zupełnie podstawowych praw. Jeśli tubylcy, tak jak zdarzało się to we wcześniejszych imperiach, stawialiby opór swoim nowym panom, ich wioski zostałyby zbombardowane z powietrza.
Nazistowska wojna w celu zdobycia imperium na Wschodzie była klasyczną wojną kolonialną także z powodu ludobójstwa, o którym często się nie pamięta – szczególnie tego, którego dokonano na słowiańskich cywilach i radzieckich jeńcach wojennych. Kolonialne ludobójstwa zawsze były dość długim procesem masakr, głodów, zniewolenia i potajemnych eksterminacji, wojen, które nie przynosiły chwały, toteż zazwyczaj nie wspominano o nich w pamiętnikach. Pamięć o wojnach, które stworzyły brytyjskie i francuskie imperia, które zapewniały stałe dostawy kauczuku z belgijskiego Konga, które „oczyściły” argentyńską pampę i Wielkie Równiny Stanów Zjednoczonych, przyćmiła inna, elegantsza wersja historii kolonializmu, skupiająca się na wielkich bitwach i bohaterskich postaciach.
Imperia Drugiej i Trzeciej Rzeszy zmarły wkrótce po swoich narodzinach. Pierwsze odpowiedzialne było za śmierć setek tysięcy ludzi, drugie – milionów. Oba kierowały się nacjonalistyczną i rasistowską fantazją, której początków należy szukać w wieku XIX. W Norymberdze, ale i przez wiele lat później, nie pamiętano, że zbrodnie popełnione przez Trzecią Rzeszę miały swój precedens w niemieckiej historii. Koszmar, którego doświadczyli mieszkańcy Europy Wschodniej w latach 40. XX wieku, był wyjątkowy pod względem skali i uprzemysłowienia zabijania – mieszanina rasizmu i fordyzmu była nazistowskim wynalazkiem – ale wiele innych rzeczy wcale nie było dla Niemców nowością.
Osiem tysięcy kilometrów od Norymbergi leży małe namibijskie miasteczko Lüderitz. Położone między zimnymi wodami południowego Atlantyku a nieskończonymi wydmami pustyni Namib, jest bez wątpienia jednym z najdziwniejszych miejsc na ziemi. Morze wydm kończy się dosłownie na granicy miasteczka, diuny wyglądają, jak gdyby rozbiły obóz, czekając na pozwolenie, by wejść do osady. Rankiem, kiedy pustynię zasłania gruba kurtyna morskiej mgły, Lüderitz wygląda zupełnie nietropikalnie, przypominając raczej bazę arktyczną albo opuszczoną osadę wielorybników gdzieś na Falklandach lub Grenlandii. Nawet w ładny dzień miasto sprawia wrażenie, jak gdyby było na wpół opustoszałe.
Większość budynków, pomalowanych na jasne kolory – czerwienie, pomarańcze i żółcie – stoi rozproszona na kilku wzgórzach, które otaczają szeroką i wietrzną zatokę. Żywe barwy budynków kontrastują z wymytymi przez morze skałami wzgórz, przypominających pomarszczoną i zakurzoną skórę słonia. Główne aleje miasta niedawno wyasfaltowano, ale boczne ulice wciąż są raczej podziurawionymi i wyboistymi ścieżkami. Wszędzie pełno piasku, którego hałdy zalegają na rogach ulic. Gość przybywający statkiem nie zobaczy niczego, co mogłoby wskazywać na to, że znajduje się w Afryce. Na lądzie zdziwi go duża liczba białych ludzi mówiących po niemiecku oraz setki czarnych Afrykanów mówiących po afry- kanersku, w języku Burów.
Dziś większość ludzi dociera do Lüderitz lądem. Szosa B4, prosta niczym asfaltowa strzała, przecina pustynię Namib po trasie dawnej linii kolei wąskotorowej, która łączyła osady na południu Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej z Zatoką Lüderitza, a stamtąd z wielkimi szlakami handlowymi cesarskich Niemiec. Każdej nocy wydmy o centymetr wdzierają się na asfalt B4, próbując zadusić miasto, i każdego ranka wielka żółta koparka dudniąc wyrusza z miasteczka, żeby oczyścić drogę. Pustynia zdaje się za wszelką cenę chcieć odciąć Lüderitz od zewnętrznego świata. Jak lasy Konga dla Josepha Conrada, wydmy Namib zdają się trwać „ze złowrogą cierpliwością, z oczekiwaniem, że ta opętana inwazja przeminie[9].
W 1905 roku ta niewielka osada została wybrana na miejsce eksperymentu w sprawie sposobu prowadzenia wojny. Jeszcze jakieś trzydzieści lat temu najstarsi mieszkańcy Lüderitz pamiętali, co wydarzyło się tu w pierwszych latach XX wieku, ale nie mówili o tym. Dziś wciąż jest to tajemnicą. Biuro informacji turystycznej przy Bismarckstrasse nie ma w tej kwestii nic do powiedzenia, nie wspominają o tym przewodniki po Namibii, a w większości polecanych w nich książek historycznych także nie można niczego się o tym dowiedzieć. A jednak to, co wydarzyło się w Lüderitz w latach 1905–1907, czyni z niego kluczowe miejsce dla dziejów XX wieku.
Eksperyment przeprowadzono na leżącej w zatoce Shark Island, przysadzistej, złowrogo wyglądającej kupie skał, z której rozpościera się widok na całe miasteczko. Na swój sposób eksperyment zakończył się pełnym sukcesem, dając światu wynalazek, który stał się symbolem całego stulecia i zabrał więcej istnień ludzkich niż bomba atomowa. To właśnie tam, na południowym skrawku Afryki, wynaleziono obóz zagłady.
Dziś Shark Island jest miejskim kempingiem Lüderitz. Nowa restauracja z widokiem na wyspę oferuje najlepsze południowoafrykańskie wina i poławiane w południowym Atlantyku owoce morza. Gości zachęca się do tego, by siadali na tarasie z widokiem na wyspę, na której sto lat wcześniej dokonano systematycznej eksterminacji trzech i pół tysiąca Afrykanów. Zaledwie kilkaset metrów dalej, pod wodami zatoki Lüderitz nurkowie odkryli, że Shark Island otaczają ludzkie kości i zardzewiałe, stalowe kajdany. Ludzie, których zmuszono do ich noszenia i których szczątki leżą pod wodą, zostali niemal całkowicie wymazani z namibijskiej i światowej historii. Nazwy ludów, do których należeli – Hererowie, Witbooiowie Nama, Nama z Bethanie – dla większości ludzi spoza Namibii nic nie znaczą.
Shark Island nie stanowi jedynej tajemnicy Namibii. Pod bocznicami przy dworcu kolejowym w stolicy kraju, Windhuku, znajdują się masowe groby, podobnie jak na przedmieściach nadmorskiego kurortu Swakopmund. Namibijskie Muzeum Narodowe mieści się w starym niemieckim forcie, który wzniesiono na miejscu obozu koncentracyjnego.
Dla większości ludzi Namibia jest tylko jakimś osobliwym zaściankiem, reliktem krótkotrwałego niemieckiego kolonializmu i miniaturą Niemiec z przełomu XIX i XX wieku, która w jakiś tajemniczy sposób przetrwała niezmieniona do wieku XXI. W turystycznych sklepikach można kupić pocztówki i albumy ze zdjęciami przedstawiającymi utraconą idyllę. Ulice noszą imiona dawnych dowódców wojskowych pochodzących z arystokratycznych rodów. W centrach handlowych można kupić kapelusze Schutztruppe, niemieckiej armii kolonialnej, ozdobione czerwonymi, białymi i czarnymi insygniami Drugiej Rzeszy – epoki kajzerów. Na sprzedaż jest także niemiecka flaga cesarska – z surowym, czarnym orłem – a także książki na temat lokalnej historii, które pomijają temat wojen, jakie prowadzono pod tym sztandarem – wojen, które niemal całkowicie zgładziły dwa rdzenne ludy Namibii.
To, czego dokonali w Namibii niemieccy zarządcy i niemieckie wojska, jest dziś zapomnianą kartą historii, ale naziści doskonale o tym pamiętali. Kiedy sto lat temu oddziały Schutztruppe podjęły próbę eksterminacji Hererów i Nama, Hitler był piętnastoletnim uczniem. W 1904 roku mieszkał na kontynencie, który ekscytował się nadchodzącymi z Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej doniesieniami o bohaterstwie Niemców i barbarzyństwie Afrykanów.
Osiemnaście lat po ludobójstwie Nama i Hererów, Hitler blisko związał się z weteranami tamtych wojen. W 1922 roku został zwerbowany do skrajnie prawicowej bojówki w Monachium, której nieformalnie przewodził charyzmatyczny generał Franz von Epp, w czasie niemieckich wojen z Hererami i Nama służący w Afryce w randze porucznika. von Epp, zarówno jako młody żołnierz w koloniach, jak i jeden z przywódców NSDAP, był niezmiennie zagorzałym zwolennikiem koncepcji Lebensraumu i spędził całe życie na szerzeniu teorii, że Niemcy potrzebują powiększyć swoją przestrzeń życiową kosztem niższych ras czy to w Afryce, czy w Europie Środkowej. Przesadą byłoby stwierdzenie, że Hitler był jego protegowanym, ale w chaosie panującym w Monachium po I wojnie światowej to właśnie von Epp był osobą, która – nie licząc Hitlera – przyczyniła się do rozwoju partii nazistowskiej. To właśnie przez niego w bardzo pokrętny sposób Hitler poznał wielu ludzi, którzy mieli stać się partyjną elitą: zastępcą von Eppa był Ernst Röhm, założyciel SA, Oddziałów Szturmowych. Poprzez kontakty z von Eppem i innymi weteranami niemieckich wojen kolonialnych Röhm i Hitler zdobyli zapasy dawnych mundurów Schutztruppe. Ponieważ zaprojektowano je do walki na afrykańskich sawannach, koszule miały brązowy, ziemisty kolor – stąd właśnie nazistowskich bojówkarzy nazywano „brunatnymi koszulami”.
Dziś von Eppa uważa się za drugoplanową postać w historii nazizmu. Kiedy partia nazistowska doszła w 1933 roku do władzy, powierzono mu zadanie zabiegania o zwrot utraconych na mocy traktatu wersalskiego kolonii, w których walczył jako młody człowiek. W 1939 roku von Epp był już postacią marginalną, wykluczoną z najbliższego kręgu Hitlera i przyćmioną przez młodszych. Jego udziału w powstaniu partii często się nie dostrzega, ale w swoich przedwojennych pismach Hitler doceniał rolę polityczną, jaką odegrał von Epp. Na niezliczonych zdjęciach i filmach propagandowych widać, jak obydwaj stoją obok siebie, ramię w ramię.
Na swoim ostatnim zdjęciu von Epp siedzi obok Hermanna Göringa. Pozbawieni mundurów i odznaczeń oczekują procesu, przebywając w amerykańskim areszcie w Mondorf-les-Bains. Przygarbiony stary generał wygląda na wymizerowanego i mruży oczy w kierunku fotografa. O pokolenie starszy od pozostałych oskarżonych, von Epp zmarł w areszcie zaledwie kilka tygodni po zrobieniu tego zdjęcia. Czy gdyby dożył do procesu i zasiadłby na ławie oskarżonych obok Göringa, jego zeznania naprowadziłyby prokuratorów na podobieństwa i związki między czynami popełnionymi przez Trzecią Rzeszę a ludobójstwem, w którym wziął udział jako młody porucznik?
Pamięć o niemieckim imperium została odseparowana od europejskiej historii. Dziewiętnastowieczny kolonializm od dawna był postrzegany jako temat specjalistyczny, przypis do historii rozgrywającej się niemal w całkowitej izolacji od Europy. A jednak w dziejach kolonializmu zawsze następował przepływ idei, metod i ludzi. Słowa Hitlera z 1941 roku, że będzie traktował Słowian jak „ludy kolonialne”, straciły dziś swój wydźwięk, ale kiedy je wypowiadał, miały jasne znaczenie. Były skrótem myślowym doskonale zrozumiałym dla pokolenia nazistów, którzy byli chłopcami, kiedy kajzer wysyłał armie do Afryki, żeby zgniotły buntowników, a teraz wiązali swój los z rasowym przeznaczeniem Niemiec. Nasze zrozumienie tego, czym był nazizm i skąd wzięły się idee i filozoficzne koncepcje, które leżały u jego podstaw, będzie niepełne, jeśli nie zgłębimy tego, co wydarzyło się w Afryce pod panowaniem cesarza Wilhelma II.
[1] Leonard Mosley, The Reich Marshal: A Biography of Hermann Goering, London 1977, s. 427–428.
[2] The Trial of German Major War Criminals: Proceedings of the International Military Tribunal Sitting at Nuremberg, Germany, 20th November 1945 to 1st October 1946, HM Stationery Office, London 1946–1951, Part 9: 12–22 marzec 1946, s. 63.
[3] Niem. Lebensraum dosłownie znaczy: przestrzeń życiowa; uważano ją za obszar niezbędny dla istnienia Niemiec, uzasadniając tym niemiecką politykę ekspansji i zaboru (przyp. tłum.).
[4] Göring miał na myśli cztery mocarstwa, które podpisały tzw. umowę londyńską w sprawie powołania Międzynarodowego Trybunału Wojskowego: Stany Zjednoczone, Związek Radziecki, Wielką Brytanię i Francję (przyp. tłum.).
[5] Ibidem, s. 81.
[6] Gustave Mark Gilbert, Dziennik norymberski, Warszawa 2012, s. 233.
[7] The Trial of German Major War Criminals..., op. cit., s. 63.
[8] Erich Gritzbach, Hermann Goering: The Man and His Work, London 1939, s. 222.
[9] Joseph Conrad, Jądro ciemności, przeł. Magda Heydel, Kraków 2011, s. 45.
ROZDZIAŁ 1
ŚWIAT ZA MGŁĄ
Pod koniec lata 1484 roku z Zatoki Lizbońskiej wypłynęły dwa statki, które złapały wiatr w żagle i skierowały się na południe. Były to karawele kapitana Dioga Cão, płynące dalej niż kiedykolwiek odważyły się jakiekolwiek europejskie statki. Król Portugalii Jan II wstąpił na tron z postanowieniem, że wykorzysta epokę odkryć, którą rozpoczął jego słynny stryjeczny dziadek, książę Henryk Żeglarz. Tym, czego szukali Jan i wszyscy inni żeglarze w XV wieku, była morska droga do Indii i Chin. Tego samego roku, w którym Diogo Cão wypłynął z Lizbony, Portugalia oficjalnie odrzuciła propozycję pewnego mało znanego nawigatora, Krzysztofa Kolumba, by spróbować dotrzeć do Indii, przepływając Atlantyk. W 1484 roku uwaga Portugalii skupiała się na Afryce, wielkim kontynencie na południu, wokół którego – jak uważano – wiodła właśnie najkrótsza droga do Indii.
W XV wieku Portugalczycy, tak jak inni Europejczycy, nie wiedzieli o Afryce niemal niczego. Afrykańskie królestwa i ludy, które w czasach starożytnych utrzymywały kontakty z Grecją i Rzymem, od VII wieku zostały odcięte od Europy przez rozwój islamu w Afryce Północnej. Niemal przez tysiąc lat ludzie czarni i biali żyli oddzielnie i w niektórych rejonach Europy ludzie o czarnym kolorze skóry byli postaciami niemalże mitycznymi. Afrykę postrzegano jako krainę zamieszkałą przez straszliwe potwory, gdzie panował słoneczny żar zabójczy dla Europejczyków. Kontynent ten oferował jednak także bogactwa i szerokie możliwości handlowe, a pośrednio także skarby jeszcze większe, płynące z Indii i Chin.
Choć już w połowie wieku XV do Lizbony sprowadzono czarnych Afrykanów, a skarby kontynentu powoli spływały do Portugalii, każde nowe odkrycie rodziło nowe pytania i kolejne zagadki. Mimo kilku ekspedycji żaden podróżnik nie zdołał sporządzić nawet mapy wybrzeża, a wnętrze kontynentu wciąż było zupełną niewiadomą. Ale co najważniejsze, nikt nie wiedział, jak daleko na południe sięga Afryka.
W czasie swojej pierwszej wyprawy Diogo Cão odkrył Kongo, rzekę większą i potężniejszą niż jakakolwiek inna, którą znali Europejczycy. Mimo to nie odnalazł drogi wokół kontynentu. Jak wielka była Afryka? Jakie zagrożenia czaiły się na tym nieskończonym, jak się wydawało, wybrzeżu? Jakie inne wielkie rzeki, dziwne ludy i egzotyczne zwierzęta czekały na odkrycie? Pod koniec 1484 roku dwie karawele Dioga Cão popłynęły na wschód wzdłuż zielonych wybrzeży zachodniej Afryki. Ich bogactwo było widoczne gołym okiem. W ciągu wieków powstały i upadły ogromne królestwa. Miliony ludzi zamieszkiwały bujne lasy, które przecinały szerokie i długie rzeki, mające przyszłym odkrywcom dać możliwość dotarcia w głąb nieznanego lądu. Zbadawszy laguny u ujścia rzeki Niger, żeglarze zwrócili się na południe, minęli wybrzeża Kamerunu i ujście Kongo. Dalej na południu popłynęli wzdłuż wybrzeży dzisiejszej Angoli, znajdując schronienie w naturalnych zatokach, które później miały stać się ośrodkami portugalskiego imperium niewolniczego. Im dalej się zapuszczali, tym bardziej zmieniał się krajobraz. Lasy splątanych figowców i ogromnych baobabów, które u ujścia Konga walczyły o miejsce na brzegu, zaczęły się przerzedzać. Z każdą milą drzewa stawały się niższe, rzadsze i coraz bardziej oddalone od siebie.
Kiedy odkrywcy mijali ujście rzeki Kunene, dostrzegli zieloną wyspę – była ona ostatnią oazą bujnej roślinności, jaką mieli napotkać. Na południe od niej wybrzeże stawało się coraz bardziej opustoszałe. Od brzegów rozpościerały się bezkresne wydmy, a morze żółtego piasku biegło równolegle do zimnego błękitu oceanu. Od czasu do czasu mogli dostrzec w oddali ciemne, posępne łańcuchy górskie, ledwo widoczne przez drżące, upalne powietrze.
Każdego ranka, kiedy lodowate wody południowego Atlantyku dymiły pod wpływem rozpalonych piasków pustyni, brzeg zasłaniała ciężka, szara mgła. Zamglone powietrze było pełne soli, a wybrzeże smagały przenikliwe wiatry, które unosiły piasek, zmieniając kształt wydm i kalecząc twarze marynarzy na pokładzie. Kiedy płynęli dalej i dalej na południe, zobaczyli udające się na gody humbaki oraz płetwy zamieszkujących tamtejsze wody wielkich rekinów. Bliżej wybrzeża natknęli się na foki i orki. W wodach zimnego Prądu Benguelskiego, który dociera do Afryki z Antarktyki, odkrywcy napotkali dziwaczne samogłowy i różne rodzaje żółwi morskich. Na brzegach była jednak tylko pustka, cisza. Opis tego rzadko odwiedzanego wybrzeża z początku XX wieku oddaje jego grozę:
Szkwały i sztormy są częste, nierzadko nadchodzą zupełnie bez ostrzeżenia, z bezchmurnego nieba. Czasami wiatr przynosi piasek z pustyni, i to w dużych ilościach, zapełniając powietrze drobnymi cząsteczkami, które bardzo powoli opadają. Do tego dochodzi ogromny upał. Normalny stan atmosfery wzdłuż wybrzeża powoduje liczne załamania światła, częste są również mgły (...). Bałwany morskie uderzają z zachodu z wielką furią, a przy wybrzeżu niemal zawsze kłębią się fale. Wskazane byłoby danie tej ziemi dobrej przystani (…)[10].
To, co odkrył Diogo Cão, było wybrzeżem dzisiejszej Namibii, Wybrzeżem Szkieletowym. Wydmy, które widział w oddali, były diunami pustyni Namib, kolosalnego pasa ponurych, przybrzeżnych piasków, które rozciągały się na długości niemal 1,3 tysiąca kilometrów, od 50 do 160 kilometrów w głąb lądu i tym samym odcinały interior południowo-zachodniej Afryki od reszty świata.
W styczniu 1486 roku odkrywcy natrafili na niewielką zatokę, zamieszkaną przez setki tysięcy fok. W tym miejscu Diogo Cão i jego załoga jako pierwsi Europejczycy postawili nogi na pustyni Namib. Przed wylądowaniem ostrożnie opuścili na łódź jeden z trzech padraões, które wzięli z Lizbony. Padraões były kamiennymi obeliskami, które miały wykute portugalskie godło, datę oraz inskrypcję głoszącą, że ziemia, w której umieszczono słup, zostaje ogłoszona posiadłością króla Portugalii. Cão i jego ludzie postawili wysoki na prawie dwa metry padrão na wzgórzu nad zatoką, skąd w kraju bez drzew widniał samotnie na horyzoncie, na tle ciemnego, odległego masywu gór Brandberg. Wzniesienie padrão oznaczało, że ziemia ta przechodziła na własność Portugalii i jej władcy, króla Jana II, ale także wskazywało najdalszy zasięg nieudanej ekspedycji Dioga Cão w poszukiwaniu morskiej drogi do Indii. Nie był to ostatni raz, kiedy Namib rozczarowała i zniechęciła ludzi, którzy chcieli budować imperium.
Sam padrão przez następne 408 lat miał stać w tym miejscu, w którym postawił go Cão. W 1893 roku został wykopany przez marynarzy niemieckiej floty i zabrany do Europy, by stać się najcenniejszym trofeum Niemieckiej Akademii Morskiej w Kilonii. Dziś, w miejscu znanym jako Cape Cross, setki tysięcy fok, zapewne pochodzących od tych, które przed wiekami powitały Portugalczyków, hałaśliwie wygrzewają się u stóp granitowej repliki padrão. Przynajmniej w tym miejscu niewiele się zmieniło od chwili, w której łódź Dioga Cão dopłynęła do brzegu.
***
Choć Królestwo Portugalii zaczęło rościć prawa do pustyni Namib, nigdy nie przybyli tu sami Portugalczycy, żeby zniewolić – czy choćby poszukać – nieuchwytnych mieszkańców tej ziemi. W 1520 roku wydano rozkaz zbadania wybrzeża, ale bez żadnych skutków. Namibia była niechcianą nieruchomością: jej wybrzeży nie zamieszkiwały ludne plemiona, z którymi można było handlować, albo które dałoby się wziąć w niewolę, nie płynęły tu żadne szerokie rzeki, nie było złota, przypraw ani kamieni szlachetnych. Była to kraina, z której nikt nie czerpał korzyści – niezamieszkane, mordercze wybrzeże, które tylko wydłużało o kilka tygodni podróż wokół Afryki i czyniło ją niebezpieczniejszą. Późniejszy portugalski pisarz podsumował Namib jednym zdaniem: „Całe to wybrzeże jest bezludną pustynią”[11].
Przez następne cztery stulecia Wybrzeże Szkieletowe i pustynia Namib były niemymi świadkami rozwoju imperiów kolonialnych.
W XVI wieku kapitanowie statków płynących do Indii wokół Przylądka Dobrej Nadziei tak obawiali się tego wybrzeża, że pływali czterysta kilometrów od brzegu, byle tylko uniknąć ukrytych skał i zwodniczych prądów[12]. Odwagę podpływać bliżej mieli tylko ówcześni mistrzowie nawigacji, Holendrzy, udający się do swoich posiadłości w Indiach Wschodnich. Ich żeglarze donosili, że wytężając wzrok, przez mgłę dostrzegali wpatrujące się w ich statki małe, czarne postacie. Holendrzy nazwali ten nieznany lud strand-loopers, „plażowymi biegaczami”. Od XV do końca XVIII wieku były to jedyne kontakty między Europejczykami a mieszkańcami południowo-zachodniej Afryki.
Choć europejskie statki od czasu do czasu szukały schronienia w tamtejszych zatokach, podróżujący na nich ludzie nigdy nie odważyli się przeprawić przez pustynię i nawiązać kontakt z tajemniczymi strand-loopers. Jedynymi Europejczykami, którzy wyruszali w tę beznadziejną podróż, byli rozbitkowie ze statków wyrzuconych na brzeg przez Prąd Benguelski. Na oślep błąkali się po interiorze, aż padali ofiarą upałów. Ich wybielone przez wiatry kości dały nazwę Wybrzeżu Szkieletowemu.
Przez krótki moment w latach 80. XVIII wieku wydawało się, że nadchodzi zmiana. Na wybrzeże Namib zwrócił uwagę naród, który zastąpił Portugalczyków w roli największej potęgi morskiej świata. Pod wpływem nieprawdziwych doniesień podróżników, którzy mieli jakoby zapuścić się na ziemie położone na północ od rzeki Oranje (dzisiejszej granicy między Namibią i Republiką Południowej Afryki), komisja parlamentu Wielkiej Brytanii zaczęła zastanawiać się nad tym, jaka rola mogłaby przypaść Namib w brytyjskim imperium kolonialnym. Trzy stulecia bezczynności z pewnością oznaczały, że roszczenia Portugalii wygasły, toteż w wygodnych londyńskich gabinetach członkowie komisji deliberowali, czy Namib nie jest idealnym miejscem na kolonię karną. Parlamentarzyści byli tak bardzo przekonani co do tego, iż Namib można skolonizować, że rozważali nawet, czy tamtejszej ziemi nie zaproponować lojalnym poddanym Korony, którzy uciekli z amerykańskich kolonii po wybuchu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Do zbadania wybrzeża wysłano statek zwiadowczy „Nautilus”, który miał znaleźć odpowiednie miejsce na założenie kolonii. Niektórzy członkowie komisji argumentowali, że południowo-zachodnia Afryka miałaby znacznie korzystniejszy klimat dla skazańców niż Gambia, którą również brano pod uwagę. Brytyjski filozof Edmund Burke, który zasiadał w komisji, twierdził, że ponieważ w Gambii skazańców zdziesiątkowałyby tropikalne choroby oraz ataki tubylców, wyrok zesłania tam byłby równoznaczny z wyrokiem śmierci i stanowiłby „kpinę z okazania łaski”[13]. Gdyby Burke wiedział cokolwiek o Namib, w porównaniu z nią z pewnością uznałby zsyłkę do Gambii za łagodniejszą karę.
W 1785 roku „Nautilus” wrócił ze złymi doniesieniami. Spowite gęstą mgłą i smagane burzliwym morzem wybrzeże Namib nie zmieniło się ani o jotę, od kiedy trzysta lat wcześniej dopłynął tam Diogo Cão. Wysłanych skazańców albo przyszłych kolonistów na miejscu czekałaby pewna śmierć. Brytyjscy więźniowie zostali więc skierowani do Botany Bay i tak rozpoczęła się kolonizacja Australii.
***
Za zamglonymi brzegami Wybrzeża Szkieletowego i wydmami pustyni Namib istniał świat, którego nie wyobrażali sobie ani portugalscy odkrywcy, ani brytyjscy kolonialiści. Była tam, ukryta przed wzrokiem Europejczyków, kraina niezwykłej urody: pełna wysokich traw, wodopojów i gorących źródeł, zamieszkana przez wiele rdzennych afrykańskich ludów. Na centralnym płaskowyżu położonym między pustyniami Kalahari i Namib we względnym dobrobycie mieszkały dziesiątki tysięcy ludzi. Niektórzy zajmowali się łowiectwem, urządzając polowania na wielkie stada niezliczonych antylop springbok, gnu, kudu i zebr. Gospodarka innych opierała się na hodowli bydła, bardzo cennego w ich kulturze. Całe pokolenia pasterzy nie zdawały sobie jednak sprawy z tego, że te wspaniałe zwierzęta nie były wcale ich największym skarbem. Były nim prawie dwa tysiące kilometrów zdradliwego wybrzeża oraz nieprzebyta pustynia, która oddzielała ich do europejskiego kolonializmu.
Samo słowo „Namib” sugeruje jednak, że rozumiano rolę pustyni w długiej historii afrykańskiego Południowego Zachodu. Pochodzi ono z języka khoisan, używanego przez niektóre ludy zamieszkujące południową Afrykę, i oznacza „tarczę”. To dzięki tarczy z mgły, piasku i gorąca region ten mógł się rozwijać bez zewnętrznych wpływów. Powstawały imperia, wędrowały całe ludy, tocząc wielkie bitwy i zwyciężając wrogów.
Najwcześniejszymi mieszkańcami regionu był lud San, do dziś nazywany Buszmenami. Dla tego plemienia południowo-zachodnia Afryka była tylko częścią wielkiego terytorium, na którym jego członkowie polowali od tysięcy lat, rozciągającego się od Półwyspu Przylądkowego aż do wielkich jezior wschodniej Afryki. W języku Hererów San znani byli jako Ovokuruvehi, co oznaczało najstarszych na ziemi, gdyż na podstawie naskalnych malowideł i rytów można było wnioskować, że zamieszkują te ziemie od najdawniejszych czasów. Ich skomplikowana sztuka, która wciąż zdobi góry i jaskinie dzisiejszej Namibii, zachwyca. Niektóre malowidła przedstawiają sceny z życia codziennego oraz mistyczne sceny religijnych obrzędów; inne są tylko abstrakcyjnymi przedstawieniami, ale tak żywymi i pełnymi wyobraźni, że biali mieszkańcy RPA, którzy rządzili Afryką Południowo-Zachodnią w latach 1919–1990, byli przekonani, że muszą to być dzieła jakiejś zaginionej cywilizacji białych ludzi[14].
Gdzieś na początku XVII wieku na Południowy Zachód przywędrowała wielka fala ludzi z grupy językowej bantu, do której należało wiele ludów Afryki Środkowej, od Kenii po Kamerun. Przybysze byli pasterzami, którzy wraz ze swoimi stadami szukali na południu nowych pastwisk. Według jednej z teorii byli uchodźcami z terenów objętych wojnami. Około połowa z nich osiedliła się nad brzegami rzek Kunene i Okawango, które dziś stanowią granicę między Namibią i Angolą. Grupa ta, którą miano później nazwać Owambo, zajmowała się rolnictwem, wykorzystując opady deszczu w Angoli, które co roku podnosiły stan wody w Kunene i Okawango, powodując dobroczynne powodzie w basenie Cuvelai[15].
Reszta Bantu powędrowała jeszcze dalej na południe, na żyzne pastwiska centralnego płaskowyżu. Hererowie, którzy przybyli w drugiej fazie migracji, stronili od rolnictwa i pozostali ludem pasterskim. Wiecznie brakującą wodę znajdowali, kopiąc głębokie, obudowane studnie na sezonowych rzekach centralnego płaskowyżu. Osiedlili się na terenie wielkości mniej więcej Holandii. Od pokoleń dzielili się na liczne klany, ale ziemia była u nich własnością wspólną. Rytm ich życia wyznaczały wędrówki i potrzeby stad oraz cykl pór roku na płaskowyżu.
Ich tożsamość opierała się na wierze we wszechpotężne bóstwo Ndjambi[16], które wzbudzało taki szacunek, że między nim a ludźmi nie dochodziło do żadnego kontaktu. Bliżej niego znajdowali się jednak zmarli, święci przodkowie Hererów, którzy mogli wstawiać się u Ndjambi za śmiertelnikami, i to właśnie do nich kierowano wszelkie modły i prośby. W każdej z setek osad Hererów palono święte ogniska, których wieczny ogień miał symbolizować związek między światami żywych i umarłych. Każdego ranka i wieczoru starsi klanu zasiadali przy ognisku i snuli opowieści o przodkach.
Za sprawą religii większość Hererów wiedziała, kim byli ich przodkowie kilka pokoleń wstecz; mimo że nie panował u nich system patriarchalny – prawa dziedziczenia były złożone i skomplikowane. Hererowie byli ludem bez króla, co skłoniło pierwszych Europejczyków do przypuszczenia, że muszą być rozproszonymi resztkami jakiegoś wielkiego, upadłego imperium. Rządzili nimi miejscowi wodzowie. Kiedy jeden z nich umierał, zbierała się rada starszych, która spośród jego siostrzeńców i wujów wybierała następcę. Mimo wielkich odległości między osadami, społeczeństwo Hererów było ściśle związane ze sobą religią i więzami krwi, toteż do starć między różnymi klanami dochodziło bardzo rzadko.
W latach 80. XVIII wieku, kiedy Brytyjczycy rozważali założenie kolonii karnej na pustyni Namib, Hererowie byli już najważniejszym ludem na centralnym płaskowyżu. Szacuje się, że w tym czasie mieszkało ich tam od 30 do 40 tysięcy. Przekonani o swojej sile, tylko nieliczni Hererowie, San czy Owambo mogli śnić o tym, że czas izolacji południowo-zachodniej Afryki może dobiec końca.
***
Zmiana nie nadeszła jednak od strony morza i wcale nie w postaci białych kolonizatorów. Na początku XIX wieku pojawiła się fala afrykańskich najeźdźców, często mieszanej rasy, którzy powoli ruszyli z Półwyspu Przylądkowego na północ, przynosząc ze sobą handel, nowe sposoby życia i nowe sposoby walki. Był to lud Nama, w większości Europy znany pod pogardliwym[17] mianem „Hotentotów”[18].
Nama wywodzili się z genetycznego i kulturalnego tygla, którym w XVIII wieku była holenderska Kolonia Przylądkowa. Wielu z nich pochodziło z mieszania się holenderskich kolonistów z miejscowymi ludami Khoisan, które wcześniej zamieszkiwały Kraj Przylądkowy. Inni byli zbiegłymi niewolnikami Khoisan albo potomkami malajskich niewolników, których sprowadziła tam holenderska Kompania Wschodnioindyjska.
Kultura Nama była tak zróżnicowana, jak ich pochodzenie etniczne. Oprócz khoekhoegowab, charakterystycznego mlaskającego języka Khoisan, większość ludności znała także niderlandzki, którym posługiwali się Burowie zamieszkujący Kraj Przylądkowy. Niektórzy byli chrześcijanami, niekiedy nawet bardzo gorliwymi.
W Kolonii Przylądkowej próbowali związać koniec z końcem, uprawiając ziemię tak daleko od osad białych, jak tylko było to możliwe. Inni stali się banitami, ponieważ żyli z kradzieży bydła Burom i innym plemionom Khoisan.
Mężczyźni i kobiety Nama nie zgodzili się zostać niewolnikami, czy w najlepszym razie bezrolnymi robotnikami na farmach Burów. Ich wyjątkowość i siła brała się jednak bardziej z tego, co przejęli z kultury holenderskiej, niż z tego, co odrzucili. Na początku XIX wieku Nama zaczęli posługiwać się dwoma wynalazkami, które leżały u podstaw potęgi Holendrów – bronią palną i końmi. Niektórzy, jak plemię Oorlam, naśladując Burów, stworzyli uzbrojone konne bandy, znane jako komanda.
W 1833 roku brytyjski parlament przyjął akt abolicji, znoszący niewolnictwo we wszystkich posiadłościach Wielkiej Brytanii na całym świecie. Był to następny krok po rozporządzeniu numer 50 z 1828 roku, nadającym „wolnym, kolorowym ludziom” prawo posiadania ziemi i pracy w Kolonii Przylądkowej. Wielu Burów uważało te prawa za niedopuszczalną ingerencję Brytyjczyków w ich sprawy i w 1836 roku kilka tysięcy z nich opuściło swoje dotychczasowe domy i gospodarstwa, wyruszając na słynny Wielki Trek. Choć większość voortrekkerów skierowała się na północny wschód, gdzie w przyszłości mieli założyć burskie republiki, niektórzy udali się na północ i północny zachód, od czasu do czasu przekraczając rzekę Oranje.
Ziemie, na które przenieśli się Nama, były początkowo niezbadane i bardzo różniły się od żyznych równin Kraju Przylądkowego. Spotykały się tu dwie wielkie pustynie – Namib na zachodzie i Kalahari na wschodzie – tworząc szeroki pas porośniętego krzakami pustkowia. Południowe pustynie, przeorane głębokimi kanionami, pełne są gór oraz wygasłych wulkanów. Człowiek może tam przeżyć tylko dzięki ukrytej pod ziemią wodzie. Kiedy Nama po raz pierwszy zapuszczali się na to nieznane terytorium, szli z psami wytresowanymi w odnajdowaniu podziemnych źródełek. Tam gdzie pies się zatrzymywał, Nama kopali studnie i zakładali osady[19].
Pod koniec wieku, na północ od rzeki Oranje osiedliło się dwanaście różnych grup Nama. Choć łączyły ich dwa wspólne języki oraz wspólna kultura, każda z grup zajęła swoje terytorium. Tam uformowały się klany, na których czele stali wodzowie, zwani przez Burów kapitanami (kapteins). Holendrzy nadali też klanom niebywale poetyckie nazwy. Veldskoendraersowie wzięli nazwę od veldskoen, holenderskiego określenia ich skórzanego obuwia. Rooi Nasie, Czerwony Lud[20], został tak nazwany od charakterystycznego, miedzianego koloru skóry tych Nama, którzy mieli mieszane rasowo pochodzenie. Witboiowie[21] – Biali Chłopcy, jeden z najpotężniejszych klanów – zyskali taką nazwę z powodu białych bandan, które owijali wokół swoich kapeluszy z szerokimi rondami.
Od Burów Nama przejęli także chrześcijaństwo, które zanieśli na północ od Oranje. Kiedy tylko gdzieś się osiedlali, wznosili prosty budynek kościoła i zapraszali europejskiego misjonarza. Może to brzmieć niewiarygodnie, ale tamtejsi misjonarze zawdzięczali swoją pozycję nie tylko temu, że obiecywali zbawienie, ale też dlatego że zajmowali się dostarczaniem najważniejszego towaru pogranicza – prochu[22].
Pismem Świętym oraz prochem strzelniczym kupowali dusze tubylców i wywierali ogromny wpływ na ich kulturę, zmuszając Nama do porzucania resztek ich tradycyjnych świąt i obrzędów. Zachęcali ich to pisania lokalnych konstytucji i czczenia instytucji małżeństwa. Jak pisze namibijski historyk Klaus Dierks, „kampania misjonarzy na rzecz chrystianizacji Afryki nie tylko zmieniała «pogan» w chrześcijan, ale też próbowała zmienić Afrykanów w Europejczyków”.
Misjonarze otwierali także szkoły, a elity rządzące Nama i Hererów zaczęły do nich posyłać swoje dzieci i żony. Choć cieszyli się niezaprzeczalnymi wpływami, misjonarze byli jednak wciąż jedynie gośćmi, i to w rękach Afrykanów pozostawały dobra, które naprawdę miały znaczenie: ziemia i bydło.
Było to jeszcze wtedy, zanim na Południowym Zachodzie pojawiły się aparaty fotograficzne, ale dość jasno można sobie wyobrazić tamten świat – krainę krzaczastych pustkowi: zielonych i żyznych w czasie krótkiej suchej zimy, a złoto-żółtych w czasie długiego, wilgotnego lata. Między kanionami i górami ulokowane były małe osady, wzniesione ze zrobionych z błota cegieł. W czasie tych dziesięcioleci, kiedy zachodziły zmiany, całe społeczności oscylowały między tradycjami przodków i burskimi zwyczajami a nowymi ideami z Europy. Miejscowe elity obu ludów, Hererów i Nama, zaczęły ubierać się w marynarki i burskie mundury wojskowe, ale zwykli Hererowie wciąż nosili tradycyjne skórzane spódniczki i dla ochrony przed słońcem pokrywali skórę czerwoną ochrą.
Między osadami rozciągały się bezkresne piaski, na których gdzieniegdzie porozrzucane były wielkie głazy. Te wielkie odległości pokonywano wozami zaprzężonymi w czternaście, szesnaście albo nawet osiemnaście wołów. Nocami krajobraz urozmaicały ogniska obozowisk, przy których biali kupcy, misjonarze, Nama, Hererowie i San ogrzewali się przed chłodem nocnej pustyni. Cały naród gromadził się przy tysiącach ognisk, opowiadając sobie dawne historie i marząc o bogactwie, trzodach i władzy.
Pokój przerywały od czasu do czasu wystrzały, kiedy uzbrojone grupy prowadziły między sobą wojenki, to zawierając, to zrywając porozumienia. Niekiedy wyruszano na wielkie wyprawy łowieckie, czasami nawet w sile kilkuset osób. Zyski ze sprzedaży skóry i kości na targach Kraju Przylądkowego sprawiły, że zwierzyna zamieszkująca te tereny została zdziesiątkowana niemal równie bezwzględnie jak bizony wielkich amerykańskich prerii dwie dekady później. Na południu i w centrum Afryki Południowo-Zachodniej słonie i nosorożce wyginęły całkowicie[23].
W ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku gospodarka Nama i Hererów ściśle związała się z rynkami Kolonii Przylądkowej. Wielkie stada bydła pędzono na południe, w zamian kupcy sprzedawali Afrykanom broń i proch. O życiu tych handlarzy wiemy niewiele, ale często byli to ludzie ze społecznego marginesu – poszukiwacze, oszuści, a czasem zwykli marzyciele. Dziś, w niedostępnych zakątkach pustyń południa, leżą ich porzucone wozy, a pod piaskiem można znaleźć wybielone przez słońce kości wołów i ludzi.
Wywindowane przez handlarzy ceny sprowadziły na tę krainę europejskie przekleństwo – dług. Mocna brandy z Kraju Przylądkowego, którą ciągnięto na północ – dosłownie, w beczkach – przyniosła także alkoholizm. Społeczeństwo zmieniało się, a stara wiedza, która zapewniała samowystarczalność (na przykład: jak kopać studnie), coraz bardziej ustępowała nowym umiejętnościom: rusznikarstwu, kowalstwu, strzelectwu. W latach 80. XIX wieku Afryka Południowo-Zachodnia była na drodze do w pełni funkcjonującego społeczeństwa kapitalistycznego, a Afrykanie byli takimi samymi kapitalistami jak biali handlarze, z którymi zasiadali przy ogniskach. Był to świat, który pod wieloma względami wyglądał tak samo jak inne, żyjące za Atlantykiem, społeczeństwa pogranicza – Stany Zjednoczone. Afrykanie Południowego Zachodu – uzbrojeni, dosiadający koni, znający język białych – odgrywali rolę zarówno kowbojów, jak i Indian. Obsesję na punkcie posiadania bydła mieli zarówno biali, jak i czarni. Obie strony doskonale rozumiały, jak ważne jest posiadanie ziemi, na której można hodować rogaciznę. Ponieważ jednak nie było żadnych linii kolejowych i bardzo niewiele zatok, poza Wybrzeżem Szkieletowym mieszkało wciąż bardzo niewielu białych. Rejon ten był zaściankiem, jedną z białych plam na mapie Afryki, których nie kontrolowało żadne europejskie imperium. Dla ludzi z Londynu, a nawet z Kapsztadu, życie w interiorze południowo-zachodniej Afryki było taką samą tajemnicą jak życie w głębinach oceanów[24].
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[10] Eric Axelson, Congo to Cape: Early Portuguese Explorers, London 1973, s. 84.
[11] Ibidem, s. 87.
[12] Ibidem, s. 85.
[13] Philip D. Curtin, The Image of Africa, t. 1, London 1973, s. 94.
[14] P.I. Hoogenhout, An Abbe and an Administrator, „SWA Annual” 1965, 21, s. 24–25.
[15] Frieda-Nela Williams, Precolonial Communities of Southwestern Africa: A History of Owambo Kingdoms 1600–1920, Windhoek 1991, s. 30–35; Patricia Hayes, Dan Haipinge (red.), Healing the Land’: Kaulinges History of Kwanyama, Cologne 1997.
[16] Lud Lele z Demokratycznej Republiki Konga również czci bóstwo zwane Njambi.
[17] Określeniem pogardliwym, bo w języku holenderskim oznaczającym „jąkałów” (przyp. tłum.).
[18] Brigitte Lau, Namibia in Jonker’s Afrikaner’s Time, Windhoek 1987.
[19] Rozmowy z różnymi starszymi klanów Nama (NAN, NiD/NaDS Accession), z których część została opublikowana w: Casper W. Erichsen, What the Elders Used to Say, Windhoek 2008.
[20] Największy z klanów Nama, w ich języku „Khai, Khaun” (przyp. tłum.).
[21] W języku nama Witbooiowie nazywali się „Khowesin” (przyp. tłum.).
[22] Lau, op. cit.
[23] Ibidem.
[24] Brigitte Lau (red.), Charles John Andersson: Trade and Politics in Central Namibia 1860–1864, Windhoek 1989; idem (red.), Carl Hugo Hahn: Tagebuecher 1837–1860, Windhoek 1984.
Tytuł oryginału: THE KAISER’S HOLOCAUST
Copyright © 2010 by David Olusoga and Casper W. Erichsen
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA
Copyright for the polish translation © 2012 by Piotr Tarczyński
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I Filia, Poznań 2025
Projekt okładki: © Andrzej Komendziński
Zdjęcie na okładce: © Wikimedia Commons
Redakcja: Małgorzata Dehnel-Szyc
Korekta: Jan Jaroszuk, Tomasz Wojtas, MSP Studio
Skład i łamanie: MSP Studio
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
PR i Marketing: Margareta Wysocka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-124-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH