Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Reprezentacja Polski, Borussia Dortmund i wielcy trenerzy. Mentalność sportowca według Łukasza Piszczka.
Mentalność sportowca to inspirująca opowieść o sukcesie, determinacji i kulisach futbolu na najwyższym poziomie. Łukasz Piszczek, legenda Borussii Dortmund i przez wiele lat podpora reprezentacji Polski, odkrywa sekrety mentalnego przygotowania i radzenia sobie z presją. Opowiada też o tym, czego nauczył się dzięki współpracy z takimi trenerami jak Jürgen Klopp, Thomas Tuchel czy Adam Nawałka.
Co musiał poświęcić, by zagrać w finale Ligi Mistrzów? Ile dla młodego zawodnika znaczy odpowiednie środowisko, wsparcie bliskich i opiekunów? Czy Jude Bellingham i Erling Haaland od początku przejawiali wielki talent? Jaką rolę w sukcesach piłkarza odgrywa „oprogramowanie”, które wgrywają mu pierwsi trenerzy? Dlaczego na mundialu w 2018 roku reprezentacji nie udało się powtórzyć sukcesu z Euro 2016 i dlaczego mimo propozycji z Anglii i Hiszpanii Piszczek pozostał wierny BVB?
66-krotny reprezentant Polski w szczerej rozmowie z uznanym psychologiem sportu Kamilem Wódką opowiada o problemach i wyzwaniach, z jakimi muszą radzić sobie zawodowcy. Ta książka to obowiązkowa lektura zarówno dla młodych ludzi, którzy marzą o sportowej karierze, jak i ich rodziców oraz trenerów. A także dla każdego kibica, który chciałby poznać karierę Łukasza Piszczka od kulis.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Współpraca zawodnika z psychologiem sportowym opiera się na zaufaniu. Jej tematyka i przebieg objęte są tajemnicą zawodową. Na potrzeby tej książki świadomie wyraziłem zgodę, aby psycholog dr Kamil Wódka odwołał się do doświadczeń wynikających z naszej współpracy i o nich opowiedział. Być może ktoś będzie mógł z tej historii wziąć dla siebie coś przydatnego.
Łukasz Piszczek
– Ostatni mecz i wreszcie będę miał spokój – zwierzyłem się Kubie Błaszczykowskiemu w drodze na Wembley. Nie był zaskoczony.
W drodze na ostatni trening przed spotkaniem z Bayernem siedzieliśmy obok siebie w autokarze. Rozmawialiśmy o tym, co czeka nas nazajutrz. Finał Ligi Mistrzów – o występie w takim meczu marzy każdy chłopak na świecie, który zaczyna kopać piłkę. Ale u mnie ekscytacja mieszała się z ulgą. Nie wiem, co było dla mnie gorsze: ból, który uporczywie o sobie przypominał, czy zmęczenie powiązane z emocjami towarzyszącymi kolejnym meczom. Chciałem, żeby zniknęło i jedno, i drugie.
Kuba dobrze mnie rozumiał.
Byłem w najlepszym momencie kariery. Z Borussią dwa razy zdobyłem mistrzostwo Niemiec, za chwilę miałem zagrać mecz swoich marzeń. Ostatni taniec przed długą przerwą. Myślałem o nim, a zarazem o tym, jak cudownie będzie odpocząć.
Ból w biodrze sprawiał, że każdy dzień był dla mnie wyzwaniem. Lekarz, który później mnie operował, nie przypuszczał, że jest aż tak źle. Biodro znajdowało się w takim stanie, że specjalista poważnie zastanawiał się nad dwoma operacjami, a nie jedną. Po odłożeniu skalpela dał mi 50 procent szans na powrót do piłki. Na to, że jeszcze kiedyś wybiegnę na boisko. Kiepska perspektywa dla piłkarza w wieku 28 lat.
Sportowców często traktuje się jak maszyny do wykonywania zadań. Twoim obowiązkiem jest zagrać – dobrze przygotować się do występu, a później żyłować organizm i zrobić wszystko, żeby twoja drużyna wygrała. Za cztery dni przecież kolejny mecz. A potem następny. I jeszcze jeden. Coś boli? Weź tabletkę przeciwbólową. Przesuwanie własnych granic to też część sportu. A że kosztem własnego zdrowia? Nie myślisz o tym, nie zastanawiasz się, nie analizujesz. Po prostu masz zadanie do wykonania.
Jasne, poświęcałem zdrowie, ale przecież zdawałem sobie sprawę, po co to robię. Dziś mogę stwierdzić, że nie było to mądre, ale przynajmniej mogę też powiedzieć, że zagrałem w finale Ligi Mistrzów i zrealizowałem marzenie, które nosiłem w sobie od dziecka. Dlatego gdybym znów stanął przed takim dylematem – igrać ze zdrowiem, ale w zamian doświadczyć finału na Wembley, czy sobie odpuścić – tobym się nie zawahał.
W tamtym sezonie borykałem się z kontuzją. Założyłem, że dopóki nie odpadniemy z Ligi Mistrzów, poświęcam się na tyle, na ile tylko mogę. Skoro potrzebuje mnie drużyna i trener, to łykam tabletkę, na moment wyciszam ból i wychodzę na boisko. Akurat tak się złożyło, że znak „stop” stał na końcu tej drogi – już po finale. Pewnie gdybyśmy odpadli wcześniej, dajmy na to w ćwierćfinale, szybciej zdecydowałbym się na operację. Dla mojego zdrowia, fizycznego i mentalnego, byłoby to dużo korzystniejsze rozwiązanie i może uchroniłbym się dzięki temu przed tak dużymi kosztami.
Zwykle nie mówi się o tym, jaki wpływ na psychikę ma występowanie przez wiele miesięcy z kontuzją. Gra mimo dolegliwości i urazów to jednak normalna część życia piłkarza. Zawodnik przypomina trochę maszynę – coś mu dolega, ale i tak wybiega na boisko. Bo kocha piłkę nożną. Bo tego wymaga zawodowy futbol.
Czy mogłem coś zrobić, żeby cena, którą zapłaciłem za występ w finale Ligi Mistrzów, nie była aż tak wysoka? Tak, mogłem wcześniej rozpocząć pracę z psychologiem. Wtedy jednak o tym nie myślałem, nie widziałem takiej potrzeby. Zakładałem, że sobie jakoś poradzę, a w środku wszystko się we mnie kumulowało i gasiło mój żar do gry. Gdybym zastosował w tamtym czasie to, co teraz wiem o przygotowaniu mentalnym, być może łatwiej poradziłbym sobie z całą sytuacją. Mimo pędu po sukces umiałbym słuchać własnego ciała, rozumieć i wyłapywać sygnały, które do mnie wysyłało. Później bowiem wiedziałem, że kiedy potrzeba wprowadzić się na wysokie obroty, robię to, ale jednocześnie pamiętałem o tym, żeby potem zluzować i z tych obrotów zejść. Moje ciało miało w końcu dostać dobry regeneracyjny serwis, tyle że już po rehabilitacji.
Niestety, w trakcie sezonu 2012/13 tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem. Na kłopoty fizyczne nałożyły się potężne obciążenia psychiczne, a w efekcie w drugiej części rozgrywek jechałem często na oparach. Mobilizowałem się na kolejne spotkania, ale w baku miałem coraz mniej paliwa.
Weźmy na przykład dramatyczny dwumecz z Málagą w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. W Hiszpanii bezbramkowo zremisowaliśmy, a w rewanżu to rywale zdobyli pierwszą bramkę. Dla nas oznaczało to tyle, że do awansu potrzebowaliśmy zwycięstwa, remis był korzystny dla gości. Robert Lewandowski wyrównał, lecz to nam nie wystarczało, nadal musieliśmy strzelić kolejnego gola. Bramka rzeczywiście padła, ale dla Hiszpanów, którzy do 90. minuty prowadzili 2:1. Sędzia doliczył cztery minuty – 240 sekund. Zaczęła się najbardziej ekscytująca część meczu, która spowodowała, że gdy dziś rzucisz kibicowi Borussii hasło „Málaga”, odtworzy każdy szczegół z tej szalonej końcówki. W pierwszej minucie doliczonego czasu gry Marco Reus strzelił wyrównującego gola. Czuliśmy, że ten mecz nie może się tak skończyć. I się nie skończył – 69 sekund później Felipe Santana zdobył zwycięską bramkę. Wygraliśmy 3:2 i znaleźliśmy się w czwórce najlepszych drużyn Europy. Niemieckie media pisały potem o „cudzie w Dortmundzie”.
Po meczu pojechaliśmy do restauracji świętować z rodzinami. Stan euforii nie opadał. Wszyscy się bawili, stoły zapełniały się drinkami. Siedziałem razem z pozostałymi i też chciałem się cieszyć. Ale nie mogłem. W środku czułem się pusty. To, co wydarzyło się na murawie i co tak zachwyciło wszystkich świętujących, kosztowało mnie tyle, że siedziałem wśród rozbawionego towarzystwa pozbawiony zasilania. Byłem bez energii, jak zabawka, której baterie są na wyczerpaniu.
Nie ma idealnego sposobu na przygotowanie się do meczu, tak jak nie istnieje jeden sposób jego przeżywania. Ja miałem mocno zasadniczą konstrukcję i zależało mi na tym, żeby grać dobrze. Tyle że przygotowania i sam mecz za każdym razem oznaczały w moim przypadku kolejny wydatek energii. A wyczerpanie po gonitwie z Málagą było poważnym sygnałem, że mentalnie poruszam się na krawędzi. Akceptowałem ryzyko, bo na końcu drogi widziałem nagrodę. I ją dostałem. Zagrałem w finale Ligi Mistrzów na Wembley, gdzie na trybunach zasiadło 86 tysięcy kibiców.
Remisujemy z Bayernem, jest przedostatnia minuta, a my powoli zaczynamy oswajać się z myślą o dogrywce. Jedna z końcowych akcji Bayernu. Zawsze, kiedy ją oglądam, zastanawiam się, czy mogłem zrobić coś lepiej. Piłka spada za naszymi plecami, przyjmuje ją Franck Ribéry. Staram się go zablokować i widzę, że na pozycję wybiega Arjen Robben. Francuz trąca piłkę w kierunku kolegi z zespołu, Bayern zdobywa bramkę, a my tracimy szansę na zwycięstwo.
Rzadko płakałem na boisku. Dwa, może trzy razy. Wtedy na Wembley to mi się zdarzyło. Emocje puściły, przestałem nad sobą panować. Na pewno płakałem z powodu porażki, ale chyba i dlatego, że dotarło do mnie, jak dużo poświęciłem, żeby wygrać Ligę Mistrzów, i jak bardzo ryzykowałem zdrowie, by ten cel osiągnąć.
Pozostało mi spłacić zaciągnięty dług. Operację biodra przeszedłem kilka dni po meczu. Trzy miesiące później ktoś zapytał, czy ciągnie mnie na boisko. Szczerze odpowiedziałem, że ani trochę. Wiedziałem, ile energii kosztowało mnie to, by za każdym razem się poskładać i przygotować do kolejnego spotkania. Teraz zniknąłem na ponad pół roku i poznałem uczucie, o które nigdy bym się nie podejrzewał – nie tęskniłem za piłką.
Po zwycięskim ćwierćfinale Ligi Mistrzów z Málagą w 2013 roku
Fot. Alex Grimm / Bongarts / Getty Images
Po finale Ligi Mistrzów w 2013 roku. Stoję z Nevenem Suboticiem i Nurim Şahinem. Jürgen Klopp pociesza Marco Reusa
Fot. Laurence Griffiths / Getty Images
Wpływ rodziców na rozwój zawodnika
Co wydaje ci się najważniejsze, gdy patrzysz z perspektywy czasu na swoją historię?
Najważniejsza była zawsze pasja do piłki. To dzięki niej przeżyłem wszystko to, co przeżyłem.
Czym była dla ciebie ta pasja?
Jako dzieciaki mieliśmy w Goczałkowicach stałą grupkę, która w wakacje codziennie o dziesiątej rano spotykała się na betonowym boisku. Dzień w dzień. Nie wyobrażałem sobie, że może mnie tam zabraknąć. Przychodziło nas 12, czasem więcej, skład trochę rotował. Byliśmy mniej więcej w tym samym wieku, zdarzał się niekiedy ktoś cztery czy pięć lat starszy. A wieczorem był inny mecz, w którym grali dorośli. Wtedy też się pojawiałem. Gdy mieli komplet, siedziałem z boku i się przyglądałem. Ale co to była za radość, gdy akurat jednego im brakowało i wybrali mnie do składu! Przeważnie ustawiałem się na obronie.
Zawsze marzyłem o grze w piłkę. Ale nie zawsze było łatwo. W dzieciństwie jeden z moich bardzo dobrych kolegów zaczął się ze mnie wyśmiewać. „Ty chcesz grać w piłkę? Nigdy ci się nie uda!” – krzyczał. Wróciłem do domu zapłakany: „Tato, a on mi mówi, że nie będę grał w piłkę!”. Spotkałem się z tym kolegą po latach. W ogóle nie pamiętał, żeby coś takiego powiedział. No i powtarzał, żebym nawet nie próbował opowiadać o tym w żadnym wywiadzie. (śmiech) Ta historia jednak dobrze pokazuje, czym była dla mnie gra w piłkę.
Skąd wiedziałeś, w którą stronę podążać w trakcie kariery piłkarskiej? Miałeś jakiegoś przewodnika, kogoś, kto pomógł ci wszystko sobie uporządkować, powtarzał od najmłodszych lat, co ważne, a czego unikać?
Nie, tak się po prostu działo. Czerpałem radość z piłki, gra sprawiała mi przyjemność. Nic więcej. W odpowiednim kierunku pchała mnie pasja, pragnienie, żeby grać i sprawdzać się na coraz wyższym poziomie.
Czasem takiemu sprawdzaniu się towarzyszy stres, co może sprawić, że znika też radość. Czy ktoś cię nakierowywał, mówił: „Pamiętaj, Łukasz, ciesz się tym, co robisz. To ma ci sprawiać przyjemność”? Czy może wszystko wyszło naturalnie – szedłeś, grałeś i zatracałeś się w piłce?
Nie pamiętam, by ktoś mi powtarzał: „Baw się piłką” czy zachęcał w podobny sposób. To znaczy nikt wprost mi tego nie przekazywał, ale w takim klimacie wyrastałem. Cieszyłem się z tego, co robię. Taki obraz mojego grania w piłkę tworzyli też moi rodzice. A w piłce zatracałem się z automatu, gdy tylko wychodziłem na boisko. Podobnie zresztą wyglądało to, jeśli chodzi o świadomość taktyczną. Trener w Gwarku mówił, że gdy chodzi o taktykę, to się o mnie nie martwi, bo widzi, z jaką łatwością przyswajam sobie wszelkie wskazówki. Przychodziło mi to naturalnie, czerpałem z tego radość.
A pamiętasz, kiedy piłka w twoim życiu zaczęła odgrywać taką rolę, że zrozumiałeś, że może być z tego coś więcej niż tylko amatorskie kopanie?
Nie planowałem kolejnych kroków: nie zakładałem wyjazdu do Niemiec, podpisania kontraktu z Herthą czy później z Borussią. To działo się samo z siebie, jakby przy okazji. Na przykład wraz z upływem lat spędzonych w Dortmundzie zaczął przewijać się wątek, czy chciałbym zakończyć tam karierę. W 2013 roku, po zdobyciu drugiego mistrzostwa Niemiec, powiedziałem, że mogę to sobie wyobrazić. Ale przecież nie do końca od samego zawodnika zależy, czy zejdzie ze sceny tam, gdzie chce.
Twoich dwóch starszych braci też grało w piłkę. Miało to na ciebie jakiś wpływ?
Najstarszy jest Marek. Możliwości miał, niestety w pierwszej klasie szkoły średniej złamał nogę, do tego doszły kłopoty z kolanami. Miał półroczną przerwę od sportu. Występował w IV-ligowym GKS-ie Tychy, gdy zainteresował się nim Michał Probierz, który prowadził II-ligową Polonię Bytom. Marek miał predyspozycje do gry na wyższym poziomie, ale życie potoczyło mu się inaczej. Jego żona była w ciąży, wyjechali do Anglii. Adam raczej nie podchodził do piłki śmiertelnie poważnie, ale też miał swoje atuty. Był waleczny i miał dobre uderzenie.
Nauczyłeś się czegoś na ich historiach? Coś u nich podpatrzyłeś?
Nie przypominam sobie, żeby to było coś konkretnego. Nigdy zresztą nie patrzyłem, czy na boisku w Goczałkowicach jest któryś z braci. Jeżeli mieli ochotę pograć, to przychodzili. Ja i tak przecież tam byłem.
Rodzinny mecz w Goczałkowicach. Łukasz z tatą i braćmi – Adamem i Markiem
(Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum Łukasza Piszczka)
Przy starszym bracie grającym w piłkę ten młodszy często chce do niego dociągnąć. Wychodzi grać z rówieśnikami starszego rodzeństwa i chcąc nie chcąc, musi równać do poziomu tej grupy.
Być może rzeczywiście chciałem doszlusować do starszych. Tylko nie mieszałbym w to braci. Nie przypominam sobie, żebym chciał gonić Marka. Był jednak pewien chłopak, cztery lata starszy ode mnie, który dodatkowo motywował mnie do pracy. Mówiło się u nas, że to talent i że może kiedyś grać w piłkę zawodowo. To Piotrek Maroszek.
Skąd wziął się pomysł, żeby w wieku 14 lat przenieść się z Goczałkowic do Gwarka?
O klubie było głośno na Śląsku, a przynajmniej w moich Goczałkowicach. W Zabrzu był Górnik, ale po sąsiedzku z młodzieżą pracował Gwarek i to się doceniało. Pamiętam, że gdy wracaliśmy pociągiem z tatą, to on wyciągał gazetę, patrzył na tabelę i sprawdzał wyniki Gwarka. Tylko że najpierw pojechałem z nim na testy do Górnika. Byliśmy tam z kolegą z Goczałkowic, zagraliśmy w gierce na treningu.
Dlaczego nie dostałeś się do Górnika?
Nie pamiętam, czy mnie odrzucili. Bardziej chyba poszło o to, że mieli dość mocną drużynę. Temat się rozmył, bo i tak chcieliśmy jechać na testy do Gwarka. Piotrek Maroszek był pierwszym chłopakiem z Goczałkowic, który się tam przeniósł. Mnie do Gwarka zachęcał trener, który pracował w Goczałkowicach, a pochodził z Katowic. Pojechałem na testy. Zagraliśmy 11 na 11 dwa razy po 20 minut. Wtedy tak to się odbywało.
To niełatwa sytuacja. Wypuszczają was na boisko i w krótkim czasie macie pokazać wszystko, co potraficie. Co czuje młody zawodnik, który słyszy: „Grajcie, zobaczymy, co umiecie!”?
Może właśnie na tym polega pułapka: jedziesz na testy i myślisz sobie, że musisz się pokazać z dobrej strony. Tym, wiesz, hm… mniej myślącym było łatwiej. Wpadali w swoje flow. Byli też tacy, co po prostu mocno wierzyli we własne umiejętności – grali i pokazywali, na co ich stać. Wrył mi się w pamięć chłopak, z którym później spotkałem się w Gwarku. Po prostu sobie grał, było po nim widać, że zatraca się w tym meczu, że cały świat dla niego znika, że piłka i on to jedność. To był taki przykład tego flow. Ale inni myśleli pewnie tak jak ja: „To testy i trzeba się dobrze zaprezentować”. A coś takiego nie do końca pomaga w pokazaniu jakości.
Na co zwracałeś wtedy uwagę? Byłeś skoncentrowany na sobie czy starałeś się rejestrować wszystko, co dzieje się wokół?
Nie pamiętam tego zbyt dokładnie. Znając mój charakter, to pewnie zbierałem z otoczenia informacje, jak jestem odbierany. Albo zajmowałem się nie tym, co trzeba. Na pewno trochę się przejmowałem, za dużo analizowałem, co inni pomyślą na mój temat. Gdy teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że w tym nowym środowisku nie wpadłem w swój optymalny stan i nie od razu grałem tak, jak potrafię. Brakowało mi komfortu, przekonania, że jestem wystarczająco dobry, że pasuję do otoczenia.
Ale jednocześnie potrafiłeś zmierzyć się z tą sytuacją. Nie wywiesiłeś białej flagi, tylko wziąłeś się z tym za bary.
W momencie zderzenia z nowymi realiami zwyciężała pasja do futbolu. „Będę piłkarzem” – tak myślałem. To pchało mnie do działania i szukania rozwiązań. Ale oczekiwania i presja, i udział w castingu, który otwierał drzwi na wyższy poziom, nie spływały po mnie jak woda po kaczce.
Ale trzeba podkreślić, że na wczesnym etapie rozwoju parłeś do przodu, bo pragnąłeś grać w piłkę. Wygląda na to, że kierowało tobą właśnie to marzenie.
Na pewno tak było, ale nie zawsze zaślepiała mnie pasja. Miałem momenty może nie zwątpienia w siebie, ale… Wiązało się to ze słowami taty przed wyjazdem do Gwarka. Powiedział mi wtedy: „Tam będzie dużo takich jak ty”. A mówiąc dokładniej: stwierdził, że takich jak ja będzie na pęczki.
Co chciał w ten sposób osiągnąć?
Zamierzał przygotować mnie na większą konkurencję. Słowa taty pomogły mi, gdy już znalazłem się w Gwarku. Chroniły mnie przed minimalizmem. Wiedziałem, że to czas, by o siebie walczyć, bo jeśli odpuszczę, to za rogiem czai się chętny na moje miejsce. Ta świadomość mnie nie paraliżowała, tylko stanowiła paliwo do działania, większego wysiłku.
Ale to nie znaczy, że gdzieś po drodze nie pojawiały się też wątpliwości. Miała je przede wszystkim mama. W zasadzie to nie chciała, żebym jechał do Zabrza, sprzeciwiała się temu pomysłowi. Można ją chyba zrozumieć: młody chłopak miał opuścić dom, a na temat mieszkania w internacie krążyły różne opinie. Mama bała się, że zejdę na złą drogę. Może również dlatego później chciałem jej pokazać, że tak nie będzie, że jestem na tyle ogarnięty i dobrze wychowany, by wystrzegać się głupot. Tata długo z nią rozmawiał i na szczęście przekonał ją, że powinna się zgodzić.
Uważam, że to cenna nauka, zwłaszcza dla młodych zawodników: Łukasza Piszczka też gryzły obawy. Miał w sobie jednak ten ważny pierwiastek, który uaktywniał się w obliczu przeciwności i pozwalał mu szukać dobrych rozwiązań.
Prawda jest taka, że w Gwarku nie przeszedłem tej pierwszej selekcji. Nie mówię, że dostałem się tam przez znajomości, ale… Trener, który prowadził pierwszy zespół w Goczałkowicach, znał też szkoleniowca Gwarka i przekonywał go, że potrafię grać w piłkę i coś ze mnie będzie. To się w sumie potwierdziło. Ale pamiętam, że później trener Kowalski powiedział mi przy jakiejś okazji: „Normalnie byś się nie dostał”.
Czyli udało ci się, bo ktoś szepnął o tobie dobre słowo?
Myślę, że niestety na początku tak to się odbyło. Oczywiście wolałbym dostać się do drużyny normalnie. Tylko jak wspomniałem: tam trudno było się pokazać. W Gwarku trenerzy mieli rozeznanie, w jakich innych klubach pojawiają się zdolni zawodnicy. Piątka chłopaków z Łazisk już przed testami wiedziała, że chcą ich w Gwarku. Podobnie było z chłopakami z Rudy Śląskiej, tak do zespołu dostał się Damian Baron, mój aktualny trener z Goczałkowic.
Ilu chłopaków przyjechało na testy? Ile miejsc było z góry zajętych?
Z mojego rocznika pojawiła się ponad setka kandydatów. A zostać mogło dziesięciu, góra piętnastu. Może miejsca w drużynie nie były już zaklepane, ale ludzie w klubie mniej więcej wiedzieli, kogo chcą zatrzymać.
Nie byłeś zatem chłopakiem, o którego zabijali się w Gwarku, o którym myślano, że trzeba go bezwzględnie zatrzymać.
No nie. Tym bardziej że w wieku 14 lat miałem dość skromne warunki fizyczne, nie rzucałem się w oczy. Z piłką przy nodze jakoś sobie radziłem, ale nie byłem zawodnikiem, o którym się mówiło: „Musimy go mieć”.
To tylko pokazuje, że w każde testy i w każdą selekcję może wkraść się błąd. Nie jest powiedziane, że takie niepowodzenie oznacza, że ktoś definitywnie się do czegoś nie nadaje, że nie może rozwinąć się w innym miejscu. A jak wyglądały twoje pierwsze tygodnie w Gwarku? Jak wyglądała konfrontacja oczekiwań z tym, co zobaczyłeś?
Od poniedziałku do piątku mieszkałem w internacie, a po meczu wracałem na weekendy do domu. Kiedyś tata zauważył, że jestem nieswój.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Chyba zrezygnuję…
– Dlaczego?
– Tęsknię za domem, ciężko mi tam wytrzymać.
– Łukasz, to dla ciebie dobre miejsce – stwierdził. – Spróbuj jeszcze trochę, zobaczysz, jak się będziesz czuł za miesiąc, dwa.
Widział, że jest mi ciężko, rodzice znali mnie przecież najlepiej. Do 14. roku życia mieszkałem w domu. Przyzwyczaiłem się do bliskich obok siebie, a wyjazd oznaczał rozłąkę, tęsknotę. Może nie byłem maminsynkiem, ale w Zabrzu brakowało mi tego kontaktu.
Tata na szczęście ma podejście analityczne i do problemów podchodzi spokojnie. Do niczego mnie nie zmuszał, nie krzyczał, po prostu przekonał mnie argumentami. Wystarczyła mu sama rozmowa. Powtarzał, że to, czy osiągnę coś w piłce, zależy tylko ode mnie. Nie wywierał presji, ale uświadamiał mi, że jest wielu chłopaków z podobnymi umiejętnościami. I jedynie ja mam wpływ na to, jak będę pracował i czy skupię się na treningu.
No i okazało się, że miał rację: w kolejnych tygodniach temat mojego powrotu do domu samoistnie zanikł.
Z tatą
Po raz pierwszy miałem wyjechać na tak długo z domu i przenieść się do internatu. Chciałem tego. Ale co innego planowanie, a co innego rzeczywistość. Pierwsze tygodnie nie były dla mnie łatwe. Po pierwsze, zawsze byłem bardzo związany z rodzicami. Po drugie, na początku moja sytuacja sportowa też nie była w Gwarku kolorowa. Nie grałem za dużo, bo trener stawiał na innych zawodników. Gdy więc wracałem na weekend do domu, nie tryskałem energią, czułem przygnębienie.
Mieszkanie w internacie miało swoją specyfikę. Nowi, którzy się tam pojawiali, musieli wykonywać dla starszych różne przysługi. Nie żeby to była jakaś fala jak w wojsku. Nie mieliśmy szczególnie ciężko z tymi, którzy byli tam dłużej. Wpływ na to miało chyba też to, że trafiliśmy do internatu pod nowym adresem, przy Franciszkańskiej. Wcześniej znajdował się przy ulicy Opolskiej i działy się tam niemożliwe rzeczy. U nas „fala” ograniczała się do tego, że trzeba było pójść po zakupy dla starszego albo przepisać mu zeszyt czy posprzątać pokój. Była to jakaś forma wyzysku, ale nic, co dałoby się porównać z historiami, o których słyszałem. Zresztą tego typu praktyki powoli się kończyły. A gdy sami staliśmy się starszyzną, to takie rzeczy w ogóle odeszły w przeszłość. Tak mi się przynajmniej wydaje.
To, że musiałem komuś posprzątać pokój, nie było dla mnie jakoś uwłaczające. Bardziej przeżywałem tęsknotę za domem rodzinnym. I to było dla mnie najtrudniejsze. Zawsze zresztą w nowym miejscu, czy to w hotelu w Lubinie, czy wtedy, gdy jechałem na testy do Berlina, tęskniłem za bliskimi. Podczas samotnych wieczorów było mi ciężko, często przychodziło mi do głowy, że mógłbym być w domu.
Rodzice zawsze byli obecni w moim życiu. Dobrze się czuję w gronie rodzinnym. Dlatego gdy byłem w Gwarku, to co weekend wracałem w domu. Dopiero kiedy trafiłem do Lubina, te wizyty stały się rzadsze. Ale wtedy byłem już starszy i zdążyłem przepracować to, że jestem poza domem.
Ale nie lubię być sam. I nie lubię hoteli. W Borussii mieliśmy taki przywilej, że mogliśmy być sami w pokoju. Wiadomo, dzięki temu nikt ci nie przeszkadza, jak śpisz, i sam decydujesz, kiedy się położysz. Z drugiej strony przebywanie w samotności nie jest fajne. Dlatego im dłużej grałem, tym gorzej kojarzyły mi się hotele. W końcu znalazłem rozwiązanie: gdy chciałem z kimś porozmawiać, to na przykład często do późna siedziałem u fizjoterapeutów. A gdy, jeszcze jako gracz Borussii, mocniej zaangażowałem się w LKS Goczałkowice, to wisiałem dużo na telefonie z trenerem i w ten sposób wykorzystywałem wolny czas w hotelu. Oprócz tego dzwoniłem do znajomych. Robiłem różne rzeczy, żeby nie być samemu.
Komunikaty w stylu: „Takich jak ty będzie tam na pęczki” wyglądają mi na przygotowywanie cię do tego, że po wypłynięciu na trochę szersze wody masz być gotowy na twardą rywalizację.
Wtedy byłem tego nieświadomy, ale tata rzeczywiście szykował mnie na zderzenie ze światem, w którym spotkam lepszych, bardziej utalentowanych zawodników od siebie.
Kiedy zaczął wkładać ci to do głowy i jak długo to trwało?
Mówił mi to od ósmej klasy, czyli od momentu, kiedy pojawił się temat przenosin do Gwarka. Powtarzał, że w Goczałkowicach ludzie mówią, że gram całkiem inną piłkę niż reszta, ale zarazem przestrzegał, że w Gwarku przestanę być kimś wyjątkowym i nie będzie mi się tam grało tak swobodnie. To nie było dla mnie komfortowe, bo uświadomiłem sobie, że w nowym miejscu spotkam zawodników na dobrym poziomie. A to z kolei rodziło pytanie, czy jestem wystarczająco dobry.
Ale była też druga strona medalu: przenosiny do Gwarka mnie ciekawiły. To była perspektywa pogrania z gośćmi, którzy może i byli lepsi, ale dzięki temu mogłem się przecież też czegoś nauczyć. No i miałem na oku konkretny cel – pragnąłem grać w piłkę. Po prostu. I to mnie jakoś chroniło przed głupotami. Gdy ktoś broił w internacie w Zabrzu, zapalała mi się czerwona lampka i mówiłem sobie: „Trzymaj się z daleka, to nie twoje tematy”. Nie chciałem też zawieść mamy, która przecież miała obawy, czy puszczać mnie do internatu.
Skoro mowa o twojej mamie… W wywiadzie, którego udzieliła „Wysokim Obcasom”, wspomina, że po meczach nie interesował jej wynik, tylko to, jak się czułeś.
Jako młody chłopak często rozmawiałem z rodzicami po meczach. Właśnie nie o rezultacie spotkania, a o samej grze: jak się czułem, co można ewentualnie zrobić lepiej.
Z mojego punktu widzenia istotne jest tu owo uwrażliwienie na inne rzeczy niż sam wynik, świadomość, że można zapytać o coś innego. Są zawodnicy, którzy wspominają, że podczas rozmów z najbliższymi w dzieciństwie padały tylko pytania: „Wygrałeś? Przegrałeś? Które miejsce zająłeś?”.
U mnie wyglądało to całkiem inaczej.
Trening z młodymi piłkarzami w Goczałkowicach
Uważam, że to, jak przeżywamy sport, jest w dużej mierze związane z kulturą, w jakiej się wychowywaliśmy. Nie chciałbym nadmiernie generalizować, ale nie potrafiłbym wejść w buty takich Brazylijczyków, którzy strzeloną bramkę celebrują tańcem. Ale im przychodzi to naturalnie. Takie zachowanie pokazuje zupełnie inne nastawienie – radość z gry w piłkę i możliwości rywalizacji, frajdę ze strzelania goli. Po Brazylijczykach po prostu widać, że ktoś sprawił, że kojarzą futbol z lekkością, radością, tańcem. Bo to, jak uczymy dzieci grać w piłkę, potem z nich wychodzi. Chciałbym, żeby młodzi zawodnicy nie kojarzyli wyjścia na boisko z myślą, że trzeba na nim cierpieć. Żebyśmy nie wmawiali im, że my, Polacy, jesteśmy z natury za mało uzdolnieni, żeby grać technicznie. Istnieje przecież coś takiego jak samospełniająca się przepowiednia. To działa zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Nie jesteśmy gorsi od innych, a na pewno nie musimy być. Dowodzą tego przecież przykłady Polaków, którzy są dobrze wyszkoleni i radzą sobie w światowej piłce na najwyższym poziomie.
Otrzymałeś dzięki temu coś, z czego mogłeś korzystać w przyszłości. To, jak potem grałeś, wynikało nie tylko z tego, że ktoś nauczył cię techniki i taktyki, lecz także z klimatu, w jakim wzrastałeś. Z jednej strony otaczała cię troska, z drugiej – rodzice starali się przygotować cię do radzenia sobie z różnorakimi sytuacjami. Może taki sposób podejścia rodzica do młodego sportowca to dla ciebie norma, ale gwarantuję ci, że nie zawsze tak jest.
Fakt, brałem takie podejście rodziców za pewnik, pakiet obowiązkowy, który dziecko dostaje w domu. Z czasem zrozumiałem, że nie wszędzie tak to wygląda.
W wywiadzie z twoją mamą zaciekawiła mnie też inna kwestia: namawiała cię, żebyś spojrzał na wydarzenia z twoim udziałem z innej perspektywy. „Zobacz, jak mogą czuć się przegrani” – prosiła. Dzięki temu uczyłeś się wczuwać w emocje nie tylko swoje, ale i drugiej strony.
Rodzice wychowali nas w przeświadczeniu, że nie jesteśmy pępkiem świata, że są też inni ludzie, którzy także czują, myślą i mają swoje marzenia. Takie wartości są mi bliskie. I jestem bardzo wdzięczny tacie i mamie, że mi je przekazali.
Na wczesnym etapie kariery wyobrażałem sobie, że jak już wejdę w poważną piłkę, to zrewanżuję się rodzicom za to, ile mi dali, jak się dla mnie poświęcili. Bo nie chodziło tylko o wartości. Łożyli przecież na mnie przez długie lata, opłacali mój internat w Zabrzu. Te 400 czy 500 złotych oznaczało dla nich odczuwalny wydatek, niełatwo było im spiąć domowy budżet. I dlatego chciałem im się odwdzięczyć. Uważałem, że fajnie byłoby móc im kiedyś coś dać. To było dla mnie naturalne.
Gdy byłem dzieckiem, tata często zabierał mnie do kawiarni z bilardem na spotkania z kolegami. Lubiłem tam chodzić, przysłuchiwać się rozmowom dorosłych. Grali w karty, gadali, a ja siedziałem i nadstawiałem ucha. Raz barman podzielił się historią pewnego piłkarza z Pszczyny: „Wiecie, ojciec musiał mu poświęcić sporo uwagi i zainwestować trochę pieniędzy, ale później syn mu się za to odwdzięczył”. Ta historia długo siedziała mi w głowie i wróciła do mnie za czasów pierwszych wyjazdów na zgrupowania reprezentacji Polski do lat 17 czy 18. To właśnie wtedy Mariusz Zganiacz, który też pochodzi ze Śląska i mieszkał w tym samym internacie co ja, podpisał kontrakt z Legią, Grzesiek Bartczak natomiast zawarł umowę z Zagłębiem Lubin. Gdy się pochwalił, że za pierwszą wypłatę kupi rodzicom pralkę czy lodówkę, pomyślałem, że chciałbym zrobić to samo.
Perspektywa osiągania wyników, również w sporcie, często promuje skrajnych indywidualistów, egoistów. Wdzięczność jednak pozwala dostrzec, że w tym, co robię i co osiągam, nie jestem sam. Widzę swój udział, ale też zauważam wartościowe osoby, które mi pomogły, i potrafię skorzystać z tego, co mają mi do zaoferowania. Wdzięczność sprawia, że nie czuję się pępkiem świata.
Często słyszałem, że poza boiskiem jestem skromny. Wiedziałem, że do pochwał trzeba podchodzić z pokorą. Znać swoją wartość, ale pozostać kimś, kto cały czas musi nad sobą pracować. Ta postawa wynika z wartości przekazanych mi przez rodziców, którzy wbili mi do głowy, żeby się nie wywyższać. Dzięki temu nie musiałem się czuć tym najważniejszym. Uprawiam sport drużynowy i wiem, że sam na boisku niczego nie osiągnę. Potrzebuję zespołu. Dlatego zawsze trzeba mieć wdzięczność dla chłopaków z drużyny, doceniać to, co robią na murawie.
Byli zawodnicy Gwarka Zabrze, którzy występowali w LKS Goczałkowice w sezonie 2021/22
Komentarz psychologa
Ta część każdego rozdziału będzie stanowiła komentarz do jednej z jego głównych idei – myśli przewodniej. Ilustracja jest natomiast próbą przedstawienia historii, o której rozmawiamy, w formie wizualnej. Zarówno sama rozmowa, jak i ilustracja zostawia odbiorcy pole do samodzielnej analizy i interpretacji. Delikatny komentarz ma być uzupełnieniem, a jednocześnie podpowiedzią, jak można na daną treść spojrzeć.
W tym rozdziale wskazujemy na rolę rodzica w kształtowaniu u dziecka elementarnego zrozumienia, jak odnajdywać się w sytuacjach wymagających rywalizacji. Rodzic przekazuje dziecku pewien pakiet umiejętności i sposobów reagowania, który będzie towarzyszył mu przez resztę życia.
Ilustracja przedstawia rodzica, który daje dziecku wsparcie, poczucie bezpieczeństwa („Możesz na nas liczyć”, „Kochamy cię nie za to, jakim jesteś piłkarzem, ale po prostu za to, że jesteś”) i przygotowuje go na czekające wyzwania („Takich jak ty będzie na pęczki, więc walcz o siebie”). Opiekun przekazuje też sposób rozumienia sportu („Ciesz się tym, co robisz”). Tego rodzaju przekaz to owe symboliczne skrzydła, które w przyszłości będą pomagały dziecku wydostawać się z poczucia presji. Tyczka to równie symboliczne narzędzie do wybijania się na coraz wyższy poziom.
Na drugim biegunie znajduje się rodzic wzmacniający presję („Nie możesz nas zawieść”), z pozoru dający wskazówki („Nie rób błędów”), tyle że tak naprawdę nie zawiera się w nich instrukcja, jak sobie z sytuacją presji poradzić. W efekcie taki przekaz jedynie ją wzmacnia. „Tato, ale co mam robić, żeby nie było błędów? Gdy mi to mówisz, to się boję i pamiętam, żeby cię nie zawieść. Ale co mam robić?” Przy takiej postawie nasz symboliczny prezent dla dziecka to kula u nogi.
Ważne, żeby mówić, co może robić, a nie czego unikać!
Tak zwane „osoby znaczące” (na wczesnym etapie są to rodzice, a jeśli ich brakuje – opiekunowie) pozwalają dziecku zrozumieć otaczający go świat. Dziecko poznaje świat, bo słyszy od nas, dorosłych, co mu o świecie – również świecie sportu – mówimy. Ale dużo ważniejsze sygnały wysyłamy dziecku całą naszą postawą; tym, jak przeżywamy oglądane mecze („Ależ dzisiaj piłkarskie święto przed nami” versus „Nie chciałbym być na ich miejscu – nie gram, a samemu i tak się denerwuję”). Ważne, czy podczas wyjazdu na zawody i podczas samych zawodów dziecko widzi nas takich jak zawsze (oby radosnych i uśmiechniętych), czy też dziwnie nieswoich (nerwowych i drażliwych).
Człowiek nie rodzi się z wiedzą, że coś jest dla nas dobre lub złe. To my nadajemy znaczenie konkretnym sytuacjom, które się wydarzają. Na przykład strata piłki na boisku. Reguły gry mówią, że lepiej tego nie robić. Ale jednocześnie przecież wiadomo, że nie da się strat uniknąć. Czy zatem powinien towarzyszyć temu lęk? Czy należy robić wszystko, żeby uniknąć błędu? A może najważniejsze nie jest to, czy stracę piłkę, ale to, jak potem zareaguję („Straciłeś piłkę, ale bardzo ważne było to, jak na to zareagowałeś. Od razu chciałeś ją odzyskać i dalej grałeś odważnie. Podobało mi się to!”).
Dzieci to świetni mali obserwatorzy. I zasad zachowania uczą się nie tylko z przekazywanych im regułek, ale i z obserwacji naszych zachowań. Dlatego konkretny przekaz to jedno: „To jest dobre, tak rób! To jest złe – tego unikaj”. Ale dużo ważniejsze jest to, co przekazujemy im naszą postawą w reakcji na sytuacje, które nas jako dorosłych spotykają.
Gdy w drodze na trening przyjdzie nam poradzić sobie z awarią auta, dziecko wyniesie z tego lekcję. A jaka ona będzie, zależy od naszej reakcji: czy wpadniemy w furię bądź panikę, czy też będzie widziało, że straciliśmy czas, ale nie straciliśmy głowy. Dziecko w takiej chwili po prostu nauczy się, czym generalnie jest trudna sytuacja i jak się wtedy zachować. „A więc o to chodzi w trudnych sytuacjach? Czasu nie cofnę, ale biorę się do rozwiązania problemu?”
Wszystko to tworzy dla dziecka PLATFORMĘ do podejmowania decyzji na przyszłość. Są w niej zawarte zarówno instrukcje postępowania, jak i coś dużo ważniejszego – POCZUCIE BEZPIECZEŃSTWA, kojarzone z sytuacjami, kiedy trzeba podejmować decyzje, kiedy człowiek mierzy się z presją. Bo dziecko pamięta, że w takich sytuacjach RODZIC BYŁ przy nim, wspierał je, towarzyszył mu, stanowił oparcie. Najprościej rzecz ujmując – można było na niego liczyć. Dzięki temu, gdy dziecko w przyszłości będzie pod presją, skojarzy mu się ona z poczuciem bezpieczeństwa i będzie mogło skupić się na działaniu (czyli na tym, co robić w danej sytuacji, aby presji podołać, i jak rozwiązać problem).
Jeśli natomiast presja kojarzy się człowiekowi z utratą poczucia bezpieczeństwa („Nie możesz nas zawieść”), „kula u nogi” ciąży mu i przypomina, jak samotny i bezradny się czuł, gdy był mały. To poczucie może zalewać jego myśli i wtedy trudno skupić się tylko na działaniu i rozwiązaniu sytuacji.
Na szczęście to, jaką stworzymy dziecku platformę, nie oznacza jeszcze dla niego wyroku. Jeśli platforma jest bezpieczna – może mu ona w przyszłości pomagać. Jeśli jednak nie daje mu ona poczucia bezpieczeństwa – i w tej sytuacji można szukać rozwiązania.
Najbliższa wskazówka, co może wtedy pomóc, znajduje się w kolejnym rozdziale – o roli trenera.
Łukasz Piszczek. Mentalność sportowca
Copyright © Łukasz Piszczek 2023
Copyright © Kamil Wódka 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Współpraca redakcyjna – Łukasz Olkowicz
Ilustracje wewnątrz książki – Paweł Kryński
Konsultacje do psychologicznej części książki – prof. Janusz Zdebski, dr Bartosz Treger
Korekta – Dominik Leszczyński, Agnieszka Zygmunt
Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografie na okładce – Adam Mikołajczyk / Pracownia Portretów Męskich
Autorzy i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2023
ISBN epub: 9788383301273
ISBN mobi: 9788383301266
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl