Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Lormont, spokojnym, śródziemnomorskim księstwie, zostaje popełnione makabryczne morderstwo. Nieprzyzwyczajona do badania tak brutalnych zabójstw żandarmeria bezskutecznie próbuje znaleźć motyw i połączyć go z jedyną wskazówką – zwalistą postacią z głową świni widzianą w domu ofiary. Gdy jednak zawodzą nowoczesne techniki śledcze, jedyną nadzieją pozostaje Jean Timpani: nie policjant, nie detektyw, tylko lupus, czyli samotny wilk na usługach księcia.
Tymczasem miastem wstrząsają kolejne sadystyczne zbrodnie, które wprowadzają chaos w dotychczasowy porządek skostniałego księstwa.Czy Jean, nieco ekscentryczny i zakompleksiony kawaler starej daty udowodni wyższość dedukcji i przenikliwości nad najnowszymi osiągnięciami kryminalistyki?
Niezwykłe śledztwo, fikcyjne państwo i mroczny kryminał w klimacie retro!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Łukasz Kaszkowiak, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw
Korekta: Paulina Stoparek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji:
© ysbrand/depositphotos.com, © Brady/texturelabs.org
Zdjęcie autora: archiwum prywatne
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67388-11-5 (EPUB); 978-83-67388-12-2 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Zakrwawione strzępki ciętego mięsa wchodziły w szpary drewnianego blatu. Wilgotny nóż unosił się i opadał miarowo, odbijając refleksami światło lampy. Wprawna ręka kroiła okaleczony korpus na drobne kawałeczki, zbierając je na rogu stołu w oślizłą kupkę. Mięso było zimne, ale niezmrożone, a świeże tak, że chciałoby się je zrazu włożyć do ust, ciesząc podniebienie jego surowością.
Agathe Dati otarła nadgarstkiem pot z czoła i spojrzała na swoją pracę. Gulasz drobiowy na jutrzejszy obiad zapowiadał się znakomicie.
Chociaż ostatnio żyła z przyrządzania posiłków, tak naprawdę gotować lubiła wyłącznie dla siebie. Nie dlatego, że myślała tylko o sobie, wręcz przeciwnie, inni ludzie zajmowali jej myśli w dostatecznym stopniu, żeby paraliżować ją perspektywą popełnienia błędu. Obsesja doskonałości dekoncentrowała Dati, a rozkojarzenie powodowało pomyłki w najbardziej podstawowych sprawach. Wiedziała, że nie nadawała się na zawodową kucharkę, ale bezrobotna artystka nie dysponowała wielkim polem manewru. Nikt – przyjaciele, współpracownicy, dawni znajomi – nie wyciągnął do niej ręki tego strasznego dnia, kiedy jej sztuka straciła słodki urok, tak przecież ważny w ilustracjach dla dzieci, który bezpowrotnie uleciał wraz z życiowym nieszczęściem; kiedy minęły pierwsze dobre lata jej małżeństwa i życie Agathe zaczęło coraz bardziej przypominać koszmar żony pijaka; kiedy odeszła cząstka jej duszy pozwalająca tworzyć coś pięknego, a w jej miejscu czuła tylko ziejący, niemożliwy do wypełnienia otwór pochłaniający wszelkie dobre myśli i emocje.
Pozbawiona swojej sztuki Agathe cudem znalazła zatrudnienie w podrzędnej jadłodajni La Mouette i treścią jej nowego życia stały się wypełniane z wielkim wysiłkiem obowiązki pomocy kuchennej. Wciśnięta pomiędzy dwie stare grube kucharki, ogłuszona sykiem pary i dobiegającym z głównej sali szumem gęb, które powinny jeść, zamiast tyle gadać, spędzała dni na oporządzaniu garów. Ale co chwila jedna z kobiet, zmęczona nieudolnością Dati, wysyłała ją po talerze, ponieważ w La Mouette zawsze brakowało kelnerów.
Ktoś załomotał do drzwi. Przestraszona Agathe wypuściła z ręki zakrwawiony nóż, który ześlizgnął się na podłogę wraz z kilkoma strzępkami mięsa.
Pospiesznie umyła ręce, rzuciła ręcznik na stół i poszła otworzyć. Uchyliwszy drzwi, poczuła zapach przetrawionego alkoholu, lecz zanim zdążyła zareagować, pchnięcie z drugiej strony rozwarło wejście, a potem do jej ust przywarły obślinione, mięsiste, otoczone drapiącym zarostem wargi.
Smak śliny Ernesta był jeszcze gorszy niż ostatnim razem.
Agathe z całej siły odepchnęła byłego męża, ten zatoczył się na trawniku i upadł, jeszcze nim zdążyła zatrzasnąć drzwi. Zanim powstał na nogi, kobieta przekręciła wszystkie zamki. Kiedy Ernest znowu dopadł drzwi, pozostało mu jedynie gniewnie szarpać klamkę.
– Gacia, no, nie wygłupiaj się! To ja! – wrzasnął przepitym głosem.
– Wiem, że to ty! – krzyknęła, ale nie za głośno, żeby nie usłyszeli sąsiedzi. – Odejdź!
– No, Gacia, wpuść mnie. – Ernest próbował otworzyć drzwi. Szarpnął agresywnie za klamkę. – Wpuść. No!
Opukując delikatnie drzwi, bełkotał coś niezrozumiale. Trwało to kilka minut, nim znudził się bezskutecznym wysiłkiem.
– Ty głupia pizdo! Zabiję cię! – wrzasnął, kopiąc drzwi.
Uderzenie Ernesta prawie wyrwało główny zamek. Agathe przypomniała sobie, że była to ostatnia rzecz, jaką mąż zamontował w domu przed ich rozwodem. Od tego czasu zapłaciła za dorobienie jeszcze dwóch kolejnych.
– Słyszysz?! Zabiję! Zabiję! Zabiję?
Ernest odszedł na chwilę od drzwi, zataczając się, zrobił kilka kółek w miejscu, po czym przypadł do wejścia, znowu prosząc o wpuszczenie, tym razem jeszcze bardziej płaczliwie. Agathe nie miała wątpliwości, że teraz słyszy go już cała okolica. Trudno, i tak wszyscy mieli na jej temat wyrobioną opinię.
Mężczyzna nie przestawał kopać w drzwi, chociaż dobrze przykręcone zamki nie chciały puścić. Agathe histerycznie odskoczyła od progu do kuchni. Zebrała całe mięso z deski i wrzuciła je do gulaszu, nie dbając o spadające na podłogę kawałki. Widząc, ile się już zmarnowało, uderzyła gniewnie pokrywą o garnek, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, trzaskiem chcąc zagłuszyć wrzaski Ernesta. W końcu metalowe ucho się odłamało; Agathe jęknęła przeciągle, a potem cisnęła nim ku drzwiom. Ucho uderzył o drewno, zadrapując ciemny lakier, i upadło na schody.
Agathe chwyciła z podłogi zakrwawiony nóż. Trzymając ostrze nad głową, zmierzała ku wyjściu, jednak w połowie drogi zdała sobie sprawę, że wrzaski Ernesta ustały. Chwilę potem na ulicy zaryczał silnik, zapiszczały opony i wnet hałas szybko ucichł gdzieś w oddali.
Zaskoczona kobieta zamarła. Dopiero kiedy na policzek ściekła jej kropla kurzej krwi, zdała sobie sprawę, że trzyma nad głową brudny nóż. Jeszcze chwilę nasłuchiwała, ale jej uszu nie dobiegł żaden niepokojący dźwięk. Wstrząsnął nią przechodzący w jęk histeryczny śmiech. Sama nie wiedziała, czy rozpaczy, czy ulgi.
Wtem rozległ się łomot na piętrze. Śmiech uwiązł w gardle, zakończony głuchym westchnięciem.
Agathe znowu poczuła olbrzymie napięcie, jeszcze większe niż poprzednio, jak fala pobudzające każdy nerw ciała. Nim zdążyła sobie wmówić, że to tylko wiatr otwierający okna, usłyszała na piętrze głośne, niezborne kroki. Po kilku tupnięciach hałas zrobił się wyraźniejszy i przeniósł się na schody. Pierwszy postawiony na stopniu krok był ciężki, następny jeszcze wyraźniejszy, a kolejne miarowymi trzaskami stopni odliczały drogę do parteru.
Dati stała jak zamurowana. Wsłuchana w kroki, instynktownie zaciskała palce na nożu. Przez ozdobną ściankę nie widziała sylwetki na schodach, lecz w jej wyobraźni postać wydawała się z każdą chwilą rosnąć. Nagle, w połowie drogi na dół, stąpanie ustało – i wtedy, nim Agathe zdążyła zareagować, potężne kopnięcie wyrzuciło urwane ucho w powietrze. Metal raz jeszcze uderzył o drzwi, tym razem ostro rysując powierzchnię, a następnie spadł jej pod nogi. Kobieta zaczęła się cofać, aż zatrzymał ją wbijający się w plecy rant blatu. Przerażona, nie zauważyła, kiedy łokciem strąciła źle dopasowaną pokrywkę; trzask metalu o podłogę zatrzymał na chwilę ruch na schodach. Na moment świat zamarł, a potem stopnie ponownie zaczęły trzeszczeć pod ciężarem intruza. Był już prawie na parterze.
Nerwy Agathe były napięte do granic możliwości. Serce ją bolało, a uderzało tak mocno, jakby miało rozsadzić klatkę piersiową. Przerażenie paraliżowało ciało i stępiało zmysły.
Nawet miękka wykładzina nie wytłumiła pierwszego kroku na parterze. Za nim nadszedł drugi, a zza ścianki wyłonił się ogromny czerep świni. W chwili, gdy spoczęły na niej martwe oczy potwora, Agathe poczuła, jakby przerażenie eksplodowało w jej ciele, wypalając wszelkie uczucia, i pozostawiło po sobie niemal narkotyczne otępienie. Bezwiednie zrobiła kilka kroków przed siebie, jakby chcąc lepiej przyjrzeć się bestii.
Monstrum miało ponad dwa metry wzrostu. Cuchnęło krwią i chlewem. Nosiło niegdyś białą koszulę na ramiączkach, zapewne nigdy niepraną, ze starymi plamami płynów organicznych, opiętą na obwisłych piersiach. Szerokie spodnie pod wystającym brzuszyskiem były nieco opuszczone, podwinięte na masywnych, skórzanych butach. Potwór stękał raz po raz, w rytm rozbujanego w dłoni młota.
W pierwszej chwili przez głowę kobiety przeszła myśl, że powinna użyć noża do obrony. Uderzyć jak najszybciej, zadać wyprzedzający cios. W drugiej chwili młot uniósł się w górę, a zaraz potem opadł, wytrząsając mózg z czaszki Agathe. Kilka poszarpanych kawałków wpadło do gulaszu.
Księstwo Lormont, niewielka kraina położona między zachodnimi stokami Alp nadmorskich a południowo-wschodnim krańcem francuskiego regionu Prowansja – Alpy – Lazurowe Wybrzeże, było pomijane przez większość kartografów[*1][1]. Założył je burgundzki rycerz Karol Lormont, kiedy wraz ze swoją grupą niemieckich najemników musiał uchodzić na południe z powodu straszliwej zbrodni, której tajemnicy jego ród strzeże po dziś dzień. Początkowo żyli nad morzem jako raubritterzy, terroryzując okolicę z położonego na górze zamku zwanego Krak Chevalier, zbudowanego przez ostatniego dziedzica tych ziem, młodzieńca opętanego ideą wojen krzyżowych, a zabitego podczas krucjaty antytureckiej kilka lat przed przybyciem Lormonta. Pewnego dnia, podobno po rozmowie z niemieckim templariuszem, Karol zakazał rabunków, a sam ogłosił się „von Lormontem”, nadając w ten sposób okolicznej krainie swoje nazwisko. Nakazał również wybudować na pobliskim wzgórzu klasztor templariuszy – obecnie w rękach joannitów – a jego powołanie jest świętowane w księstwie jako dzień założenia państwa. Chociaż, co podkreślali niektórzy współcześni, były to akty zupełnie zuchwałe, jak zresztą w historii wielokrotnie bywało; z czasem wszyscy się przyzwyczaili i uznali istnienie księstewka za naturalny stan rzeczy. Lormont przetrwało, z rzadka tylko niepokojone zewnętrznymi konfliktami, a panował nad nim niezmiennie ród Karola.
[*1] Przypisy czy też uwagi odautorskie znajdują się na końcu książki, gdzie szerzej omawiam co ciekawsze kwestie. Zachęcam Państwa do przeczytania, bez znaczenia, czy wolicie to zrobić podczas lektury powieści, czy po niej.
Większość ludności mieszkała w Porcie Lormont, miasteczku założonym w miejscu dawnej osady rybackiej, a potem pełniącym funkcję punktu przeładunku towarów; z przyczyn geograficznych i politycznych nigdy nie miało szansy stać się centrum handlu na miarę Genui lub Wenecji. Nawet sami Lormontczycy nie wiedzieli, co stanowi ekonomiczną podstawę ich państewka ani też dlaczego żaden z sąsiadów nie zlikwidował enklawy podczas jednej z wielu wojen, jakie przetaczały się przez region. W księstwie uprawiano co prawda cytryny, winogrona, kapustę, marchew oraz parę innych roślin, a mała flotylla lormonckich kutrów co rano przywoziła świeże ryby wraz z owocami morza, lecz była to raczej działalność doraźna, praktykowana na własne potrzeby.
Nie tak zamożne jak Liechtenstein, nie tak urokliwe jak San Marino i niebędące kością niezgody jak Andora Lormont pozostawało zapomnianą enklawą w sercu Zachodniej Europy. Z tego powodu nigdy nie rozwinął się tam przemysł turystyczny czy wojskowy. Pewną wskazówką co do sytuacji Lormont były cumujące w zamkniętej części portu luksusowe jachty, podobno należące do wielkich tego świata, pragnących zachować tyle prywatności, ile tylko jest możliwe. Nikt nie wie, jakie sprawy sprowadzały ich do księstwa, lecz mieszkańcy wielokrotnie widywali, jak na Rue du Prince Lormont, głównej ulicy kraju, zaczynającej się nad morzem, przecinającej miasto na całej długości ku centrum, a kończącej na moście prowadzącym do Der Prinzen Palast, dawnego Krak Chevalier, jeżdżą w obie strony białe limuzyny z prywatnej kolekcji miłościwe panującego księcia Ludwiga. Część gości miała w Lormont swoje domy, były to zarówno strzeżone pałacyki zbudowane nad Lazurowym Wybrzeżem, jak i ustronne kamieniczki położone bliżej Portu.
Poza tymi tajemniczymi ludźmi w księstwie mieszkało niewielu obcokrajowców, głównie zagraniczni małżonkowie Lormontczyków, a także mała kolonia z Trzeciej Rzeszy, obecnie już w trzecim pokoleniu. Dyskretni Lormontczycy nie interesowali się przeszłością swoich nielicznych imigrantów, jak na południowców byli dość zamknięci, jeżeli nie ksenofobiczni, raczej unikali kontaktu z obcymi, a przy tym pozostawali na tyle uprzejmi, że nie zadawali kłopotliwych pytań o portret Adolfa Hitlera wiszący nad kominkiem.
Jadący właśnie na miejsce zbrodni Jean Timpani dodałby jeszcze jeden powód owego zainteresowania – Lormont było nie tylko enklawą geograficzną, lecz także mentalną ostoją przeszłości w nowoczesnym świecie. Idealne dla wszystkich, którzy, tak jak on, jeszcze się nie przyzwyczaili do wieku dwudziestego, kiedy już za rogiem czaił się dwudziesty pierwszy.
Życie w księstwie płynęło niespiesznie, bez rewolucji społecznych, które trapiły resztę świata. Wszystko zmieniało się tutaj bardzo powoli. Lormontczycy byli z natury nieufni nowinkom, zwłaszcza technologicznym, i to nie tyle z powodów filozoficznych, ile ze zwykłego lenistwa. Ufali starym zwyczajom, gdyż wierzyli, że tylko one przeprowadzą ich mały świat przez wszystkie zawieruchy historii.
Zawsze jednak znajdą się tacy, którzy na siłę chcą sprawić, żeby zadął wiatr zmian. Jean już widział przez okno tego człowieka, porucznika Pierre’a Bijou, opartego o maskę żandarmeryjnego peugeota śniadego trzydziestoparolatka o sumiastych wąsach, krzaczastych brwiach i burzy kręconych włosów na głowie.
Radiowozy zajmowały całą okolicę, a ulica była bardzo wąska oraz stroma, dlatego Jean zostawił swój samochód, prywatnego fiata 125, pod sąsiednim domem. Bijou na widok Timpaniego uniósł rękę, a potem wrócił do kontemplacji domu ofiary. Wepchnął do ust gruby plaster andouille[2], skrzywił się pod wąsem i wypluł chrząstkę.
– Wyleniały wilk – powiedział Bijou, nie oglądając się za siebie.
– Długo tutaj czekacie? – Jean nie zareagował na zaczepkę, wysiadł z samochodu, ominął porucznika i podparł się pod boki, obserwując żandarmów kręcących się wokół domu ofiary.
– Za długo. – Bijou wypluł kolejną chrząstkę.
Zgodnie ze starym zwyczajem żandarmeria nie mogła wejść na miejsce morderstwa, zanim nie pojawił się tam lupus. Pierre wraz z grupą bardziej postępowych stróżów prawa wielokrotnie apelowali o ograniczenie kompetencji tego przestarzałego stanowiska, na szczęście jednak Jean miał po swojej stronie samego księcia, który nie uważał za zasadne porzucać pradawnego lormonckiego obyczaju ze względu na jakieś tam wymogi nowoczesnego śledztwa. W tym zakresie Lormont było prawdziwym skansenem kryminalistyki, dopiero dwie dekady wcześniej otworzono w Komisariacie Głównym prawdziwe laboratorium śledcze połączone z kostnicą, a i tak próbki wymagające dokładniejszej analizy musiały być wysyłane do Włoch lub Francji.
Obrońcy tradycji, a tych w Lormont nigdy nie brakowało, argumentowali, że lupusowie byli w księstwie jeszcze przed założeniem klasztoru. Pierwszym z nich był towarzysz Karola, Wilhelm von Eichenbach, który dbał o pozory porządku w krainie rządzonej przez raubritterów. Lupus, rycerz z wilkiem na tarczy, mógł wejść do każdej posiadłości, uwięzić podejrzanego bez nakazu, zabić człowieka, a także zarekwirować konia. Tych czterech zasad nie zmieniono od czasów średniowiecza. Stwarzało to pole do nadużyć, dlatego na przełomie szesnastego i siedemnastego wieku, kiedy liczba „wilków” wzrosła do kilkudziesięciu, ówczesny książę ustanowił prawo, że na terenie państwa może być tylko jeden lupus w stanie czynnym i jeden emerytowany. Od dziewiętnastego wieku, to znaczy od pojawienia się żandarmerii, „wilkiem” zostawał doświadczony śledczy, którego zadaniem było pomaganie głównym siłom porządkowym. Nie będąc formalnie podporządkowany żadnym służbom ani też ich zwierzchnikom, lupus, ni to stopień, ni funkcja, pozostawał kością niezgody między różnymi frakcjami wewnątrz administracji księstwa. Wielu tylko czekało na potknięcie „wilka”, lekceważąc jego dokonania i traktując prawie wszystko, co robił, jako mniejszą lub większą niekompetencję. Z tego powodu, mimo wsparcia ze strony samego księcia, każda sprawa była dla Jeana sprawdzianem przetrwania, koniecznością udowodnienia swojej nieprzemijającej przydatności w zmieniającym się świecie.
– Co mamy tym razem? – zapytał Timpani, ale poza niejasnym chrząknięciem nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Lupus zmrużył nieco wyłupiaste oczy. Nie był typem przystojniaka, jego pociągła, dziobata twarz o haczykowatym nosie bardziej przywodziła na myśl steranego pustynią Berbera niż europejskiego modela. Głos miał niski, ale strasznie chrapliwy. Prezencja melancholika, mimo że był słusznego wzrostu i mocnej budowy, nie przysparzała mu szacunku mężczyzn ani też zainteresowania kobiet.
Zbrodni dokonano wśród łagodnych wzgórz północnego Lormont, gdzie pasami, na wyłożonych kamieniami skarpach, ciągnęły się małe posiadłości wzniesione w stylu typowym dla Lazurowego Wybrzeża. Miały skośne, jednospadowe dachy służące wyłącznie do ściekania deszczówki. Mniejsze okna tych jedno- lub dwupiętrowych domów wychodziły na ulicę, często ze ściany przylegającej do jezdni, a większe, służące oświetlaniu pomieszczeń, były skierowane na wewnętrzne podwórko lub patio. Ich tynki malowano zazwyczaj na kremowo lub jasnoczerwono, a całość posesji otaczano ręcznie kutymi ogrodzeniami. W tej spokojnej, nudnej okolicy największe niebezpieczeństwo stanowiła stroma jezdnia.
Dom ofiary wyróżniał się nowoczesną formą na tle dość zachowawczej okolicy. Był niewielki, jednopiętrowy, o płaskim dachu i prostej bryle, otoczony mdłą zielenią trawy z rolki. Nie przylegał bezpośrednio do chodnika, wybudowano go na środku działki. Od strony ulicy funkcję płotu spełniał rząd równo przyciętych drzewek, ciągnący się od lewej aż do pozbawionego bramy podjazdu. Fasadę zaprojektowano niesymetrycznie, na drogę wychodziły dwa podłużne okna na parterze i piętrze, a obok tego wyżej było jeszcze jedno, mniejsze, witrażowe. Lewa ściana tego prostopadłościanu była ślepa, prawa miała tylko jedno okno na pierwszym piętrze. Żeby wejść do środka, należało przejść podjazdem do siatki, za którą była skarpa i kolejna posesja, a następnie skręcić w lewo. Od tej strony jedyne okno znajdowało się na parterze, zaraz przy wejściu.
Pierre przełknął ostatni kęs, wyprostował się i spojrzał na wyższego od siebie Timpaniego.
– Wedle pierwszych ustaleń ofiarą jest Agathe Dati. Dziś rano koleżanka znalazła ją na podłodze w kuchni. Denatka nie miała głowy. Czy coś w tym rodzaju.
– Mogę zadać parę pytań świadkowi?
– Wysłaliśmy ją do głównego. – Bijou się uśmiechnął. Miał pomiędzy zębami kawałki przeżutej kiełbasy.
– Oczywiście.
Nim Jean przyjedzie na komisariat, świadek zostanie przesłuchany i odesłany do domu. Timpani starał się być wyrozumiały dla Pierre’a, zawsze stawiającego na pierwszym miejscu potrzeby żandarmerii i traktującego współpracę z lupusem bardziej jako przysługę niż obowiązek. Niemniej Jean nie mógł pozbyć się wrażenia, że Bijou robi mu celowo na złość. Nigdy nie krył się z zazdrością wobec szerokich kompetencji lupusa i jego pozycji w oczach księcia.
– Skoro już tu jesteś, czy prawdziwa żandarmeria może wejść na teren? – Porucznik strzygł wąsami.
– Wejdźmy we dwóch. – Timpani nie miał ochoty na kłótnię. – Jeżeli coś się stanie, to będzie w połowie twoja wina.
Lupus ruszył wzdłuż ścieżki, był już przy drzwiach, ale drogę zagrodził mu technik. Trzymał w dłoni pudełko oraz kilka plastikowych worków.
– Rękawiczki i osłony na buty, panie lupusie – zakomunikował.
– Proszę – powiedział z naciskiem Bijou, chcąc wyprzedzić opór Jeana.
Timpani westchnął.
Zasadniczo lupus miał prawo wejść całkowicie sam na miejsce zbrodni i uczynić, co uważał za stosowne, ale Jean nie chciał eskalować konfliktu. Poza tym rozumiał, i z wiekiem coraz bardziej był tego świadomy, że metody zwyczajnej żandarmerii są głównym orężem przeciwko przestępcom. Ich żmudna, nudna praca zespołowa pozwalała wyciągnąć na światło dzienne fakty, których nie potrafiłby wydobyć nawet najlepszy lupus. Jean nie zamierzał jednak poddać się bez walki. Wszystko, co robił, miało być dowodem, że błyskotliwość oraz działanie intuicyjne są równie potężne, co systematyczna, szczegółowa analiza.
Przynajmniej tak sobie wmawiał.
Timpani, zakładając osłony, przyglądał się otoczeniu. W przeciwieństwie do większości gmachów w Lormont, dom ofiary powstał niedawno. Z powodu ciasnej zabudowy pozostawał w cieniu pobliskich budynków, a najbliższa latarnia znajdowała się w dole ulicy. Zapewne dlatego w ogródku nie rosły żadne kwiaty. Specyficzne rozmieszczenie okien utrudniało obserwację z zewnątrz, chociaż przez lata Jean nauczył się szanować pomysłowość wścibskich sąsiadów, a więc zawsze istniała mała szansa, że ktoś obserwował całe zdarzenie. Na razie należało skupić uwagę na wnętrzu.
Drzwi wejściowe były uchylone. Lupus już domyślał się powodu, ale dla pewności zapytał o to Pierre’a.
– Koleżanka ofiary, pani Ivonne Kurzban, zaraz po znalezieniu zwłok wybiegła z płaczem i ruszyła do najbliższej budki, zadzwonić po żandarmerię – odparł porucznik.
– A więc po prostu weszła do budynku? Miała klucze?
Pierre się zamyślił. Przerwał na chwilę wdziewanie plastikowej osłony na buty.
– Nie sądzę, żeby były aż tak zżyte. Nie, po prostu drzwi były otwarte.
– Drzwi mają kilka zamków. – Timpani wskazał na rant. – Jeżeli obie kobiety naprawdę się przyjaźniły, to Ivonne musiała być zaniepokojona, że drzwi są otwarte. Może nacisnęła dzwonek i przez brak odpowiedzi pociągnęła za klamkę albo od razu zastała je uchylone. W każdym razie weszła do środka, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Gdyby nie mogła otworzyć, po prostu cofnęłaby się i zajrzałaby przez okno.
Lupus uważnie przyjrzał się drewnu. Po stronie zewnętrznej znalazł świeże ślady kopania, ktoś próbował wyważyć wejście, a przynajmniej je zdewastować. Uszkodzenia były również po wewnętrznej stronie drzwi, ale na razie Jean nie potrafił ustalić, w jaki sposób powstały.
– Ktoś bardzo chciał wejść do środka. Po czymś takim zatrzasnąłbym się na cztery spusty. Zresztą zobacz – wskazał na zamki – jakie duże. Dati już od jakiegoś czasu obawiała się nagłego najścia. Jestem pewien, że ma też antywłamaniowe okna, a przynajmniej jakieś chałupnicze wzmocnienia.
– Prawdopodobne wyjaśnienie – przyznał porucznik, próbując wciągnąć rękawiczkę na grube paluchy. – Podobnie jak wiele innych, które wyłonią się po dokładnym przestudiowaniu dowodów i przesłuchaniu świadków.
– W rzeczy samej. – Lupus jeszcze nie zamierzał oponować, zresztą Bijou mógł mieć rację. – Zobaczmy więc, co jest w środku.
Tak jak można było wywnioskować z prezencji domu, jego wnętrze było nowoczesne, ale nieprzesadnie; na sterylnie białych ścianach wisiały zarówno tradycyjne bibeloty, jak i abstrakcyjne ozdoby. Jasne umeblowanie pasowało do wyłożonej brązowo-kremowymi kafelkami podłogi, chociaż wrażenie psuły krzykliwa wycieraczka i różowa wykładzina na schodach. Drzwi wejściowe wychodziły wprost na stopnie; na ścianie po prawej była przykręcona poręcz, a po lewej zabudowana balustrada. Z jej powodu, stojąc w przejściu, nie można było zobaczyć znacznej części kuchni.
– Kto to widział zabudowywać balustradę? – zdziwił się lupus, jak zawsze, gdy napotykał odstępstwo od oswojonego porządku rzeczy.
– Halo, słyszałeś o czymś takim jak mody architektoniczne? – ironizował porucznik. – Mamy lata osiemdziesiąte, nowe tysiąclecie puka do naszych drzwi!
– Nie lubię nachalnych gości.
Pierre prychnął niezadowolony. Odpowiedź wymyślił dopiero po chwili.
– Tych będziesz musiał przyjąć.
– Ale na pewno nie zmuszą mnie do zabudowania balustrady.
– Sypiesz dzisiaj bon motami, Timpani. Co jeden to lepszy. – Bijou skrzywił się z ironią. – Jeszcze trochę i może będą nawet zabawne?
Żarty pomagały odwrócić uwagę od coraz bardziej drażniącego nozdrza smrodu świeżych, otwartych zwłok. Podkreślane żartami pozory beztroski pozwalały śledczym wykonywać obowiązki. Mimo lat doświadczenia nie stracili z Bijou wrażliwości wiążącej się z obcowaniem ze zmarłymi, dlatego zanim skupią całą uwagę na zmasakrowanym trupie, potrzebowali fałszywego poczucia rozluźnienia. Humor odwodził od myśli o śmierci i przemocy.
– Uważaj, cofnij się! – Lupus zatrzymał robiącego pierwszy krok porucznika.
Na ziemi leżał kawałek metalu w kształcie łuku. Końcówki były wyraźnie odłamane. Wyglądał na jakąś część, zapewne nie od drzwi, chociaż w tej chwili Jean nie miał pomysłu, co to może być.
Ostrożnie omijając kawałek metalu, weszli do kuchni. Timpani instynktownie zasłonił usta. Dopiero teraz poczuł z całą mocą smród zwłok. W progu nie był on wyczuwalny, zapewne z powodu uchylonych od kilku godzin drzwi.
Pierwsze krople krwi znajdowały się niedaleko od wejścia. Dalej, bliżej środka kuchni, było ich więcej, aż zaczęły zlewać się w strumienie czerwonej masy, teraz już wysychające. Stopy ofiary leżały w pierwszej kałuży; druga, nieco mniejsza, przeciekająca przez spódnicę rozpiętą do kolan, powstała z kropel ściekających z sufitu, gdzie kawałki pokrytej kością tkanki wbiły się w styropianowy kaseton; trzecia, największa, gigantyczna plama ściekała z kafli nad kuchenką.
Czwarta kałuża krwi nie była dobrze widoczna. Zasłaniała ją zmasakrowana czaszka.
Uderzenie, czymkolwiek je zadano, zmiażdżyło łuk brwiowy, rozgniotło i wbiło do wnętrza papkę z oka, a potem rozerwało czoło, rozrzucając zakrwawione strzępy po całej kuchni. Uszkodzony mózg uciekł przez dziurkę w czaszce i spadł na twarz ofiary, częściowo wpadając do jej rozwartych ust. Drugie oko było nienaturalnie obrócone w prawo, zapewne na skutek wewnętrznego uszkodzenia więzadła.
Nietknięte kończyny Agathe były swobodnie rozrzucone. Ręce nie trzymały niczego, chociaż drobne rany na dłoniach świadczyły o mocnym zaciskaniu palców, być może na moment przed śmiercią. Na jednej z nóg pozostał kapeć, teraz prawie zsunięty; drugi leżał niedaleko, rzucony w szparę pod szafką. Śnieżnobiały, zapewne niedawno wyprany fartuszek ofiary znaczyły zaschnięte plamy krwi.
– Zabezpieczyłeś?! – huknął nagle porucznik.
Zaskoczony lupus pomacał się po płaszczu, a potem sięgnął ku kaburze.
– Nie. – Nacisnął przycisk na pistolecie. – Znowu zapomniałem.
Jean rzeczywiście miał zwyczaj lekkomyślnego traktowania swojej broni, ale pytanie Bijou na chwilę odwróciło ich uwagę od makabry na podłodze. Nie jest dobrze sycić się śmiercią, im dłużej człowiek na nią patrzy, tym trudniej mu oderwać wzrok, aż w pewnym momencie już nie potrafi widzieć niczego innego, nawet gdy zamyka oczy.
Pierre okrążył zwłoki, zajrzał do garnka, ale zaraz odwrócił się z obrzydzeniem.
– Masz coś? – zapytał Timpani.
Przez moment Bijou próbował zapanować nad ciałem, kręcił nosem i robił miny, jakby chciał kichnąć. Albo zwymiotować.
– Wewnątrz jest jeszcze kawałek czaszki. I mózgu. Pomieszane z gulaszem.
– To stąd jest ten kawałek metalu. – Lupus spojrzał na pokrywkę, a potem na leżące przy drzwiach ucho. – Musiało się oderwać jakoś niedługo przed morderstwem.
– Próba obrony? Nie prościej byłoby jej unieść całą pokrywkę? – Bijou próbował wrócić do swojego zwykłego, sarkastycznego tonu. Nie patrzył na zwłoki ani wnętrze garnka. – To bez sensu.
– Chodźmy na piętro. – Jean skierował ku górze wyciągnięty palec, niechcący wskazując wbity w sufit kawałek czaszki. – Może tam nas oświeci.
Zostawili za sobą zwłoki. Porucznik chciał postawić pierwszy krok obok wyraźnego wgniecenia na różowej wykładzinie, ale zreflektował się, nim lupus znowu go zatrzymał.
– Zobaczmy, co miał na butach. Gdzie twój zestaw małego detektywa?
Zazwyczaj lupus nosił ze sobą metalową walizkę, w której trzymał podstawowe narzędzia kryminalistyczne.
– Zostawiłem w samochodzie. Korzystam z niego tylko wtedy, kiedy jestem sam w terenie – wyjaśnił. – Tym razem poczekam na szczegółową analizę naszych techników.
– Mogłoby ci wejść to w nawyk, mielibyśmy mniej roboty z usuwaniem śladów twoich zanieczyszczeń.
– Przed chwilą prosiłeś mnie o pomoc, więc te zanieczyszczenia nie mogą być tak duże, jak mówisz. – Lupus wzruszył ramionami. – No, cwaniaku, skoro chcesz zgrywać prawdziwego profesjonała, to powiedz mi, co tam zostało na włóknie.
Bijou niechętnie pochylił się nad zabrudzeniem, ale zaraz odrzucił głowę, jęcząc z obrzydzeniem.
– Gówno – żachnął się. – I coś jeszcze.
– Zapewne to odchody zmieszane z ziemią.
– Wiedziałeś?! – Krzyk Pierre’a było słychać nawet poza domem.
– Czuć aż tutaj.
– To po co kazałeś mi to wąchać?!
Jean uśmiechnął się, złożył rękę na piersi i oparł na niej łokieć drugiej. Postukał palcem wskazującym o skroń, robiąc zamyśloną minę.
– Ciekawe. To raczej nie krowi placek ani psie odchody, ale normalna, ludzka kupa. Zostawmy na razie ten problem laboratorium. Przy okazji od razu nam powiedzą, czy nieczystości należały do właścicielki.
Pierre pokręcił głową. Tego dnia obiad raczej sobie odpuści.
– Skoro jesteś takim koneserem, to wejdź pierwszy. Tam może być tego więcej.
Ostrożnie wkroczyli na górę, starając się nie opierać dłoni na poręczach. Przypominało to Jeanowi o dręczącym go niepokoju. Nie tym związanym z obecną sytuacją, ale nigdy nieprzemijającą do końca obawą o jego roli w świecie.
Współcześnie było coraz mniej miejsca dla detektywa oglądającego swobodnie miejsce zbrodni i wydającego opinie in vivo. Nawet w takim skansenie jak Lormont technik zdawał się wypierać żandarma. Jean rozumiał powód tych zmian, sam też korzystał z usług ludzi, którzy byli znacznie dokładniejsi niż on i oferowali ściślejsze odpowiedzi. Z drugiej strony przenoszenie coraz większej liczby elementów procesu śledczego do laboratoriów powodowało alienację żandarmów, cedując na nich czynności, które nie mogły być przeprowadzone w próbówce, na przykład rozmowy ze świadkami. Kontekst społeczny, w tym zrozumienie przyczyn przestępstwa, coraz częściej był sprawą drugorzędną; kryminalistyka wypierała kryminologię[3]. Scjentyzm tego procesu pozbawiał go czynnika ludzkiego, depersonalizując poprzez rozłożenie go na odizolowanych od zbrodni laborantów.
Bijou zapewne zbyłby te wątpliwości, mówiąc, że we współczesnym świecie po prostu nie ma miejsca na genialnych detektywów, albo też, bardziej złośliwie, użyłby metafory ostatniego przedstawiciela chorego gatunku, którego miłościwie panujący książę po prostu nie ma serca zastrzelić. Tak po prawdzie Timpani od dawna przygotowywał się na rozmowę z władcą na ten temat, ale jak na razie, póki nie nadszedł dies irae, poprzestawał na zwykłych potyczkach słownych z żandarmami. Jednak puste sztuczki erystyczne nie potrafiły rozwiązywać problemów, o czym Jean przekonał się niedawno, dyskutując z Pierre’em. Wtedy w Lormont panował spokój, pozorujący pracę znudzeni żandarmi przemierzali szerokie korytarze pogrążonego w marazmie Komisariatu Głównego, z rzadka zajmując się czymś poważnym. Wtem żądny akcji porucznik wkroczył do kantoru lupusa z amerykańską gazetą pod pachą, prezentem od kuzynki, pokazując palcem na artykuł dowodzący – czego nie sposób było potwierdzić, ponieważ prawie nikt w głównym nie znał angielskiego – że gdyby nie wzrost przestępczości zorganizowanej, nowoczesne techniki śledcze umożliwiłyby redukcję stanu miejskiej policji o połowę.
Lupus na tę wieść rozdziawił usta, zamknął je, a potem wypalił bezmyślnie jeden ze swoich uniwersalnych argumentów stosowanych w potyczkach ze sceptykami:
– Uważaj, żeby wkrótce ktoś ciebie nie zastąpił!
Ściskający gazetę Pierre zaśmiał się cynicznie.
– Powiedział każdy luddysta kiedykolwiek gdziekolwiek. – Postukał w gazetę. – Nawet jeżeli miałby mnie ktoś zastąpić, raczej nie stanie się to zbyt szybko. A jak już do tego dojdzie, to wtedy dopiero będę użalał się nad bezdusznością postępu, który eliminuje wszystkich stojących na jego drodze.
Na taką odpowiedź Timpani nie był przygotowany. Dopił kawę, by zyskać na czasie.
– Jeżeli uważasz postęp za bezduszny, to powinieneś przejmować się nim nawet bez odniesienia do twojej osoby. – Wzmocniony kofeiną lupus wspinał się na wyżyny swojej elokwencji. – To szerszy proces.
– Może, ale po co mam się martwić na zapas? Świata nie zmienię, a problemy przyjdą do mnie, kiedy zechcą. Wtedy będę biadolił. Na razie po prostu robię swoje i tobie też to radzę. Nie ma co siadać, bojąc się wywrócić.
Dla Jeana nie było to takie proste. Timpani był lupusem i tylko to potrafił w życiu robić. Zabrać „robienie swojego” to zabrać „ja”, co więc pozostaje? „Nie-ja”, lecz jeszcze nie „nic”. Jak w takiej sytuacji można się nie martwić? Jean nie wierzył w życie po pracy, nieuchronna emerytura – albo, co gorsza, zwolnienie – miały być końcem jego egzystencji. Lupus pożarł Timpaniego i przywdział jego skórę, Jean nie miał żadnej innej tożsamości, którą mógłby się zasłonić. Jedyne, co mógł zrobić, to odwracać swoją uwagę, pracując jeszcze ciężej. Tak też wtedy zrobił, ignorując kolejne zaczepki Bijou. Kiedy kilka dni później nadeszła informacja o morderstwie Agathe Dati, lupus niemal odetchnął z ulgą.
Schody kończyły się małą klatką schodową ozdobioną tandetnym, popartowym witrażem. W słoneczne dni kolorowe szkiełka oprawione w nieelegancko zacynowane ramy tworzyły kolorową smugę padającą przez całe schody aż do drzwi wejściowych. Teraz było pochmurno, a wślizgujące się do wnętrza promienie tworzyły na ścianach nieregularne, mdłe plamy. Tak oświetlony dom przywodził na myśl ciało, z którego ulatują pozory życia.
Do jedynego pokoju na piętrze, umiejscowionego dokładnie nad kuchnią, wchodziło się, skręcając z klatki na lewo. Podobnie jak wejście do budynku, tu drzwi również były uchylone; skrzypiały poruszane wiatrem ciągnącym z któregoś otwartego okna. Powiew był chłodny, kojarzył się ze śmiercią.
Lupus delikatnie pchnął drzwi. W przeciwieństwie to szarego, nowoczesnego parteru to wnętrze było przystrojone miękkimi poduszkami w satynowych poszewkach, serwetkami wyhaftowanymi słodkimi scenami oraz jeszcze zielonymi roślinami. Mimo hulającego wiatru i swądu z kuchni, wciąż dało się wyczuć delikatny zapach perfum; jeszcze wczoraj musiał być bardzo intensywny, wręcz nie do zniesienia. Najwidoczniej ofiara miała podobny gust, jeśli chodzi o zapachy i kolory.
Pomieszczenie pełniło jednocześnie funkcję sypialni, biura i pokoju dziennego. W rogu, tam, gdzie były piony, zaimprowizowano łazienkę wydzieloną od reszty cienką ścianką. Śledczy zajrzeli do środka dość ascetycznego wnętrza wyłożonego białymi płytkami bez wzorków, ale nie znaleźli niczego poza szczoteczką do zębów, mydłem, szamponem i popularnym środkiem do czyszczenia toalet. Żadnych śladów przeszukiwania.
Na wprost od wejścia, przy otwartym na oścież oknie wychodzącym na dom sąsiada, wmontowano do ściany drewniany blat. Zastawiony był przyborami do rysowania – Jean nie potrafił nazwać większości z nich – oraz nieukończonymi rysunkami. Część z obrazków spadła na podłogę strącona przez wiatr. W pokoju znajdowało się również łóżko, duże, dwuosobowe, zasłane satynową pościelą, pod którą była tylko jedna poduszka.
– Dwuosobowe łóżko jednoosobowe – zauważył Bijou. – Pewnie rozwódka. Ona wzięła dom, a on som.
– Żartujesz, jakbyś sam był rozwiedziony.
– Mam kolegów rozwodników. To także twoi koledzy.
Timpani pomyślał o tych wszystkich facetach z żandarmerii, którym praca zniszczyła małżeństwa i rozbiła rodziny. Tylko niewielu z nich wchodziło ponownie w trwałe związki, reszta tworzyła nieformalny krąg znajomych-przyjaciół wspierających się wzajemnie w ciężkich chwilach. Jean nigdy nie był żonaty, dlatego nie miał wstępu do elitarnej grupy rozwodników nieustannie zapewniających się o wyższości odzyskanego kawalerskiego życia nad jakimkolwiek małżeństwem.
Lupus zbliżył się do szeroko otwartego okna. Wychodziło na jednospadowy dach pobliskiego budynku. Jean przyjrzał się obu jego stronom, szukając jakichś wyraźnych śladów. Zainteresował go jeden element.
– Ilustratorka. – Porucznik tymczasem zostawił łóżko w spokoju i podszedł do biurka, a potem, przyjrzawszy się dokładnie podłodze, uniósł jeden z obrazków. – Moim dzieciom by się spodobało.
– Zapomnij. Będą smutne, jeżeli się dowiedzą, że więcej nie będzie. – Lupus wychylił głowę za okno. – Ha! Mam cię!
– Co takiego?
– Chodźmy na dół. Pomyszkujemy wokół domu. Chyba że chcesz tu jeszcze zostać?
– Nie, i tak będę tu siedział z technikami. – Bijou machnął ręką.
Jean wiedział, że Pierre chce mieć go po prostu na oku.
Kiedy wyszli z budynku, drogę zastąpił im mężczyzna o ziemistej cerze i zapadniętych policzkach – Mortelli, główny technik. Trzymał w dłoniach aparat fotograficzny.
– Ruszaliście coś? – zapytał ich głosem skrzypiącym jak otwierana trumna.
Intensywnie patrzył pomiędzy nimi na drzwi wejściowe, jakby myślał tylko o tym, żeby dotknąć zwłok. Podobno nigdy nie mrużył oczu.
– Nic a nic – skłamał Bijou.
Mortelli spojrzał Jeanowi w oczy. Źrenice wodnistych ślepi technika zdawały się rozszerzać. Ponure oczy świdrowały postać lupusa, jakby chciały pożreć jego duszę.
– Tylko trochę – przyznał Timpani.
Mortelli ponownie skierował wzrok na drzwi, uwalniając lupusa od jego przygniatającego ciężaru. Teraz oczy technika zrobiły się melancholijne, jak u wampira, który wspomina dzień, kiedy ostatni raz widział słońce.
– Ruszacie. Wy zawsze ruszacie. – Pokręcił smutno głową.
Mortelli odwrócił się, musiał wrócił na chwilę do swoich ludzi, by wydać im dyspozycje. Kiedy odszedł, Bijou wyraźnie zadrżał. Tak jak większość żandarmów, czuł się nieswojo w obecności techników, a zwłaszcza Mortellego.
– Wolałem czasy, kiedy sami zdejmowaliśmy ślady.
– Skąd ten nagły konserwatyzm, Pierre? – Timpani za rogiem budynku zaczął się intensywnie rozglądać. – Nieprzyjemne konsekwencje nowoczesności?
Porucznik wyprostował się i powiedział dumnie:
– Nasze dobre samopoczucie jest ceną za postęp. – A potem dodał zwyczajnym tonem: – Poza tym wolałbyś sam pracować nad trupem?
Lupus wskazał na młodszych żandarmów:
– Wystarczy rozdać zadania wedle rangi. Sobie zostawiłbym sprawy kluczowe.
– Tak to wygląda po twojej stronie? Bezosobowi żandarmi versus ty, genialny samotnik?
– Na tym polega rola lupusa.
Bijou się zaśmiał. Podkręcił wąsa.
– Nie wiem, czy wiesz, ale czas genialnych detektywów już minął.
Jean uniósł rękę, naśladując sztywne ruchy Mortellego. Wskazał palcem na coś za porucznikiem.
– Nie dzisiaj. Patrz!
Pierre myślał, że chodzi o pobliski budynek, ale Jean pokazywał na wąski pas zaniedbanej trawy pomiędzy domem ofiary a wysokim na dwa metry ogrodzeniem. Panował tam wieczny cień i zaniedbana roślinność niechętnie się rozwijała.
– Czego tam wypatrujesz? – zapytał Bijou. Nie widział niczego poza ciemnozielonymi pędami trawy.
– Tego!
Lupus podszedł do załomu, a następnie wskazał obiekt, który po bliższym przyjrzeniu okazał się metalową gałką. Była naprawdę mała i sprawdzający okolicę żandarmi musieli ją przeoczyć. Wyglądała na odłamaną.
Porucznik zwrócił się w kierunku wjazdu i zagwizdał. Przywołał ręką jednego z młodszych żandarmów i polecił mu zwrócić na nią uwagę, kiedy będą dokładnie katalogować otoczenie.
– Jak to wypatrzyłeś w tej gęstwinie? – zapytał lupusa, kiedy technicy zajęli się obfotografowywaniem gałki.
– Zobaczyłem przez okno. Tam jest inne światło.
Bijou cmoknął wymownie.
– Myślisz, że ma jakieś znaczenie?
– Jeszcze nie wiem. – Timpani spojrzał ponad podejrzanie wysoki płot na dach pobliskiego budynku. Był skierowany wprost na sypialnię Agathe. – Na razie musimy porozmawiać z miejscowymi.
– Będziesz uczestniczyć we wszystkich przesłuchaniach?
Jean rozejrzał się po okolicy. Było tam kilka starych posiadłości zbudowanych z lokalnych materiałów, a to znaczyło, że prawdopodobnie należą do starych rodów; Lormontczycy są rodzinni, ich domy wypełniają po dach krewni i powinowaci – dokładne przepytanie wszystkich mogło zająć wiele czasu.
– Nie. Ten dom wydaje mi się najbardziej interesujący. – Wskazał za pobliskie ogrodzenie.
Na razie Timpani chciał skupić się na najważniejszych sprawach, czyli spróbować złapać koleżankę ofiary, nim odeślą ją do domu. Czekała go też wycieczka do wydziału identyfikacji ofiar, a potem archiwum, o ile wcześniej nie wyręczy go ktoś z głównego. Musiał się dowiedzieć, kim była pani Dati, dopiero z tego punktu mógł próbować podejmować dalsze kroki. Świadków zawsze można było przesłuchać ponownie; wolał zrobić to sam, niż liczyć na skrupulatność ludzi Bijou.
Wyszli przez wjazd na ulicę, potem przeszli wzdłuż żywopłotu i kolejnego ogrodzenia, aż do bramki sąsiada. Dość daleka droga, pomyślał lupus, licząc po cichu kroki pomiędzy wejściami.
Ktoś skryty nieudolnie za firanką obserwował ich z okna pierwszego piętra. Zamiast dzwonić domofonem, dali mu czas na porzucenie kryjówki i zejście na dół.
– Chcielibyśmy się rozejrzeć – powiedział porucznik na powitanie.
Machnął odznaką właścicielowi domu, energicznemu staruszkowi ze zrośniętymi brwiami. Ten chrząknął coś do siebie i zszedł żandarmom z drogi, pozwalając im rozejrzeć się po równie ubogim ogrodzie co poprzedni.
Lupus nie był nawet zaintrygowany, w ciągu lat pracy spotykał wielu ludzi o bardzo zróżnicowanych dziwactwach. Całą tę różnorodność sprowadzał zasadniczo do dwóch kategorii – tych, którzy zawsze robili problem z wpuszczeniem do domu, i tych, którzy natychmiast zapraszali na pokoje. Timpani nauczył się szanować ekscentryków, o ile nie przeszkadzali mu w pracy.
– Czy mam przyszykować dokumenty? – zapytał gorliwie staruszek.
– Wystarczy dowód – zapewnił go lupus.
Nie był zdziwiony, kiedy okazało się, że właściciel przyszedł do nich zaopatrzony w pliczek książeczek. Jean otworzył pognieciony dowód, przeczytał nazwisko pod dawno już nieaktualnym czarno-białym zdjęciem – Josef Lupini.
– Proszę mi powiedzieć, panie Lupini, jak długo pan mieszka w tym domu?
– O, panie, całe życie! – Mężczyzna roześmiał się niepokojąco. Nerwowemu uśmiechowi brakowało jednego zęba, za to kilka innych było metalowych, w tym jeden złoty.
– Dobrze pan znał mieszkającą tam kobietę? – Jean wskazał na dom ofiary.
– Niezbyt. Wybudowali się kilka lat temu. Bo to małżeństwo było. Nie trzymali ze starymi mieszkańcami ani nie chodzili do kościoła. Ona była taka cicha i dużo siedziała w domu, w sumie grzeczna taka. Ostatnio wychodziła częściej, tak pod wieczór. Nie wiem po co. Jej mąż lubił się zabawić i dawno już go nie widziałem, przynajmniej aż do wczoraj.
– To znaczy?
– Wieczór. – Lupini gestami i tonem budował napięcie. – Nic się nie dzieje, a on, ten mąż, zajechał autem na podjazd. Spałem, ale pisk mnie obudził. Kurza stopa, pomyślałem, nic to jednak, leżę dalej, co mi tam. Ale słyszę zaraz „łup, łup” w drzwi na dole. Krzyczał też i się wyrażał.
– W jaki sposób?
Mężczyzna zamilkł, spuścił oczy na dawno niekoszoną trawę.
– Krzyczał, że ją zabije.
Lupus i porucznik spojrzeli po sobie.
– Czy widział pan coś jeszcze? – zapytał Jean, notując w kajecie.
– Nie, nic a nic. Wetknąłem sobie stopery do uszu, wziąłem proszki nasenne i starałem się zasnąć. – Lupini podkreślał wymownym gestem każdą z czynności. – Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, amen.
– Pamięta pan, o której to mogło być?
– Chodzę wcześnie spać, koło dziewiątej. Ledwo co zasnąłem, nie patrzyłem wtedy na zegarek, bo ciemno było. Dziesiąta? Może jedenasta.
– To już coś – przyznał porucznik. – Będziemy mogli to skonfrontować z resztą zeznań.
Skupiony Jean wyjął długopis z ust i wskazał na piętro:
– Pańska sypialnia jest tam?
– Tak, mam okno na tę stronę ulicy, tak że nawet gdybym wstał, to co najwyżej mógłbym zobaczyć zaparkowane auto. Dziwny ten dom sobie zbudowali – zauważył. – Kto to widział robić drzwi wejściowe od tyłu ogrodu?
Ktoś ceniący prywatność, nielubiący wścibstwa sąsiadów, pomyślał lupus, nie chcąc na głos dzielić się tą myślą.
– Przyniosę panom wina – zaproponował niespodziewanie właściciel i nim śledczy zaprotestowali, był już w domu.
– No to mamy podejrzanego – powiedział Jean.
– Pozostaje tylko kwestia metody. Może ktoś z okolicznych widział, jak wchodzi do środka. Stawiam na tych poniżej skarpy, okna pierwszego piętra mają akurat na drzwi wejściowe i kuchnię Dati.
Lupus nie miał powodu w to wątpić, ale intuicyjnie czuł, że to nie może być tak proste. Korzystając z chwili spokoju, przyjrzał się piaskowej fasadzie domu Lupiniego i zauważył opartą o ścianę drabinę. Nim zdążył ją pokazać porucznikowi, Josef już wracał, niosąc tackę z winem.
– Czy drabina zawsze stoi w tym miejscu? – zapytał Timpani, zgarniając jeden z kieliszków.
– Nie, zazwyczaj stoi pod płotem sąsiadki. – Lupini ostatni wyraz wymówił z tonacją opadającą, zdając sobie sprawę, jak zabrzmiało takie wyznanie.
Jean wypił napój duszkiem. Był spragniony, a wino było całkiem niezłe. To interesujące, myślał, że morderca nie przeszedł po drabinie na posiadłość ofiary. Nie, to nie było dziwne. Dom Dati nie miał bramki, mógł po prostu wejść przez podjazd, nie trudząc się dodatkowym włamaniem do domu Lupiniego... Więc skąd ta ułamana gałka od okna? I czemu tylko od tej strony płot był taki wysoki?
Lupus przyjrzał się drabinie. Była dość stara, o wygiętych szczeblach, zapewne służyła swojemu właścicielowi już od dawna. Timpani odstawił kieliszek i spojrzał w otoczone zmarszczkami oczy staruszka.
– Kiedy ostatnio jej pan używał?
– Bo ja wiem? Z miesiąc temu? Robiłem podmalowanie rogów w pokoju.
Jean bałby się stawać na tak nadwyrężonej drabinie. Nie był pewien, czy teraz uniosłaby Lupiniego.
– Myślę, że powinien pan sobie załatwić nową.
Josef zamrugał, zdziwiony tą uwagą, ale dopiero teraz uważnie przyjrzał się drabinie. Uderzył dłonią w czoło.
– O kurna flak, faktycznie. – Staruszek poruszał szczeble. Drabina zatrzeszczała w proteście. – Będę musiał skoczyć do marketu. O fuj! – Niechcący dotknął grudki błota. Ta również była zanieczyszczona odchodami. Lupini pobiegł czym prędzej do domu obmyć palce.
– I co, masz jakiś pomysł? – Porucznik kontemplował zanieczyszczone szczeble z bezpiecznej odległości i pod wiatr.
Uszkodzona drabina niespodziewanie spinała wszystko w logiczną całość. Usłyszenie takiego pytania właśnie teraz, po tych wszystkich wtrętach o nieuchronnym postępie, było bardzo satysfakcjonujące. Timpani zrobił minę wielkiego detektywa.
– To elementarne, Watsonie. Nasz morderca uderzył od góry, dołem tylko wyszedł.
– Co ty pleciesz, Sherlocku? – Bijou nie miał zielonego pojęcia, o co chodziło lupusowi. Bardzo nie lubił tego uczucia.