Mamy dusze muszkieterów - Zbigniew Truszczyński - ebook + książka

Mamy dusze muszkieterów ebook

Zbigniew Truszczyński

4,1
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To najlepsza książka o Legii Cudzoziemskiej napisana przez Polaka. Autor cały czas spod swego białego kepi puszcza do czytelnika oko, a jego opowieść nawiązuje do konwencji wypracowanej niegdyś przez Aleksandra Dumasa oraz Jaroslava Haška.
Andrzej Wojtas, redaktor naczelny MMS „Komandos”


To coś więcej niż typowa historia w stylu „maszeruj albo zdychaj”. To raczej łotrzykowska opowieść, pełna bijatyk, barowych eskapad i obyczajowych ekscesów; słowem – Legia na wesoło.
Przeczytaj relację chłopaka wywodzącego się z polskiego prowincjonalnego miasteczka, który by przeżyć przygodę i zwiedzić świat, wstąpił do Legii Cudzoziemskiej!


Różowe szkiełka, przez które autor pozwala nam patrzeć na przygody legionisty Nowaka, mają na celu jedynie złagodzenie obrazu brutalnej rzeczywistości, z jaką nasz łowca przygód zetknął się w sercu Czarnego Lądu.


To „Afryka od kuchni”, w której przez całe dekady rządzili zwyrodnialcy w rodzaju Jeana-Bédela Bokassy, cesarza-ludożercy z Afryki Środkowej, czy też nieobliczalni warlordowie , tacy jak Hissen Habré, Idriss Déby czy Goukouni Oueddei w Czadzie.
W tych konfliktach zza kurtyny pociągali za sznurki politycy francuscy oraz osławiony libijski pułkownik Kadafi. Książka, mimo iż niemal w całości zbudowana jest z obyczajowych anegdot, zawiera sporo informacji na temat współczesnych konfliktów zbrojnych toczących się w Afryce oraz historii Legii Cudzoziemskiej. 


Książka ukazała się wcześniej pod tytułem "Afrykańskie wędrówki z Legią Cudzoziemska". 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 280

Oceny
4,1 (17 ocen)
8
3
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2014 Zbigniew Truszczyński

Książka została wydana w 2002 roku pod tytułem „Afrykańskie wędrówki z Legią Cudzoziemską”.

Wydawca: WARBOOK Sp. z o.o. ul. Bładnicka 65 43-450 Ustrońwww.warbook.pl

ISBN 978-83-64523-07-6

Redaktor serii: Andrzej Wojtas

Redakcja i korekta: MMS „Komandos”

Projekt graficzny, skład i eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux

Okładka: Hevi Sp. z o.o.

Mapy: Wydawnictwo Gaus

Zdjęcia: archiwum autora

As-tu vu le fanion du légionnaire,

As-tu vu le fanion de la Légion,

On nous appelle les fortes têtes,

On a mauvaise réputation,

Mais on s’enfout comme d’un musette,

On est fiers d’être à la Légion, à la Légion,

Et ce qu’ignore le vulgaire,

C’est que du soldat au colon,

Ils ont une âme, de mousquetaire,

Les légionnaires…1)

Refren piosenki z 1930 r. – Proporczyk Legii

1) Czy widziałeś proporczyk legionisty, Czy widziałeś proporczyk Legii. Nazywają nas twardogłowymi, Mamy złą reputację, Ale my sobie z tego kpimy, Jesteśmy dumni służąc w Legii. I nie wie o tym pospólstwo, Że od szeregowego do pułkownika Mająduszę muszkieterów Ci legioniści…

WSTĘP

Lu­dzie dzie­lą się za­sad­ni­czo – na stwo­rzo­nych do gry na for­te­pia­nie i do je­go prze­no­sze­nia.

Żoł­nie­rze Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej za­li­cza­ją się do tej dru­giej ka­te­go­rii. Nie jest to to­wa­rzy­stwo na­da­ją­ce się do chó­ru pa­ra­fial­ne­go. Gru­bo jed­nak prze­sa­dzał ad­ju­dant-chef1) Lec­lerc2), do­wód­ca 1. plu­to­nu z 2. szwa­dro­nu, mó­wiąc:

1) Od­po­wied­ni­kiem te­go stop­nia w pol­skim woj­sku jest cho­rą­ży szta­bo­wy.

2) „Ju­ju” Lec­lerc po 35. la­tach służ­by w Le­gii prze­szedł na eme­ry­tu­rę. Utrzy­mu­je­my kon­takt ma­ilo­wy.

– Kie­dy pa­trzę na wa­sze gę­by, na­bie­ram pew­no­ści, że pod­czas woj­ny, gdy­by­śmy zdo­by­li ja­kieś mia­sto, to by­ście tyl­ko kra­dli, gwał­ci­li i ty­le bym miał z was po­cie­chy.

Gdy zjed­no­czo­na Eu­ro­pa po­sze­rza swo­je gra­ni­ce, a świat sta­je się glo­bal­ną wio­ską, Le­gia (przyj­mu­jąc w swo­je sze­re­gi męż­czyzn z ca­łe­go świa­ta) już daw­no po­łą­czy­ła wszyst­kie ra­sy, ję­zy­ki i re­li­gię w jed­nym garn­ku. Zu­pa, któ­ra się w tym ko­tle go­tu­je, jest straw­na.

Wszyst­kie wy­stę­pu­ją­ce w tej książ­ce oso­by i fak­ty są praw­dzi­we.

Ko­le­gom z Le­gii te wspo­mnie­nia po­świę­cam.

Wspo­mi­nam tyl­ko do­bre chwi­le, o złych nie chcę pa­mię­tać.

Au­tor

REPUBLIKA ŚRODKO­WO­AFRY­KAŃ­SKA i CZAD

1. REPUBLIKA ŚRODKOWOAFRYKAŃSKA

Pierwsza połowa maja 1983 r.

W dzień wy­jaz­du le­gio­ni­sta No­wak obu­dził się z ka­cem, mi­mo że noc spę­dził w swo­im łóż­ku w bu­dyn­ku 2. szwa­dro­nu3)1. Re­gi­men­tu Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej4), skła­da­ją­ce­go się z 1,2. i 3. szwa­dro­nu pan­cer­ne­go, 4. szwa­dro­nu com­man­do oraz szwa­dro­nu do­wo­dze­nia i za­opa­trze­nia, sta­cjo­nu­ją­ce­go w Oran­ge na po­łu­dniu Fran­cji. W cza­sach sta­ro­żyt­nych sta­cjo­no­wa­ły tu le­gio­ny rzym­skie. Ja­ko pa­miąt­ka po nich po­zo­stał te­atr an­tycz­ny i łuk trium­fal­ny. Obec­nie, po de­fi­ni­tyw­nym opusz­cze­niu Al­gie­rii w 1967 ro­ku, są tu ko­sza­ry jed­ne­go z re­gi­men­tów Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej – re­gi­men­tu ka­wa­le­rii. Do­tych­czas nie ma po nim jesz­cze żad­nych pa­mią­tek. No, mo­że po­za zwięk­szo­ną ilo­ścią ba­rów w mie­ście. Słu­żą­cy w tym re­gi­men­cie No­wak miał po­za so­bą rok i osiem mie­się­cy służ­by.

3) Szwa­dron – tra­dy­cyj­na na­zwa kom­pa­nii w puł­ku ka­wa­le­rii.

4) 1. REC – 1. Régi­ment Étran­gère de Ca­va­le­rie.

Po­przed­nie­go dnia 2. szwa­dron hucz­nie świę­to­wał wy­jazd na czte­ry mie­sią­ce do Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. By­ła to ru­ty­no­wa wy­mia­na od­dzia­łów, na­zy­wa­nych com­pa­gnies to­ur­nan­tes– kom­pa­nia­mi ro­ta­cyj­ny­mi. Zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cą w ar­mii fran­cu­skiej re­gu­łą co ja­kiś czas po­je­dyn­cze kom­pa­nie z re­gi­men­tów sta­cjo­nu­ją­cych w me­tro­po­lii wy­jeż­dża­ją na czte­ry mie­sią­ce do baz woj­sko­wych roz­sia­nych w daw­nych ko­lo­niach fran­cu­skich w Afry­ce lub te­ry­to­riach za­mor­skich Fran­cji: w Gu­ja­nie Fran­cu­skiej, Po­li­ne­zji, na wy­spie May­ot­ta i in­nych. Wy­jeż­dża­ją­ca kom­pa­nia za­stę­pu­je już tam sta­cjo­nu­ją­cą, któ­ra wra­ca do Fran­cji, do ma­cie­rzy­ste­go re­gi­men­tu. Ce­lem tych eg­zo­tycz­nych wy­jaz­dów, oprócz utrzy­my­wa­nia tam sta­łej obec­no­ści wojsk fran­cu­skich, jest akli­ma­ty­za­cja i szko­le­nie żoł­nie­rzy w od­mien­nych wa­run­kach po­go­do­wych, na wy­pa­dek gdy­by kie­dyś mu­sie­li in­ter­we­nio­wać na da­nym te­re­nie.

Le­gio­ni­ści za­wsze z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wa­li ta­kich wy­jaz­dów. Wią­za­ło się to z pod­wyż­szo­nym żoł­dem, a ode­rwa­nie się od mo­no­ton­nych za­jęć ko­sza­ro­wych i zmia­na oto­cze­nia po­pra­wia­ło im mo­ra­le.

Pod­eks­cy­to­wa­nie zwią­za­ne z wy­jaz­dem prze­la­ło się pro­por­cjo­nal­nie na ilość wy­pi­te­go w foy­er5) le­gio­ni­stów pi­wa. Nie oby­ło się przy tym bez chó­ral­nych śpie­wów i, jak by­wa przy ta­kich oka­zjach, kil­ku utar­czek słow­nych i fi­zycz­nych.

5)Foy­er – kan­ty­na, miej­sce spo­tkań na te­re­nie ko­szar. Bar, w któ­rym w go­dzi­nach wol­nych od za­jęć pi­wo aż do godz. 22.00 la­ło się sze­ro­kim stru­mie­niem.

Naj­le­piej, jak zwy­kle, ba­wi­ła się „ma­fia bry­tyj­ska”. Tak le­gio­ni­ści na­zy­wa­ją trzy­ma­ją­ce się ra­zem an­glo­ję­zycz­ne na­cje: Szko­tów, An­gli­ków, Wa­lij­czy­ków itd. Bri­tish, gdy już się tro­chę roz­krę­ci­li, uci­szy­li w ich mnie­ma­niu za gło­śno śpie­wa­ją­cych przy swo­im sto­le, w oj­czy­stym ję­zy­ku, Niem­ców. Po­le­cia­ło w ich stro­nę kil­ka bu­te­lek po pi­wie i zo­sta­ło wy­mie­rzo­nych kil­ka „klap­sów”.

Niem­cy bo­wiem ma­ją to do sie­bie, że są gło­śni w gę­bie, do­pó­ki w nią nie do­sta­ną. Kie­dy nie by­ło już ko­go tłuc,fuc­kers– tak też na­zy­wa się w Le­gii an­glo­ję­zycz­nych, z po­wo­du no­to­rycz­ne­go nad­uży­wa­nia sło­wa fuck6), wzię­li się mię­dzy so­bą za łby. Po za­koń­cze­niu te­go punk­tu pro­gra­mu, kie­dy wszyst­kie nie­sna­ski to­wa­rzy­skie zo­sta­ły ure­gu­lo­wa­ne, prze­szli do bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nych roz­ry­wek. By­ły to ty­po­we za­ba­wy, cha­rak­te­ry­stycz­ne dla przed­sta­wi­cie­li by­łe­go bry­tyj­skie­go im­pe­rium. Jed­na po­le­ga­ła na tym, że na stół wcho­dzi­ło kil­ku ro­ze­bra­nych od pa­sa w dół za­wod­ni­ków; wkła­da­li so­bie w tył­ki przy­go­to­wa­ne przez sę­dziów, rów­nej dłu­go­ści skrę­co­ne ga­ze­ty. Na sy­gnał sę­dzio­wie jed­no­cze­śnie pod­pa­la­li je od do­łu. Wy­gry­wał ten, któ­ry naj­póź­niej od­rzu­cił pło­ną­cą ga­ze­tę. Za­wo­dy za­koń­czy­ły się w chwi­li, gdy je­den z ki­bi­ców, po pod­pa­le­niu ga­zet, wy­lał na jed­ną ja­kąś moc­ną whi­sky. Buch­nął du­ży ogień. Za­wod­ni­ka z czer­wo­ny­mi jak u pa­wia­na, po­pa­rzo­ny­mi po­ślad­ka­mi trze­ba by­ło od­nieść na izbę cho­rych na okła­dy.

6) Każ­da na­cja ma swo­je, cha­rak­te­ry­stycz­ne, ulu­bio­ne sło­wo. An­glo­ję­zycz­ni ma­ją swo­je fuck. Dla Fran­cu­za wszyst­ko jest to mer­de – gów­no. Dla Niem­ca każ­dy to schwe­in – świ­nia. Po­la­cy są roz­po­zna­wa­ni w mię­dzy­na­ro­do­wym tłu­mie i sa­mi się w nim od­naj­du­ją, po czę­sto i gę­sto uży­wa­nym sło­wie „kur­wa”.

Przy­stą­pio­no do na­stęp­nych kon­ku­ren­cji. Ko­lej­na po­le­ga­ła na tym, że za­wod­ni­cy wcho­dzi­li na stół, sta­wia­li na gło­wach otwar­te bu­tel­ki pi­wa i za­czy­na­li praw­dzi­wie mę­ski strip­tiz. Wy­gry­wał ten, któ­re­mu uda­ło się ro­ze­brać „do ro­so­łu” od do­łu do pa­sa (za­czy­na­jąc od bu­tów), utrzy­mu­jąc przy tym na gło­wie bu­tel­kę z pi­wem. To­wa­rzy­szy­ły te­mu sto­sow­ne przy­śpiew­ki. We­so­ły to lu­dek ci Bry­tyj­czy­cy. Jej Kró­lew­ska Mość Elż­bie­ta II ma po­wo­dy, że­by być dum­na ze swo­ich pod­da­nych, z za­pa­łem pod­trzy­mu­ją­cych tra­dy­cje im­pe­rial­nej ar­mii.

Kie­dy to­wa­rzy­stwo by­ło już do­brze za­pra­wio­ne, naj­bar­dziej „roz­grza­ni” wy­szli przed foy­er. Znaj­du­je się tam nie­wiel­ka fon­tan­na, ze zło­ty­mi ryb­ka­mi. Po­środ­ku le­ży ku­pa ka­mie­ni, z któ­rej try­ska wo­da. Roz­po­czę­ła się ostat­nia kon­ku­ren­cja. By­ły to sko­ki na głów­kę. Tu li­czył się styl oraz dłu­gość roz­bie­gu. God­ne uwa­gi jest to, że wo­da w fon­tan­nie się­ga le­d­wo do ko­lan. Tym ra­zem tyl­ko je­den za­wod­nik roz­ciął so­bie czo­ło o ka­mie­nie na środ­ku fon­tan­ny. Wy­star­czy­ło pięć szwów i po krzy­ku. Znie­czu­lać miej­sco­wo nie by­ło po­trze­by. Dzia­ła­ło za­apli­ko­wa­ne wcze­śniej „znie­czu­le­nie ogól­ne”.

No­wak znał an­giel­ski, zo­stał za­ak­cep­to­wa­ny przez „ma­fię” i czę­sto spę­dzał wie­czo­ry przy ich sto­le. Nie lu­bił za to, do cze­go był czę­sto na­ma­wia­ny, wy­cho­dzić z Bry­tyj­czy­ka­mi do mia­sta. Koń­czy­ło się to za­wsze bi­ja­ty­ką w ja­kimś ba­rze, w trak­cie któ­rej nie­od­wra­cal­nie nad­cho­dzi­ła chwi­la po­ja­wie­nia się we­zwa­nej przez wła­ści­cie­la po­li­ce mi­li­ta­ire7). Nie­odmien­nie koń­czy­ło się to zgar­nię­ciem ca­łe­go to­wa­rzy­stwa i w kon­se­kwen­cji ade­kwat­ną do stop­nia roz­ba­wie­nia licz­bą dni aresz­tu, przy­dzie­lo­ną każ­de­mu roz­ryw­ko­wi­czo­wi przez do­wód­cę szwa­dro­nu lub, je­śli to by­ła grub­sza spra­wa, przez do­wód­cę re­gi­men­tu. Nie zda­rzy­ło się No­wa­ko­wi wyjść do mia­sta z „ma­fią” i nie wy­lą­do­wać w aresz­cie.

7)PM – po­li­cja woj­sko­wa, po pol­sku żan­dar­me­ria. Każ­dy re­gi­ment Le­gii po­sia­da swo­ją. Słu­żą w niej naj­więk­sze osił­ki. Za­da­nia jej, to pil­no­wa­nie po­rząd­ku w ko­sza­rach i w mie­ście. Nie­ste­ty, nie zna­ją się na żar­tach.

Przy in­nych mie­sza­nych, mię­dzy­na­ro­do­wych sto­łach też ba­wio­no się nie­źle. Na przy­kład ta­ki Misz­ka, Ro­sja­nin, do­brze już wsta­wio­ny, za­brał z ze­sta­wu prze­ciw­po­ża­ro­we­go sie­kie­rę i uparł się, że za­tań­czy z nią na sto­le ka­za­czo­ka. Wi­dząc, w ja­kim jest sta­nie, co trzeź­wiej­si ko­le­dzy ode­bra­li mu ją si­łą. Sta­nę­ło na tym, że jak chce ro­bić „pry­siu­dy”, to mo­że, ale z ki­jem bi­lar­do­wym. Nie trwa­ło to dłu­go. Misz­ka zwa­lił się na pod­ło­gę i trze­ba by­ło go cu­cić.

Nie­ste­ty, wszyst­ko co do­bre szyb­ko się koń­czy. O 21.50, jak co wie­czór, pod foy­er pod­je­cha­ła dżi­pa­mi po­li­ce mi­li­ta­ire i trze­ba by­ło koń­czyć im­pre­zę. To­wa­rzy­stwo, acz­kol­wiek nie­chęt­nie, ale grzecz­nie za­czę­ło się roz­cho­dzić. Na­wet roz­ocho­ce­ni i moc­ni w gru­pie Bry­tyj­czy­cy do­brze wie­dzie­li, że z PM nie ma co za­dzie­rać. Słu­ży­li w niej by­li bok­se­rzy, za­pa­śni­cy itp. Więk­szość le­gio­ni­stów uda­ła się na za­słu­żo­ny od­po­czy­nek. Ta część, któ­ra nie chcia­ła koń­czyć tak do­brze roz­po­czę­te­go wie­czo­ru, po­prze­bie­ra­ła się w mun­du­ry wyj­ścio­we i przez mur, bo tej no­cy 2. szwa­dron, ze wzglę­du na wy­jazd, miał wstrzy­ma­ne prze­pust­ki, uda­ła się na ob­chód ba­rów, znaj­du­ją­cych się na ochrzczo­nej przez nich rue de so­if– uli­cy spra­gnio­nych.

Wy­pa­da­ło­by tu wspo­mnieć, że 2. szwa­dron, a szcze­gól­nie 3. plu­ton, do któ­re­go na­le­żał No­wak, miał jesz­cze jed­ną oka­zję do ob­le­wa­nia. Uda­ło im się wresz­cie po­zbyć pa­nien­ki, któ­ra „za­po­mnia­ła” opu­ścić ich po­ko­je po za­koń­cze­niu „Ca­me­ro­nu”8).

8)Świę­to Le­gii – co­rocz­nie hucz­nie ob­cho­dzo­ne w rocz­ni­cę bi­twy sto­czo­nej 30 kwiet­nia 1863 r. na ha­cjen­dzie we wsi Ca­ma­ron w Mek­sy­ku. Od­dział 65 le­gio­ni­stów wal­czył prze­ciw­ko oko­ło 2000 Mek­sy­ka­nów. Bi­lans strat – 2 ofi­ce­rów i 22 le­gio­ni­stów zo­sta­ło za­bi­tych. Ofi­cer i 8 je­go pod­wład­nych, śmier­tel­nie ran­nych, umar­ło na miej­scu; 19, wzię­tych do nie­wo­li, zmar­ło od ran; 12 (pra­wie wszy­scy ran­ni) wzię­ci do nie­wo­li; tyl­ko do­bosz, na wpół ży­wy, zo­stał od­na­le­zio­ny przez swo­ich na dru­gi dzień po bi­twie. Mek­sy­ka­nie przy­zna­li się do po­nad 300 za­bi­tych. Sza­cu­je się, że ogól­ne ich stra­ty wy­nio­sły po­nad 500 lu­dzi. Ale po ty­lu la­tach – kto to mo­że spraw­dzić.

Bi­twa na ha­cjen­dzie trwa­ła po­nad 10 go­dzin. Za to te­raz co­rocz­na ba­lan­ga w ce­lu jej uczcze­nia trwa dwa dni: 30 kwiet­nia i 1 ma­ja. Jest to urzą­dza­ny na te­re­nie ko­szar fe­styn do­stęp­ny dla cy­wi­lów. Na koń­czą­cym im­pre­zę ba­lu wy­bie­ra­na jest miss képi blanc9).

9)Képi blanc – cha­rak­te­ry­stycz­na, no­szo­na przez le­gio­ni­stów, bia­ła czap­ka.

Zda­rza­ło się, że nie­do­ce­nio­ne w kon­kur­sie uczest­nicz­ki zo­sta­wa­ły w ko­sza­rach, że­by udo­wod­nić, że nie­słusz­nie zo­sta­ły po­mi­nię­te przy de­ko­ra­cji na miss i dwie wi­ce­miss.

W tym ro­ku dwie dziew­czy­ny tra­fi­ły do izb 4. szwa­dro­nu, jed­na do 1. i jed­na do 2. szwa­dro­nu, do plu­to­nu No­wa­ka. By­ła nie­wąt­pli­wą atrak­cją. Świet­nie ba­wi­ła się w po­ko­jach le­gio­ni­stów i pod prysz­ni­ca­mi, któ­re mia­ły peł­ną fre­kwen­cję. Po dwóch-trzech dniach za­in­te­re­so­wa­nie jej oso­bą wy­raź­nie jed­nak osła­bło. W ce­lu za­pew­nie­nia jej to­wa­rzy­stwa wy­szu­ki­wa­no w in­nych plu­to­nach naj­młod­szych le­gio­ni­stów, wo­bec któ­rych za­cho­dzi­ło po­dej­rze­nie, że są „nie­win­ni”. Pod czuj­nym okiem star­szych ko­le­gów prze­cho­dzi­li „chrzest bo­jo­wy”.

Za­czę­to wresz­cie oba­wiać się, że do­dat­ko­wy „le­gio­ni­sta” w szwa­dro­nie zo­sta­nie od­kry­ty przez ka­drę. Pa­nien­ka, któ­rej po­byt w ko­sza­rach wy­raź­nie przy­padł do gu­stu, bar­dzo nie­chęt­nie słu­cha­ła su­ge­stii o wy­pro­wadz­ce. Za­pro­po­no­wa­ła, że je­śli prze­dłu­ży się jej jesz­cze trosz­kę po­byt, to za­pre­zen­tu­je ze swo­ją ko­le­żan­ką, któ­ra zo­sta­ła w 4. szwa­dro­nie, mi­łość les­bij­ską. Na nic się to zda­ło. 3. plu­ton – po na­ra­dzie – pod­jął de­cy­zję o eks­mi­sji. Za­da­nie to zo­sta­ło po­wie­rzo­ne star­sze­mu ka­pra­lo­wi10) Wan­tie­zo­wi.

10) Wła­ści­wie bri­ga­dier-chef. Dla wy­go­dy czy­tel­ni­ka, za­miast fran­cu­skich stop­ni uży­wa­nych w kul­ty­wu­ją­cym ka­wa­le­ryj­skie tra­dy­cje 1. Re­gi­men­cie Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, bę­dę uży­wał ich od­po­wied­ni­ków z pol­skich puł­ków pie­cho­ty. Dla przy­kła­du za­miast ma­re­chal des lo­gis bę­dzie to sier­żant; cho­ciaż po­win­no być wach­mistrz.

Wan­tiez, Belg prze­zy­wa­ny „Łę­łę”, gdyż miał wa­dę wy­mo­wy z po­wo­du uszko­dzo­nych ust, miesz­kał ze swo­ją ko­bie­tą po­za ko­sza­ra­mi.

Umó­wio­ne­go dnia, kie­dy ma­ją­cy w szwa­dro­nie dy­żur sier­żant po­szedł na ko­la­cję, „Łę­łę” pod­je­chał swo­im sa­mo­cho­dem pod bu­dy­nek. Za­wi­nię­tą w dwie woj­sko­we pa­łat­ki dziew­czy­nę, że­by ją uchro­nić przed nie­po­żą­da­nym wzro­kiem, za­pa­ko­wa­no do ba­gaż­ni­ka i bez przy­gód wy­wie­zio­no po­za bra­mę ko­szar. Wszy­scy ode­tchnę­li z ulgą.

Wi­dać te­raz, że kac No­wa­ka wy­ni­ka­ją­cy ze świę­to­wa­nia dwóch waż­nych zda­rzeń: wy­jaz­du do Afry­ki i szczę­śli­we­go po­zby­cia się pa­nien­ki, był uza­sad­nio­ny. No­wak, nie pod­no­sząc gło­wy z po­dusz­ki, się­gnął rę­ką pod łóż­ko. Miał tam za­wsze na ka­ca kil­ka bu­te­lek pi­wa. Od­głos otwie­ra­nej bu­tel­ki wy­wo­łał gwał­tow­ną re­ak­cję po dru­giej stro­nie po­ko­ju, gdzie spał na wpół ro­ze­bra­ny Plan­chon. Fran­cuz z po­gra­ni­cza fran­cu­sko-bel­gij­skie­go, po­słu­gu­ją­cy się tak fa­tal­ną fran­cusz­czy­zną, że wpra­wiał w osłu­pie­nie na­wet cu­dzo­ziem­ców.

Plan­chon był zna­ny z te­go, a zo­sta­ło to kil­ka­krot­nie spraw­dzo­ne w te­re­nie, że jak był na ba­ni (a był co­dzien­nie) ni­jak nie da­wa­ło ra­dy go obu­dzić. Moż­na mu by­ło strze­lać mu nad gło­wą i nic. Ale wy­star­czy­ło tyl­ko otwo­rzyć pi­wo. Ci­chy „psyk”, ja­ki wy­da­je od­kap­slo­wy­wa­na bu­tel­ka, mo­men­tal­nie sta­wiał go na no­gi.

Tak by­ło i tym ra­zem. Ze­rwał się z łóż­ka, za­wa­dza­jąc o śpią­ce­go z gło­wą na sto­le Cha­pu­is’ego, Fran­cu­za, z oj­ca Al­gier­czy­ka i mat­ki Hisz­pan­ki, i pod­szedł do No­wa­ka.

– Masz dla mnie pi­wo?

No­wak po­dał mu bu­tel­kę. Pi­jąc, z za­cie­ka­wie­niem spo­glą­da­li na ma­ją­ce­go swo­je łóż­ko obok No­wa­ka Nar­vi­na.

Nar­vin, Fran­cuz (sko­śno­oki po ma­mu­si Wiet­nam­ce), spał na pod­ło­dze obok łóż­ka. Naj­cie­kaw­sze by­ło to, że obie no­gi od bu­tów do ko­lan miał na łóż­ku. Za­iste prze­dziw­na to by­ła po­zy­cja. Prze­zwa­ny przez śpią­ce­go te­raz przy sto­le Cha­pu­is’ego, „Ma­łą na­tu­rą”, ze wzglę­du na dar szyb­kie­go upi­ja­nia się i za­sy­pia­nia w róż­nych naj­dziw­niej­szych miej­scach, miał jesz­cze jed­ną ce­chę. Wy­cho­dząc z ko­le­ga­mi do mia­sta, szyb­ko wpro­wa­dzał się w ja­kimś ba­rze w stan upo­je­nia. Na­stęp­nie, bę­dąc ni­skie­go wzro­stu, wy­pa­try­wał so­bie naj­więk­sze­go osił­ka kon­su­mu­ją­ce­go al­ko­hol i wsz­czy­nał z nim awan­tu­rę. Sam zni­kał, a cię­żar bój­ki spa­dał na sta­ją­cych w je­go obro­nie ko­le­gów. Naj­czę­ściej od­naj­dy­wa­no go po­tem śpią­ce­go spo­koj­nie w ki­bel­ku.

Plan­chon do­pił pi­wo, wziął do rę­ki zde­for­mo­wa­ne ke­pi le­żą­ce na sto­le obok Cha­pu­is’ego. Za­klął, gdy po­znał, że jest je­go. Nada­wa­ło się bo­wiem do ko­sza. Dra­piąc się po gło­wie, ode­zwał się do No­wa­ka:

– Za­czy­nam po­wo­li ko­ja­rzyć. Chy­ba do­brze zro­bi­łeś, że nie po­sze­dłeś z na­mi do mia­sta. „Ma­ła na­tu­ra” jak zwy­kle szu­kał za­czep­ki, a zresz­tą – mach­nął rę­ką – nie ma o czym ga­dać.

No­wak wyj­rzał przez okno.

– Plan­chon, trze­ba ich szyb­ko bu­dzić, wy­no­szą już ple­ca­ki, nie­dłu­go bę­dzie zbiór­ka.

Do­brze po­wie­dzieć – obu­dzić. Z Cha­pu­is’em po­szło względ­nie ła­two, do­stał kil­ka klap­sów w po­ty­li­cę i za­czął oka­zy­wać ozna­ki ży­cia. Go­rzej by­ło z Nar­vi­nem. Po po­sta­wie­niu go pod ścia­ną za­raz zjeż­dżał w dół. Na nic się zda­ło bi­cie po gę­bie, trze­ba by­ło za­wlec go do umy­wal­ni pod kran z zim­ną wo­dą. Po­skut­ko­wa­ło. Nar­vin chwiej­nym kro­kiem, ale na wła­snych no­gach, wró­cił do po­ko­ju. Przy sto­le sie­dział Cha­pu­is dra­piąc się po gło­wie, usil­nie pró­bo­wał so­bie coś przy­po­mnieć. Męt­nym wzro­kiem spo­glą­dał to na Plan­cho­na, to na Nar­vi­na, to­wa­rzy­szy wczo­raj­szej eska­pa­dy do mia­sta, i ode­zwał się:

– Plan­chon, przy­po­mi­nasz so­bie jak to się sta­ło, kie­dy wra­ca­jąc wleź­li­śmy do ja­kie­goś pry­wat­ne­go do­mu, a ta ba­ba za­czę­ła się drzeć, że jest żo­ną ofi­ce­ra z 1. szwa­dro­nu i dzwo­ni po po­li­ce mi­li­ta­ire?

– To wszyst­ko przez was – od­po­wie­dział Plan­chon – za­miast prze­leźć przez mur ko­szar ko­ło sta­re­go bur­de­lu11), prze­szli­śmy przez mur po dru­giej stro­nie uli­cy. Tak się wam we łbach po­chrza­ni­ło.

11) Zo­stał za­mknię­ty w 1978r. Wię­cej na te­mat bur­de­li zwa­nych przez le­gio­ni­stów z nie­miec­kie­go puf­fa­mi – w dal­szej czę­ści wspo­mnień.

– Pew­nie dla­te­go, że był niż­szy – ode­zwał się po raz pierw­szy Nar­vin.

– Al­bo uzna­li­ście, że wszyst­kie mu­ry pro­wa­dzą do ko­szar – wtrą­cił fi­lo­zo­ficz­nie No­wak, któ­re­mu kac na­su­nął ja­kieś dziw­ne sko­ja­rze­nie.

– Mnie od ra­zu wy­da­ło się to po­dej­rza­ne – kon­ty­nu­ował Cha­pu­is.

– Wcho­dzi­my do bu­dyn­ku, ciem­no jak w du­pie, ja­kieś bu­ty prze­wa­la­ją się pod no­ga­mi, a tam­ta wo­ła:

– To ty, Ju­liu­szu? Za­koń­czy­li­ście po­że­gna­nie ofi­ce­rów 2. szwa­dro­nu?

– Dla­cze­go te bu­ty prze­wa­la­ją się w ho­lu szwa­dro­nu? Co ta dziw­ka jesz­cze tu ro­bi, prze­cież Wan­tiez już ją wy­wiózł? Jak za­pa­li­ła świa­tło i za­czę­ła się drzeć, to za­czą­łem ko­ja­rzyć, że po­my­li­li­śmy ad­res i nie je­ste­śmy u sie­bie. Nar­vin oczy­wi­ście po­wie­dział jej, gdzie go mo­że po­ca­ło­wać, a ta jesz­cze bar­dziej w krzyk. Trze­ba by­ło się zwi­jać. Przy za­pa­lo­nym świe­tle oka­za­ło się, że bra­ma po­se­sji jest sze­ro­ko otwar­ta. Świń­skim truch­tem wy­bie­gli­śmy przez nią i po dru­giej stro­nie uli­cy zde­rzy­li­śmy się, tym ra­zem z wła­ści­wym, mu­rem.

– Cięż­ko by­ło na tym mu­rze – mruk­nął Plan­chon – za mu­rem ciem­no, jak ze­ska­ki­wa­łem spa­dło mi ke­pi, szu­kam na czwo­ra­ka, zna­la­złem „Ma­łą na­tu­rę”. Oczy­wi­ście już przy­sy­piał,

– Mo­że wiesz, po­kra­ko, na czym wy­lą­do­wa­łeś bu­cio­ra­mi? – zwró­cił się do Nar­vi­na.

– Od­pieprz się! – zie­wa­jąc od­po­wie­dział za­py­ta­ny.

– A na tym! – wrza­snął Plan­chon, po­ka­zu­jąc swo­je roz­dep­ta­ne ke­pi.

– Ciii­choo – jęk­nął Cha­pu­is – mam re­zo­nans w gło­wie, cier­pię.

Do po­ko­ju wszedł ka­pral Aco, Ma­ce­doń­czyk. Sil­ne, zdro­we chło­pi­sko, ale jak­by isto­ta z in­nej pla­ne­ty; ab­so­lut­nie nie pa­su­ją­ca do te­go to­wa­rzy­stwa. Nie pił, nie pa­lił, sło­wem ory­gi­nał. Miał w tym po­ko­ju swo­ją szaf­kę z ubra­nia­mi i łóż­ko, z któ­re­go nie ko­rzy­stał. Z po­wo­du abs­ty­nen­cji nie miał ko­le­gów i źle się czuł w ko­sza­rach. Zna­lazł so­bie pod Awi­nio­nem, dwa­dzie­ścia pa­rę ki­lo­me­trów od Oran­ge, ja­kąś roz­wód­kę z na­sto­let­nią cór­ką i za­miesz­kał z ni­mi. Do­jeż­dżał co­dzien­nie w tę i z po­wro­tem swo­im sa­mo­cho­dem, któ­ry trzy­mał ukry­ty w któ­rejś z bocz­nych uli­czek ko­ło ko­szar.

– Czuć tu bi­zo­nem.

Tak Aco okre­ślał wy­zie­wy al­ko­ho­lo­we śpią­cych w tym po­ko­ju, wy­mie­sza­ne z dy­mem pa­pie­ro­sów i smro­dem skar­pe­tek Plan­cho­na.

– Ru­szaj­cie du­py, ban­do pi­ja­ków, za­raz bę­dzie zbiór­ka, a tu syf! Je­ste­ście nie ubra­ni, po­kój nie po­sprzą­ta­ny, ist­ny chlew!

– Sra­łeś już dzi­siaj? – spy­tał Nar­vin.

Aco, mi­mo że tu nie no­co­wał, po­ran­ną ka­wę i śnia­da­nie jadł w plu­to­nie12) i co­dzien­nie za­raz po­tem szedł do to­a­le­ty. Chło­pa­ki za je­go ple­ca­mi na­bi­ja­li się z nie­go, że ma pew­nie ki­bel za­pcha­ny w do­mu i do ko­szar przy­jeż­dża się wy­srać.

12) W 1. REC le­gio­ni­ści po po­bud­ce w swo­ich po­ko­jach pi­ją ka­wę i je­dzą śnia­da­nie przy­no­szo­ne ze sto­łów­ki przez dy­żur­ne­go plu­to­nu.

Aco już zmie­rzał do Nar­vi­na, że­by go zdzie­lić przez łeb. W tym mo­men­cie do po­ko­ju wpa­ro­wał star­szy ka­pral Wan­tiez.

– Pa­no­wie co jest gra­ne!? Za­raz tu bę­dzie Y-Khlo­ot!

Star­szy sier­żant Y-Khlo­ot, za­stęp­ca do­wód­cy 3. plu­to­nu był Kam­bo­dża­ni­nem lub La­otań­czy­kiem. Nikt praw­dy w plu­to­nie nie znał. Ty­po­wy Azja­ta, na­wet pry­wat­ny sa­mo­chód miał żół­ty. W plu­to­nie prze­zy­wa­ny był, z po­wo­du sko­ja­rze­nia z brzmie­niem na­zwi­ska, Klip-Klop. Osob­nik ra­czej spo­koj­ny, nie­szko­dli­wy. Za­po­wiedź je­go przy­by­cia zak­ty­wi­zo­wa­ła jed­nak to­wa­rzy­stwo.

Mi­mo obiek­tyw­nych trud­no­ści, zwią­za­nych ze zmę­cze­niem po wczo­raj­szym dniu, No­wak i je­go ko­le­dzy w ostat­nich se­kun­dach zdą­ży­li na zbiór­kę szwa­dro­nu.

Przy for­mo­wa­niu plu­to­nu w dwu­sze­reg po­wsta­ło ma­łe za­mie­sza­nie i prze­py­chan­ka. Nikt nie chciał stać w pierw­szym sze­re­gu, na­ra­żo­ny na bez­po­śred­ni kon­takt ze wzro­kiem do­wód­cy plu­to­nu cho­rą­że­go Bryc­ke­ar­ta – Bel­ga, wy­jąt­ko­wo ma­ło dow­cip­ne­go, nie zna­ją­ce­go się na żar­tach, upier­dli­we­go służ­bi­sty; ko­lek­cjo­ne­ra we­hr­mach­tow­skich pa­mią­tek. Miał ich peł­no na biur­ku oraz na ścia­nie w swo­jej kan­ce­la­rii do­wód­cy plu­to­nu. Bryc­ke­art przy­jął ra­port i prze­ni­kli­wym wzro­kiem zlu­stro­wał zza oku­la­rów plu­ton. Wi­dok był nie­cie­ka­wy.

– Wszy­scy pi­ja­cy zdech­ną pod afry­kań­skim słoń­cem.

Po tym bar­dzo bu­du­ją­cym stwier­dze­niu do­łą­czył do czo­ła plu­to­nu.

Na scho­dach bu­dyn­ku szwa­dro­nu po­ja­wił się star­szy cho­rą­ży Bu­bla, szef szwa­dro­nu i do­wód­ca plu­to­nu do­wo­dze­nia w jed­nej oso­bie. Wę­gier, chłop jak sza­fa z pię­ścia­mi jak boch­ny chle­ba, zna­ny z cięż­kiej rę­ki, po­strach wszyst­kich, któ­rzy zro­bi­li coś, co nie li­co­wa­ło w je­go mnie­ma­niu z ho­no­rem le­gio­ni­sty.

Mo­gło to być np. to, co się przy­tra­fi­ło ostat­nio pew­ne­mu Szwaj­ca­ro­wi z plu­to­nu No­wa­ka. Upił się wie­czo­rem w mie­ście. Wy­cho­dząc z bi­stra wła­mał się do sa­mo­cho­du ja­kie­goś cy­wi­la, że­by wró­cić do ko­szar. Usiadł za kie­row­ni­cą i za­snął. Tak go za­stał wła­ści­ciel sa­mo­cho­du. Po­tur­bo­wał nie­przy­tom­ne­go ama­to­ra cu­dzych po­jaz­dów i we­zwał PM. Szwaj­car zo­stał zwi­nię­ty na noc do aresz­tu. Ra­no, po po­wro­cie na szwa­dron, mu­siał się sta­wić zwy­cza­jo­wo przed ob­li­cze „pa­py” Bu­bli. Ten, jak zwy­kle przy ta­kich oka­zjach, uprzej­mym ge­stem za­pro­sił go­ścia do swo­je­go ga­bi­ne­tu. Zdjął oku­la­ry, de­li­kat­nie po­ło­żył na biur­ku i ka­zał za­mknąć drzwi. Po chwi­li pod­słu­chu­ją­cy pod drzwia­mi usły­sze­li dźwię­ki jak z rin­gu bok­ser­skie­go, a po chwi­li zmal­tre­to­wa­ny de­li­kwent wy­padł z ga­bi­ne­tu i chwiej­nym kro­kiem po­szedł do­pro­wa­dzić ja­ko ta­ko do po­rząd­ku swój wy­gląd przed ra­por­tem u do­wód­cy szwa­dro­nu, któ­ry za­apli­ko­wał mu od­po­wied­nią licz­bę dni aresz­tu.

Oczy­wi­ście, każ­dy ta­ki nie ho­no­ro­wy pod­pa­dzioch bar­dziej bał się spo­tka­nia z sze­fem szwa­dro­nu niż głu­pie­go aresz­tu.

Dla Bu­bli w tym przy­pad­ku nie do przy­ję­cia by­ło to, że je­go czło­wiek był tak pi­ja­ny, iż dał się po­tur­bo­wać cy­wi­lo­wi, czy­li po­śled­niej­szej od­mia­nie męż­czy­zny.

Bu­bla był chy­ba tro­chę mi­li­tar­nym szo­wi­ni­stą. Swój po­gląd na te­mat róż­ni­cy mię­dzy woj­sko­wym a cy­wi­lem wy­ja­wił, bę­dąc już lek­ko na ba­ni i w do­brym hu­mo­rze, pod­czas ubie­gło­rocz­nej ko­la­cji wi­gi­lij­nej.

Wi­gi­lia Bo­że­go Na­ro­dze­nia jest naj­więk­szym świę­tem w Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej i hucz­nie się ją świę­tu­je. Mi­mo że w Le­gii słu­żą nie tyl­ko chrze­ści­ja­nie, ale i przed­sta­wi­cie­le wszyst­kich więk­szych re­li­gii świa­ta, obo­wią­zu­je tu tra­dy­cyj­nie ob­rzą­dek ka­to­lic­ki do któ­re­go przy­zna­ję się więk­szość ka­dry ofi­cer­skiej. W re­gi­men­tach są ka­pli­ce i ksiądz ka­pe­lan na eta­cie. W ka­pli­cy od­pra­wia­ne są co nie­dziel­ne msze.

Le­gio­ni­ści nie są to męż­czyź­ni, któ­rzy gre­mial­nie w każ­dą nie­dzie­lę cho­dzą na mszę. Wo­lą się spo­wia­dać mię­dzy so­bą i za­miast się prze­że­gnać wo­lą stuk­nąć się szkla­necz­ką whi­sky. Wie­lo­let­ni ka­pe­lan re­gi­men­tu ks. Je­rzy Cho­rzem­pa że­by mieć w ka­pli­cy Po­la­ków, po mszy wy­cią­gał z ba­gaż­ni­ka sa­mo­cho­du zgrzew­kę pi­wa i in­te­gro­wał się z ro­da­ka­mi.

W ka­pli­cy wy­sta­wia­ne są, gdy zaj­dzie ta­ka oko­licz­ność, za­mknię­te trum­ny ze zwło­ka­mi le­gio­ni­stów, któ­rzy zgi­nę­li w ak­cji, w wy­ni­ku wy­pad­ku lub po­peł­ni­li sa­mo­bój­stwo. Obo­jęt­nie, ja­kie­go by­li wy­zna­nia. Świę­ty An­to­ni jest pa­tro­nem ca­łej Le­gii. Oprócz te­go po­szcze­gól­ne for­ma­cje ma­ją swo­ich pa­tro­nów, któ­rych świę­to jest co ro­ku hucz­nie ob­cho­dzo­ne. Ka­wa­le­rzy­ści ma­ją swo­je­go świę­te­go Je­rze­go, spa­do­chro­nia­rze świę­te­go Mi­cha­ła, a sa­pe­rzy – świę­tą Bar­ba­rę. Na­wet or­kie­stra Le­gii ma swo­ją świę­tą – Ce­cy­lię.

Od po­cząt­ku grud­nia w ca­łej Le­gii trwa­ją in­ten­syw­ne przy­go­to­wa­nia do Wi­gi­lii. Każ­dy plu­ton, w spe­cjal­nie na tę oka­zję opróż­nio­nym po­ko­ju sy­pial­nym, bu­du­je na kon­kurs szop­kę bo­żo­na­ro­dze­nio­wą. 24 grud­nia ju­ry pod prze­wod­nic­twem do­wód­cy re­gi­men­tu oce­nia po­mysł i wy­ko­na­nie wszyst­kich szo­pek. Zwy­cię­skim plu­to­nom przy­zna­wa­ne są na­gro­dy pie­nięż­ne. Wie­czo­rem od­by­wa się w naj­więk­szej sa­li re­gi­men­tu msza. Bie­rze w niej udział ka­dra ofi­cer­ska i pod­ofi­cer­ska z ro­dzi­na­mi i wy­zna­cze­ni przez do­wód­ców plu­to­nów le­gio­ni­ści (że­by po­pra­wić fre­kwen­cję). Wy­glą­da to w ten spo­sób, że z przo­du, przy oł­ta­rzu stoi ka­dra z ro­dzi­na­mi bio­rą­ca ak­tyw­nie udział w ce­re­mo­nii re­li­gij­nej. Z ty­łu sto­ją wy­zna­cze­ni mło­dzi le­gio­ni­ści, prze­waż­nie nie Fran­cu­zi i czę­sto nie ka­to­li­cy, któ­rzy nic nie ro­zu­mie­ją.

Po mszy kom­pa­nie za­sia­da­ją do uro­czy­stej ko­la­cji, każ­da w swo­jej sa­li, ka­dra i le­gio­ni­ści w kom­ple­cie. Do­wód­cy kom­pa­nii roz­da­ją wszyst­kim pre­zen­ty i po od­śpie­wa­niu hym­nu Le­gii roz­po­czy­na się bie­sia­da. Do ko­la­cji pi­je się wi­no. Na spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nej sce­nie każ­dy plu­ton wy­sta­wia przy­go­to­wa­ne wcze­śniej ske­cze. Jest we­so­ło i fa­mi­lij­nie.

Na ostat­niej Wi­gi­lii je­den z plu­to­nów 2. szwa­dro­nu przy­go­to­wał scen­kę zło­że­nia da­rów Dzie­ciąt­ku przez trzech mę­dr­ców. Ja­kież by­ło roz­ba­wie­nie wi­dzów, kie­dy się oka­za­ło, że trzech kró­li gra­ją naj­więk­sze mo­czy­mor­dy w szwa­dro­nie. Mię­dzy in­ny­mi Misz­ka; ten sam, któ­ry pró­bo­wał za­tań­czyć na sto­le ka­za­czo­ka. Ca­ła eki­pa przed wy­stę­pem na­pi­ła się; na tre­mę. Misz­ka, za­raz na po­cząt­ku przed­sta­wie­nia, spadł ze sce­ny. Po­zo­sta­li kró­lo­wie po­spie­szy­li mu na ra­tu­nek, za­raz po­tem po­kłó­ci­li się. Spek­takl za­czął żyć wła­snym ży­ciem, nie trzy­ma­jąc się w ogó­le sce­na­riu­sza. Trzej kró­lo­wie tak by­li za­ję­ci so­bą, że cał­ko­wi­cie za­po­mnie­li o Dzie­ciąt­ku, któ­re za­czę­ło się nu­dzić w żłob­ku. Do­brze, że mia­ło pod po­dusz­ką prze­zor­nie ukry­tą bu­tel­kę wi­na, z któ­rej za­czę­ło ma­ło dys­kret­nie po­cią­gać. Wi­dow­nia ma­ło nie po­pę­ka­ła ze śmie­chu. Po­gu­bie­ni ak­to­rzy za­czę­li w nie­praw­do­po­dob­ny spo­sób zmie­niać bi­blij­ne dzie­je. Wresz­cie nie wy­trzy­mał do­wód­ca szwa­dro­nu, wpadł na sce­nę i prze­pę­dził Pa­na Je­zu­sa oraz trzech kró­li, przy gło­śnych pro­te­stach wi­dow­ni.

– O Świę­ta Dzie­wi­co! Na szczę­ście nie wi­dzia­ła te­go na­sza mar­ra­ine – pół żar­tem pół se­rio sko­men­to­wał ka­pi­tan, skła­da­jąc rę­ce jak do mo­dli­twy – spa­lił­bym się ze wsty­du przez was, a z to­bą to by po­roz­ma­wia­ła po ro­syj­sku, że aż by ci w pię­ty po­szło – skie­ro­wał się do Misz­ki gro­żąc mu pal­cem.

La mar­ra­ine, hra­bi­na Le­ila du Lu­art13) – mat­ka chrzest­na 1.Re­gi­men­tu Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, szczu­pła, wy­pro­sto­wa­na 85-let­nia da­ma by­ła iko­ną Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej. Od lat by­ła obec­na na Wi­gi­lię w re­gi­men­cie wśród swo­ich ca­va­liers.

13) Hra­bi­na zmar­ła w stycz­niu 1985 ro­ku. 1.REC po­że­gnał swo­ją mat­kę chrzest­ną z naj­wyż­szy­mi ho­no­ra­mi pod­czas ce­re­mo­nii po­grze­bo­wej, któ­ra od­by­ła się w ko­ście­le św. Lu­dwi­ka u In­wa­li­dów w Pa­ry­żu. Zo­sta­ła po­cho­wa­na na cmen­ta­rzu ro­syj­skim pod Pa­ry­żem. Sta­ło się tak wbrew jej wo­li, gdyż ży­czy­ła so­bie być po­cho­wa­ną w kwa­te­rze le­gio­ni­stów w Oran­ge. Ale tak zde­cy­do­wa­ła ro­dzi­na.

Swo­ją oj­czy­stą Ro­sję opu­ści­ła przez Chi­ny ucho­dząc przed so­wiec­kim ter­ro­rem. Swój po­byt we Fran­cji za­czy­na­ła, ja­ko mo­del­ka u Co­co Cha­nel, by póź­niej zo­stać fran­cu­ską bo­ha­ter­ką II woj­ny świa­to­wej. Uro­dzo­na w St. Pe­ters­bur­gu, cór­ka kau­ka­skie­go ary­sto­kra­ty, car­skie­go ge­ne­ra­ła Ha­gun­do­ko­va, pod­czas I woj­ny świa­to­wej ja­ko mło­dziut­ka dziew­czy­na by­ła pie­lę­gniar­ką w ro­syj­skim szpi­ta­lu woj­sko­wym na Kau­ka­zie. Pod­czas woj­ny do­mo­wej w Hisz­pa­nii dzia­ła­ła w Czer­wo­nym Krzy­żu. W II woj­nę świa­to­wą do­łą­czy­ła w Afry­ce do sił Wol­nych Fran­cu­zów gen. de Gaul­le’a, gdzie sze­fo­wa­ła fran­cu­sko-ame­ry­kań­skie­mu mo­bil­ne­mu ze­spo­ło­wi chi­rur­gicz­ne­mu pod­czas kam­pa­nii afry­kań­skiej. Kam­pa­nie we Wło­szech, Fran­cji i Niem­czech prze­by­ła u bo­ku 1. Ar­mii fran­cu­skiej ge­ne­ra­ła de Lat­tre de Tas­si­gny i 5. Ar­mii ame­ry­kań­skiej ge­ne­ra­ła Clar­ka. Na fron­cie by­ła no­mi­no­wa­na na ho­no­ro­we­go star­sze­go ka­pra­la (za­szczyt za­re­zer­wo­wa­ny dla mar­szał­ków) 1.Re­gi­me­nu Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, któ­re­go mat­ką chrzest­ną zo­sta­ła w 1943 ro­ku. Wśród swo­ich licz­nych naj­wyż­szych or­de­rów fran­cu­skich mia­ła rów­nież pol­ski Zło­ty Krzyż Za­słu­gi za od­wa­gę i po­świę­ce­nie pod­czas bi­twy o Mon­te Cas­si­no.

Te­raz hra­bi­na aku­rat by­ła w od­wie­dzi­nach w in­nym szwa­dro­nie re­gi­men­tu, więc ka­pi­tan nie po­trzeb­nie in­ter­we­nio­wał, bo skecz był świet­ny.

W Wi­gi­lię nie obo­wią­zu­ją stop­nie woj­sko­we. Le­gio­ni­ści są na „ty” lub po imie­niu z ka­drą ofi­cer­ską. Po ko­la­cji wszy­scy wró­ci­li do swo­ich szo­pek i za­in­sta­lo­wa­nych na tę oka­zję przez każ­dy plu­ton ba­rów. Ży­cie to­wa­rzy­skie za­czy­na­ło kwit­nąć. Le­gio­ni­ści i ka­dra od­wie­dza­li in­ne szwa­dro­ny, by obej­rzeć szop­ki i na­pić się w każ­dym ba­rze, po­ga­dać z ko­le­ga­mi i z ka­drą in­nych szwa­dro­nów.

Jak już wspo­mi­na­łem, cho­rą­ży Bu­bla pod­czas ko­la­cji wi­gi­lij­nej wy­ło­żył swo­ją teo­rię do­ty­czą­cą róż­ni­cy mię­dzy woj­sko­wym a cy­wi­lem. Oto ona:

– Na po­cząt­ku stoi żoł­nierz – pra­wił Bu­bla – po­tem dłu­go, dłu­go nic. Po­tem, kie­dy już nie ma dłu­go, dłu­go nic, w szcze­rym po­lu stoi drew­nia­ny roz­wa­la­ją­cy się ze sta­ro­ści i wal­czą­cy z wia­trem ki­bel. Za tym ki­blem zno­wu dłu­go nic i sto­ją sta­re dziu­ra­we ka­lo­sze. Za ty­mi ka­lo­sza­mi, zno­wu dłu­go, dłu­go nic i le­ży ku­pa gów­na. A za tym gów­nem, gdzie koń­czy się ho­ry­zont i na­praw­dę nie ma już nic, stoi wresz­cie cy­wil. Ta­ki jest dy­stans mię­dzy na­mi a cy­wi­la­mi.

Sto­jąc te­raz na scho­dach okiem go­spo­da­rza Bu­bla prze­śli­znął się po pię­ciu plu­to­nach 2. szwa­dro­nu. Nor­mal­nie szwa­dron li­czył ich sześć. Czte­ry plu­to­ny pan­cer­ne, ma­ją­ce na swo­im wy­po­sa­że­niu od 1982 ro­ku po trzy no­wo­cze­sne lek­kie czoł­gi AMX-10 RC, z dzia­łem 105 mm i ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym 7,62 mm. Wy­po­sa­żo­ne w ce­low­nik optycz­ny o dzie­się­cio­krot­nym po­więk­sze­niu, w la­se­ro­wy dal­mierz mie­rzą­cy od­le­głość i pręd­kość ce­lów ru­cho­mych, na­stęp­nie wrzu­ca­ją­cy po­mia­ry do kom­pu­te­ra po­kła­do­we­go, któ­ry bły­ska­wicz­nie je prze­twa­rza i au­to­ma­tycz­nie ro­bi za strzel­ca czoł­gu ko­rek­tę w ce­lo­wa­niu. Te osiem­na­sto­to­no­we czoł­gi-am­fi­bie są w sta­nie znisz­czyć po­jaz­dy wro­ga na dy­stan­sie do 2500 me­trów, nie­za­leż­nie od po­go­dy, rów­nież w no­cy, dzię­ki ka­me­rze ter­mo­wi­zyj­nej wy­kry­wa­ją­cej źró­dła cie­pła, po­zwa­la­ją­cej na­mie­rzyć i zi­den­ty­fi­ko­wać wszyst­kie po­jaz­dy i pie­chu­rów znaj­du­ją­cych się w sek­to­rze. Oprócz czoł­gów każ­dy plu­ton pan­cer­ny miał trzy wil­ly­sy i lek­ką cię­ża­rów­kę. W skład szwa­dro­nu wcho­dził jesz­cze plu­ton com­man­do i plu­ton do­wo­dze­nia, za­bez­pie­cza­ją­cy: łącz­ność, trans­port i re­mont po­jaz­dów, a tak­że „biu­ro­kra­cję”.

Wy­jeż­dża­jąc do Afry­ki, plu­to­ny pan­cer­ne mia­ły się prze­siąść na cze­ka­ją­ce tam prze­sta­rza­łe tan­kiet­ki AML, z któ­ry­mi po­że­gna­no się w 1982 ro­ku, za­mie­nia­jąc je na AMX-y. Po­wró­co­no też na te czte­ry afry­kań­skie mie­sią­ce do sta­rej struk­tu­ry, czy­li trzech plu­to­nów pan­cer­nych po czte­ry AML-e w każ­dym, plu­to­nu com­man­do oraz plu­to­nu do­wo­dze­nia. 2. i 4. plu­ton pan­cer­ny po­łą­czy­ły się w je­den, zwięk­sza­jąc swój stan oso­bo­wy, gdyż miał on po przy­lo­cie do Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej odłą­czyć się od szwa­dro­nu i po­zo­stać na sa­mo­dziel­nej pla­ców­ce w sto­li­cy te­go kra­ju, Ban­gi.

Szef szwa­dro­nu zszedł ze scho­dów, przy­jął mel­du­nek o sta­nie oso­bo­wym i roz­ka­zał ła­do­wać ple­ca­ki, skrzy­nie z bro­nią i wy­po­sa­że­niem plu­to­nów na pod­sta­wio­ne cię­ża­rów­ki. Na pla­cu po­zo­sta­ły tyl­ko chle­ba­ki, w któ­rych każ­dy miał cy­wil­ne ubra­nie, ale bez bu­tów.

Pod­czas przy­go­to­wań dwu­krot­nie wa­żo­no ca­ły ba­gaż szwa­dro­nu. Każ­dą skrzy­nię, każ­dy ple­cak. Cho­dzi­ło o to, że­by nie prze­kro­czyć do­pusz­czal­nej wa­gi w ła­dow­ni sa­mo­lo­tu. Nie wia­do­mo, czy za­de­cy­do­wał li­mit wa­gi, czy (bar­dziej praw­do­po­dob­ne) prze­ko­na­nie do­wód­cy szwa­dro­nu, że woj­sko­we ran­ger­sy mo­gą uda­wać bu­ty cy­wil­ne. Pod­ję­to de­cy­zję, że bu­tów cy­wil­nych się nie za­bie­ra, a szwa­dron po­le­ci w cy­wil­nych ciu­chach i woj­sko­wych ka­ma­szach.

Po za­ła­do­wa­niu cię­ża­ró­wek, któ­re na­tych­miast ru­szy­ły na lot­ni­sko woj­sko­we pod Mar­sy­lią, od­gwiz­da­no po­now­nie zbiór­kę.

Po­ja­wił się ka­pi­tan Ne­ron-Ban­cel, do­wód­ca szwa­dro­nu. Wy­so­ki, chu­dy, w oku­la­rach, o wy­glą­dzie in­te­lek­tu­ali­sty. Przy­jął mel­du­nek od sze­fa szwa­dro­nu. Roz­kra­czył się i prze­mó­wił.

– Dzi­siaj wy­jeż­dża­my do Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. Tu­taj uży­ję skró­tów, że­by za­osz­czę­dzić czy­tel­ni­ko­wi ba­na­łów.

– Le­ci­my do Afry­ki z mi­sją... bla bla bla... ble ble ble... Mam na­dzie­ję, że... bla bla...ble... god­nie bę­dzie­cie re­pre­zen­to­wać ar­mię fran­cu­ską. Wy­peł­ni­cie po­wie­rzo­ne nam za­da­nie zgod­nie z de­wi­zą Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej: „Z ho­no­rem i wier­no­ścią”.

Na roz­kaz ka­pi­ta­na Bu­bla wy­niósł z bu­dyn­ku pro­po­rzec szwa­dro­nu. Przy­je­chał służ­bo­wym peu­ge­otem z kie­row­cą, do­wód­ca re­gi­men­tu puł­kow­nik Ber­trand de La Pre­sle14).

14) Peł­ne na­zwi­sko Ber­trand Gu­il­lau­me de Sau­vil­le de La Pre­sle. Póż­niej do­słu­żył się stop­nia ge­ne­ra­ła ar­mii. Był mię­dzy in­ny­mi do­wód­cą UNPRO­FOR-u w eks-Ju­go­sła­wii i gu­wer­ne­rem w In­wa­li­dach w Pa­ry­żu.

Sto­ją­cy w sze­re­gu za No­wa­kiem Cha­pu­is oczy­wi­ście nie był­by so­bą gdy­by te­go po ci­chu te­go nie sko­men­to­wał.

– Szko­da, że nie przy­je­chał tą swo­ją wiel­ką po­nad dwu­dzie­sto­let­nią ame­ry­kań­ską lan­da­rą, by­ło­by bar­dziej uro­czy­ście.

Do­wód­ca re­gi­men­tu szpa­ko­wa­ty pan o ma­nie­rach ary­sto­kra­ty pry­wat­nie jeź­dził sta­rym ame­ry­kań­skim „krą­żow­ni­kiem szos”. Cha­pu­is twier­dził, że puł­kow­nik pew­nie ku­pił go so­bie po po­wro­cie z Al­gie­rii po za­koń­cze­niu woj­ny w 1962 gdzie słu­żył, ja­ko po­rucz­nik i tak się w swo­im au­cie za­ko­chał, że te­raz nie mo­że się z roz­stać z tym jeż­dżą­cym mu­zeum.

Po pre­zen­ta­cji szwa­dro­nu puł­kow­ni­ko­wi, do­wód­ca re­gi­men­tu prze­mó­wił w po­dob­nym to­nie, co przed­tem ka­pi­tan. Do­da­jąc jesz­cze kil­ka gór­no­lot­nych fra­ze­sów, ży­czył bon voy­age. Wsiadł do sa­mo­cho­du i od­je­chał.

Na roz­kaz le­gio­ni­ści za­rzu­ci­li na ra­mio­na chle­ba­ki z ubra­nia­mi cy­wil­ny­mi i sfor­mo­wa­li ko­lum­nę mar­szo­wą. Na cze­le sta­nął do­wód­ca, za nim szef z pro­por­cem na ra­mie­niu, da­lej do­wód­cy plu­to­nów, a na­stęp­nie ca­ły szwa­dron z ka­drą pod­ofi­cer­ską w pierw­szych sze­re­gach.

Przy­szła wresz­cie wy­cze­ki­wa­na chwi­la. 2. szwa­dron wol­nym mar­szo­wym kro­kiem Le­gii, z pie­śnią szwa­dro­nu na ustach wy­ru­szył do Afry­ki, kie­ru­jąc się w stro­nę bra­my ko­szar.

Za od­cho­dzą­cym szwa­dro­nem smęt­nym wzro­kiem pa­trzył sto­ją­cy w drzwiach bu­dyn­ku Wa­lij­czyk Wri­ght. Pod­pie­rał się na ku­lach. Pra­wą no­gę od kost­ki do uda miał w gip­sie. Zła­mał ją dwa ty­go­dnie te­mu ska­cząc nie­for­tun­nie z wy­so­kie­go mu­ru, spie­sząc za in­ny­mi na „eks­pe­dy­cję kar­ną”. By­ło to w so­bo­tę, póź­nym wie­czo­rem. No­wak nie brał udzia­łu w wy­pra­wie, gdyż po­je­chał na week­end do Pa­ry­ża po­że­gnać się przed wy­jaz­dem do Afry­ki ze swo­ją przy­ja­ciół­ką i znał szcze­gó­ły tyl­ko z re­la­cji ko­le­gów i bar­dzo ża­ło­wał, że omi­nę­ła go ta­ka fraj­da.

Za­czę­ło się po godz. 22.00. Do kwa­te­ry szwa­dro­nu przy­biegł ubra­ny po cy­wil­ne­mu sier­żant Le­goff z pierw­sze­go plu­to­nu. Prze­le­ciał się po po­ko­jach zaj­mo­wa­nych przez je­go plu­ton. Nie był głu­pi i upier­dli­wy, więc był lu­bia­ny. Z je­go re­la­cji nie­licz­ni le­gio­ni­ści, któ­rzy by­li na miej­scu, do­wie­dzie­li się, że był w bi­stro „Le Ro­ma­in”, kie­dy we­szła du­ża ban­da Ara­bów miesz­ka­ją­ca w Oran­ge i w oko­li­cy. Oprócz Le­gof­fa w cy­wi­lu w ba­rze nie by­ło in­nych le­gio­ni­stów. Arab­skie to­wa­rzy­stwo za­czę­ło się za­cho­wy­wać ha­ła­śli­wie i pusz­czać ja­kąś arab­ską mu­zy­kę z gra­ją­cej sza­fy. Na je­go uwa­gę, że ma dość te­go rzę­po­le­nia i wy­cia, je­den Arab coś mu brzyd­ko od­po­wie­dział. Do­stał za to od ra­zu w pysk. Resz­ta ban­dy rzu­ci­ła się na sier­żan­ta. Ten, dziel­nie się bro­niąc, wy­co­fał się do wyj­ścia. Prze­wa­ga Ara­bów by­ła jed­nak miaż­dżą­ca, więc Le­goff, chcąc unik­nąć ska­to­wa­nia, mu­siał sal­wo­wać się uciecz­ką. Przy­biegł do swo­je­go plu­to­nu, że­by zor­ga­ni­zo­wać ak­cję od­we­to­wą.

Na ha­sło „bić Ara­ba” mo­men­tal­nie za­wią­za­ło się po­spo­li­te ru­sze­nie. Do chło­pa­ków z 1. plu­to­nu ocho­czo do­łą­czy­li le­gio­ni­ści z in­nych. Bły­ska­wicz­nie prze­bra­li się w mun­du­ry po­lo­we, za­bie­ra­jąc co ko­mu wpa­dło w rę­kę i bie­giem pu­ści­li się w stro­nę sta­re­go bur­de­lu, że­by tam prze­sko­czyć przez mur. Jak się oka­za­ło, ra­zem z sier­żan­tem by­ło ich dwu­dzie­stu. Dwu­dzie­sty pierw­szy był wła­śnie sto­ją­cy te­raz w drzwiach Wri­ght, ale ten nie do­biegł do bi­stro. O eks­pe­dy­cji kar­nej do­wie­dział się mi­nu­tę po jej wy­ru­sze­niu. Rzu­cił się w po­goń za ko­le­ga­mi, że­by do nich do­łą­czyć. W po­śpie­chu, ze­ska­ku­jąc z wy­so­kie­go mu­ru na wą­ską ciem­ną ulicz­kę, a miał te­go wie­czo­ru już nie­źle w czu­bie, uczy­nił to tak fa­tal­nie, że zła­mał no­gę.

W tym cza­sie gru­pa in­ter­wen­cyj­na z Le­gof­fem na cze­le bie­gła już klu­cząc uli­ca­mi, że­by nie na­tra­fić na pa­trol PM, do od­da­lo­ne­go oko­ło dwa ki­lo­me­try „Le Ro­ma­in”. Wpa­dli do bi­stra, Ara­bów jesz­cze tam przy­by­ło. Le­gio­ni­ści od ra­zu rzu­ci­li się na nich. Bi­li sys­te­ma­tycz­nie i do­kład­nie. Krew z roz­bi­tych no­sów la­ła się na pod­ło­gę, le­cia­ły zę­by. „Arab­stwo” zo­sta­ło do­kład­nie zmal­tre­to­wa­ne, po­zbie­ra­ne z pod­ło­gi i wy­rzu­co­ne kop­nia­ka­mi po ko­lei na zbi­ty pysk wprost na uli­cę. Roz­grza­ni le­gio­ni­ści wzię­li się za wy­po­sa­że­nie knaj­py, tłu­kąc flip­pe­ry, ła­miąc krze­sła, de­mo­lu­jąc lo­kal kom­plet­nie, nisz­cząc wszyst­ko co się da­ło. By­ła to ka­ra dla wła­ści­cie­la, za to, że wpusz­cza tu Ara­bów. Na­le­ża­ło się te­raz nie­zwłocz­nie wy­co­fać, by nie dać się zła­pać pa­tro­lom PM i po­li­cji, któ­re na pew­no zo­sta­ły po­wia­do­mio­ne przez wła­ści­cie­la.

Klu­cząc jak har­ce­rze na pod­cho­dach, tą sa­mą dro­gą wszy­scy wró­ci­li szczę­śli­wie w kom­ple­cie. Oprócz pe­cho­we­go Wri­gh­ta, któ­ry skrę­ca­jąc się z bó­lu, po­le­żał tro­chę na ulicz­ce oka­la­ją­cej z tej stro­ny mur ko­szar. Nie wi­dząc ni­ko­go, a je­go wo­ła­nie o po­moc nie skut­ko­wa­ło, za­czął się czoł­gać w stro­nę bra­my wej­ścio­wej od­da­lo­nej od te­go miej­sca o pra­wie pięć­set me­trów. Czę­sto od­po­czy­wał, bo ból mu do­ku­czał. Ja­kież by­ło zdu­mie­nie sto­ją­ce­go przy bra­mie war­tow­ni­ka, kie­dy zo­ba­czył czoł­ga­ją­ce­go się Wa­lij­czy­ka. W pierw­szej chwi­li przy­szło mu na myśl, że Wri­ght jest tak pi­ja­ny, że nie mo­że iść, ale szyb­ko oka­za­ło się, iż przy­czy­ną jest zła­ma­na no­ga. W tym cza­sie je­go ko­le­dzy prze­leź­li przez mur, wró­ci­li do kwa­ter i za­do­wo­le­ni opo­wia­da­li so­bie wra­że­nia z uda­nej wy­pra­wy.

Kon­se­kwen­cje „eks­pe­dy­cji” nie by­ły zbyt przy­kre. Do­wód­ca re­gi­men­tu wy­dał za­kaz od­wie­dza­nia „Le Ro­ma­in” wszyst­kim le­gio­ni­stom. Uczest­ni­cy wy­pra­wy, że­by za­tu­szo­wać spra­wę, mu­sie­li zwró­cić pie­nią­dze za wy­rzą­dzo­ne szko­dy ma­te­rial­ne, wy­ce­nio­ne na dwa­dzie­ścia ty­się­cy fran­ków. Na każ­de­go wy­pa­dło po ty­siąc fran­ków. Wszy­scy by­li zgod­ni, że za ty­le przy­jem­no­ści, ja­kiej tam za­ży­li, ce­na nie jest wy­gó­ro­wa­na i war­to by­ło. Tym bar­dziej, iż już po po­wro­cie z Afry­ki no­wy do­wód­ca szwa­dro­nu za to, że wy­stą­pi­li w obro­nie ho­no­ru sier­żan­ta, zwró­cił każ­de­mu z uczest­ni­ków tej wy­pra­wy po ty­siąc fran­ków z ka­sy szwa­dro­nu.

Naj­go­rzej na tym wy­szedł pe­cho­wy Wri­ght. Nie do­syć, że mi­nę­ła go przy­jem­ność obi­cia gę­by Ara­bom, to jesz­cze przez zła­ma­ną no­gę nie mógł po­le­cieć ze szwa­dro­nem do Afry­ki.

Przy bra­mie ma­sze­ru­ją­cy szwa­dron że­gna­ła war­ta ho­no­ro­wa, pre­zen­tu­jąc broń. Po dru­giej stro­nie sa­lu­to­wał do­wód­ca re­gi­men­tu ze swo­im szta­bem. Osił­ki z PM sta­ły na bacz­ność za­do­wo­lo­ne, że pod­czas czte­ro­mie­sięcz­nej nie­obec­no­ści szwa­dro­nu bę­dą mie­li mniej pra­cy.

Mniej za­do­wo­lo­na by­ła „ma­muś­ka”, któ­ra sta­ła z bar­man­ka­mi przed ba­rem po dru­giej stro­nie uli­cy. Ty­lu klien­tów tra­ci­ła. By­ła to Arab­ka, od lat zwią­za­na z re­gi­men­tem, kie­dy re­gi­ment sta­cjo­no­wał w Al­gie­rii – by­ła bur­del­ma­mą w jed­nym z po­bli­skich przy­byt­ków. Po przy­zna­niu przez pre­zy­den­ta Char­le­sa de Gaul­le’a nie­pod­le­gło­ści Al­gie­rii ra­zem z re­gi­men­tem opu­ści­ła afry­kań­ską zie­mię i prze­nio­sła się do Oran­ge. Ku­pi­ła bi­stro na­prze­ciw­ko bra­my ko­szar i da­lej sku­ba­ła le­gio­ni­stów z pie­nię­dzy. No­wak i Cha­pu­is za jej ple­ca­mi ob­da­rza­li ją naj­gor­szy­mi epi­te­ta­mi. Te­raz też na chwi­lę prze­rwa­li śpiew i wy­rwa­ło się im kil­ka „słó­wek” pod jej ad­re­sem. Pod­pa­dła im bo­wiem.

Któ­re­goś wie­czo­ru, po­pi­ja­jąc pi­wo w foy­er, stwier­dzi­li, że iść do mia­sta w mun­du­rze wyj­ścio­wym i upić się to żad­na atrak­cja. Przejść przez mur w mun­du­rze po­lo­wym i zro­bić to sa­mo, to już jest coś. By­ło to su­ro­wo za­bro­nio­ne. W mun­du­rze po­lo­wym, spo­ty­ka­jąc na mie­ście PM, nie mia­ło się żad­nych szans.

Prze­leź­li przez mur za­raz za foy­er, po krót­kim mar­szu prze­szli przez uli­cę bie­gną­cą przed bra­mą re­gi­men­tu i wy­lą­do­wa­li u „ma­muś­ki”. „Ma­mi” osłu­pia­ła. Od 1967 ro­ku, czy­li od prze­pro­wadz­ki do Oran­ge, nie mia­ła u sie­bie póź­nym wie­czo­rem sze­re­go­wych le­gio­ni­stów w ubra­niu po­lo­wym. Był to szczyt bez­czel­no­ści zro­bić coś ta­kie­go za­raz pod no­sem PM, któ­re urzę­do­wa­ło po dru­giej stro­nie uli­cy. Wy­pi­li po jed­nym, ka­za­li za­dzwo­nić po tak­sów­kę. Tak­sów­ka­rzo­wi po­le­ci­li za­wieźć się do dys­ko­te­ki.

– Pa­no­wie, w tym stro­ju ra­dził­bym udać się na ja­kąś dys­ko­te­kę za mia­stem. Tam gdzie nie do­cie­ra wa­sze PM – za­pro­po­no­wał kie­row­ca.

Po krót­kiej de­ba­cie przy­sta­li na to. Na­stęp­ne­go dnia, po szczę­śli­wym po­wro­cie, Cha­pu­is, roz­ma­wia­jąc z chło­pa­kiem z PM do­wie­dział się, ja­ką cięż­ką mie­li noc.

– Wy­obraź so­bie, „Ma­mi” za­dzwo­ni­ła do nas, że dwóch na­rą­ba­nych le­gio­ni­stów przy­szło do niej w ubra­niach po­lo­wych. Wzię­li tak­sów­kę i po­je­cha­li da­lej ba­lan­go­wać na mia­sto. My, jak ko­ty z pę­che­rzem, la­ta­li­śmy do ra­na po mie­ście i szu­ka­li­śmy tych sku­bań­ców.

„Ma­mi” pod­czas póź­niej­szych roz­mów z Cha­pu­is’em czy z No­wa­kiem w ży­we oczy się za­pie­ra­ła, że zło­ży­ła na nich do­nos. Ta­ka to by­ła zdraj­czy­ni. Do­iła pie­nią­dze od le­gio­ni­stów, a po­tem na nich ka­blo­wa­ła.

Po prze­kro­cze­niu bra­my ko­szar roz­śpie­wa­ny szwa­dron skrę­cił w le­wo, w stro­nę cen­trum mia­sta. W sze­re­gach da­ło się sły­szeć:

– O Ka­ria­ty­da! Cześć Ka­ria­ty­da!

Na chod­ni­ku, mię­dzy in­ny­mi ga­pia­mi, sta­ła przy­ja­ciół­ka Nar­vi­na ze swo­ją mat­ką. Ma­cha­ły rę­ka­mi na po­że­gna­nie. Zo­sta­ła ochrzczo­na Ka­ria­ty­dą przez je­go ko­le­gów.

By­ło tak. Któ­rejś nie­dzie­li Nar­vin umó­wił się na rand­kę z no­wo po­zna­ną dziew­czy­ną. Mie­li je­chać do Awi­nio­nu. Oko­ło godz. 16.00 Nar­vin nie­spo­dzie­wa­nie wró­cił, wście­kły jak dia­bli. Nie od­po­wia­dał na py­ta­nia za­cie­ka­wio­nych ko­le­gów. Sie­dział na łóż­ku, mil­czał i pa­lił pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem. Po dłuż­szym cza­sie, na­ga­by­wa­ny, wresz­cie wy­buch­nął.

Czy wie­cie, co to są ka­ria­ty­dy?!

Oj! nie­do­brze, nie­do­brze z nim – zmar­twił się Cha­pu­is. –

Po­łóż się, od­pocz­nij, je­steś cho­ry. Plan­chon bierz ręcz­nik i leć go zmo­czyć. Trze­ba mu zro­bić zim­ne okła­dy na gło­wę.

Kie­dy Nar­vin tro­chę ochło­nął, opo­wie­dział ko­le­gom jak nie­uda­ną miał rand­kę. Za­miast iść do ho­te­lu i ro­bić to, co mło­de, zdro­we pa­ry ro­bią przy ta­kich oka­zjach, zo­stał za­pro­wa­dzo­ny do ja­kie­goś mu­zeum, gdzie mu­siał po­dzi­wiać ele­men­ty sta­ro­rzym­skiej ar­chi­tek­tu­ry. No­wa zna­jo­ma zro­bi­ła mu też wy­kład, do­wie­dział się mię­dzy in­ny­mi du­żo cie­ka­wych rze­czy na te­mat ka­ria­tyd.

Wście­kłość Nar­vi­na by­ła uza­sad­nio­na. Mi­mo przy­się­ga­nia, że już ni­g­dy się z nią nie zo­ba­czy, po ja­kimś cza­sie znów się spo­tka­li. Tym ra­zem wszyst­ko po­szło po je­go my­śli i zna­jo­mość by­ła kon­ty­nu­owa­na. Tak oto dziew­czy­na Nar­vi­na zy­ska­ła u je­go ko­le­gów przy­do­mek Ka­ria­ty­da.

Pie­sza wę­drów­ka szwa­dro­nu do Afry­ki nie trwa­ła dłu­go. Le­gio­ni­ści skrę­ci­li w bra­mę, za któ­rą znaj­du­je się ka­sy­no ofi­cer­skie i pod­ofi­cer­skie. Jest tu też ho­tel pod­ofi­cer­ski15). Miesz­ka­ją w nim nie­żo­na­ci pod­ofi­ce­ro­wie, któ­rzy nie ma­ją wła­snych miesz­kań lub nie chcą wy­naj­mo­wać miesz­kań w mie­ście.

15) We Fran­cji pod­ofi­ce­rem jest się od stop­nia sier­żan­ta.

Na par­kin­gu cze­ka­ły au­to­bu­sy. Wszy­scy wsie­dli i au­to­bu­sy ru­szy­ły w dro­gę na lot­ni­sko.

Moż­na za­dać py­ta­nie, czy nie moż­na by­ło wsiąść od ra­zu do au­to­ka­rów w ko­sza­rach? Ano... nie moż­na by­ło, bo by nie by­ło te­go ca­łe­go ki­na; ce­re­mo­nia­łu, do któ­re­go we wszyst­kich ar­miach świa­ta, a szcze­gól­nie w Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej przy­wią­zu­je się wa­gę.

Kie­dy au­to­bu­sy wy­je­cha­ły z Oran­ge na au­to­stra­dę, wszy­scy prze­bra­li się w cy­wil­ne ubra­nia. Zro­bi­ło się we­so­ło. Le­gio­ni­ści, przy­zwy­cza­je­ni do wy­glą­du ko­le­gów w iden­tycz­nym umun­du­ro­wa­niu, na­gle zo­ba­czy­li się na ko­lo­ro­wo. Fan­ta­zyj­ne czap­ki, ka­pe­lu­sze, róż­no­barw­ne ko­szu­le, oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne, dżin­sy. Z wy­go­lo­ny­mi dla szpa­nu na ze­ro gło­wa­mi wy­glą­da­li jak pen­sjo­na­riu­sze za­kła­du kar­ne­go na wy­ciecz­ce. Śmie­chom i ko­men­ta­rzom do­ty­czą­cym wy­glą­du nie by­ło koń­ca. At­mos­fe­ra wy­raź­nie się roz­luź­ni­ła, zni­ka­ło po­wo­li na­pię­cie i stres spo­wo­do­wa­ny przy­go­to­wa­nia­mi do wy­jaz­du.

No­wak i ca­ła „śmie­tan­ka to­wa­rzy­ska” 3.plu­to­nu ulo­ko­wa­li się na sa­mym koń­cu au­to­bu­su.

– Pa­no­wie, opo­wiem wam, ja­ką przy­go­dę miał nasz przy­ja­ciel Cha­pu­is, kie­dy obaj wy­bra­li­śmy się w mun­du­rach po­lo­wych do mia­sta, a wy­lą­do­wa­li­śmy na dys­ko­te­ce w Pont St. Esprit.

– Za­mknij gę­bę – burk­nął Cha­pu­is.

– Mów, mów – roz­le­gło się wo­kół.

– Po kil­ku whi­sky ze­bra­ło się nam na tań­ce. Tań­czy­li­śmy w kó­łecz­ku, a że roz­pie­ra­ła nas ener­gia, zda­rza­ło się, że po­trą­ci­ło się cza­sem ja­kie­goś fa­ce­ta. Po krót­kim cza­sie obok nas tań­czy­ły już tyl­ko dziew­czy­ny. Chłop­cy po­od­su­wa­li się na bez­piecz­ną od­le­głość. Na dys­ko­te­ce, jak to na dys­ko­te­ce, ciem­no, tyl­ko bły­ska­ją świa­tła. Za­uwa­ży­łem, że Cha­pu­is ga­pi się na ja­kąś blon­dy­nę. Wy­raź­nie przy­pa­dła mu do gu­stu. Usie­dli­śmy, że­by się na­pić. Wresz­cie pod­niósł się i po­szedł po­pro­sić wy­bran­kę do tań­ca. Prze­tań­czy­li je­den ka­wa­łek. Pa­trzę, zo­sta­wia ją, wra­ca do sto­li­ka sam. Sia­da pro­sto, jak­by kij po­łknął, oczy w słup i ani sło­wa. Ja do nie­go mó­wię, a on nic; za­mu­ro­wa­ło go kom­plet­nie. Ani be, ani me... i tak z pięć mi­nut. Wal­ną­łem go przez ple­cy. Spoj­rzał wresz­cie na mnie i prze­mó­wił:

– Wiesz ko­go po­pro­si­łem do tań­ca?

– Chy­ba nie Ma­don­nę? – Mo­ją by­łą żo­nę…

– To nie­źle mu­sia­łeś być na­wa­lo­ny, że­by nie po­znać swo­jej by­łej – sko­men­to­wał Plan­chon. – Czy to ta, z któ­rą masz cór­kę?

– Ta sa­ma – od­po­wie­dział za Cha­pu­is’ego No­wak.

– Ciem­no by­ło, zmie­ni­ła fry­zu­rę. Pro­sząc ją do tań­ca nie po­zna­łem jej – tłu­ma­czył się Cha­pu­is.

– A kie­dy za­sko­czy­łeś, że to ona? – za­py­tał Nar­vin.

– Kie­dy w tań­cu za­py­ta­ła – Paul, my­ślisz, że mi­mo krót­kich wło­sów i te­go mun­du­ru cię nie po­zna­łam?

– A ty co? – do­py­ty­wa­li się ko­le­dzy.

– Zba­ra­nia­łem, ja­koś do­tań­czy­łem z nią ten ka­wa­łek do koń­ca i zo­sta­wi­łem. O czym mia­łem z nią ga­dać?

– Czy to ta – do­py­ty­wał się Plan­chon – o któ­rej kie­dyś opo­wia­da­łeś, jak po­je­cha­li­ście na dys­ko­te­kę, a ty tak świet­nie się ba­wi­łeś, że za­po­mnia­łeś, iż masz żo­nę. Jak już by­łeś pi­ja­ny wsia­dłeś w sa­mo­chód i wró­ci­łeś do do­mu, a żo­necz­ka mu­sia­ła wziąć tak­sów­kę, że­by wró­cić z dys­ko­te­ki?

– Ta sa­ma – nie­chęt­nie od­po­wie­dział Cha­pu­is. – A że­by­ście wie­dzie­li, ja­ką awan­tu­rę mi wte­dy urzą­dzi­ła, kie­dy uda­ło się jej mnie do­bu­dzić, i to na trze­ci dzień po ślu­bie.

Wszy­scy słu­cha­ją­cy te­go le­gio­ni­ści by­li zgod­ni, że awan­tu­ru­jąc się je­go ex-żo­na tro­chę prze­sa­dzi­ła, bo Cha­pu­is, bę­dąc do­pie­ro trzy dni po ślu­bie, mógł być do obec­no­ści mał­żon­ki nie przy­zwy­cza­jo­ny i naj­zwy­czaj­niej o niej na dys­ko­te­ce za­po­mnieć.

Po przy­by­ciu na woj­sko­we lot­ni­sko oka­za­ło się, że sa­mo­lot już cze­ka. Był to pa­sa­żer­ski DC-8, w sam raz jak na po­trze­by szwa­dro­nu. Trwa­ło ła­do­wa­nie ba­ga­ży, któ­re przy­je­cha­ły wcze­śniej. By­ło tro­chę cza­su do od­lo­tu. Moż­na by­ło zjeść dru­gie śnia­da­nie za­bra­ne z ko­szar.

W tym miej­scu trze­ba wy­tłu­ma­czyć ca­łą tę prze­bie­ran­kę w ubra­nia cy­wil­ne. Czy nie moż­na by­ło le­cieć w mun­du­rach po­lo­wych? Ano nie. Rzut okiem na ma­pę wy­star­czy, by się zo­rien­to­wać, że z Fran­cji do Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej trze­ba prze­le­cieć nad kil­ko­ma kra­ja­mi afry­kań­ski­mi. Aby mak­sy­mal­nie uła­twić pro­ce­du­ry (mi­mo, że w ła­dow­ni pa­sa­żer­skie­go sa­mo­lo­tu le­cia­ły skrzy­nie z bro­nią), lot zo­stał za­anon­so­wa­ny ja­ko czar­ter cy­wil­ny.

Trze­ba by­ło du­żo do­brej wo­li, że­by ko­le­gów No­wa­ka i je­go prze­ło­żo­nych, mi­mo cy­wil­nych ubrań, ale z wy­go­lo­ny­mi gło­wa­mi i w woj­sko­wych bu­cio­rach, po­my­lić na przy­kład z po­dró­żu­ją­cy­mi fil­har­mo­ni­ka­mi wie­deń­ski­mi. Że­by ma­ska­ra­da by­ła kom­plet­na, po za­ję­ciu miejsc w sa­mo­lo­cie wszyst­kim le­gio­ni­stom roz­da­no pasz­por­ty. Ja­kież by­ło zdu­mie­nie No­wa­ka, gdy za­miast swo­je­go pol­skie­go pasz­por­tu z praw­dzi­wym na­zwi­skiem, któ­ry mu zo­stał ode­bra­ny w dniu zgło­sze­nia się do Le­gii, do­stał no­wiut­ki fran­cu­ski pasz­port na na­zwi­sko, ja­kie so­bie ob­rał an­ga­żu­jąc się16) do służ­by. Oka­za­ło się, że do­ty­czy­ło to wszyst­kich bez wy­jąt­ku, nie­waż­ne Chiń­czyk to czy Ame­ry­ka­nin. A że­by by­ło śmiesz­niej, wszy­scy mie­li w pasz­por­tach iden­tycz­ny ad­res za­miesz­ka­nia. By­ło to pod­pa­ry­skie Fon­te­nay-so­us-Bo­is, gdzie znaj­du­je się Fort de No­gent, jed­na z pla­có­wek re­kru­ta­cyj­nych Le­gii. No­wak znał ten ad­res, gdyż sam się tam an­ga­żo­wał.

16) Każ­de­mu zgła­sza­ją­ce­mu się kan­dy­da­to­wi na le­gio­ni­stę od­bie­ra­ne są wszyst­kie do­ku­men­ty, że­by utrud­nić ewen­tu­al­ną de­zer­cję. Więk­szość zmie­nia so­bie na­zwi­ska. Je­śli chcą, to i na­ro­do­wość. Fran­cu­zi, obo­wiąz­ko­wo, po­nie­waż Le­gia, jak sa­ma na­zwa wska­zu­je, jest dla cu­dzo­ziem­ców.

Pasz­por­ty by­ły po­trzeb­ne na wy­pa­dek awa­ryj­ne­go lą­do­wa­nia w neu­tral­nym kra­ju, że­by zmy­lić służ­by cel­ne i by nie za­chcia­ło się im grze­bać w „cy­wil­nych ba­ga­żach”, gdzie jak wia­do­mo, by­ła broń i do­ku­men­ty szwa­dro­nu.

No cóż, ta­ki ma­ły nie­win­ny szwin­de­lek.

Lot od­był się bez sen­sa­cji. Je­dy­nie ma­łe po­ru­sze­nie wśród tych, dla któ­rych by­ła to pierw­sza po­dróż do Afry­ki, wy­wo­łał anons ka­pi­ta­na sa­mo­lo­tu, że prze­la­tu­ją nad śród­ziem­no­mor­ską li­nią brze­go­wą Afry­ki.

By­ło to wy­brze­że Al­gie­rii, ko­leb­ka Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej.

10 mar­ca 1831 ro­ku król Fran­cu­zów Lu­dwik Fi­lip swo­im de­kre­tem roz­ka­zał sfor­mo­wać od­dzia­ły woj­sko­we zło­żo­ne z cu­dzo­ziem­ców do wal­ki pod sztan­da­ra­mi Fran­cji. Pod ko­niec te­go sa­me­go ro­ku pierw­sze od­dzia­ły Le­gii przy­by­ły do Al­gie­rii. Ostat­nie opu­ści­ły ją de­fi­ni­tyw­nie w 1968 ro­ku.

1. Re­gi­ment Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, w któ­rym ak­tu­al­nie słu­żył No­wak, opu­ścił kon­ty­nent Afry­ki rok wcze­śniej, w 1967 ro­ku, prze­no­sząc się na po­łu­dnie Fran­cji, do Oran­ge. Szmat cza­su, ca­ła epo­pe­ja, ka­wał chwa­leb­nej, cza­sa­mi smut­nej hi­sto­rii Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej.

No­wak nie mógł od­mó­wić so­bie przy­jem­no­ści zro­bie­nia przez okien­ko sa­mo­lo­tu zdję­cia wy­brze­ża apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym, któ­ry ku­pił spe­cjal­nie na ten wy­jazd pod­czas ostat­nie­go week­en­du w Pa­ry­żu.

Nie­wie­lu na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu za­uwa­ży­ło, że szef szwa­dro­nu Bu­bla, pa­trząc w dół na mi­ja­ne wy­brze­że Al­gie­rii ja­koś dziw­nie zmar­kot­niał. Nie wia­do­mo, co się dzia­ło w gło­wie te­go sta­re­go le­gio­ni­sty, ja­kie wspo­mnie­nia prze­wi­ja­ły się w je­go pa­mię­ci. Czy wspo­mi­nał la­ta, któ­re tu spę­dził, czy swo­ich ko­le­gów, któ­rzy zgi­nę­li w wal­kach z Ara­ba­mi z FLN17) w la­tach 1954-1962, że­by ten kraj utrzy­mać dla Fran­cji, czy też chwi­lę, gdy ge­ne­rał de Gaul­le jed­nym pod­pi­sem przy­zna­ją­cym Al­gie­rii nie­pod­le­głość za­koń­czył ten roz­dział hi­sto­rii Fran­cji, a za­ra­zem Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej.

17)FLN – Front Wy­zwo­le­nia Na­ro­do­we­go – al­gier­ska ar­mia pod­ziem­na wal­czą­ca prze-ciw­ko Fran­cu­zom o nie­pod­le­głość.

Pro­po­zy­cja przy­zna­nia nie­pod­le­gło­ści Al­gie­rii by­ła tak bul­wer­su­ją­ca dla po­nad mi­lio­na za­miesz­ku­ją­cych Al­gie­rię Fran­cu­zów, dla któ­rych by­ło to za­mor­skie te­ry­to­rium Fran­cji, ich dom i oj­czy­zna, że do­pro­wa­dzi­ło to (21 kwiet­nia 1961 ro­ku) do pu­czu prze­ciw­ko pre­zy­den­to­wi. Głów­ną ro­lę w tym bun­cie prze­ciw Pa­ry­żo­wi ode­grał sta­cjo­nu­ją­cy w Al­gie­rii eli­tar­ny 1.REP – 1. Re­gi­ment Spa­do­chro­nia­rzy Cu­dzo­ziem­skich, obec­nie je­den z kul­to­wych re­gi­men­tów Le­gii, uży­wa­jąc mod­ne­go zwro­tu. Do le­gio­ni­stów z 1. REP do­łą­cza­ją re­gi­men­ty spa­do­chro­nia­rzy „re­gu­lar­nych”, a tak­że 2. REC – 2. Re­gi­ment Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej i 1.REC – 1. Re­gi­ment Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, w któ­rym obec­nie słu­żył No­wak.

1. REP opa­no­wał Al­gier – naj­więk­sze mia­sto Al­gie­rii, oku­pu­jąc wszyst­kie bu­dyn­ki rzą­do­we, w tym bu­dy­nek Ra­dia Al­gier. Przez ra­dio emi­to­wa­ne by­ły pro­kla­ma­cje o fran­cu­skiej Al­gie­rii i de­kla­ra­cje, że zre­wol­to­wa­ne si­ły zbroj­ne nie do­pusz­czą do przy­zna­nia przez de Gaul­le’a nie­pod­le­gło­ści Al­gie­rii.

26 kwiet­nia 1961 ro­ku by­ło po wszyst­kim. Pucz się nie udał. De Gaul­le był gó­rą.

Dla 1. REP awan­tu­ra skoń­czy­ła się bar­dzo źle. Re­gi­ment ten zo­stał sfor­mo­wa­ny w Al­gie­rii 1 wrze­śnia 1955 ro­ku z po­zo­sta­ło­ści słyn­ne­go 1. BEP (1. Ba­ta­lio­nu Spa­do­chro­nia­rzy Cu­dzo­ziem­skich, dwu­krot­nie do­szczęt­nie roz­bi­ja­ne­go w bi­twach w In­do­chi­nach). Od mo­men­tu sfor­mo­wa­nia re­gi­ment stra­cił w wal­ce z al­gier­ski­mi re­be­lian­ta­mi z FLN 563 ran­nych i 208 za­bi­tych, w tym jed­ne­go ze swo­ich do­wód­ców, we­te­ra­na z Wiet­na­mu, pod­puł­kow­ni­ka Je­an­pier­re’a. By­ło to 10,5 proc. wszyst­kich le­gio­ni­stów, któ­rzy od­da­li ży­cie w Al­gie­rii, w la­tach 1954-1962.

27 kwiet­nia 1961 ro­ku ko­sza­ry re­gi­men­tu w Ze­ral­da zo­sta­ły oto­czo­ne przez lo­jal­ne wo­bec Pa­ry­ża jed­nost­ki żan­dar­me­rii i od­dzia­ły pan­cer­ne, a w po­bli­żu nad­mor­skiej ba­zy za­cu­mo­wał lot­ni­sko­wiec „Ar­ro­man­ches”. Le­gio­ni­ści spa­do­chro­nia­rze, któ­rzy zo­sta­li wma­new­ro­wa­ni w te po­li­tycz­ne roz­gryw­ki, mie­li wszyst­kie­go dość, nie sta­wia­li spo­dzie­wa­ne­go opo­ru. 30 kwiet­nia, za­miast tra­dy­cyj­nie hucz­nie świę­to­wać Ca­me­ro­ne, 1. REP za ro­lę, ja­ką ode­grał w pu­czu, roz­wią­za­no. Ka­drę ofi­cer­ską aresz­to­wa­no; część zde­zer­te­ro­wa­ła, prze­cho­dząc do ter­ro­ry­stycz­nej or­ga­ni­za­cji OAS – Or­ga­ni­za­cji Ak­cji Pod­ziem­nej.

Póź­niej ofi­ce­ro­wie-pu­czy­ści, któ­rzy zo­sta­li aresz­to­wa­ni, wy­cze­ku­jąc w ce­lach śmier­ci na eg­ze­ku­cję, wy­wie­sza­li na ze­wnątrz drzwi cel swo­je me­da­le, ja­kie im przy­zna­ła Fran­cja za wal­kę pod jej sztan­da­ra­mi w In­do­chi­nach i w Al­gie­rii.

Róż­nie się koń­czy, kie­dy woj­sko­wi bun­tu­ją się prze­ciw­ko na­czel­ne­mu do­wód­cy. Jed­ni ro­bią osza­ła­mia­ją­cą ka­rie­rę, jak de Gaul­le, gdy się zbun­to­wał prze­ciw­ko mar­szał­ko­wi Pe­ta­in’owi, któ­re­go był pu­pil­kiem. To de Gaul­le w czerw­cu 1940 ro­ku na­ma­wiał do zbun­to­wa­nia się prze­ciw­ko rzą­do­wi Vi­chy 13. DBLE -13. Pół­bry­ga­dę Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej, któ­ra po kam­pa­nii nor­we­skiej, gdzie wal­czy­ła pod Na­rwi­kiem mię­dzy in­ny­mi ra­zem z pol­ską Sa­mo­dziel­ną Bry­ga­dą Strzel­ców Pod­ha­lań­skich, i krót­kim po­by­cie w upa­da­ją­cej pod na­po­rem Nie­miec Fran­cji zna­la­zła się w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Za­bie­gi gen. de Gaul­le’a prze­cią­gnię­cia le­gio­ni­stów na swo­ją stro­nę od­nio­sły po­ło­wicz­ny suk­ces. Po­ło­wa 13. Pół­bry­ga­dy (w więk­szo­ści Fran­cu­zi), wró­ci­ła do Ma­ro­ka pod roz­ka­zy – by­ło nie by­ło – le­gal­ne­go fran­cu­skie­go rzą­du, nie chcąc wal­czyć u bo­ku „bef­szty­ków”18) – prze­ciw­ko Niem­com. Dru­ga po­ło­wa, zło­żo­na głów­nie z cu­dzo­ziem­ców, prze­szła na stro­nę de Gaul­le’a.

18) Tak Fran­cu­zi słu­żą­cy w Le­gii na­zy­wa­ją Bry­tyj­czy­ków.

By­ła to pierw­sza jed­nost­ka zbroj­na Wol­nych Fran­cu­zów, któ­ra pod­ję­ła się ra­to­wa­nia ho­no­ru Fran­cji. Zło­żo­na głów­nie z ob­co­kra­jow­ców, w tym, że­by by­ło śmiesz­niej, mię­dzy in­ny­mi z le­gio­ni­stów – Niem­ców, Wło­chów i Au­stria­ków, a wal­czą­ca za żołd pła­co­ny przez Bry­tyj­czy­ków. O tym dzi­siaj we Fran­cji sta­ra się nie pa­mię­tać.

Kon­flikt mię­dzy de Gaul­le’em a rzą­dem Vi­chy do­pro­wa­dził do te­go, że pod­czas kam­pa­nii sy­ryj­skiej w czerw­cu 1941 ro­ku, Fran­cu­zi de Gaul­le’a u bo­ku Bry­tyj­czy­ków strze­la­li do Fran­cu­zów lo­jal­nych wo­bec Vi­chy. Naj­bar­dziej przy­kre jest to, co skrzęt­nie prze­mil­cza Le Li­vre d’Or de la Légion Étran­gère – Zło­ta Księ­ga Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej (ofi­cjal­na hi­sto­ria, wy­da­na w 1981 ro­ku z oka­zji 150. rocz­ni­cy po­wsta­nia Le­gii), że do­szło do bra­to­bój­czej wal­ki po­mię­dzy le­gio­ni­sta­mi. W jed­nej z po­ty­czek sta­nę­ły prze­ciw so­bie 13. Pół­bry­ga­da Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej i 6.REI – 6.Re­gi­ment Pie­cho­ty Cu­dzo­ziem­skiej.

Jak już wspo­mnia­łem, jed­nym – jak de Gaul­le’owi bunt prze­ciw­ko wła­sne­mu rzą­do­wi wy­cho­dzi na do­bre, a dru­gim nie. Ci ostat­ni koń­czą swo­ją ka­rie­rę, po­dob­nie do tych, któ­rzy się zbun­to­wa­li w Al­gie­rii prze­ciw­ko de Gaul­le’owi – przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym.

Mo­że star­szy cho­rą­ży Bu­bla, pa­trząc te­raz przez okien­ko sa­mo­lo­tu na Al­gie­rię, wspo­mi­na­jąc tam­te cza­sy, się­gnął pa­mię­cią jesz­cze da­lej, do in­ne­go za­kąt­ka świa­ta znaj­du­ją­ce­go się dwa­na­ście ty­się­cy ki­lo­me­trów stąd? Do In­do­chin, do Wiet­na­mu z któ­re­go w 1955 ro­ku trze­ba by­ło wy­jeż­dżać, gdyż tak się do­ga­da­li po­li­ty­cy Fran­cji i Wiet­na­mu, mi­mo że Le­gia w la­tach 1946-1954 zło­ży­ła tam da­ni­nę z ży­cia 314 ofi­ce­rów, 1071 pod­ofi­ce­rów i 8997 le­gio­ni­stów.

No­wak i je­go ko­le­dzy nie mie­li ta­kich re­mi­ni­scen­cji. Le­cie­li spo­koj­nie do afry­kań­skie­go kra­ju, w któ­rym ak­tu­al­nie nie by­ło żad­ne­go kon­flik­tu zbroj­ne­go i spo­dzie­wa­li się tam za­znać sa­mych przy­jem­no­ści, na myśl o któ­rych z za­do­wo­le­niem za­cie­ra­li rę­ce, po­pi­ja­jąc dys­kret­nie prze­my­co­ne w chle­ba­kach na po­kład sa­mo­lo­tu pi­wo.

Ste­war­de­sy po­da­ły obiad, cho­ciaż by­ło to da­nie bar­dziej po­dob­ne do lun­chu. A do te­go ską­pe­go po­sił­ku tyl­ko kwa­ter­kę wi­na. Nie wzbu­dzi­ło to du­że­go en­tu­zja­zmu u pa­sa­że­rów, ale, nie­ste­ty, le­gio­ni­ści by­li na służ­bie i na wię­cej nie moż­na by­ło so­bie po­zwo­lić. Po po­sił­ku ste­war­de­sy przy­nio­sły do sprze­da­ży „wa­go­ny” bez­cło­wych pa­pie­ro­sów. Mo­men­tal­nie ca­ły za­pas wy­ku­pio­no.

– No, te­raz Afry­ka mi nie strasz­na – stwier­dził Plan­chon, upy­cha­jąc pacz­ki pa­pie­ro­sów w swo­im chle­ba­ku. – Za­czy­na mi od­po­wia­dać la­ta­nie sa­mo­lo­tem.

– I na pew­no jest to bez­piecz­niej­sze niż jaz­da ro­we­rem, nie uwa­żasz? Ni to za­py­tał, ni sko­men­to­wał No­wak.

Wszy­scy wy­buch­nę­li śmie­chem. Ogól­nie zna­na by­ła słyn­na wy­pra­wa ro­we­ro­wa, w któ­rej bra­li udział No­wak, Nar­vin, Plan­chon i Cha­pu­is – zresz­tą po­my­sło­daw­ca ca­łej im­pre­zy.

By­ło tak. W re­gi­men­cie ist­nia­ło kil­ka sek­cji spor­to­wych, utwo­rzo­nych po to, by w go­dzi­nach wol­nych od za­jęć od­cią­gnąć le­gio­ni­stów od „nie­spor­to­wych” roz­ry­wek, ta­kich jak upi­ja­nie się w mie­ście czy w foy­er le­gio­ni­stów.

Ist­nia­ła sek­cja jeź­dziec­ka, że­by pod­trzy­mać tra­dy­cję ka­wa­le­ryj­ską, któ­rą re­gi­ment miał w na­zwie, dla­te­go utrzy­my­wał staj­nię z wierz­chow­ca­mi, mi­mo że już daw­no prze­siadł się na wo­zy pan­cer­ne. Da­lej by­ły: sek­cja spa­do­chro­niar­ska, ju­do, kul­tu­ry­sty­ki, pa­ra­lot­niar­ska, nar­ciar­ska, gdyż Al­py by­ły pod no­sem, bok­su, ka­ra­te i jesz­cze kil­ka in­nych.

Wska­za­ne by­ło, że­by każ­dy le­gio­ni­sta za­pi­sał się do któ­rejś z nich. No­wak za­pi­sał się na nar­ty zjaz­do­we. W zi­mo­we week­en­dy au­to­bu­sem re­gi­men­tu człon­ko­wie sek­cji nar­ciar­skiej wy­jeż­dża­li w Al­py i by­ło su­per.

Ale Cha­pu­is, Nar­vin i Plan­chon wszyst­kie wcze­śniej wy­mie­nio­ne spor­ty zgod­nie okre­śla­li ja­ko za bar­dzo „gwał­tow­ne” dla ich spo­koj­nej na­tu­ry. Uzna­li, że o wie­le bez­piecz­niej jest sie­dzieć w foy­er i po­pi­jać piw­ko.

Któ­rejś nie­dzie­li jed­nak, Cha­pu­is, bę­dąc już nie­źle na „fa­zie”, przy­glą­da­jąc się kar­cie człon­ka sek­cji spor­to­wych, któ­rą każ­dy do­stał, że­by so­bie coś wy­brać, wpadł na ge­nial­ny po­mysł. Wy­kon­cy­po­wał so­bie, że jest sek­cja spor­to­wa, któ­ra mo­że mu po­ma­gać w roz­wi­ja­niu je­go za­in­te­re­so­wań. By­ła to sek­cja ko­lar­ska. Nie omiesz­kał nie­zwłocz­nie po­dzie­lić się swo­im od­kry­ciem z ko­le­ga­mi z po­ko­ju. Je­go ro­zu­mo­wa­nie by­ło za­ska­ku­ją­co lo­gicz­ne.

Po­słu­chaj­cie, co od­kry­łem. Co trze­ba zro­bić, że­by upra­wiać ko­lar­stwo szo­so­we?

Chy­ba cię po­rą­ba­ło! Nor­mal­ne, trze­ba wleźć na ro­wer – nie­chęt­nie od­po­wie­dział Plan­chon.

A po­tem co? A po­tem trze­ba wy­je­chać na szo­sę. A gdzie ma­my szo­sy, uli­ce i dro­gi? Wszyst­ko to ma­my za bra­mą ko­szar – sta­wiał ko­lej­ne py­ta­nia i sam so­bie na nie od­po­wia­dał Cha­pu­is. – A w ja­kim stro­ju jeź­dzi się na ro­we­rze? W dre­sach, a jak jest cie­pło, to w szor­tach i pod­ko­szul­ce – kon­ty­nu­ował.

Da­lej nie ka­pu­ję, o co mu cho­dzi – stwier­dził bez­rad­nie Nar­vin.

A o to, za­ku­ta pa­ło, że po co za­wra­cać so­bie du­pę, gdy chcesz wyjść do mia­sta z czysz­cze­niem, pra­so­wa­niem mun­du­ru wyj­ścio­we­go i uwa­żać, że­by go nie uświ­nić lub nie obrzy­gać, kie­dy moż­na le­gal­nie so­bie wy­je­chać na ro­we­rze z ko­szar w stro­ju spor­to­wym! Wy­star­czy za­pi­sać się do sek­cji ro­we­ro­wej. Wy­jeż­dżasz so­bie za Oran­ge, gdzie nie do­cie­ra na­sze PM, in­sta­lu­jesz się w pierw­szym na­po­tka­nym bi­stro i... hu­laj du­sza pie­kła nie ma! Jak ci się znu­dzi, wsia­dasz na ro­wer i do na­stęp­ne­go ba­ru.

Wie­cie, to wca­le nie ta­kie głu­pie – za­pa­lił się do po­my­słu Plan­chon.

Tyl­ko nie wzię­li­ście po­praw­ki na to, że jaz­da po pi­ja­ku dżi­pem czy czoł­giem to pest­ka, ale ro­we­rem to nie jest wca­le ta­kie ła­twe – scep­tycz­nie stwier­dził No­wak.

Nie bądź upier­dli­wy – po­mysł jest do­bry i nie ma co się za­sta­na­wiać – ode­zwał się Nar­vin.

Mi­mo wąt­pli­wo­ści zgło­szo­nych przez No­wa­ka ideę za­ak­cep­to­wa­no. W po­nie­dzia­łek ca­ła czwór­ka zgło­si­ła się do sze­fa sek­cji ro­we­ro­wej, by za­ła­twić for­mal­no­ści i opła­cić skład­kę człon­kow­ską. Po­zo­sta­ło tyl­ko cze­kać do so­bo­ty, do obia­du, po któ­rym w Le­gii roz­po­czy­nał się week­end. Ca­ła czwór­ka nie mo­gła się tej so­bo­ty do­cze­kać, roz­po­wia­da­jąc wo­ko­ło, jak to bę­dzie faj­nie i ja­kie atrak­cje ich cze­ka­ją. Tu i ów­dzie po­ja­wia­ły się scep­tycz­ne opi­nie ko­le­gów skie­ro­wa­ne pod ad­re­sem tej ro­we­ro­wej czwór­ki musz­kie­te­rów, że wy­jazd eki­py w tym wła­śnie skła­dzie nie wró­ży nic do­bre­go, ale nie psu­ło to hu­mo­ru przy­szłym mi­strzom dwóch kó­łek i kie­row­ni­cy.

Na­de­szła wy­cze­ki­wa­na so­bo­ta, na­sza czwór­ka nie po­szła na obiad; zde­cy­do­wa­no, że zje­dzą w ja­kiejś re­stau­ra­cji za mia­stem. Wsie­dli na ro­we­ry, wy­le­gi­ty­mo­wa­li się w biu­rze prze­pu­stek i w szam­pań­skich hu­mo­rach po­pe­da­ło­wa­li za mia­sto. Zgod­nie z pla­nem od­wie­dza­li na­po­tka­ne po dro­dze ba­ry, a po każ­dej ko­lej­ce co­raz bar­dziej kom­ple­men­to­wa­li Cha­pu­is’ego, za je­go zna­ko­mi­ty po­mysł. Ba­wi­li się świet­nie. Nie­ste­ty, wszyst­ko co do­bre szyb­ko się koń­czy. Pod­czas jaz­dy do ko­lej­ne­go ba­ru – a je­cha­li ca­łą czwór­ką obok sie­bie, pro­wa­dząc we­so­łą kon­wer­sa­cję – do­szło na pro­stej dro­dze do ka­ram­bo­lu. Do dziś jesz­cze każ­dy trzy­mał się swo­jej wer­sji wy­pad­ku i nie mo­gli usta­lić mię­dzy so­bą, kto pierw­szy za­je­chał dro­gę dru­gie­mu tak fa­tal­nie, że wszy­scy czte­rej po­wpa­da­li na sie­bie. Na uspra­wie­dli­wie­nie mie­li tyl­ko to, że by­li już nie­źle wsta­wie­ni. Re­zul­tat – czte­ry ro­we­ry uszko­dzo­ne, a „cy­kli­ści” mie­li ogól­ne po­tłu­cze­nia i ob­tar­cia. Wró­ci­li jak nie­pysz­ni dwo­ma tak­sów­ka­mi, z ro­we­ra­mi w otwar­tych ba­gaż­ni­kach jesz­cze przed ko­la­cją. Jaz­da ro­we­ra­mi zo­sta­ła przez nich wcią­gnię­ta na li­stę spor­tów bru­tal­nych i szko­dli­wych dla zdro­wia.

To by­ła przy­czy­na, że sa­mo­lot, któ­rym te­raz le­cie­li, zo­stał uzna­ny za znacz­nie bez­piecz­niej­szy śro­dek trans­por­tu od ro­we­ru.

Po kil­ku go­dzi­nach lo­tu, o godz. 15.30, wy­lą­do­wa­li na lot­ni­sku w Ban­gi, sto­li­cy Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. Mia­sto po­ło­żo­ne jest nad rze­ką Ouban­gi. Po dru­giej stro­nie rze­ki jest już Za­ir. Środ­ko­wa Afry­ka, kraj o po­wierzch­ni więk­szej niż Fran­cja, ma tyl­ko po­nad dwa i pół mi­lio­na miesz­kań­ców. To daw­na ko­lo­nia fran­cu­ska. Po 1946 ro­ku otrzy­ma­ła sta­tus te­ry­to­rium za­mor­skie­go Fran­cji. W 1958 ro­ku, już pod obec­ną na­zwą, sta­ła się re­pu­bli­ką au­to­no­micz­ną w ra­mach Wspól­no­ty Fran­cu­skiej. Po dwóch la­tach uzy­ska­ła nie­pod­le­głość, pod­pi­su­jąc z Fran­cją układ o ści­słej współ­pra­cy. Ozna­cza­ło to, że naj­wię­cej do po­wie­dze­nia w tym pań­stwie miał am­ba­sa­dor Fran­cji, re­zy­du­ją­cy w Ban­gi.

W 1966 ro­ku pierw­szy pre­zy­dent kra­ju zo­stał oba­lo­ny przez swo­je­go ku­zy­na, Je­ana Be­de­la Bo­kas­sę, by­łe­go ka­pi­ta­na ar­mii fran­cu­skiej. Ten zaś mia­no­wał się do­ży­wot­nim pre­zy­den­tem kra­ju. Je­dy­nym bo­gac­twem jest tu ko­pal­nia dia­men­tów. Bo­kas­sa miał czym prze­ku­py­wać fran­cu­skich de­cy­den­tów, że­by przy­my­ka­li oczy na je­go bła­zeń­stwa, ma­chloj­ki oraz mor­do­wa­nie i okra­da­nie swo­ich oby­wa­te­li, któ­rych je­dy­ną wi­ną by­ło to, że po­sia­da­ją ja­kiś ma­ją­tek. Spo­ro dia­men­tów tra­fi­ło do pry­wat­nych sej­fów naj­wy­żej po­sta­wio­nych po­li­ty­ków fran­cu­skich. Nie mie­li oni nic prze­ciw­ko te­mu, że­by Bo­kas­sa, któ­re­mu cał­ko­wi­cie od­bi­ło, w grud­niu 1976 ro­ku ko­ro­no­wał się na ce­sa­rza te­go jed­ne­go z naj­bar­dziej bied­nych kra­jów Afry­ki. Pod­czas bła­zeń­skiej ce­re­mo­nii ko­ro­na­cji, któ­ra kosz­to­wa­ła ład­nych kil­ka mi­lio­nów fran­ków fran­cu­skich, wy­so­ki urzęd­nik Fran­cji wrę­czył tej kre­atu­rze szpa­dę Na­po­le­ona. Od te­go mo­men­tu nic już nie krę­po­wa­ło de­spo­ty. Z kra­ju prze­ni­ka­ły prze­ra­ża­ją­ce wia­do­mo­ści. Amne­sty In­ter­na­tio­nal alar­mo­wa­ło świa­to­wą opi­nię pu­blicz­ną. Nie­ste­ty, bez skut­ku. Na szczę­ście, w 1979 ro­ku Bo­kas­sa, któ­ry ob­ra­stał co­raz bar­dziej w piór­ka i za­czął się czuć co­raz bar­dziej nie­za­leż­ny od swo­jej pro­tek­tor­ki – Fran­cji, po­ta­jem­nie po­ro­zu­miał się z przy­wód­cą li­bij­skim, Ka­da­fim. Ten zaś za bar­dzo wty­kał swój nos do Cza­du, rów­nież by­łej ko­lo­nii fran­cu­skiej, są­sia­du­ją­cej od pół­no­cy z Afry­ką Środ­ko­wą. To spo­wo­do­wa­ło fran­cu­ską in­ter­wen­cję.

Pod­czas wi­zy­ty Je­go Ce­sar­skiej Mo­ści w Li­bii, u Ka­da­fie­go, pew­nej wrze­śnio­wej no­cy w Ban­gi, sto­li­cy Ce­sar­stwa Środ­ko­wo­afry­kań­skie­go, wy­lą­do­wa­li sta­cjo­nu­ją­cy w Cza­dzie fran­cu­scy spa­do­chro­nia­rze. Po­zba­wio­no wła­dzy bła­zna, o któ­rym mó­wio­no, że jadł mię­so ma­łych dzie­ci. Naj­wy­raź­niej ten skre­ty­nia­ły ban­dy­ta po­my­lił spi­żar­nię z pod­da­ny­mi.

Le­gio­ni­ści bra­li udział w po­skra­mia­niu krwa­wych za­mie­szek zwią­za­nych z prze­ję­ciem wła­dzy przez wy­zna­czo­ne­go na­stęp­cę Bo­kas­sy, któ­ry przy­wró­cił ustrój re­pu­bli­kań­ski. Je­dy­nym po­zy­tyw­nym ak­cen­tem ce­sar­skie­go pa­no­wa­nia by­ło to, że wsa­dził do wię­zie­nia re­pre­zen­ta­cję pił­kar­ską za prze­gra­ny mecz z są­sied­nim kra­jem. Te­go dnia środ­ko­wo­afry­kań­scy pił­ka­rze gra­li na­praw­dę bez­na­dziej­nie i na­le­ża­ło im się to. Oba­lo­ny ce­sarz schro­nił się na Wy­brze­żu Ko­ści Sło­nio­wej, tak­że by­łej ko­lo­nii fran­cu­skiej, u swe­go ko­le­gi, pre­zy­den­ta te­go kra­ju, od lat pu­pil­ka Fran­cji. Póź­niej prze­niósł się do swo­je­go pa­ła­cu, oczy­wi­ście na po­łu­dnie Fran­cji, bo gdzież by in­dziej.

Aby za­cho­wać wpły­wy na eli­ty rzą­dzą­ce w swo­ich by­łych ko­lo­niach, Fran­cja wy­pra­co­wa­ła sku­tecz­ną me­to­dę zgod­nie z re­gu­łą – „je­ste­śmy za, a na­wet prze­ciw”. Po­le­ga­ła ona na tym, że rząd fran­cu­ski ofi­cjal­nie po­pie­rał i wspie­rał fi­nan­so­wo ak­tu­al­nie rzą­dzą­ce­go. Je­śli jed­nak po­ja­wiał się na ho­ry­zon­cie ja­kiś po­waż­ny pre­ten­dent do prze­ję­cia wła­dzy, a je­go dzia­ła­nia mia­ły szan­sę po­wo­dze­nia, miał on nie­ofi­cjal­ne, se­kret­ne po­par­cie fran­cu­skich służb spe­cjal­nych. Ta me­to­da gwa­ran­to­wa­ła to, że Fran­cja za­wsze mia­ła w gar­ści ak­tu­al­nie rzą­dzą­ce­go.

Sa­mo­lot za­trzy­mał się z da­la od bu­dyn­ku dwor­ca lot­ni­cze­go. Wy­cho­dzą­ce­go z kli­ma­ty­zo­wa­ne­go sa­mo­lo­tu No­wa­ka za­sko­czy­ła wy­so­ka tem­pe­ra­tu­ra i par­ne po­wie­trze. Wy­la­tu­jąc z Fran­cji mie­li przy­jem­ną, ma­jo­wą po­go­dę, a tu rap­tem ta­ka du­cho­ta. Spo­dzie­wał się w Afry­ce wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­ry, ale nie aż ta­kiej.

Le­gio­ni­ści prze­bra­li się w mun­du­ry po­lo­we. Za­stęp­cy do­wód­ców plu­to­nów ode­bra­li wszyst­kim nie­po­trzeb­ne już le­gal­ne (choć lip­ne) pasz­por­ty.

Ba­ga­że szwa­dro­nu wy­ła­do­wa­ła z ła­dow­ni sa­mo­lo­tu eki­pa sta­cjo­nu­ją­cej tu ar­mii fran­cu­skiej, dys­po­nu­ją­ca od­po­wied­nim do te­go sprzę­tem.

Zgod­nie z pla­nem 2. plu­ton pan­cer­ny z do­wód­cą po­rucz­ni­kiem Clément-Bol­lée19) za­brał swo­je rze­czy i od­je­chał pod­sta­wio­ny­mi cię­ża­rów­ka­mi na pla­ców­kę w Ban­gi. Ba­ga­że 1. i 3. plu­to­nu pan­cer­ne­go, 4. plu­to­nu com­man­do i plu­to­nu do­wo­dze­nia prze­ła­do­wa­no do cze­ka­ją­ce­go nie­opo­dal sa­mo­lo­tu trans­por­to­we­go fran­cu­skich sił po­wietrz­nych C-160 Trans­all. Przed No­wa­kiem i je­go ko­le­ga­mi był jesz­cze lot, tym ra­zem już w ma­ło kom­for­to­wych wa­run­kach, w upcha­nym do gra­nic moż­li­wo­ści sa­mo­lo­cie.

19) Ge­ne­rał Ber­trand Clément-Bol­lée ak­tu­al­nie do­wód­ca fran­cu­skich wojsk lą­do­wych

Ce­lem po­dró­ży by­ła od­da­lo­na o 450 ki­lo­me­trów, trze­cia co do wiel­ko­ści po sto­li­cy pań­stwa, miej­sco­wość Bo­uar po­ło­żo­na w pół­noc­no-za­chod­niej czę­ści kra­ju, gdzie znaj­do­wa­ła się ba­za wojsk fran­cu­skich Camp Lec­lerc (obóz imie­nia ge­ne­ra­ła Lec­ler­ca).

Rzut okiem na ma­pę Afry­ki wy­ja­śnia, że by­ła to ide­al­na ba­za wy­pa­do­wa do kra­jów daw­nej Fran­cu­skiej Afry­ki Rów­ni­ko­wej, a jed­no­cze­śnie mia­ło się stąd ba­cze­nie na go­spo­da­rza, pre­zy­den­ta Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej, a jesz­cze bar­dziej na je­go nie­sub­or­dy­no­wa­ne, mar­nie opła­ca­ne woj­sko. W tym cza­sie, w ma­ju 1983 ro­ku, pre­zy­den­tem był ge­ne­rał An­dre Ko­ling­ba.

Wy­lą­do­wa­li po za­pad­nię­ciu zmierz­chu. Za ca­łe lot­ni­sko słu­żył pas wy­rów­na­nej zie­mi. Za­ła­do­wa­li się na pod­sta­wio­ne cię­ża­rów­ki i po kil­ku ki­lo­me­trach jaz­dy do­tar­li do miej­sca prze­zna­cze­nia. Tu, we fran­cu­skiej ba­zie woj­sko­wej, No­wak wraz z ca­łym to­wa­rzy­stwem miał spę­dzić na­stęp­ne czte­ry mie­sią­ce.

Obóz Lec­ler­ca to nie by­ły ty­po­we ko­sza­ry. By­ła tam wpraw­dzie głów­na bra­ma ze szla­ba­nem, przy któ­rej peł­nio­no war­tę, ale mia­ło to zna­cze­nie bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­ne, niż prak­tycz­ne. Z po­zo­sta­łych stron obóz nie był ogro­dzo­ny, a te­ren był spo­ry.

W cen­tral­nym miej­scu znaj­do­wał się du­ży plac, na któ­rym po­wie­wa­ły fla­gi fran­cu­ska i środ­ko­wo­afry­kań­ska. Na obrze­żach pla­cu, któ­ry prze­ci­na­ła ale­ja, wzdłuż któ­rej ro­sły wie­ko­we man­gow­ce, znaj­do­wał się bu­dy­nek do­wódz­twa, obok izba cho­rych. Sto­jąc na środ­ku pla­cu, twa­rzą w kie­run­ku szta­bu, po le­wej stro­nie mia­ło się ogro­dzo­ną po­se­sję prze­zna­czo­ną dla 2. szwa­dro­nu. Są­sia­do­wa­ła z nią kwa­te­ra kom­pa­nii spa­do­chro­nia­rzy „re­gu­lar­nych”20).

20) Tak le­gio­ni­ści na­zy­wa­ją żoł­nie­rzy z puł­ków ar­mii fran­cu­skiej nie na­le­żą­cych do Le­gii.

Po pra­wej stro­nie pla­cu znaj­do­wa­ły się rów­nież ogro­dzo­ne po­se­sje, w któ­rych sta­cjo­no­wa­ły trzy pod­od­dzia­ły róż­nych for­ma­cji ar­mii fran­cu­skiej. Plac po prze­ciw­nej stro­nie do­wódz­twa za­my­kał ba­rak, od­po­wied­nik na­szej re­mi­zy, w któ­rym od­by­wa­ły się dys­ko­te­ki.

Za tym ba­ra­kiem, wzdłuż dro­gi pro­wa­dzą­cej do sto­łów­ki żoł­nier­skiej, roz­sta­wio­ne by­ły bu­dy, w któ­rych miej­sco­wi han­dla­rze i rze­mieśl­ni­cy sprze­da­wa­li afry­kań­skie su­we­ni­ry, mię­dzy in­ny­mi z drew­na, z ko­ści sło­nio­wej i ze zło­ta. Szcze­gól­nie te ostat­nie ozdo­by cie­szy­ły się wśród le­gio­ni­stów wzię­ciem. Po­wo­dem by­ła znacz­nie niż­sza ce­na niż we Fran­cji, ory­gi­nal­ne wzor­nic­two i ręcz­na ro­bo­ta. Moż­na tu by­ło ku­pić, prze­my­co­ne przez ro­bot­ni­ków wprost z ko­pal­ni, sa­mo­rod­ki zło­ta, za­wie­szo­ne na ręcz­nie ple­cio­nych łań­cusz­kach. Wy­ro­by wy­ko­na­ne by­ły z dwu­dzie­sto­ka­ra­to­we­go zło­ta, o czym No­wak prze­ko­nał się po po­wro­cie z Afry­ki u ju­bi­le­ra w Pa­ry­żu. Wy­ro­by te róż­ni­ły się od eu­ro­pej­skiej bi­żu­te­rii tym, że tu­tej­si złot­ni­cy nie do­da­wa­li do zło­ta me­ta­li na­da­ją­cych po­łysk. Moż­na tu by­ło też ku­pić od miej­sco­wych cwa­niacz­ków drob­ne dia­men­ty, nie mia­ły one jed­nak więk­szej war­to­ści ze wzglę­du na nie­wiel­ki roz­miar i brak szli­fu. Tra­fia­ły się też kły sło­ni, upo­lo­wa­nych przez kłu­sow­ni­ków. Za bu­da­mi z pa­miąt­ka­mi, przed sto­łów­ką, sta­ły par­te­ro­we sze­re­gow­ce, w któ­rych miesz­ka­ła ka­dra sta­cjo­nu­ją­cych tu kom­pa­nii.

Po przy­jeź­dzie plu­to­ny za­in­sta­lo­wa­ły się w ba­ra­kach, kie­ro­wa­ne do nich przez le­gio­ni­stów, któ­rzy przy­le­cie­li ty­dzień wcze­śniej, że­by prze­jąć sprzęt od wy­jeż­dża­ją­ce­go szwa­dro­nu „re­gu­lar­nych”. Z 3. plu­to­nu pierw­si by­li na miej­scu star­szy ka­pral Du­sart, Fran­cuz, któ­ry wkrót­ce miał awan­so­wać na sier­żan­ta, star­szy ka­pral Mc Do­nald, Ka­na­dyj­czyk, któ­ry uwa­żał się za Szko­ta, ory­gi­nał (je­mu już ża­den awans nie gro­ził) i ka­pral Su­to, Fran­cuz po­cho­dze­nia wę­gier­skie­go.

Po prze­ję­ciu sprzę­tu dla plu­to­nu Mc Do­nald, za co mu chwa­ła, pod mu­rzyń­ską strze­chą, przy czę­ści ba­ra­ku prze­wi­dzia­ne­go dla le­gio­ni­stów swo­je­go plu­to­nu, za­aran­żo­wał pro­wi­zo­rycz­ny ba­rek, któ­ry po­tem w trak­cie po­by­tu na­brał wła­ści­we­go wy­glą­du. Al­ko­ho­le i pi­wo ku­pił w bez­cło­wym skle­pie, znaj­du­ją­cym się na te­re­nie obo­zu. Zysk z tej dzia­łal­no­ści han­dlo­wej miał za­si­lać ka­sę plu­to­nu.

Dzię­ki je­go za­rad­no­ści po ko­la­cji No­wak i je­go ko­le­dzy z plu­to­nu, przy piw­ku czy też przy szkla­necz­ce whi­sky, mo­gli od­po­cząć po dłu­giej po­dró­ży i za­cząć za­wie­rać zna­jo­mo­ści z licz­nie przy­by­ły­mi na te­ren po­se­sji 2. szwa­dro­nu miej­sco­wy­mi pięk­no­ścia­mi. Tak­so­wa­ły one wzro­kiem przy­szłych klien­tów, a le­gio­ni­ści oce­nia­li uro­dę „pa­nie­nek” i in­te­re­so­wa­li się ce­na­mi za „usłu­gi”.

Jak się oka­za­ło, ku mi­łe­mu za­sko­cze­niu le­gio­ni­stów, Camp Lec­lerc po ko­la­cji (od 18.00 do 22.00) za­mie­niał się w je­den wiel­ki bur­del. Pa­nien­ki wcho­dzi­ły jak chcia­ły na te­ren zaj­mo­wa­ny przez po­szcze­gól­ne kom­pa­nie i świad­czy­ły swo­je „usłu­gi” gdzie po­pa­dło.

No­wa­ko­wi przy­pa­dła do gu­stu dziew­czy­na o imie­niu Ma­rie-Cla­ire. Mia­ła cie­ka­wą uro­dę, a tak­że wy­róż­nia­ła się od po­zo­sta­łych elo­kwen­cją i po­czu­ciem hu­mo­ru. Za­pro­po­no­wał jej sta­łe mie­sięcz­ne wy­na­gro­dze­nie pod wa­run­kiem, że bę­dzie ją miał co wie­czór do wy­łącz­nej dys­po­zy­cji. Ma­rie-Cla­ire wi­docz­nie ni­sko oce­ni­ła moż­li­wo­ści fi­nan­so­we star­sze­go sze­re­go­we­go No­wa­ka – i grzecz­nie, ale sta­now­czo od­mó­wi­ła. Z pew­no­ścią uzna­ła, że lep­szym in­te­re­sem bę­dzie zo­stać utrzy­man­ką ko­goś z wyż­szym stop­niem i co się z tym wią­że, wyż­szym żoł­dem mie­sięcz­nym, a być mo­że, ma­jąc wy­so­kie mnie­ma­nie o swo­jej uro­dzie, uwa­ża­ła, że wię­cej za­ro­bi ja­ko „wol­ny strze­lec”.

Nie prze­szko­dzi­ło im to zo­stać póź­niej do­bry­mi kum­pla­mi. By­ła jed­ną z nie­licz­nych dziew­czyn, z któ­rą No­wak nie miał „bliż­sze­go kon­tak­tu”. Po­lu­bi­li się i czę­sto ze so­bą roz­ma­wia­li przy pi­wie. No­wa­ko­wi, któ­ry za­czął trak­to­wać ją ina­czej niż jej ko­le­żan­ki, głu­pio by­ło ja­koś jej po­wie­dzieć – masz tu for­sę i idzie­my się po­ciup­ciać.

Na­stęp­ne­go dnia, na po­ran­nej zbiór­ce plu­to­nu, star­szy sier­żant Y-Khlo­ot roz­dał wszyst­kim po ta­blet­ce Ni­va­qu­iny. Sta­ło się to co­dzien­nym ry­tu­ałem. Mia­ły te ma­łe ta­blet­ki chro­nić przed pa­nu­ją­cą na tych te­re­nach ma­la­rią. No­wak sto­so­wał się do te­go na­ka­zu. Prze­stał je brać, gdy zna­leź­li się w Cza­dzie, na pu­sty­ni. Uznał bo­wiem, że w tych wa­run­kach żad­na ma­la­ria już mu już nie gro­zi. „Sta­rzy”, dla któ­rych to był ko­lej­ny po­byt w Afry­ce, od ra­zu wy­rzu­ca­li je w piach.

Plu­ton po­ma­sze­ro­wał na zbiór­kę szwa­dro­nu. Tu szef szwa­dro­nu, Bu­bla, ogło­sił nie­we­so­łą no­wi­nę.

Od dzi­siaj war­tow­nik sto­ją­cy przy bra­mie szwa­dro­nu ma za­kaz wpusz­cza­nia miej­sco­wych pa­nie­nek na te­ren po­se­sji. – Nie chcę, że­by mi się krę­ci­ły po ba­ra­kach. Ta­ki baj­zel do­bry jest u szla­bo­rów21). Le­gia tym się od nich róż­ni, że u nas jest po­rzą­dek.

21)Kla­po­uchy – tak po­gar­dli­wie z nie­miec­kie­go, od sło­wa schlapp – okla­pły, ob­wi­sły, le­gio­ni­ści prze­zy­wa­ją „re­gu­lar­nych”. Wzię­ło się to stąd, że w zi­mę żoł­nie­rze fran­cu­skiej ar­mii re­gu­lar­nej róż­ni­li się na­kry­ciem gło­wy. Le­gio­ni­ści no­si­li be­re­ty bez wzglę­du na mróz, a Fran­cu­zi czap­ki tzw. uszan­ki na wzór ru­skich. Po­nie­waż czap­ki te ma­ją wi­szą­ce z bo­ków jak­by uszy to na­zwa­no ich szla­bo­ra­mi

– Mam w du­pie ta­ki po­rzą­dek – mruk­nął sto­ją­cy za No­wa­kiem Nar­vin.

– W za­mian zde­cy­do­wa­łem – kon­ty­nu­ował Bu­bla – aby zbu­do­wać z miej­sco­wych ma­te­ria­łów, za bu­dyn­kiem do­wódz­twa szwa­dro­nu, ogro­dzo­ny, po­rząd­ny bur­del z ba­rem. Po­sta­ram się, że­by po­wstał jak naj­szyb­ciej. Przez ten czas po­trze­bu­ją­cy mu­szą cho­dzić na pa­nien­ki na po­se­sje kom­pa­nii „re­gu­lar­nych”.

Da­ło się sły­szeć wes­tchnie­nia ulgi.

Po zbiór­ce plu­ton za­brał się do prze­glą­du sprzę­tu, któ­re­go mie­li uży­wać pod­czas po­by­tu. By­ły to sta­re tan­kiet­ki Pan­hard AML; rok te­mu ta­kie sa­me zo­sta­ły wy­co­fa­ne ze służ­by w 1.Re­gi­men­cie Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej. Zo­sta­ły za­stą­pio­ne no­wo­cze­sny­mi czoł­ga­mi AMX-10 RC.

No­wak od ma­ja 1982 ro­ku, od mo­men­tu, kie­dy trzy pierw­sze czoł­gi przy­by­ły do re­gi­men­tu i tra­fi­ły do 2. szwa­dro­nu, był strzel­cem w jed­nym z nich. Sta­ło się tak dzię­ki te­mu, że od­był staż dla za­łóg no­wych czoł­gów w pierw­szej gru­pie skie­ro­wa­nej do cen­trum wy­szko­le­nia wojsk pan­cer­nych w Car­pia­gne. Wy­sła­no go tam, mi­mo że na po­cząt­ku swo­jej służ­by kiep­sko mó­wił po fran­cu­sku. Do­wódz­two Le­gii kie­ru­je się za­sa­dą, że naj­waż­niej­sza nie jest zna­jo­mość ję­zy­ka, któ­re­go z cza­sem każ­dy się na­uczy, ale in­te­li­gen­cja. Ilo­raz in­te­li­gen­cji jest spraw­dza­ny u każ­de­go kan­dy­da­ta na le­gio­ni­stę, co rzu­tu­je póź­niej na ca­łą je­go ka­rie­rę w Le­gii.

W Afry­ce No­wa­ka cze­ka­ły obo­wiąz­ki strzel­ca w znacz­nie mniej­szym, trzy­oso­bo­wym AML-90, uzbro­jo­nym w dzia­ło dzie­więć­dzie­się­cio­mi­li­me­tro­we i ka­ra­bin ma­szy­no­wy AA-52. Do­wód­cą je­go wo­zu zo­stał star­szy ka­pral Wan­tiez, ten sam, któ­ry wy­wo­ził dziw­kę w ba­gaż­ni­ku swo­je­go sa­mo­cho­du. Kie­row­cą zaś zo­stał abs­ty­nent, ka­pral Aco.

Na plu­ton przy­pa­da­ło trzy AML-90, je­den AML-60 do­wód­cy plu­to­nu – miał on za­miast dzia­ła sześć­dzie­się­cio­mi­li­me­tro­wy moź­dzierz, trzy dżi­py wil­ly­sy i cię­ża­rów­ka. Był to sta­ry, ale na afry­kań­skie wa­run­ki zu­peł­nie wy­star­cza­ją­cy sprzęt.

O godz.11.30 Mc Do­nald ogło­sił otwar­cie swo­je­go ba­ru i za­pro­sił na ape­ri­tif. Ce­ny za al­ko­hol by­ły usta­lo­ne w tu­tej­szych fran­kach CFA. Nikt jesz­cze nie zdą­żył wy­mie­nić fran­ków fran­cu­skich na miej­sco­wą wa­lu­tę, więc Mc Do­nald sta­wiał kre­ski przy na­zwi­skach we wcze­śniej przy­go­to­wa­nym ze­szy­cie. Póź­niej, w trak­cie po­by­tu, je­śli ktoś nie miał pie­nię­dzy, też mógł pić na „kre­chę” do naj­bliż­szej wy­pła­ty. Moż­na to by­ło rów­nież ro­bić w ba­rze bur­de­lu, któ­ry miał wkrót­ce po­wstać.

O godz. 12.00 pod­ofi­cer dy­żur­ny od­gwiz­dał zbiór­kę szwa­dro­nu na obiad. Po­wol­nym kro­kiem Le­gii, z pie­śnią szwa­dro­nu na ustach, le­gio­ni­ści po­ma­sze­ro­wa­li do sto­łów­ki. Wy­wo­ła­li wśród sta­cjo­nu­ją­cych tu kom­pa­nii „re­gu­lar­nych” pew­ne­go ro­dza­ju sen­sa­cję. W Le­gii za­wsze na po­sił­ki cho­dzi się kro­kiem mar­szo­wym lub bie­gnie zwar­tą ko­lum­ną.

Dla No­wa­ka by­ło to nor­mal­ne, pa­mię­tał to z pol­skie­go woj­ska, w któ­rym słu­żył dwa la­ta. By­ła to cał­kiem nie­zła za­pra­wa przed służ­bą w Le­gii. Wśród Po­la­ków, któ­rzy nie wy­trzy­my­wa­li w Le­gii i de­zer­te­ro­wa­li, nie by­ło ani jed­ne­go, któ­ry słu­żył wcze­śniej w Woj­sku Pol­skim. Za­sa­da jest pro­sta; je­śli nie słu­ży­ło się wcze­śniej w pol­skiej ar­mii, al­bo ko­muś by­ło tam za cięż­ko, nie po­wi­nien się pchać do Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej, bo nie wy­trzy­ma.

W re­gu­lar­nej ar­mii fran­cu­skiej ma­sze­ro­wa­nie do sto­łów­ki zwar­tą ko­lum­ną i ze śpie­wem to już prze­ży­tek. Na po­sił­ki każ­dy sam lazł jak chciał. Przy­kład jed­nak jest za­raź­li­wy. Po trzech dniach pierw­szy „pękł” za­wsty­dzo­ny ka­pi­tan są­sia­du­ją­cej z le­gio­ni­sta­mi kom­pa­nii 3. RPI­Ma – 3. Re­gi­men­tu Spa­do­chro­niar­skie­go Pie­cho­ty Mor­skiej. Ku ogól­ne­mu nie­za­do­wo­le­niu roz­ka­zał swo­jej kom­pa­nii ma­sze­ro­wać na po­sił­ki ze śpie­wem. Nie­za­do­wo­le­nie ustą­pi­ło, gdy, ku swo­je­mu za­sko­cze­niu, ma­sze­ru­jąc na po­sił­ki by­li sa­lu­to­wa­ni przez po­wra­ca­ją­cych ze sto­łów­ki, tym ra­zem już „lu­zem” le­gio­ni­stów. W Le­gii zwy­cza­jo­wo sa­lu­tu­je się sto­jąc na bacz­ność ma­sze­ru­ją­cą ko­lum­nę. Spa­do­chro­nia­rze ma­ło nie po­pę­ka­li z du­my, że oto le­gio­ni­ści, wo­bec któ­rych mie­li kom­plek­sy, od­da­ją im ho­no­ry. Wia­do­mość szyb­ko ro­ze­szła się po obo­zie i pod ko­niec ty­go­dnia wszyst­kie sta­cjo­nu­ją­ce tu kom­pa­nie ma­sze­ro­wa­ły ze śpie­wem na ustach na po­sił­ki. Na­wet na­uczy­li się, bio­rąc przy­kład z le­gio­ni­stów, sa­lu­to­wać ma­sze­ru­ją­cą ko­lum­nę.

Po obie­dzie na­stą­pił głów­ny punkt afry­kań­skie­go roz­kła­du dnia. Sje­sta – po­obied­nia prze­rwa w za­ję­ciach, czas na drzem­kę, że­by prze­trzy­mać naj­więk­szy upał. Koń­czy­ła się ona o godz. 15.30. O godz. 16.00 jest zbiór­ka i za­ję­cia do godz. 18.00, do ko­la­cji.

Przed ko­la­cją Y-Khlo­ot zro­bił zbiór­kę. Miał przy so­bie po­kaź­ny plik miej­sco­wych fran­ków CFA22). Kto miał fran­cu­skie fran­ki mógł je wy­mie­nić; kto był spłu­ka­ny – brał po­życz­kę z ka­sy plu­to­nu do na­stęp­ne­go żoł­du. Ma­jąc tu­tej­sze pie­nią­dze, moż­na by­ło po ko­la­cji za­cząć się od­da­wać miej­sco­wym ucie­chom.

Po wie­czor­nym po­sił­ku No­wak wziął prysz­nic, prze­brał się w adi­da­sy oraz strój spor­to­wy i ru­szył na roz­po­zna­nie ba­rów na po­se­sjach „re­gu­lar­nych”, za­czy­na­jąc od naj­dal­sze­go przy­byt­ku. „Zwie­dza­nie” za­bra­ło mu spo­ro cza­su, bo co chwi­la wpa­dał na gru­pę ko­le­gów. Zmie­rza­jąc już do ostat­nie­go, znaj­du­ją­ce­go się u są­sia­dów je­go szwa­dro­nu, zo­stał za­cze­pio­ny na głów­nym pla­cu obo­zu przez miej­sco­wą pa­nien­kę. To mu przy­po­mnia­ło ja­ki był, oprócz na­pi­cia się, cel je­go prze­chadz­ki. Za­pro­po­no­wa­na mu ce­na 2000 fran­ków CFA (w prze­li­cze­niu na fran­ki fran­cu­skie wy­cho­dzi­ło 40) wy­da­ła mu się bar­dzo przy­stęp­na. W tym okre­sie jed­no­ra­zo­wa przy­jem­ność z dziw­ką na uli­cy Sa­int-De­nis w Pa­ry­żu kosz­to­wa­ła 200 fran­ków fran­cu­skich. Zbli­ża­ła się po­ra desz­czo­wa, noc za­pa­da­ła bar­dzo szyb­ko, dla­te­go No­wak pod­pro­wa­dził dziew­czy­nę pod naj­bliż­szą lam­pę, że­by le­piej oce­nić jej wa­lo­ry. Lu­stra­cja wy­pa­dła ko­rzyst­nie. Uda­li się w ciem­ny kąt, gdzie na la­dzie nie­czyn­ne­go o tej po­rze stra­ga­nu, na któ­rym w dzień han­dlo­wa­no owo­ca­mi, zo­stał na­wią­za­ny bez więk­szych emo­cji z obu stron kon­takt pol­sko-afry­kań­ski.

Pła­cąc 2000 miej­sco­wych fran­ków, No­wak i tak prze­pła­cił. Szyb­ko zo­rien­to­wał się w trak­cie po­by­tu, że by­ła to ce­na wyj­ścio­wa do ne­go­cja­cji, i na­uczył się tar­go­wać. Za ce­nę, któ­rą za­pła­cił za pierw­szym ra­zem, po­wi­nien żą­dać od miej­sco­wej pięk­no­ści gu­lu-gu­lu ban­ga­la. By­ło to pierw­sze zda­nie, ja­kie­go się na­uczył w miej­sco­wym ję­zy­ku.

Ban­ga­la ozna­cza mę­ski na­rząd nie­zbęd­ny do sek­su, a gu­lu-gu­lu, czyn­ność ja­ką wy­ko­nu­je usta­mi part­ner­ka pod­czas sek­su oral­ne­go.

Na­stęp­ne dni 3. plu­ton spę­dził na przy­sto­so­wa­niu i po­rząd­ko­wa­niu oto­cze­nia ba­ra­ku, ba­ru plu­to­nu oraz par­kin­gu. Do­wód­ca plu­to­nu „po­rą­ba­ny” Bryc­ke­art, ka­zał wy­ma­lo­wać mię­dzy in­ny­mi na ścia­nie ba­ra­ku na­pis: ar­be­it macht frei.

Po przy­jeź­dzie do Afry­ki przez pierw­szy ty­dzień, do­pó­ki się nie za­akli­ma­ty­zu­je, Bia­ły bar­dzo się po­ci. To nie­przy­jem­ne uczu­cie to­wa­rzy­szy mu przez ca­ły dzień. Prze­po­co­ny, mo­kry koł­nierz ocie­ra szy­ję, spodnie ocie­ra­ją pa­chwi­ny. Pod­czas po­sił­ków pot po no­sie ka­pie do ta­le­rza. Czło­wiek naj­chęt­niej przez ca­ły dzień nie wy­cho­dził­by spod prysz­ni­ca. Wszy­scy mie­li sracz­kę. Nie­wąt­pli­wie mia­ła na to wpływ zmia­na kli­ma­tu, je­dze­nia i cza­sa­mi aż za bar­dzo schło­dzo­ne pi­wo. No­wak po­dej­rze­wał, że głów­ną przy­czy­ną sen­sa­cji żo­łąd­ko­wych, któ­re też go nie omi­nę­ły, by­ły miej­sco­we owo­ce: ana­na­sy, po­da­wa­ne na de­ser do po­sił­ków oraz doj­rza­łe, bar­dzo słod­kie owo­ce man­go, spa­da­ją­ce z wiel­kich, ro­sną­cych wo­kół drzew. Trud­no by­ło się oprzeć po­ku­sie, by ich nie skosz­to­wać.

Wcho­dząc któ­re­goś dnia do ki­bel­ka No­wak za­stał tam kil­ku le­gio­ni­stów de­ba­tu­ją­cych przed otwar­tą ka­bi­ną. Ka­bi­na jak ka­bi­na, dziu­ra w be­to­no­wej pod­ło­dze, spłucz­ka – i ty­le. Za­in­te­re­so­wa­nie zgro­ma­dzo­nych wzbu­dzi­ła wy­so­kość, do któ­rej zo­sta­ła ob­faj­da­na tyl­na ścia­na. Za­sta­na­wia­li się, jak ktoś to zro­bił? Trze­ba nad­mie­nić, że gór­na gra­ni­ca „de­ko­ra­cji” się­ga­ła wy­so­ko­ści pier­si do­ro­słe­go chło­pa. Dys­ku­tan­ci do­szli wresz­cie do kon­klu­zji, że spraw­ca mu­siał mieć tak wiel­kie par­cie, iż wpa­da­jąc tu po ścią­gnię­ciu por­tek nie zdą­żył kuc­nąć i stąd ta­ki a nie in­ny efekt „roz­py­le­nia” gów­na po ścia­nie. W każ­dym ra­zie boye plu­to­nów przez pierw­sze dni, do­pó­ki nic usta­ła „epi­de­mia” sracz­ki, mie­li co sprzą­tać.

Ka­pra­le, star­si sze­re­go­wi i sze­re­go­wi 3. plu­to­nu (ra­zem 16 chło­pa), zaj­mo­wa­li dwie sa­le w ba­ra­ku. Po osiem łó­żek i sza­fek na ubra­nia w każ­dej. Każ­da sa­la mia­ła swo­je­go boya. By­li ni­mi miej­sco­wi, za­trud­nie­ni przez szwa­dron. Za­ra­bia­li mie­sięcz­nie 13 000 fran­ków CFA i przy ogól­nie pa­nu­ją­cych w tym kra­ju nę­dzy i gło­dzie by­li szczę­śli­wi, że ma­ją pra­cę. Kur­czak na przy­kład kosz­to­wał 1000 CFA. Mło­dziut­ka, ład­na, zdro­wa, czy­li naj­droż­sza żo­na – 35 000 CFA. Ty­le trze­ba by­ło za­pła­cić jej ro­dzi­com. Cho­rą­ży tu­tej­szej ar­mii za­ra­biał 30 000 CFA, a No­wak, ja­ko star­szy sze­re­go­wy Le­gii, za­ra­biał tu 167 000 fran­ków CFA!

Do obo­wiąz­ków boy­ów na­le­ża­ło sprzą­ta­nie sal sy­pial­nych, utrzy­ma­nie po­rząd­ku przed ba­ra­ka­mi, w ubi­ka­cji i w umy­wal­ni z prysz­ni­ca­mi. Naj­waż­niej­szym jed­nak ich za­da­niem by­ło pra­nie odzie­ży le­gio­ni­stów.

Od­by­wa­ło się to na­stę­pu­ją­co. Po ko­la­cji każ­dy le­gio­ni­sta zo­sta­wiał prze­po­co­ne po ca­łym dniu woj­sko­we ciu­chy na ta­bo­re­cie przed swo­im łóż­kiem. Na­stęp­ne­go dnia ra­no boye je pra­li. W pa­nu­ją­cym tu upa­le mun­du­ry bar­dzo szyb­ko schły. Pod­czas sje­sty le­gio­ni­stów boye je pra­so­wa­li. Każ­dy po sje­ście miał wy­pra­ne, wy­pra­so­wa­ne, zło­żo­ne w kost­kę na swo­im ta­bo­re­cie rze­czy, któ­re zo­sta­wił do pra­nia po­przed­nie­go dnia.

Prze­ło­żo­nym boy­ów szef szwa­dro­nu Bu­bla mia­no­wał dla zgry­wy Pig­me­ja. Ma­ły ten lu­dek za­miesz­ku­je rów­ni­ko­we la­sy, w po­łu­dnio­wo-za­chod­nim ką­cie Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. Trze­ba do­dać, że bar­dzo się nie lu­bią z „nor­mal­ny­mi” Mu­rzy­na­mi, któ­ry­mi by­li boye.

Ja­ko ich szef Pig­mej do­stał od Bu­bli, też dla śmie­chu, zie­lo­ny be­ret le­gio­ni­sty, w któ­rym pa­ra­do­wał przez ca­ły dzień, dum­ny jak paw. Wła­dza tak mu ude­rzy­ła do gło­wy, że co ra­no, za­raz po zbiór­ce szwa­dro­nu, urzą­dzał swym pod­wład­nym zbiór­kę. Ku ucie­sze le­gio­ni­stów, za­nim roz­pu­ścił boy­ów do pra­cy, musz­tro­wał ich, sta­wiał na bacz­ność, ka­zał wy­ko­ny­wać zwro­ty itp. Sto­jąc na scho­dach do­wódz­twa szwa­dro­nu, że­by zni­we­lo­wać róż­ni­cę wzro­stu, ochrza­niał ich, ile wle­zie. Sło­wem był to dru­gi Bu­bla, ty­le że w mi­nia­tu­rze.

Po ty­go­dniu prze­zna­czo­nym na akli­ma­ty­za­cję, prze­gląd sprzę­tu oraz „upięk­sza­nie” po­se­sji w sty­lu Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej, 3. plu­ton wy­ru­szył w te­ren. Trze­ba by­ło spraw­dzić w tra­sie sil­ni­ki po­jaz­dów, prze­strze­lać lu­fy w AML-ach. Kie­row­cy mu­sie­li po­tre­no­wać jaz­dę na tu­tej­szych dro­gach: piasz­czy­stych, roz­my­tych ule­wa­mi pod­czas po­ry desz­czo­wej i na­uczyć się po­ko­ny­wać roz­wa­lo­ne most­ki. Za­ło­gi AML-ów po­win­ny przy­wyk­nąć do prze­by­wa­nia w swo­ich roz­pa­lo­nych od słoń­ca „pu­deł­kach sar­dy­nek”, na któ­rych pan­ce­rzu – przy pew­nej do­zie cier­pli­wo­ści – moż­na by­ło usma­żyć jaj­ka.

Naj­bar­dziej po­ru­szy­ła No­wa­ka pa­nu­ją­ca wo­kół bie­da. Roz­ma­wia­jąc w obo­zie z boy­em, któ­ry prał mu ubra­nie, nie mógł uwie­rzyć, że miej­sco­wi je­dzą po­si­łek raz na dwa dni. Te­raz prze­ko­nał się o tym na wła­sne oczy. Pod­sta­wą tu­tej­sze­go po­sił­ku był upie­czo­ny w li­ściach ba­na­na ma­niok. Naj­bar­dziej przy­kre wra­że­nie zro­bił na No­wa­ku wi­dok ma­łych dzie­ci z wy­dę­ty­mi z gło­du brzusz­ka­mi. Miej­sco­wi męż­czyź­ni wy­ru­sza­jąc w dro­gę za­wsze za­bie­ra­li ze so­bą dzi­dę z na­dzie­ją upo­lo­wa­nia ja­kie­goś ma­łe­go zwie­rza­ka np. wę­ża; cze­go­kol­wiek, co się ru­sza, co moż­na by by­ło upiec nad ogniem. Dzie­cia­ki cho­dzi­ły ze źdźbła­mi tra­wy, na któ­re na­wle­ka­ły zła­pa­ne owa­dy, a przed ich zje­dze­niem opie­ka­ły je nad ogni­skiem. Prze­jeż­dża­ją­cym przez wio­ski le­gio­ni­stom to­wa­rzy­szy­ły chma­ry dzie­cia­ków z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi, że­brzą­cy­mi o coś do je­dze­nia lub pa­pie­ro­sa.