Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieciństwo w małym miasteczku, szkoła, pierwsze miłosne doświadczenia, praca, dom, rodzina – z takich elementów zbudował swoje życie Wojciech Borecki – autor książki, w której każdy czytelnik odnajdzie siebie. Bo „Małymi krokami do celu, czyli jak zostałem emigrantem” to opowieść o codzienności – problemach, troskach i marzeniach, będących wspólnym doświadczeniem wszystkich ludzi, żyjących pod każdą szerokością geograficzną; marzących o dobrobycie, dzieciach, dobrej pracy i szacunku drugiego człowieka. Ale jak zbudować siebie i swój sukces? Jak sprostać zawodowym problemom i kłopotom ze zdrowiem? Poddać się? Zrezygnować z planów, które tak misternie snuliśmy już jako małe dzieci? Wojciech Borecki daje nam praktyczne odpowiedzi, pokazując, że życie to nieustanna praca nad sobą, ryzykowanie i zdobywanie doświadczenia. A wszystko to odbywa się stopniowo, małymi, drobnymi kroczkami, czasami stawianymi do przodu, a czasami do tyłu, z namysłem lub odrobiną szaleństwa. Najważniejsze jest, by te kroki stawiać, nigdy się nie zatrzymując. Oto historia wędrówki przez życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Kinga Kosiba, Marta Stusek, Agnieszka Wójtowicz-Zając
Korekta
Słowa na warsztat, Maria Kąkol, Jolanta Miedzińska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
OMYDEER (Piotr Milej)
Ilustracje
Wiktoria Borecka
© Copyright by Wojciech Borecki 2022© Copyright by Borgis 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2022
ISBN 978-83-67036-20-7
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Spis treści
Rozdział I. Początek 7
Rozdział II. Szpital 25
Rozdział III. Sanatorium 55
Rozdział IV. Szkoła 79
Rozdział V. Niemcy 119
Rozdział VI. Praca 143
Rozdział VII. Anglia 193
Podziękowania 307
ROZDZIAŁ I
Początek
Z czasów dzieciństwa tak naprawdę niewiele pamiętam; jedyne wydarzenie, które przychodzi mi na myśl i które do dziś zapamiętałem dość dobrze, to moja Pierwsza Komunia Święta. Jest wiele różnych zdarzeń, które odcisnęły się w naszej pamięci i każdy z nas odbiera je w inny sposób; na mnie również niektóre z nich odcisnęły szczególne piętno. Czy wszystko jest dziełem przypadku? Myślę, że nie! Każde takie wydarzenie miało na nas wpływ, na mnie również. Pamiętam bardzo dobrze okres nauk przedkomunijnych i przygotowań do egzaminów. Może się wydawać, że to głupie, ale właśnie to najmocniej utkwiło mi w pamięci. I to, że nauki prowadziła zakonnica, z którą mieliśmy lekcje katechezy w salce przy kaplicy (w tym samym miejscu po kilku latach zbudowano kościół).
Moja parafia mieściła się w miasteczku o liczbie ludności nieprzekraczającej dwudziestu tysięcy. Sama uroczystość Pierwszej Komunii Świętej była największą, jaką w naszej rodzinie pamiętano, i nikt o niczym innym nie mówił, jak tylko o tym. To dodatkowo wywoływało u mnie lęk przed egzaminami. Nasza siostra zakonna była surowa i bardzo wymagająca, dzieci bały się jej, więc mało kto ośmielał się psocić. To były wtedy jeszcze takie czasy, że kary cielesne za złe zachowanie nie były niczym dziwnym. Pamiętam też, że nasz kolega Robert opuszczał katechezy i w końcu nie został dopuszczony do Pierwszej Komunii Świętej.
Można sobie tylko wyobrazić, jakie przechodziłem wtedy psychiczne katusze przed egzaminami; byłem jednak zdeterminowany i poradziłem sobie z wyzwaniem. Zdałem egzaminy może nie na ocenę celującą, ale całkiem dobrą; byłem szczęśliwy jak nigdy dotąd…
A jednak, jak wspomniałem, nie to wydarzenie utkwiło mi w pamięci najbardziej.
Oczywiście cała uroczystość była zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach. Pobudka wcześnie rano, szybkie śniadanie, przymiarka, fotograf, a potem uroczysta msza święta w Łasku. Kościół był pełen dzieci i rodziców, a reszta wiernych i gości zaproszonych na uroczystość musiała stać na zewnątrz. Całe szczęście, że w maju było już bardzo ciepło i nie było z tym problemu. Po mszy były jeszcze robione pamiątkowe zdjęcia z księdzem proboszczem na schodach przed kościołem, które zresztą mam do dziś.
Po uroczystości pojechaliśmy do domu uczcić to wydarzenie. Wtedy mało kto wyprawiał imprezy tego typu w restauracjach – a może mało kogo było na to stać? Zresztą nie o to chodzi, by cokolwiek porównywać, tylko o to, by pokazać, jak to się odbywało za moich czasów.
Dla mnie jednak ważna była sama uczta i niecodzienne przysmaki przygotowane na tę okazję, a przede wszystkim… gazowana oranżada w butelkach! Niesamowity smak, którego nigdy nie zapomnę! Tak, dobrze czytasz, oranżada – napój gazowany o smaku pomarańczowym! Obłęd.
Zwykle piłem tylko Visolvit z wodą z syfonu, bo tylko to było w sklepach, a tutaj miałem dostęp do prawdziwej oranżady! Ale jedzenie to tylko jedna z pozytywnych rzeczy, które tak dobrze pamiętam. Najbardziej przychodzą mi wciąż na myśl prezenty, które zazwyczaj wszyscy otrzymywali z okazji przystąpienia do Pierwszej Komunii Świętej. W tamtych czasach jeszcze nie było komputerów czy innych tego typu urządzeń elektronicznych, więc pospolitym podarunkiem był na przykład rower, zegarek, aparat fotograficzny i podobne prezenty. Właściwie było to uwarunkowane zamożnością rodziny i zaproszonych gości.
Na uroczystość przybyło wielu, nie tylko najbliższych, członków rodziny. Chyba najdalej miało do nas wujostwo spod rosyjskiej granicy – brat mojego taty i jego żona. Wtedy jeszcze nie przywiązywałem takiej wagi do tego, kto przyjechał. Najważniejsze, że było dużo ludzi i coś się działo! Bardzo podobało mi się, że to z mojego powodu tak wielu ludzi nas odwiedziło, i wydaje mi się, że rodzice też byli bardzo zadowoleni.
Od mojej matki chrzestnej dostałem w prezencie japoński zegarek, który miał podświetloną tarczę i świecił na czerwono; to był wtedy ogromny postęp techniczny. Mało kto posiadał coś takiego, byłem bardzo dumny, a moją ciocię uwielbiałem pod każdym względem! Otrzymałem od niej również rower Wigry 3; to był taki składak, bardzo modny wówczas, niedostępny w zwykłym sklepie (zresztą czasy były trudne i w ogóle o każdy produkt było naprawdę niełatwo). Trzeba było jechać po niego aż do Bydgoszczy (a to już zorganizował mój tata z kolegą z pracy, który jechał po podobny rower dla syna). Kolejnym prezentem, który zapamiętałem, był radziecki aparat fotograficzny Smiena, bardzo popularny i modny jak na owe czasy. Były też jakieś pieniążki, ale już nie pamiętam, ile tego było. Zresztą większość gotówki zgarnęli rodzice, zaraz po wręczeniu mi koperty. Niby że dzieciom nie wolno było wtedy zajmować się pieniędzmi, bo byliśmy za mali, by zrozumieć ich wartość. Po dziś dzień uważam takie podejście za wielki błąd, ale to moje zdanie. Jednak pewien niedosyt pozostał jeszcze na długie lata i nie rozumiałem do końca tych schematów. Marzenia o prezentach przeszły moje najśmielsze wyobrażenia.
Wydarzyło się wtedy coś, co bardzo dobrze pamiętam. Mój brat Adam, starszy ode mnie o dwa lata, poczuł się chyba nieco zazdrosny, że otrzymałem aż tyle prezentów! On, z tego, co pamiętam, otrzymał rower i zegarek, pewnie także jakieś pieniążki, ale i tak ich nie widział, więc rozumiałem po części jego rozgoryczenie.
W trakcie uroczystości nie wytrzymał i rozpłakał się. Mama kazała mi dać mu zegarek, który otrzymałem od cioci. Stwierdziła, że ponosi go sobie trochę i potem mi go odda. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale jakoś nie przejmowałem się tym wtedy i chętnie go pożyczyłem; na dowód, że była to prawda, do dziś mam zdjęcie, które zrobił nam Wojtek, brat mojej cioci, fotograf, również zaproszony na moją komunię. Robił mnóstwo zdjęć na pamiątkę, takie miał zadanie. Mama go o to prosiła, a że był początkującym fotografem, mógł sprawdzić swoje umiejętności w trakcie tego wydarzenia.
Zachowanie mojego brata przeszło raczej bez większego zainteresowania ze strony gości, po prostu stwierdzili: ot, taki wybryk dziecka, i tyle! Mnie jednak nie dawało spokoju, czemu mama kazała mi oddać mój zegarek bratu. Trudno się nad tym teraz głębiej zastanawiać, bo i po co? Było – minęło, jednak wtedy nie dawało mi to spokoju i musiałem opisać to wydarzenie, by zdjąć z siebie pewne brzemię przeszłości, które nade mną potem wisiało. Ktoś mądry kiedyś napisał, że warto wspomnienia spisywać, by je wymazać i jednocześnie zamknąć pewien rozdział otwartej książki w swoim życiu i móc spokojnie przejść dalej.
Jak wspominałem, lata osiemdziesiąte nie należały do najłatwiejszych. Coca-colę piłem po raz pierwszy w życiu jakoś zaraz po komunii na wycieczce do cioci i wujka spod rosyjskiej granicy. Mieliśmy przystanek w Warszawie na Dworcu Centralnym. Gdy mieliśmy przesiadkę do pociągu relacji WarszawaTerespol, rodzice kupili nam ten egzotyczny ciemny napój w szklanej butelce… Ten niezapomniany widok i smak mocno gazowanego, słodko-kwaśnego napoju o pięknym ciemnym kolorze, który był jedyny w swoim rodzaju. Po wypiciu tego amerykańskiego napoju było co opowiadać kolegom z klasy – w końcu na prowincji nie mieliśmy dostępu do takich towarów! Ot, uroki małego miasteczka.
Rodzice starali się, byśmy z bratem co roku wyjeżdżali do wujka na wakacje do miasta o nazwie Międzyrzec Podlaski, pod granicą rosyjską.
To były moje ulubione wakacje; wolny czas spędzałem z kuzynką Moniką i jej tatą, wujem Markiem, który był zapalonym szachistą i nauczył nas grać w tę grę. To były niezapomniane chwile i jedne z najlepszych, jakie mogłem sobie wtedy wyobrazić.
Absolutnie nie przeszkadzało mi nawet to, że wujek mieszkał na piątym piętrze w centrum miasta i tak naprawdę próżno było szukać tam jakichś szczególnych atrakcji, a podczas upałów tam na górze ledwo można było oddychać! Podobało mi się tam jednak. Wujostwo było pogodnymi ludźmi, zawsze uśmiechnięci i życzliwie nastawieni do innych; z ogromnym szacunkiem odnosili się do siebie nawzajem i to chyba najbardziej mi się podobało! Poza tym wujo Marek był zabawny i komiczny, uwielbiał żartować praktycznie ze wszystkiego i na każdym kroku.
I ten ich śmieszny rosyjski akcent, takie polskie śledzikowanie lwowskie, jeśli ktoś wie, o czym mówię…
Śmialiśmy się praktycznie bez przerwy w obecności wuja Marka; często spędzał z nami czas, uwielbiał dzieci i swoją córkę. Wujo był fryzjerem, bardzo dobrym i szanowanym w całym mieście, wszyscy go bardzo lubili; odziedziczył zakład po ojcu i prowadził rodzinny interes. Opiekował się rodziną, w związku z czym ciocia nie musiała nigdy pracować, zajmowała się Moniką i prowadziła dom.
Zawsze chciałem być taki jak wujo Marek i tak dobrze traktować swoją rodzinę.
Te i inne wspomnienia bardzo dobrze na mnie wpłynęły, ponieważ widziałem inne życie i inny styl życia, codzienność trosk widzianych oczami dziecka wywierała na mnie ogromny wpływ, ale tam to nie dotyczyło mnie osobiście, więc nie miałem z tym problemu.
W domu rodzinnym było nieco inaczej i wielu podobnych zachowań mi na co dzień brakowało, więc może dlatego tak chętnie wyjeżdżałem na wakacje do dalszej rodziny.
Podróże kształcą i rozwijają w człowieku wiele cech, których nie kształtuje się w żadnej szkole na świecie. Doświadczenia nabyte w trakcie wyjazdów owocują na przyszłość, i to ze zdwojoną siłą. Miałem to szczęście doświadczać tego w moim życiu podczas niewielu podróży, a bardzo lubiłem podróżować. Moich rodziców nie stać było na wycieczki zagraniczne, więc starali się nas wysyłać choćby do rodziny na drugi koniec Polski.
Wychowałem się w rodzinie robotniczej, mój tata był z zawodu spawaczem i pracował przez większą część życia na kolei w zakładzie taboru kolejowego w Łodzi na tak zwanym Widzewie – praca dość ciężka, ciągle pod gołym niebem w warunkach niezbyt korzystnych z racji pór roku panujących w Polsce. Niewiele napraw przeprowadzali w hangarze, z reguły były to naprawy w nagłych przypadkach i nie było czasu na to, by wagony stały zbyt długo na bocznicy, więc to, co mogli, robili na zewnątrz. Mimo to nie słyszałem nigdy, by narzekał na warunki pracy czy na inne szczegóły. Łącznie przepracował tam trzydzieści lat i to jest naprawdę niezły wynik jak na tak trudne warunki. Były oczywiście i lepsze strony tej pracy, na przykład co roku otrzymywał dotację na węgiel – tak zwany deputat, i trzynastą pensję jako premię, na święta na każde dziecko przysługiwała paczka od Świętego Mikołaja; były to z reguły owoce i warzywa, ale my z bratem bardzo się cieszyliśmy z uwagi na to, że słodycze były raczej niedostępne w zwykłym sklepie. Poza tym tata miał prawo podróżowania koleją za darmo po całej Polsce; my jako jego dzieci również mieliśmy takie legitymacje, które uprawniały nas do podróżowania pociągami, dokąd tylko chcemy. No i w końcu raz na pięć lat tata otrzymywał bilet dla całej rodziny na podróż po Europie, nawet za żelazną kurtynę! Jeśli ktoś pamięta te czasy, to wie, o czym piszę, a młodszym spieszę wyjaśnić: wszędzie w Europie w latach osiemdziesiątych były zamknięte granice państwa i przeważnie nie było to takie proste, by wyjechać. Oczywiście potrzebny był paszport, a nawet wiza na czas określony – w zależności od tego, do jakiego kraju zamierzałem się udać. Mimo wszystko wielu ludzi wciąż podróżowało i taki epizod był i w naszej rodzinie, z czego jestem bardzo dumny. I dzięki temu widziałem, jak naprawdę można żyć za granicą, a nie tylko wyobrażać sobie, oglądając telewizję (w której i tak nie wszystkie podawane wiadomości były wiarygodne). Komunistyczna propaganda nie dopuszczała wielu zagranicznych programów czy filmów do naszej polskiej telewizji; wprowadzali ograniczenia praktycznie wszystkiego i mieli władzę absolutną nad mediami.
Dzięki temu, że tata mógł korzystać z przywileju darmowej podróży do Europy, postanowiliśmy odwiedzić naszą rodzinę w Niemczech Zachodnich. RFN, to znaczy Republika Federalna Niemiec, był to teren wciąż okupowany przez koalicję państw zachodnich, czyli Amerykę, Francję i Wielką Brytanię, podzielony na trzy obozy, natomiast Niemcy Wschodnie, NRD, czyli Niemiecka Republika Demokratyczna, położone bliżej Polski okupował, podobnie jak Polskę, Związek Sowiecki. Mieliśmy rodzinę także w Anglii – mieszkała tam ciocia mojej mamy. Po latach, już po wojnie, odnalazła naszą rodzinę poprzez Czerwony Krzyż; odnowiła z nami kontakt i ponoć pierwszy raz po wojnie przyjechała nas odwiedzić jeszcze w latach siedemdziesiątych. Oczywiście nie pamiętam tego, wiem to tylko z opowiadań mojej babci i mamy. Niestety nigdy nie poznałem cioci osobiście.
Moja mama skończyła szkołę krawiecką i szyła nam ubrania i inne rzeczy. Choć nie bardzo lubiła szyć, za namową jej mamy, a mojej babci, postanowiła, że ukończy szkołę krawiecką w Pabianicach, bo to dobry zawód i dobrze płatne zajęcie. I faktycznie trochę pracowała w tym zawodzie, kiedy byliśmy z bratem mali, brała chałupnicze przeszycia i tak mogła dorobić trochę grosza do domowego budżetu i pomóc tacie w osiągnięciu ich celu, a było nim wybudowanie własnego domu. Była to głównie inicjatywa mojej przedsiębiorczej mamy, ale tata nigdy się temu nie sprzeciwiał, a wręcz przeciwnie – również chciał mieć własny dom. Choć nie bardzo wierzył w powodzenie tego planu, pracowali razem, by osiągnąć swój cel. Tym bardziej motywował ich fakt, że mieszkali u babci w jednym pokoju z dwójką dzieci i naprawdę niewiele było dla nas wszystkich miejsca, by się pomieścić, a co dopiero mówić o swobodzie. Mama była bardzo uparta, co akurat w tym przypadku było raczej zaletą, ponieważ mało kto wierzył w tak ogromny projekt budowy domu zrealizowany przez zwykłych ludzi. Nawet na tamte czasy był to nie lada wyczyn, tym bardziej że dom moich rodziców jest naprawdę duży i bardzo ładny, wyróżnia się spośród innych domów na osiedlu swoim dwuspadzistym dachem w stylu góralskim (w naszych rodzinnych stronach w łódzkim to raczej nie była codzienność). Mimo braku środków finansowych i materiałowych podjęli się tego zadania i zdołali ukończyć dom; w ciągu kilku lat mogliśmy się wszyscy już na stałe przeprowadzić. Wciąż jeszcze wiele było do zrobienia, rodzice jednak byli bardzo szczęśliwi, kiedy się przeprowadzili na swoje.
Dobrze pamiętam te czasy, kiedy w kuchni stał piec węglowy i kozetka, a spaliśmy tylko w jednym pokoju, gdzie był piec, bo nie było jeszcze centralnego ogrzewania. Wszystko robione było stopniowo za pożyczki rodziców z pracy, dlatego też nie stać nas było nigdy na żadne wyjazdy zagraniczne. Rodzice sami niewiele zarabiali, a wszystko, co mieli, inwestowali w dom i wciąż remontowali lub instalowali nowe rzeczy; pamiętam, że wiecznie czegoś brakowało i rozmawiano w domu głównie o tym, co jeszcze należy zrobić, no i o następnym celu w kolejnym roku. Ale nie tylko nasi rodzice tak żyli, inni też mieli podobnie, jedni lepiej, drudzy troszkę gorzej, ale jakoś to wszystko się kręciło, choć do końca nie wiem, jak im się to wszystko udawało i jaką mieli w sobie siłę woli, by ukończyć swój projekt. Niesamowici ludzie byli z tych moich rodziców i byłem naprawdę wtedy z nich dumny, że potrafili zbudować sami (no, może z małą pomocą fachowców) swój własny dom. Oczywiście nie obyło się bez różnych przeszkód w realizacji planu. Pierwszy taki mały kłopot sprawiła nam rodzina – ściślej mówiąc, wujo mojej mamy, a szwagier mojej babci, który był bardzo ciekaw, skąd rodzice wzięli pieniądze na budowę tak dużego domu. Ciekaw do tego stopnia, że zawiadomił milicję i funkcjonariusze przeprowadzili w domu rodziców rewizję w poszukiwaniu dowodów, że przeprowadzono lewiznę – bo można by cofnąć pozwolenie na zamieszkanie w takim domu, gdyż został zbudowany niezgodnie z przepisami lub za skradzione środki! Moja mama wprost nie mogła w to uwierzyć; szybko dowiedziała się, kto stoi za nasłaniem kontroli i sprawdzeniem wiarygodności wszystkich dokumentów. Całe szczęście, że mama była zawsze przezorna i po dziś dzień jej to zostało, by wszystkie rachunki zachowywać w razie kontroli czy reklamacji; te zapobiegawcze metody przydały się szybciej, niż się mogła tego spodziewać! A skoro własna rodzina potrafiła posunąć się do takich czynów, to czego można było spodziewać się po sąsiadach? Kilka razy ukradli materiał z budowy i trzeba było pilnować jak oka w głowie wszystkiego, co można było wynieść! Czasy były okropne.
Mimo przeciwności losu doprowadzili do ukończenia budowy i po dziś dzień mogą chodzić z podniesionymi głowami.
Moja mama pierwszy raz wyjechała do Anglii, odwiedzić ciotkę Barbarę, siostrę mojej babci, kiedy miałem pięć lat i niewiele pamiętam. Pamiętam za to, że jeździliśmy w różne miejsca w Polsce z babcią. Były to głównie wyjazdy do miejsc świętych i dobrze mi znanych, ale i tak uwielbiałem wycieczki; nie to było dla mnie ważne, dokąd jedziemy, ale to, że w ogóle mogę dokądś pojechać i wyrwać się na trochę z miejsc, które znałem już bardzo dobrze i w których niewiele już ciekawych rzeczy się działo. Chciałem zobaczyć coś więcej, doświadczyć czegoś nowego. Pamiętam, jak bardzo byłem ciekaw innych miejsc w Polsce i nie tylko!
Pierwszy raz za granicę wyjechałem, mając około dwunastu lat i szczerze muszę powiedzieć, że to, co zobaczyłem, na zawsze zmieniło moje życie.
Może to dziwne porównanie, ale choćby to jedno, że za granicą piło się wodę gazowaną z butelki, a u nas z syfonu! Czy ktoś jeszcze pamięta lub w ogóle wie, co to jest syfon? To taki pojemnik, który wyglądem przypominał nieco termos, ale w kształcie podobnym do długiej butli. Do tego w rączce, bo była oczywiście odkręcana, miał miejsce na specjalny nabój gazowy, który się kupowało w sklepie, przeważnie spożywczym typu Supersam, i zużyte naboje wymieniało się za dopłatą na pełne; po założeniu w miejscu rączki takiego naboju, wypełnieniu wodą, dokręceniu główki i mocno wstrząsając nabój, napełniało się gazem wodę i po odkręceniu kurka leciała już woda w pełni gazowana! Takie mieliśmy wtedy cuda!
Były również pewne wariacje i mogliśmy pozwolić sobie nawet na oranżadę! Na przykład mieszanie wody z gazem z jakimś sokiem. I to był już prawie luksus – bo wspomnianej wcześniej coca-coli jeszcze długo nie mogliśmy kupić ot, tak sobie. Może nie dlatego, że była bardzo droga, ale dlatego, że przyjaciele sowieccy i ich propaganda wpajali społeczeństwu, że wszystko, co zachodnie, to zło i że nie powinniśmy od tych z Zachodu niczego kupować, gdyż chcą tylko naszej zguby!
Te i inne tego typu brednie jeszcze długo wpajali nam też nasi nauczyciele, którzy również mieli robioną wodę z mózgu i sami chyba mieli odpowiednio uformowany pogląd na to wszystko, co działo się wtedy w naszym kraju. Często wychodzili z nami na pole rolnicze, gdzie zbieraliśmy stonkę z ziemniaków, ponieważ mówiono nam, że owady te specjalnie są zrzucane przez amerykańskie samoloty, by osłabić naszą gospodarkę, a my musimy teraz ciężko pracować, by mieć co jeść! Musieli chyba być na nas bardzo źli, że tak robili. Wtedy myślałem, że to prawda i chciałem pomóc naszym rolnikom – bo i tak mieli już ciężko pracować w polu – ale szybko się przekonaliśmy, że to bzdura, jakich mało. Niebawem zaprzestano tego typu prac społecznych. Natomiast na przykład pochody pierwszomajowe jeszcze długo trwały i brałem w nich udział oczywiście; pamiętam jak przez mgłę szczegóły tych komunistycznych wieców.
Najbardziej jednak utkwiła mi w pamięci nasza telewizja: czarno-biały ekran rosyjskiego wynalazku zwanego teleodbiornikiem i dwa kanały – z tym, że program drugi nieco śnieżył i trudno było ustawić antenę, tak by móc coś dobrze obejrzeć. Moim ulubionym programem był Teleranek, który był nadawany w niedzielne poranki. Nieco później wprowadzili sobotni program dla dzieci i młodzieży – 5, 10, 15 – chodziło o przedział wiekowy; był to program edukacyjny, rozrywkowy i muzyczny. Było to wszystko, co mogliśmy oglądać, poza dobranocką o dziewiętnastej nie było dla dzieci nic…
Dla młodzieży puszczano na kanale drugim w sobotnie popołudnie ciekawe seriale, moim ulubionym był angielski Robin Hood; może to nie była produkcja Hollywoodu, ale dla mnie to była wtedy bomba!
W późniejszych latach moim ulubionym serialem, który śledziłem i starałem się obejrzeć wszystkie jego odcinki, był serial produkcji amerykańskiej Cudowne lata. Opowiadał o młodym chłopcu, który dorastał w zwykłej dzielnicy i miał kilku przyjaciół, z którymi dzielił swój los, perypetie wieku dojrzewania oraz przygody z dziewczynami. Bardzo polubiłem ten serial – także dlatego, że główny bohater, z którym się oczywiście utożsamiałem, nie tylko przeżywał różne perypetie, lecz w dodatku miał taką rodzinę, którą i ja chciałem mieć, zamieszkiwali na przedmieściach i ogólnie prowadzili normalne, spokojne życie, ale ja widziałem w tym serialu coś więcej. Moją uwagę przykuwało samo życie i ich styl, jakże inny od naszego współczesnego, i ta mentalność, tak odmienna od naszej, słowiańskiej. Wyobrażałem sobie, że mieszkam w takiej dzielnicy i zamieniałem się często rolami z moim bohaterem filmowym w trakcie oglądania tego serialu. Niesamowite uczucie towarzyszyło mi jeszcze później przez dłuższy czas; pragnąłem w przyszłości sam prowadzić podobne życie.
Wolny czas spędzałem także na graniu w piłkę z kolegami na boisku szkolnym, a czasami przed domem na drodze (auta wtedy praktycznie nie jeździły, a my mieliśmy blisko do domów). Boisko w szkole mieliśmy okropne – ktoś wpadł na genialny pomysł, aby zaoszczędzić na pielęgnacji trawy i postanowił wybetonować całe boisko; w takich warunkach przyszło nam grać. Masakra! To bardzo delikatnie powiedziane, bałem się tam grać i nieczęsto z tego korzystałem, tym bardziej że dość często zdarzały się wypadki, i to bardzo poważne. Nie brakowało jednak śmiałków, którzy tam grali.
Kiedy były wakacje, a my z bratem trochę podrośliśmy, rodzice dbali o to, byśmy się jak najmniej nudzili, i zlecali nam przeróżne prace remontowo-porządkowe, oczywiście na miarę naszych sił. Czyszczenie płotu i bramy drucianą szczotką przed malowaniem, koszenie trawy – zawsze mieliśmy coś do roboty. Ja przeważnie musiałem podszykować obiad, zanim rodzice przyjdą z pracy, a brat miał troszkę poważniejsze zadania: sprzątanie czy palenie w piecu centralnym (ale to raczej zimą niż latem). Te wszystkie zadania wywoływały we mnie pewien bunt, bo nie wszyscy moi koledzy musieli wykonywać takie prace! I często wołali mnie do wspólnej zabawy, kiedy nie mogłem do nich dołączyć; a jeszcze inni nawet śmiali się z nas, że musimy w ogóle pracować! To – z perspektywy czasu muszę przyznać – nauczyło mnie pewnej odpowiedzialności i sumienności w działaniu.
I tego, że nic nie przychodzi za darmo! Wewnętrznie czułem się rozdarty jako dziecko zmuszane do wykonywania takich zadań i nie rozumiałem do końca, dlaczego właśnie ja muszę to robić. Myślałem, że moi rodzice to jacyś tyrani, którzy nienawidzą swoich dzieci i wykorzystują je do własnych celów lub nawet chcą, byśmy odpłacili swoją pracą za przywilej jedzenia i w ogóle życia pod wspólnym dachem! Tak wtedy o tym myślałem; byłem niepocieszony, różne czarne myśli przychodziły mi do głowy i starałem się zrozumieć, czemu tak właśnie się dzieje. I dlaczego właśnie mnie musiało to spotkać? Kiedy kilka razy pytałem mamę o to, czemu muszę wykonywać te różne rzeczy, odpowiedź była zawsze jedna:
– Ja też musiałam pracować, gdy byłam dzieckiem, to i ty musisz!
ROZDZIAŁ II
Szpital
Moje drobne kontuzje i małe wypadki zdarzały się przeważnie w wakacje (wybity obojczyk i gips na dwa miesiące to tylko jedna z wielu moich dolegliwości powypadkowych).
Kiedy pewnego razu zacząłem odczuwać nasilony ból prawej nogi, myślałem, że to jedna z wielu kontuzji, która mnie znowu spotkała. To jednak był tylko początek mojej drogi przez mękę! Ból nasilał się z dnia na dzień i kiedy już nie mogłem stąpać na prawą nogę, a każdy ruch przynosił mi piekący ból, udałem się do lekarza pierwszego kontaktu, który skierował mnie do chirurga specjalisty, ten jednak stwierdził, że należy ograniczyć obciążanie kończyny do minimum i przepisał mi kule, bym mógł wspierać się na niej, chodząc. Obejrzawszy zdjęcie RTG, zdiagnozował naciągnięcie kończyny i odesłał mnie do domu.
Kilka dni później jednak ból nie ustąpił, a wręcz się nasilił, zacząłem więc brać środki przeciwbólowe, które jednak nie rozwiązywały mojego problemu. Mama postanowiła skonsultować się z lekarzem specjalistą ze Szpitala Wojskowego w Sieradzu, podobno leczyli tam bardzo dobrzy specjaliści. Tam diagnoza była nieco podobna, z tą różnicą, że ten lekarz zalecił więcej badań, rehabilitację i ćwiczenia korekcyjne. Jak można się domyśleć, ćwiczyć nie mogłem z powodu strasznego bólu, który mi towarzyszył nawet podczas rozciągania!
Mijały tygodnie, a poprawy mojego stanu nie było widać, raczej też nie zanosiło się na to, by chodzenie o kuli mogło mnie wyleczyć. Mama nie ustępowała; po kilku tygodniach dowiedziała się od znajomej o lekarzu, który przyjmuje prywatnie, a jest ordynatorem Oddziału Chirurgii Dziecięcej w Łodzi na ulicy Drewnowskiej.
Doktor Faflik, bo tak się nazywał, prywatnie przyjmował w Pabianicach, w mieście położonym niedaleko od Łodzi, tylko przez jeden dzień w tygodniu. To nam jednak nie przeszkodziło i gdy tylko nadszedł czas, postanowiliśmy skorzystać z okazji.
Sama wizyta jakoś bardzo mnie nie denerwowała, martwiłem się raczej tym, co ze mną będzie po diagnozie. Zdawałem sobie sprawę z tego, że potrzebuję natychmiastowej pomocy, gdyż normalnie nie mogłem już chodzić. Musiało być coś nie tak – pytanie tylko, co.
Podczas wizyty mama opowiedziała moją historię choroby, mówiła też o wizytach u innych specjalistów, które nic nie dały (wręcz przeciwnie), no i że stąd właśnie nasza wizyta u niego. Lekarz był wysoki, brunet ze śmiesznie wyglądającymi wąsami, a przy tym bardzo miły i uprzejmy. Grzecznie wysłuchał opowieści mojej mamy i spojrzał na mnie, po czym kazał mi ściągnąć buty i przejść się po pokoju tam i z powrotem z rękoma opuszczonymi swobodnie; oczywiście mocno utykałem na prawą nogę, ból był dość silny i od razu na mojej twarzy ukazał się grymas. Doktor Faflik spytał, czy mnie boli podczas chodzenia. Odpowiedziałem, że tak.
Spojrzał na moją mamę i spytał, jak szybko może mnie przywieźć do jego szpitala do Łodzi.
Zdziwiona spytała, co mi jest, że od razu wypisał skierowanie do szpitala na ortopedię.
Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak:
– Chce pani, aby pani syn jeszcze kiedykolwiek normalnie chodził? Rozumiem, że tak. Proszę niezwłocznie przyjechać i zostawić syna na oddziale. Zobaczymy, co jeszcze da się zrobić.
Słuchałem tych słów i niewiele z tego rozumiałem; jakoś ciężko przechodziło mi to wszystko przez myśl, nie nadążałem za wywodem lekarza, a on kontynuował:
– Proszę pani, mamy tutaj do czynienia ze zwyrodnieniem stawu, mam nadzieję, że uda się jeszcze uratować miednicę, ale musimy przeprowadzić niezbędne badania. Mamy już takich pacjentów u nas na oddziale i wszystkie przypadki wymagają podobnego leczenia. Nie chcę tutaj być złym prorokiem, ale może nie obyć się bez operacji. Mamy też jednak inne metody leczenia, które pozwalają uniknąć zabiegu. Im wcześniej pani go przywiezie, tym lepiej dla jego zdrowia. Nie ma wiele czasu, musimy się spieszyć, by móc zaaplikować odpowiednie leczenie, jednak tutaj w gabinecie tego zrobić nie mogę. Zbyt mało mam zdjęć RTG z innej perspektywy, by cokolwiek teraz zdiagnozować. Jednak stwierdzam, że to rozwapnienie kości, które nazywa się fachowo chorobą Perthesa i jest coraz częściej spotykane u młodych chłopców. Do końca nie wiadomo, skąd pochodzi ta przypadłość ani co jest jej przyczyną.
Wręczył mamie skierowanie i uśmiechnął się do mnie, po czym powiedział, żebym się nie martwił ani nie bał, bo wszystko będzie dobrze.
Jednak to, co usłyszałem, nie napawało mnie optymizmem, wręcz przeciwnie – choć nie rozumiałem wielu słów, które padły z ust doktora, martwiłem się moim dalszym losem. Mama podczas drogi powrotnej pociągiem niewiele mówiła, widać było raczej po niej zmartwienie i niepokój. Teraz naprawdę i ja się martwiłem, bo wyczuwałem, że to, co mi się przytrafiło, to poważna sprawa. W głębi serca czułem, że słowo „szpital” brzmi dla mnie jak wyrok!
Powoli zaczęło do mnie docierać, co tak naprawdę mnie spotkało i z czym się to wiąże. Jakie konsekwencje mnie czekają w związku z tym poważnym leczeniem, o którym i tak nic nie wiedziałem! Myślałem, że to wszystko jest tylko złym snem, koszmarem i nie mogło się przecież mnie akurat przytrafić. Bo niby dlaczego ja? Szukałem w myślach odpowiedzi. To musiała być jakaś kara za moje uczynki, ale co takiego mogłem zrobić, by aż tak rozgniewać Boga?
Po jakimś czasie oświeciło mnie. Nagle przypomniałem sobie, że jakiś czas temu, w zeszłym roku, miało miejsce pewne głupie wydarzenie. To stało się w niedzielę, gdy po raz kolejny uczestniczyłem we mszy świętej w Łasku (w naszej parafii nie było jeszcze świątyni, a my według prawa należeliśmy do parafii w Łasku i tam też chodziłem – przeważnie z bratem, ale wtedy akurat byłem sam, nie pamiętam czemu).
Spotkałem tam moje kuzynki, Sylwię i Magdę, które mieszkały w Łasku i też chodziły do tego samego kościoła. Chciałem zaimponować dziewczynom i może trochę być zabawny, podczas mszy wpadłem więc na pomysł, że trochę się powygłupiam. A że staliśmy akurat na samym końcu, tak jakby przed głównym wejściem, nikt nie widział mojego wybryku.
Chciałem być oryginalny i postanowiłem, że umyję się święconą wodą, która stała przed wejściem do kościoła. Inni ludzie wchodząc do kościoła, maczali w niej palce, którymi potem wykonywali znak krzyża, oddając cześć Bogu, a ja dopuściłem się czynu godnego pożałowania. Oczywiście kuzynki śmiały się do rozpuku i nawet im się podobało. Ja robiłem przy tym głupie miny i w ogóle nie skupiałem się na powadze instytucji Kościoła.
Szczeniackie wybryki, które wołały o pomstę do nieba, nie mogły skończyć się w inny sposób – tak to sobie wtedy tłumaczyłem, próbując wyjaśnić przyczynę mojej choroby. Moja rodzina była bardzo wierząca, nigdy się więc nie przyznałem, co zrobiłem – trochę ze wstydu, a trochę dlatego, że wiedziałem, że i tak nikt tego nie weźmie na poważnie.
Dotarło do mnie po jakimś czasie, że szacunek należy się wszystkim, nawet (a może tym bardziej) istotom, w które wierzyliśmy i którym zanosiłem swoje modlitwy.
Niewybaczalne wręcz zachowanie musiało się tak skończyć!
Dziś mogę się tym podzielić w swoich wspomnieniach i stwierdzić, że źle zrobiłem – nie dlatego, że chcę się wybielić czy zrzucić z siebie jarzmo winy, lecz raczej ku przestrodze zwłaszcza dla młodych ludzi, by godnie traktowali każde miejsce święte, bez względu na wyznanie. Uważam, że nie ma znaczenia, w kogo wierzymy, bo Bóg jest jeden; może objawiał się pod różnymi postaciami? I w wielu kulturach świata będzie inaczej czczony, ale należy się każdemu godność i szacunek. Traktujmy innych tak, jak byśmy chcieli, by nas traktowano.
Wychowałem się, jak wspomniałem, w rodzinie katolickiej. Moja babcia chętnie zabierała mnie na wycieczki do miejsc świętych w Polsce typu Częstochowa, Jasna Góra, Licheń, Kalwaria. Swoją drogą bardzo lubiłem te pielgrzymki, w ogóle bardzo lubiłem podróże, więc to była świetna okazja, żeby przeżyć kolejną przygodę. Nigdy nie sprawiałem kłopotów babci i byłem wszystkiego ciekaw, mimo że niektóre miejsca już znałem. Zawsze chętnie korzystałem z nauk księży i ta duchowość naprawdę mi się podobała. Babcia często powtarzała znajomym, że chyba zostanę księdzem, bo jestem religią mocno zainteresowany już jako dziecko.
Może właśnie dlatego tak przeżywałem mój haniebny czyn i uważałem, że kara, jaka mnie spotkała, pochodziła od Boga, który chciał w ten sposób dać mi lekcję i przestrogę na całe życie.
W końcu nadszedł oczekiwany dzień wyjazdu do szpitala i choć niechętnie wspominam tamte dni, było w tym jednak coś, co na zawsze zapamiętałem.
Szpital na ulicy Drewnowskiej był stary i szary, i nic specjalnego go nie wyróżniało prócz tego, że trudno było nam się do niego dostać przez zatłoczone i zakorkowane ulice Łodzi, które również były szare i ponure. Weszliśmy z mamą do izby przyjęć, gdzie już kilka osób, również dzieci, czekało w kolejce. My ze skierowaniem praktycznie w ogóle nie czekaliśmy, widocznie inni pacjenci byli tylko z wizytą kontrolną (co później się potwierdziło, że właśnie tam się przyjeżdża na rutynowe kontrole). Kazano mi się od razu przebrać w piżamę, którą przywieźliśmy z domu, kapcie i wszystkie przybory, których potrzebowałem, by po przebudzeniu móc się umyć. Miałem również kilka rzeczy do jedzenia, ale nie było tego zbyt wiele, zresztą i tak nie można było wszystkiego kupić w zwykłym sklepie. Pani pielęgniarka zaprowadziła mnie na Oddział Ortopedii Dziecięcej na drugim piętrze, gdzie zostałem ulokowany; miałem czekać na przyjęcie przez doktora Faflika, który akurat był na obchodzie (a był tam ordynatorem, więc nie mogło go zabraknąć na obchodzie).
Kiedy w końcu przyszedł wraz z innymi lekarzami i pielęgniarkami, kazał od razu wykonać zdjęcie RTG ze swojego sprzętu szpitalnego – w swoim własnym stylu, pełnym tajemniczości i w ogóle nieco odmiennym od stylu innych lekarzy, o czym za chwilę miałem się przekonać.
Zaprowadzono mnie do pracowni RTG. Kazano mi się położyć na zimnym, metalowym stole i zsunąć spodnie; wtedy pielęgniarka położyła mi taką śmiesznie wyglądającą niby-rurę (również metalową) na genitalia. Choć byłem przecież tylko dzieckiem, byłem zmieszany, że kobieta ogląda mnie nago i każe mi nakładać coś takiego, po czym wytłumaczyła mi (chyba dostrzegła mój wstyd), że jest to konieczne z powodu bardzo silnego napromieniowania, które za chwilę zostanie włączone, by mogli zrobić zdjęcie dokładnie. Musiałem to tak położyć, by samo się nie zsunęło i ręce opadały mi swobodnie na bok, przy tym oczywiście leżeć nieruchomo i wstrzymać oddech na kilkanaście sekund na znak pani pielęgniarki, która była przy wykonywaniu zdjęcia. Kiedy moje wstydliwe katusze się już zakończyły, zjechałem windą na drugie piętro swojego oddziału, gdzie z niecierpliwością na decyzję lekarza i na mnie czekała mama.
Po kilkudziesięciu minutach doktor Faflik w końcu przyszedł do nas ze zdjęciem i orzekł, że jednak dzisiaj nie zostanę w szpitalu, bo zdecydował się wprowadzić pewne metody leczenia, które powinny doprowadzić do odbudowy kości, i choć to brzmiało dość skomplikowanie dla mnie, ucieszyłem się, że nie muszę zostawać w tym okropnym szpitalu. Gdy jednak po chwili znalazłem się już na gipsowni, mój entuzjazm nieco zmalał.
Kazano mi się położyć i znowu zdjąć spodnie; tym razem na gipsowni byli tylko doktor i moja mama, która okryła miejsce dla mnie wstydliwe. Choć byłem jeszcze dzieckiem, to jednak czułem się nieco zażenowany! Lekarz owinął moje nogi grubą watą, a po chwili zaczął je owijać także gorącymi bandażami zamoczonymi w gipsie (nogi miałem rozkraczone w kształcie litery V). Potem położył poprzeczkę w dole stóp i również je nakrył gipsowym bandażem. Wszystko to trwało może trzydzieści minut, po czym wsadzili mnie na łóżko na kółkach i wywieźli mnie na korytarz.
Doktor stwierdził, że po mniej więcej godzinie, gdy już gips się dobrze zwiąże, karetka odwiezie mnie do domu, wraz z moją mamą mieliśmy zapewniony powrót. Specjalnie mnie unieruchomiono i pod pewnym kątem w dość niewygodnej pozycji miałem tak spędzić trzy miesiące i wrócić na rehabilitację do tego samego szpitala. Doktor zalecił specjalną dietę bogatą w wapń i białko i zakazał mi jakiegokolwiek ruchu, także byłem przykuty do łóżka na minimum trzy miesiące, a kontrola wraz z rehabilitacją miały pokazać, czy wystarczy tylko ten jeden zabieg, czy trzeba będzie jeszcze go powtórzyć.
Akurat kiedy podjechaliśmy karetką pod dom, moi koledzy z klasy bawili się na drodze i widzieli, jak mnie wnosili pielęgniarze po schodach do domu.
Byłem nie tylko przykuty do łóżka na taki długi okres – z moją obecną sytuacją wiązały się również niedogodności związane z toaletą. Przecież nie mogłem wstać, więc toaleta musiała przyjść do mnie; basen szpitalny i kaczka były moimi niezastąpionymi towarzyszami przez kolejne miesiące, szok! Mama oczywiście wszystko zorganizowała – miała nieco ułatwione zadanie, gdyż pracowała w szpitalu i miała znajomości.
Otrzymałem telewizor, szafkę nocną przy łóżku z jedzeniem i termosem z herbatą, bym miał co pić i jeść pod nieobecność rodziców, bo przecież musieli normalnie pracować (jakieś zwolnienie wychowawcze mama otrzymała na początek, ale nie było tego zbyt wiele, więc musiałem radzić sobie ze wszystkim sam).
Nauczyciele przychodzili do domu udzielać mi lekcji, bym nie miał zbyt dużych zaległości w nauce; ten sposób nauczania mi się nawet podobał i osiągałem naprawdę niezłe wyniki nawet z matematyki – przedmiotu, którego nie cierpiałem i nie bardzo rozumiałem. Miałem jednak dużo czasu i niewiele do roboty, mogłem więc tylko skupić się na nauce.
Nauczycielki były również zadowolone – zawsze czekały na nie herbatka i ciasteczko od mojej mamy, również pozostałe warunki były naprawdę przyzwoite i stworzone do tego, by można było zająć się nauką.
Koledzy z klasy odwiedzali mnie również, ale dość sporadycznie i raczej bardziej z ciekawości, by mieli o czym opowiadać innym – w końcu byłem jedynym tak chorym chłopcem w całej szkole. I z początku nawet nauczyciele mówili, że tylko udaję chorobę, by nie ćwiczyć na gimnastyce! Coś takiego mówili ludzie, którzy ukończyli jakieś szkoły, które pozwalały im na nauczanie dzieci, szok!
Dopiero kiedy nauczycielki zobaczyły pismo od kuratorium, w którym przydzielano mi lekcje indywidualne – uwierzyły, patrząc też na moje dwie unieruchomione nogi w gipsie. Nie wiem, czy było im choć trochę głupio. Nigdy w to nie wnikałem, ale każdy ma swoje sumienie i pewnie nie było im teraz do śmiechu. Zresztą nie powinienem chyba się skarżyć aż tak bardzo – przecież miałem teraz mnóstwo wolnego czasu. Mogłem spać, ile chcę, i odpoczywać, i tak właśnie robiłem, kiedy nie było już nic w telewizji. Czytałem też, rysowałem, starałem się zajmować czymkolwiek i cieszyłem tym wolnym czasem.
Po upływie trzech miesięcy wróciłem do szpitala karetką, którą po mnie wysłano ze szpitala z Łodzi. Zaraz po przybyciu zawieziono mnie do gipsowni na zdjęcie gipsu; orzekli, że pozostanę w szpitalu na rehabilitacji i po to, bym doszedł do siebie. Oczywiście ponownie RTG i konsultacja, której wynik nie był zbyt pocieszająco: doktor Faflik zaaplikował dalsze leczenie i kolejne trzy miesiące w gipsie po rehabilitacji i ćwiczeniach korekcyjnych, bym mógł znów swobodnie chodzić (albo żebym nie zapomniał, jak się chodzi).
W każdym razie teraz zostałem w szpitalu na miesiąc. Długi pobyt i styczność z rówieśnikami dały mi do myślenia. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja; byłem świadkiem sytuacji drastycznych jak na mój wiek, których nigdy wcześniej nie doświadczyłem, na przykład jednego dnia przywieźli chłopaka z okropnym bólem nogi; okazało się, że miał wypadek na rowerze i po otwartym złamaniu kończyny wsadzili mu tę nogę w gips, po jakimś czasie rana, która była w środku, spowodowała nieodwracalne skutki i dostał Bürgera; stopa zrobiła się czarna i na drugi dzień musieli mu amputować nogę! Chłopak płakał, tak samo jak jego mama, która siedziała przy nim przez całą noc; oboje zdawali sobie sprawę, że został kaleką na resztę życia. Pomyślałem wtedy, że mnie również coś takiego mogło spotkać, więc jednak mogę mówić o pewnym szczęściu – wciąż mam dwie nogi i nic nie wskazywało na to, by miało być inaczej. To tylko jedna z wielu historii, które spotkały mnie w tamtym czasie w szpitalu; hartowały mnie te wydarzenia i przygotowywały do czegoś większego.
Mijały dni i kolejne zamieniały się w rutynę. Codziennie to samo – pobudka o szóstej rano, mycie się i pomaganie kolegom, którzy nie chodzili, na śniadanie przeważnie to samo: ser biały, mleko, bułki z masłem i dżemem czy miodem, płatki śniadaniowe i coś w rodzaju zupy mlecznej. Ogólnie jedzenie było nawet smaczne (ja i tak w sumie nigdy dużo nie jadłem i raczej byłem wybredny w doborze potraw).
Było kilku chłopców, którzy mieli podobne schorzenia do mojego; wszyscy byli już po operacji. U nich tego typu zabiegi nie dały absolutnie żadnego rezultatu, a ja gdzieś w podświadomości miałem nadzieję, że mnie ominie operacja i nie będę musiał tak cierpieć jak moi koledzy.
Kilka dni w okropnym cierpieniu po operacji chłopcy leżeli bez ruchu w gipsie od stóp do samej głowy, pielęgniarki przynosiły im zastrzyki przeciwbólowe i na jakiś czas mogli usnąć w spokoju. Leżeliśmy na przepełnionych salach, czasami nawet dziesięciu chłopaków w jednym pokoju, i wszyscy dzieliliśmy ten sam los. Tym trudniej było mi wysłuchiwać każdej nocy krzyków moich kolegów, bo wiedziałem, jak bardzo cierpią i że mnie może spotkać to samo! Niestety nie miałem za bardzo wyjścia w tej sytuacji i musiałem jakoś, choć częściowo, przyzwyczaić się do niej.
Dzień wyglądał o wiele lepiej; jeden z kolegów miał przenośny mały telewizorek i podłączył się do szpitalnej kablówki. Dacie wiarę? Kablówka w tamtych czasach. Cztery programy! Wow! To było naprawdę coś. W tamtych warunkach to była jedyna nasza rozrywka.
Najbardziej lubiłem oglądać niedzielne programy na kanale drugim, była to ramówka amerykańskiego kanału SAT TV i pokazywali wszystkie nowości ze świata Zachodu, piosenki, teledyski, bicie rekordów Guinnessa i tak dalej; pierwszy raz w życiu słyszałem o czymś takim. Wiele się nauczyłem od kolegów; jeden młodszy kolega znał na pamięć flagi trzystu krajów i potrafił je wszystkie namalować! Inny znów uczył się języka japońskiego, zaraził mnie tą pasją i nauczył liczyć po japońsku do dziesięciu, co umiem do dziś. Modne były również takie rosyjskie elektroniczne gierki spiektronki, które inicjowały małe komputerki, zwiększające naszą sprawność manualną, na przyład wilk i zając łapiący jajka do koszyka – im wyższy poziom, tym szybciej jajka leciały i tym bardziej musiałem się starać, by je wszystkie złapać; kiedy się nie udawało, jajko się rozbijało, i tak do trzech razy sztuka i game over, zaczynało się od nowa! Prawdziwa frajda, nawet robiliśmy minizawody w tej grze, aż bateria się wyczerpała, ale to była zabawka raczej dla majętnych dzieci, moich rodziców nie było stać na coś takiego, nawet nie ośmieliłem się nigdy ich o to poprosić.
Mama odwiedzała mnie co tydzień w szpitalu i przywoziła mi w miarę swoich możliwości pomarańcze i słodycze, cieszyłem się za każdym razem, kiedy mnie odwiedzała, i było mi bardzo przykro, kiedy musiała już jechać. Przeważnie przyjeżdżała sama, raz czy dwa wzięła ze sobą mojego brata; poza nimi nikt mnie nie odwiedzał i było mi ciężko, gdy widziałem, jak do innych kolegów przychodzą z wizytą wujkowie i ciotki, i babcie, i inni z rodziny czy znajomi.
Wtedy właśnie było mi najgorzej i czułem się najbardziej samotny. W pokoju było tak wielu innych ludzi, no ale rodzina to przecież nie to samo. Starałem się jednak nie narzekać, bo wiedziałem, że przecież wszyscy nie będą mnie ciągle odwiedzać. Każdy ma swoje życie i swoje sprawy, więc nikt nie będzie tracił czasu, by jechać w niedzielne popołudnie właśnie do mnie.
Za każdym razem mój pobyt w szpitalu się wydłużał, ponieważ stawy były bardziej zastane i bez możliwości rozćwiczenia mięśni nie było mowy, by wsadzili mi nogi ponownie w gips! Pilnowali, bym był rozćwiczony do tego stopnia, bym mógł sam znowu swobodnie utrzymać się na nogach. Ćwiczenia były bardzo bolesne, stawy mnie bardzo „ciągnęły” i mięśnie bolały przy każdym zgięciu, nawet najmniejszym, jednak te zabiegi były konieczne. Już wkrótce dowiedziałem się, dlaczego są aż tak ważne. Przeważnie przychodzili studenci medycyny, którzy ćwiczyli ze mną korekcję. Faceci mieli dużo siły i naciągali moje ścięgna, ile tylko się dało, natomiast kobiety były bardziej delikatne, ale sumienne, musiałem wykonać wszystkie ćwiczenia po dwa razy i potem jeszcze robiłem serie powtórzeń samemu (pokazali, jak to bezpiecznie wykonywać). Po ćwiczeniach zawijano mi nogi w takie bandażowane szyny z obciążeniem, które zwisały poza łóżkiem; nie było to w ogóle wygodne, ale konieczne, by można było przeprowadzać dalsze zabiegi.
Kiedy byłem już wystarczająco rozćwiczony, ponownie gipsowano mi obie nogi i wysyłano do domu na trzy miesiące; cieszyłem się i jednocześnie myślałem wtedy w duchu, że tyle ćwiczeń korekcyjnych poszło na marne! Znów mnie unieruchamiają i znów będę musiał przechodzić to samo! Nie miałem jednak wyjścia, musiałem podporządkować się zaleceniom lekarza, jeśli chciałem w końcu wyzdrowieć. Nigdy nie wątpiłem, że będzie inaczej! Zawsze byłem przekonany, że wyzdrowieję i nigdy w to nie zwątpiłem, a to jest jedyna droga do tego, by osiągnąć cel.
Nigdy tak naprawdę nie było do końca wyjaśnione, skąd się ta choroba u mnie pojawiła i jaka była przyczyna. Słyszałem tylko kilka razy, kiedy na konsultacji z lekarzem mama coś wspominała o możliwej złej reakcji na chmurę radioaktywną, która akurat zawisła nad nami po wybuchu reaktora w elektrowni atomowej w Czarnobylu w Związku Radzieckim. Wielu ludzi wtedy ucierpiało, a pył radioaktywny dotarł nawet do Francji; choć w telewizji się o tym milczało, ludzie mieli poczucie zagrożenia. A my w tym czasie bawiliśmy się przeważnie na zewnątrz i pozostawaliśmy aż do późna wieczorem, bawiąc się na dworze! Owszem, widzieliśmy pewne zmiany w środowisku i dziwne zjawiska temu towarzyszące, na przykład żółte kałuże i słodkawy deszcz. Pamiętam, jak starsi mówili wtedy, że to z drzew leci i że to normalne o tej porze roku – choć przecież wcześniej ani później już się takich zjawisk nie widziało. Nikt głośno nie zadawał pytań, panował wtedy reżim komunistyczny i wszyscy woleli przemilczeć pewne sprawy, niż mieć z tego tytułu kłopoty. Wybuch w elektrowni atomowej w Czarnobylu nastąpił dwudziestego szóstego kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, a więc na wiosnę pył radioaktywny był już nad Polską; natychmiast zastosowano zapobiegliwie środki, które powinny były nieco złagodzić szkodliwość tego promieniowania. W szkole dawano nam do picia Lugol, taki płyn o bardzo złym smaku, ale podobno dość pomocny, który miał zapobiegać bezpośrednim skutkom promieniowania; można tylko sobie wyobrazić, jak ogromne to musiało być promieniowanie, skoro doszło w atmosferze aż tak daleko! Wysyp chorób był wtedy „tylko” następstwem tego wydarzenia, które prowadziło do bardzo poważnych powikłań, a nawet do nowotworów, i którego przerażające skutki widać zresztą do dziś.
Jeszcze przez długie lata reżim sowiecki starał się tuszować skutki wybuchu i chyba o realnych stratach w ludziach nigdy się niczego wiarygodnego nie dowiemy; na pewno było ich niesamowicie dużo.
Ja się wtedy jeszcze nie interesowałem tak bardzo tym, co się dzieje na świecie i jakie są przyczyny pewnych sytuacji, których skutki odczuwamy na własnej skórze. Bardziej interesowało mnie moje zdrowie i to, co będzie dalej. Siedząc w domu, miałem sporo czasu na myślenie o wielu rzeczach i o swojej przyszłości, miałem wszak dopiero dziesięć lat i całe życie było przede mną i świat stawał otworem.
Czas płynął i nim się obejrzałem, byłem z trzecią wizytą w szpitalu i czekałem na ostateczną decyzję dotyczącą mojego stanu zdrowia i tego, co będzie dalej. Niestety, doktor Faflik stwierdził, że poprawa nie nastąpiła i kości nie zrosną się same, a w takim przypadku konieczna jest amputacja starej kości udowej i wstawienie protezy z kości zwierzęcej; tylko taki przeszczep rokował zrośnięcie się kości w miejscu najbardziej podatnym na przemieszczanie. Czyli głowa miednicy musiała być całkowicie wycięta i zastąpiona inną, nową! Doktor stwierdził, że takie przeszczepy mają bardzo wysoki procent przyjęcia przez organizm obcego ciała, ale tylko wtedy, kiedy jeszcze jest młody i ciągle się rozwija; być może nie będę już nigdy normalnie chodził, ale zrobią wszystko, co w ich mocy, by do tego jednak nie doszło. Łzy napłynęły do oczu mojej mamy, dla mnie natomiast ta informacja była jeszcze niezbyt zrozumiała; przeczuwałem tylko, że grozi mi coś bardzo poważnego. Dreszcz przeszedł mi po plecach na myśl, że będę operowany, i to już niedługo – jak tylko rozćwiczą mi nogi i znowu będę zrehabilitowany w osiemdziesięciu procentach, wtedy przystąpią do operacji i następnie znowu wsadzą mnie w gips na mniej więcej dwa miesiące. Bardzo się bałem przechodzić przez to samo, przez co przeszli moi koledzy, a niestety nie dane było mi uniknąć tego doświadczenia.
Mama nawet nie starała się wytłumaczyć mi, co się ze mną teraz stanie; po prostu wiedziałem, że muszę być silny i wyjdę z tego, to jest tylko kolejny etap mojego życia i wszystko będzie dobrze. Poszliśmy do szpitalnego parku; ja o kulach ledwo trzymałem się na nogach, bo raczej chodzeniem tego nazwać nie można było. Mama starała się mnie jakoś pocieszać, ale widziałem po niej, że jest jej naprawdę bardzo przykro i nie wie, czego się spodziewać. Kiedy pojechała do domu, tutaj, w szpitalu, zaczęto mnie przygotowywać powoli do operacji – oczywiście najpierw ćwiczenia korekcyjne, bym znowu był w formie na tyle, by móc chodzić, a potem już sama kwestia terminu. Był to zabieg bardzo poważny, ale nie byłem tego świadom. Kiedy dzień wcześniej nie pozwolono mi jeść kolacji i pielęgniarka zaaplikowała mi lewatywę na noc, już wszyscy wiedzieli, że jutro pójdę na operację; łudziłem się, że to może jeszcze nie jutro, może coś się zdarzy, że się to trochę jakoś przeciągnie, ale niestety to był właśnie ten dzień. Po śniadaniu i obchodzie lekarzy doktor Faflik podszedł do mnie i spytał, jak się czuję. Odpowiedziałem, że bardzo się boję, a on na to, że to dobrze, że lepsze to, niż gdybym miał się śmiać. Po tym wszystkim znowu odwiedziła mnie pielęgniarka i podała mi bardzo bolesny zastrzyk (tak zwanego „głupiego jasia”); po nim zaczęło mi być wszystko jedno i strasznie kręciło mi się w głowie.
Po upływie chyba godziny, może nieco dłużej, przyprowadzili wózek, na który mnie posadzono, i odwieźli mnie na blok operacyjny, gdzie już na mnie czekało kilku lekarzy i pielęgniarka. Anestezjolog podał mi środek i wkłuli mi w ręce „motylki”, po czym mnie położyli na zimnym, metalowym stole. Po chwili zapalili ogromne lampy nad moją głową i nic już nie widziałem, bo mnie bardzo oślepiały, czułem tylko, jak ktoś ściąga mi spodnie od piżamy. Anestezjolog spytał, jaki rower dostałem na komunię; udało mi się tylko powiedzieć, że składaka Wigry 3 i potem oczy same mi się zamknęły, a potem je otworzyłem. Dla mnie trwało to sekundę. Już po wszystkim byłem cały w białym gipsie i przenosili mnie na łóżko na kółkach; pielęgniarka odwiozła mnie do windy i z powrotem na mój oddział. Nie czułem zupełnie nic, było mi tylko niedobrze i poprosiłem o wiadro, bo musiałem wymiotować raz po raz, bez przerwy. Przynieśli mi coś do picia, a może raczej moczyli mi usta takim nasączonym bandażem; potem przyszedł sen, a po kilku godzinach snu zaczął się… straszny ból! Pielęgniarka od razu podała mi zastrzyk dożylny, ale i tak czułem ból kości, łzy leciały mi po policzkach same, nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś takiego! To było straszne, przez trzy dni i trzy noce ból nie ustępował, a pielęgniarki non stop podawały mi zastrzyki; wiedziały, że ból jest nie do zniesienia i chciały jakoś ulżyć mi w tym moim cierpieniu. Nie zapomnę tego bólu nigdy, nawet ciężko go opisać słowami, ale można sobie wyobrazić, jak cięte kości i przykręcone platynowe sztaby, które wspomagały zrośnięcie się kości, potęgowały straszny ból, tego nie da się porównać z żadnym innym. Przez trzy dni nie jadłem nic, tylko trochę piłem, a i tak w większości wszystko zwymiotowałem. To było jak w najgorszym koszmarze!
Jedyne, co mi przynosiło niewielką ulgę, to kilkuminutowy sen.
Po przebudzeniu odczuwałem znowu to samo i tak przez kolejne trzy, cztery dni i noce, potem ból nieco osłabł i już nie podawano mi zastrzyków, tylko tabletki w opłatku, też ponoć bardzo silne, przyjmowałem je przez kolejne cztery dni, aż w końcu i to mi przestali dawać – ponoć doktor zabronił ze względu na możliwość uzależnienia. Czułem jeszcze ból, ale już nie taki wielki, i mogłem w końcu normalnie jeść. Odłączono mi kroplówkę i zdjęto motylki (wenflony) z nadgarstków; poczułem ulgę, mimo że leżałem bez ruchu na wznak, całkowicie jak sparaliżowany. Mogłem tylko lekko unosić głowę, ponieważ gips sięgał mi aż do klatki piersiowej, co miało na celu zapobiegać jakimkolwiek moim ruchom. Następnego dnia na obchodzie doktor Faflik spytał, jak się czuję. Odpowiedziałem, że już teraz lepiej i że praktycznie mnie nie boli. Stwierdził, że tak ma być i nakazał wypis w ciągu dwudziestu czterech godzin; moja radość nie miała granic!
Powiadomili moją mamę o wypisie i spytał, czy ktoś mógłby mnie odebrać ze szpitala, bo oczywiście dadzą mi transport, ale ktoś musiał zabrać moje rzeczy, wziąć wypis i kolejne zalecenia lekarza. Mama przyjechała po mnie następnego dnia; przywiozła prezent w ramach podziękowania za udaną operację, ale doktor Faflik grzecznie odmówił przyjęcia go i powiedział, że on tylko zrobił to, co do niego należało, a wszystko jest w rękach Boga.
Mama pierwszy raz w życiu spotkała się z taką reakcją lekarza i nie mogła w to uwierzyć! Zazwyczaj lekarze brali wszystko, co im oferowano – po części dlatego, że trudno było wtedy o każdy produkt, nawet głupią bombonierkę, trzeba było mieć znajomości w sklepie, by ją zakupić. Dziś może wydawać się (zwłaszcza młodzieży), że to śmieszne, ale takie mieliśmy wtedy czasy. W zamian za to poprosił o leki przeciwbólowe; okazało się, że te , które mi podawano, były właśnie od mojej mamy, która miała nieograniczony dostęp (jak chyba wspominałem, pracowała wtedy w szpitalnym laboratorium, gdzie produkowano leki dla szpitalnej apteki i bez problemu mogła zdobyć pewne ilości niektórych leków). W tamtych czasach nawet to było towarem ograniczonym, dlatego doktor poprosił o leki dla swoich małych pacjentów. Dla siebie niczego nie chciał; był to niesamowity człowiek i lekarz z powołania.
Powrót do domu miałem podobny jak poprzednim razem, z tą różnicą, że tym razem wnosili mnie we dwóch, pielęgniarz i kierowca, bo cały w tym gipsie ważyłem chyba ze 100 kilogramów. Nieźle się napocili, a lato było wtedy naprawdę gorące.
Wakacje były w pełni i niedługo miał przyjechać mój kuzyn Robert z Niemiec, a ja nie mogłem się ruszyć, a co dopiero mówić o jakiejkolwiek zabawie na zewnątrz!
Było mi strasznie przykro, kiedy słyszałem, jak świetnie kuzyni bawią się z moim bratem, a ja muszę tutaj leżeć w tym upale i wszystko mnie swędzi, a nawet nie mogłem się podrapać pod gipsem, bo niby jak?
Dwa tygodnie była u nas z wizytą rodzinka z Niemiec i było naprawdę fajnie, zawsze można było pogadać i pośmiać się, a także pograć na komputerze, który przywiózł ze sobą Robert. Po raz pierwszy grałem na czymś takim podłączonym do telewizora, był to komputer Amiga 500. Naprawdę świetnie się bawiliśmy razem, potrafiliśmy godzinami grać i rozmawiać praktycznie o niczym bez przerwy, a i tak się nie nudziliśmy. To były fajnie spędzone chwile, a te nasze więzi miały jeszcze bardziej się umocnić w przyszłości. Kuzyn opowiadał mi wiele ciekawych historii o Niemczech i mówił, w jakich warunkach on mieszka; wyobrażałem sobie, że musi tam być naprawdę fajnie i postanowiłem, że muszę kiedyś go odwiedzić.
Dwa tygodnie minęły i kuzyn wrócił do domu w Niemczech, a ja pojechałem znowu do szpitala na zdjęcie gipsu. Na oddziale gipsowni już na mnie czekał pielęgniarz, który zdjął mi gips, umył mnie i zawiózł na wózku inwalidzkim na półleżąco na rentgen, by zrobić pierwsze rozeznanie.
Może to śmiesznie wyglądało, ale z początku miałem tak zesztywniałe nogi, że nie mogłem zgiąć nóg w kolanach, bolały mnie stawy, a skóra piekła i ciągnęła tak bardzo, że myślałem, że mi zaraz popęka! Niezbyt miłe uczucie, a jednocześnie bardzo dziwne, nogi miałem już wtedy lekkie i bardzo wychudzone, w sumie dwanaście miesięcy gipsu zrobiło swoje. Proces odbudowy mięśni został wstrzymany na ponad rok, więc nie ma się co dziwić, że tak wyglądały.
Doktor Faflik tym razem był bardzo zadowolony; powiedział, że wszystko się ładnie zrasta, przeszczep się przyjął i wszystko idzie w dobrym kierunku, teraz należy tylko bardzo, bardzo uważać i podjąć rehabilitację, zanim nie zoperują mnie ponownie, by wyciągnąć platyny, a tymczasem przez okres około roku nie wolno mi było nic poważnego robić, obciążać nadmiernie nogi czy czegokolwiek dźwigać. Poza tym od razu zlecił rehabilitację w sanatorium przez kolejny okres od dziewięciu do dwunastu miesięcy, aż wrócę do pierwotnego stanu sprawności (o ile w ogóle tak to można nazwać), poza pewnymi wyjątkami nie wolno było mi już nigdy biegać i grać w piłkę! Miałem się ściśle stosować do jego zaleceń.
Rok minął szybko i nim się obejrzałem, wróciłem do szpitala na drugą operację; mieli mi wyjąć te platyny i miałem krótko po tym wyjechać do sanatorium. Tym razem byłem już przygotowany i nie bałem się tak bardzo jak poprzednio. Operacja trwała nieco powyżej dwóch godzin, więc znacznie krócej niż tamta.
Do wszystkiego można przywyknąć, powiadają. Teraz mi jest do śmiechu, lecz wtedy tak nie było. Tym bardziej że w dzień poprzedzający mój zabieg wydarzył się pewien incydent z chłopakiem, który właśnie wrócił po operacji (dokładnie to samo schorzenie, co moje). Otóż anestezjolog prawdopodobnie podał zbyt dużą dawkę narkozy i chłopak nie obudził się po operacji, a powinien był! Przewieźli go na salę, która była przeznaczona tylko do takich nagłych przypadków, które wymagały stałej kontroli; chłopak był oczywiście podłączony do kroplówek i innych urządzeń, których nazw nie umiem wypowiedzieć. Przeraziłem się, i to bardzo, tym bardziej że zdołali go wybudzić dopiero po trzech dniach; kiedy już wróciłem z sali operacyjnej, chłopak nadal tam leżał, a przy nim czuwała jego mama przez większość dnia.
Tym razem już odczuwałem nieco mniej bólu i szybciej doszedłem do siebie, oczywiście musiałem przejść rehabilitację przed opuszczeniem szpitala i nie było już potrzeby zakładania mi gipsu, z czego bardzo się ucieszyłem. Miałem tylko bandaże i takie szyny również z materiału czy coś w tym rodzaju. Liczyłem dni do wyjścia; w międzyczasie mama złożyła wniosek o przyjęcie mnie do sanatorium i praktycznie nie czekałem na wolne miejsce – zaraz po moim powrocie do domu list z pozytywną odpowiedzią już czekał na mnie.
Szpital był dla mnie prawdziwym wyzwaniem przetrwania i zdobycia samodzielności; nigdy nie przypuszczałbym, że tak ciężko będzie mi przejść z jednego punktu do drugiego, wyjść spod parasola ochronnego bliskiej mi rodziny, a zwłaszcza mojej mamy. Zrozumiałem, że nawet ona nie może ochronić mnie przed pewnymi rzeczami, które muszą wydarzyć się bez jej udziału, i nie ma na to najmniejszego wpływu. Przekonałem się już jako dziesięciolatek, że rodzina jest ważna, nawet bardzo, ale pewne wyzwania muszę podjąć sam i nikt za mnie tego nie zrobi. Zawsze czułem pewną pustkę, kiedy mama zostawiała mnie w szpitalu, i tęskniłem za domem i bliskimi niewiarygodnie mocno, ale z czasem ta tęsknota jakby malała za każdym razem, kiedy kolejny raz musiałem zostać sam i zmierzyć się z wyzwaniem. Każdorazowo, kiedy wracałem do domu, widziałem go innymi oczami – najpierw wydawało mi się, że jest ogromny, ale kiedy wracałem, już taki nie był. Nawet kuchnia była nieco inna niż kiedykolwiek wcześniej; to uświadomiło mi, że wszystko zależy od naszego punktu widzenia.
Świat dziecka skończył się dla mnie i pozostał w szpitalu w poduszce szpitalnego łóżka, gdzie zostawiłem swoje łzy tęsknoty, rozdarcia i pogodzenia się z losem, który mnie spotkał.
Zahartowałem się przeciw wszelkim niedogodnościom i bólowi fizycznemu i psychicznemu. Teraz mogło być już tylko lepiej, bo przecież „co cię nie zabije, to cię wzmocni”.