34,90 zł
To najlepsza książka o Legii Cudzoziemskiej napisana przez Polaka. Autor cały czas spod swego białego kepi puszcza do czytelnika oko, a jego opowieść nawiązuje do konwencji wypracowanej niegdyś przez Aleksandra Dumasa oraz Jaroslava Haška.
Andrzej Wojtas, redaktor naczelny MMS „Komandos”
To coś więcej niż typowa historia w stylu „maszeruj albo zdychaj”. To raczej łotrzykowska opowieść, pełna bijatyk, barowych eskapad i obyczajowych ekscesów; słowem – Legia na wesoło.
Przeczytaj relację chłopaka wywodzącego się z polskiego prowincjonalnego miasteczka, który by przeżyć przygodę i zwiedzić świat, wstąpił do Legii Cudzoziemskiej!
Różowe szkiełka, przez które autor pozwala nam patrzeć na przygody legionisty Nowaka, mają na celu jedynie złagodzenie obrazu brutalnej rzeczywistości, z jaką nasz łowca przygód zetknął się w sercu Czarnego Lądu.
To „Afryka od kuchni”, w której przez całe dekady rządzili zwyrodnialcy w rodzaju Jeana-Bédela Bokassy, cesarza-ludożercy z Afryki Środkowej, czy też nieobliczalni warlordowie , tacy jak Hissen Habré, Idriss Déby czy Goukouni Oueddei w Czadzie.
W tych konfliktach zza kurtyny pociągali za sznurki politycy francuscy oraz osławiony libijski pułkownik Kadafi. Książka, mimo iż niemal w całości zbudowana jest z obyczajowych anegdot, zawiera sporo informacji na temat współczesnych konfliktów zbrojnych toczących się w Afryce oraz historii Legii Cudzoziemskiej.
Książka ukazała się wcześniej pod tytułem "Afrykańskie wędrówki z Legią Cudzoziemska".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 280
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2014 Zbigniew Truszczyński
Książka została wydana w 2002 roku pod tytułem „Afrykańskie wędrówki z Legią Cudzoziemską”.
Wydawca: WARBOOK Sp. z o.o. ul. Bładnicka 65 43-450 Ustrońwww.warbook.pl
ISBN 978-83-64523-07-6
Redaktor serii: Andrzej Wojtas
Redakcja i korekta: MMS „Komandos”
Projekt graficzny, skład i eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux
Okładka: Hevi Sp. z o.o.
Mapy: Wydawnictwo Gaus
Zdjęcia: archiwum autora
As-tu vu le fanion du légionnaire,
As-tu vu le fanion de la Légion,
On nous appelle les fortes têtes,
On a mauvaise réputation,
Mais on s’enfout comme d’un musette,
On est fiers d’être à la Légion, à la Légion,
Et ce qu’ignore le vulgaire,
C’est que du soldat au colon,
Ils ont une âme, de mousquetaire,
Les légionnaires…1)
Refren piosenki z 1930 r. – Proporczyk Legii
1) Czy widziałeś proporczyk legionisty, Czy widziałeś proporczyk Legii. Nazywają nas twardogłowymi, Mamy złą reputację, Ale my sobie z tego kpimy, Jesteśmy dumni służąc w Legii. I nie wie o tym pospólstwo, Że od szeregowego do pułkownika Mająduszę muszkieterów Ci legioniści…
WSTĘP
Ludzie dzielą się zasadniczo – na stworzonych do gry na fortepianie i do jego przenoszenia.
Żołnierze Legii Cudzoziemskiej zaliczają się do tej drugiej kategorii. Nie jest to towarzystwo nadające się do chóru parafialnego. Grubo jednak przesadzał adjudant-chef1) Leclerc2), dowódca 1. plutonu z 2. szwadronu, mówiąc:
1) Odpowiednikiem tego stopnia w polskim wojsku jest chorąży sztabowy.
2) „Juju” Leclerc po 35. latach służby w Legii przeszedł na emeryturę. Utrzymujemy kontakt mailowy.
– Kiedy patrzę na wasze gęby, nabieram pewności, że podczas wojny, gdybyśmy zdobyli jakieś miasto, to byście tylko kradli, gwałcili i tyle bym miał z was pociechy.
Gdy zjednoczona Europa poszerza swoje granice, a świat staje się globalną wioską, Legia (przyjmując w swoje szeregi mężczyzn z całego świata) już dawno połączyła wszystkie rasy, języki i religię w jednym garnku. Zupa, która się w tym kotle gotuje, jest strawna.
Wszystkie występujące w tej książce osoby i fakty są prawdziwe.
Kolegom z Legii te wspomnienia poświęcam.
Wspominam tylko dobre chwile, o złych nie chcę pamiętać.
Autor
REPUBLIKA ŚRODKOWOAFRYKAŃSKA i CZAD
W dzień wyjazdu legionista Nowak obudził się z kacem, mimo że noc spędził w swoim łóżku w budynku 2. szwadronu3)1. Regimentu Kawalerii Cudzoziemskiej4), składającego się z 1,2. i 3. szwadronu pancernego, 4. szwadronu commando oraz szwadronu dowodzenia i zaopatrzenia, stacjonującego w Orange na południu Francji. W czasach starożytnych stacjonowały tu legiony rzymskie. Jako pamiątka po nich pozostał teatr antyczny i łuk triumfalny. Obecnie, po definitywnym opuszczeniu Algierii w 1967 roku, są tu koszary jednego z regimentów Legii Cudzoziemskiej – regimentu kawalerii. Dotychczas nie ma po nim jeszcze żadnych pamiątek. No, może poza zwiększoną ilością barów w mieście. Służący w tym regimencie Nowak miał poza sobą rok i osiem miesięcy służby.
3) Szwadron – tradycyjna nazwa kompanii w pułku kawalerii.
4) 1. REC – 1. Régiment Étrangère de Cavalerie.
Poprzedniego dnia 2. szwadron hucznie świętował wyjazd na cztery miesiące do Republiki Środkowoafrykańskiej. Była to rutynowa wymiana oddziałów, nazywanych compagnies tournantes– kompaniami rotacyjnymi. Zgodnie z obowiązującą w armii francuskiej regułą co jakiś czas pojedyncze kompanie z regimentów stacjonujących w metropolii wyjeżdżają na cztery miesiące do baz wojskowych rozsianych w dawnych koloniach francuskich w Afryce lub terytoriach zamorskich Francji: w Gujanie Francuskiej, Polinezji, na wyspie Mayotta i innych. Wyjeżdżająca kompania zastępuje już tam stacjonującą, która wraca do Francji, do macierzystego regimentu. Celem tych egzotycznych wyjazdów, oprócz utrzymywania tam stałej obecności wojsk francuskich, jest aklimatyzacja i szkolenie żołnierzy w odmiennych warunkach pogodowych, na wypadek gdyby kiedyś musieli interweniować na danym terenie.
Legioniści zawsze z niecierpliwością oczekiwali takich wyjazdów. Wiązało się to z podwyższonym żołdem, a oderwanie się od monotonnych zajęć koszarowych i zmiana otoczenia poprawiało im morale.
Podekscytowanie związane z wyjazdem przelało się proporcjonalnie na ilość wypitego w foyer5) legionistów piwa. Nie obyło się przy tym bez chóralnych śpiewów i, jak bywa przy takich okazjach, kilku utarczek słownych i fizycznych.
5)Foyer – kantyna, miejsce spotkań na terenie koszar. Bar, w którym w godzinach wolnych od zajęć piwo aż do godz. 22.00 lało się szerokim strumieniem.
Najlepiej, jak zwykle, bawiła się „mafia brytyjska”. Tak legioniści nazywają trzymające się razem anglojęzyczne nacje: Szkotów, Anglików, Walijczyków itd. British, gdy już się trochę rozkręcili, uciszyli w ich mniemaniu za głośno śpiewających przy swoim stole, w ojczystym języku, Niemców. Poleciało w ich stronę kilka butelek po piwie i zostało wymierzonych kilka „klapsów”.
Niemcy bowiem mają to do siebie, że są głośni w gębie, dopóki w nią nie dostaną. Kiedy nie było już kogo tłuc,fuckers– tak też nazywa się w Legii anglojęzycznych, z powodu notorycznego nadużywania słowa fuck6), wzięli się między sobą za łby. Po zakończeniu tego punktu programu, kiedy wszystkie niesnaski towarzyskie zostały uregulowane, przeszli do bardziej wyrafinowanych rozrywek. Były to typowe zabawy, charakterystyczne dla przedstawicieli byłego brytyjskiego imperium. Jedna polegała na tym, że na stół wchodziło kilku rozebranych od pasa w dół zawodników; wkładali sobie w tyłki przygotowane przez sędziów, równej długości skręcone gazety. Na sygnał sędziowie jednocześnie podpalali je od dołu. Wygrywał ten, który najpóźniej odrzucił płonącą gazetę. Zawody zakończyły się w chwili, gdy jeden z kibiców, po podpaleniu gazet, wylał na jedną jakąś mocną whisky. Buchnął duży ogień. Zawodnika z czerwonymi jak u pawiana, poparzonymi pośladkami trzeba było odnieść na izbę chorych na okłady.
6) Każda nacja ma swoje, charakterystyczne, ulubione słowo. Anglojęzyczni mają swoje fuck. Dla Francuza wszystko jest to merde – gówno. Dla Niemca każdy to schwein – świnia. Polacy są rozpoznawani w międzynarodowym tłumie i sami się w nim odnajdują, po często i gęsto używanym słowie „kurwa”.
Przystąpiono do następnych konkurencji. Kolejna polegała na tym, że zawodnicy wchodzili na stół, stawiali na głowach otwarte butelki piwa i zaczynali prawdziwie męski striptiz. Wygrywał ten, któremu udało się rozebrać „do rosołu” od dołu do pasa (zaczynając od butów), utrzymując przy tym na głowie butelkę z piwem. Towarzyszyły temu stosowne przyśpiewki. Wesoły to ludek ci Brytyjczycy. Jej Królewska Mość Elżbieta II ma powody, żeby być dumna ze swoich poddanych, z zapałem podtrzymujących tradycje imperialnej armii.
Kiedy towarzystwo było już dobrze zaprawione, najbardziej „rozgrzani” wyszli przed foyer. Znajduje się tam niewielka fontanna, ze złotymi rybkami. Pośrodku leży kupa kamieni, z której tryska woda. Rozpoczęła się ostatnia konkurencja. Były to skoki na główkę. Tu liczył się styl oraz długość rozbiegu. Godne uwagi jest to, że woda w fontannie sięga ledwo do kolan. Tym razem tylko jeden zawodnik rozciął sobie czoło o kamienie na środku fontanny. Wystarczyło pięć szwów i po krzyku. Znieczulać miejscowo nie było potrzeby. Działało zaaplikowane wcześniej „znieczulenie ogólne”.
Nowak znał angielski, został zaakceptowany przez „mafię” i często spędzał wieczory przy ich stole. Nie lubił za to, do czego był często namawiany, wychodzić z Brytyjczykami do miasta. Kończyło się to zawsze bijatyką w jakimś barze, w trakcie której nieodwracalnie nadchodziła chwila pojawienia się wezwanej przez właściciela police militaire7). Nieodmiennie kończyło się to zgarnięciem całego towarzystwa i w konsekwencji adekwatną do stopnia rozbawienia liczbą dni aresztu, przydzieloną każdemu rozrywkowiczowi przez dowódcę szwadronu lub, jeśli to była grubsza sprawa, przez dowódcę regimentu. Nie zdarzyło się Nowakowi wyjść do miasta z „mafią” i nie wylądować w areszcie.
7)PM – policja wojskowa, po polsku żandarmeria. Każdy regiment Legii posiada swoją. Służą w niej największe osiłki. Zadania jej, to pilnowanie porządku w koszarach i w mieście. Niestety, nie znają się na żartach.
Przy innych mieszanych, międzynarodowych stołach też bawiono się nieźle. Na przykład taki Miszka, Rosjanin, dobrze już wstawiony, zabrał z zestawu przeciwpożarowego siekierę i uparł się, że zatańczy z nią na stole kazaczoka. Widząc, w jakim jest stanie, co trzeźwiejsi koledzy odebrali mu ją siłą. Stanęło na tym, że jak chce robić „prysiudy”, to może, ale z kijem bilardowym. Nie trwało to długo. Miszka zwalił się na podłogę i trzeba było go cucić.
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. O 21.50, jak co wieczór, pod foyer podjechała dżipami police militaire i trzeba było kończyć imprezę. Towarzystwo, aczkolwiek niechętnie, ale grzecznie zaczęło się rozchodzić. Nawet rozochoceni i mocni w grupie Brytyjczycy dobrze wiedzieli, że z PM nie ma co zadzierać. Służyli w niej byli bokserzy, zapaśnicy itp. Większość legionistów udała się na zasłużony odpoczynek. Ta część, która nie chciała kończyć tak dobrze rozpoczętego wieczoru, poprzebierała się w mundury wyjściowe i przez mur, bo tej nocy 2. szwadron, ze względu na wyjazd, miał wstrzymane przepustki, udała się na obchód barów, znajdujących się na ochrzczonej przez nich rue de soif– ulicy spragnionych.
Wypadałoby tu wspomnieć, że 2. szwadron, a szczególnie 3. pluton, do którego należał Nowak, miał jeszcze jedną okazję do oblewania. Udało im się wreszcie pozbyć panienki, która „zapomniała” opuścić ich pokoje po zakończeniu „Cameronu”8).
8)Święto Legii – corocznie hucznie obchodzone w rocznicę bitwy stoczonej 30 kwietnia 1863 r. na hacjendzie we wsi Camaron w Meksyku. Oddział 65 legionistów walczył przeciwko około 2000 Meksykanów. Bilans strat – 2 oficerów i 22 legionistów zostało zabitych. Oficer i 8 jego podwładnych, śmiertelnie rannych, umarło na miejscu; 19, wziętych do niewoli, zmarło od ran; 12 (prawie wszyscy ranni) wzięci do niewoli; tylko dobosz, na wpół żywy, został odnaleziony przez swoich na drugi dzień po bitwie. Meksykanie przyznali się do ponad 300 zabitych. Szacuje się, że ogólne ich straty wyniosły ponad 500 ludzi. Ale po tylu latach – kto to może sprawdzić.
Bitwa na hacjendzie trwała ponad 10 godzin. Za to teraz coroczna balanga w celu jej uczczenia trwa dwa dni: 30 kwietnia i 1 maja. Jest to urządzany na terenie koszar festyn dostępny dla cywilów. Na kończącym imprezę balu wybierana jest miss képi blanc9).
9)Képi blanc – charakterystyczna, noszona przez legionistów, biała czapka.
Zdarzało się, że niedocenione w konkursie uczestniczki zostawały w koszarach, żeby udowodnić, że niesłusznie zostały pominięte przy dekoracji na miss i dwie wicemiss.
W tym roku dwie dziewczyny trafiły do izb 4. szwadronu, jedna do 1. i jedna do 2. szwadronu, do plutonu Nowaka. Była niewątpliwą atrakcją. Świetnie bawiła się w pokojach legionistów i pod prysznicami, które miały pełną frekwencję. Po dwóch-trzech dniach zainteresowanie jej osobą wyraźnie jednak osłabło. W celu zapewnienia jej towarzystwa wyszukiwano w innych plutonach najmłodszych legionistów, wobec których zachodziło podejrzenie, że są „niewinni”. Pod czujnym okiem starszych kolegów przechodzili „chrzest bojowy”.
Zaczęto wreszcie obawiać się, że dodatkowy „legionista” w szwadronie zostanie odkryty przez kadrę. Panienka, której pobyt w koszarach wyraźnie przypadł do gustu, bardzo niechętnie słuchała sugestii o wyprowadzce. Zaproponowała, że jeśli przedłuży się jej jeszcze troszkę pobyt, to zaprezentuje ze swoją koleżanką, która została w 4. szwadronie, miłość lesbijską. Na nic się to zdało. 3. pluton – po naradzie – podjął decyzję o eksmisji. Zadanie to zostało powierzone starszemu kapralowi10) Wantiezowi.
10) Właściwie brigadier-chef. Dla wygody czytelnika, zamiast francuskich stopni używanych w kultywującym kawaleryjskie tradycje 1. Regimencie Kawalerii Cudzoziemskiej, będę używał ich odpowiedników z polskich pułków piechoty. Dla przykładu zamiast marechal des logis będzie to sierżant; chociaż powinno być wachmistrz.
Wantiez, Belg przezywany „Łęłę”, gdyż miał wadę wymowy z powodu uszkodzonych ust, mieszkał ze swoją kobietą poza koszarami.
Umówionego dnia, kiedy mający w szwadronie dyżur sierżant poszedł na kolację, „Łęłę” podjechał swoim samochodem pod budynek. Zawiniętą w dwie wojskowe pałatki dziewczynę, żeby ją uchronić przed niepożądanym wzrokiem, zapakowano do bagażnika i bez przygód wywieziono poza bramę koszar. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Widać teraz, że kac Nowaka wynikający ze świętowania dwóch ważnych zdarzeń: wyjazdu do Afryki i szczęśliwego pozbycia się panienki, był uzasadniony. Nowak, nie podnosząc głowy z poduszki, sięgnął ręką pod łóżko. Miał tam zawsze na kaca kilka butelek piwa. Odgłos otwieranej butelki wywołał gwałtowną reakcję po drugiej stronie pokoju, gdzie spał na wpół rozebrany Planchon. Francuz z pogranicza francusko-belgijskiego, posługujący się tak fatalną francuszczyzną, że wprawiał w osłupienie nawet cudzoziemców.
Planchon był znany z tego, a zostało to kilkakrotnie sprawdzone w terenie, że jak był na bani (a był codziennie) nijak nie dawało rady go obudzić. Można mu było strzelać mu nad głową i nic. Ale wystarczyło tylko otworzyć piwo. Cichy „psyk”, jaki wydaje odkapslowywana butelka, momentalnie stawiał go na nogi.
Tak było i tym razem. Zerwał się z łóżka, zawadzając o śpiącego z głową na stole Chapuis’ego, Francuza, z ojca Algierczyka i matki Hiszpanki, i podszedł do Nowaka.
– Masz dla mnie piwo?
Nowak podał mu butelkę. Pijąc, z zaciekawieniem spoglądali na mającego swoje łóżko obok Nowaka Narvina.
Narvin, Francuz (skośnooki po mamusi Wietnamce), spał na podłodze obok łóżka. Najciekawsze było to, że obie nogi od butów do kolan miał na łóżku. Zaiste przedziwna to była pozycja. Przezwany przez śpiącego teraz przy stole Chapuis’ego, „Małą naturą”, ze względu na dar szybkiego upijania się i zasypiania w różnych najdziwniejszych miejscach, miał jeszcze jedną cechę. Wychodząc z kolegami do miasta, szybko wprowadzał się w jakimś barze w stan upojenia. Następnie, będąc niskiego wzrostu, wypatrywał sobie największego osiłka konsumującego alkohol i wszczynał z nim awanturę. Sam znikał, a ciężar bójki spadał na stających w jego obronie kolegów. Najczęściej odnajdywano go potem śpiącego spokojnie w kibelku.
Planchon dopił piwo, wziął do ręki zdeformowane kepi leżące na stole obok Chapuis’ego. Zaklął, gdy poznał, że jest jego. Nadawało się bowiem do kosza. Drapiąc się po głowie, odezwał się do Nowaka:
– Zaczynam powoli kojarzyć. Chyba dobrze zrobiłeś, że nie poszedłeś z nami do miasta. „Mała natura” jak zwykle szukał zaczepki, a zresztą – machnął ręką – nie ma o czym gadać.
Nowak wyjrzał przez okno.
– Planchon, trzeba ich szybko budzić, wynoszą już plecaki, niedługo będzie zbiórka.
Dobrze powiedzieć – obudzić. Z Chapuis’em poszło względnie łatwo, dostał kilka klapsów w potylicę i zaczął okazywać oznaki życia. Gorzej było z Narvinem. Po postawieniu go pod ścianą zaraz zjeżdżał w dół. Na nic się zdało bicie po gębie, trzeba było zawlec go do umywalni pod kran z zimną wodą. Poskutkowało. Narvin chwiejnym krokiem, ale na własnych nogach, wrócił do pokoju. Przy stole siedział Chapuis drapiąc się po głowie, usilnie próbował sobie coś przypomnieć. Mętnym wzrokiem spoglądał to na Planchona, to na Narvina, towarzyszy wczorajszej eskapady do miasta, i odezwał się:
– Planchon, przypominasz sobie jak to się stało, kiedy wracając wleźliśmy do jakiegoś prywatnego domu, a ta baba zaczęła się drzeć, że jest żoną oficera z 1. szwadronu i dzwoni po police militaire?
– To wszystko przez was – odpowiedział Planchon – zamiast przeleźć przez mur koszar koło starego burdelu11), przeszliśmy przez mur po drugiej stronie ulicy. Tak się wam we łbach pochrzaniło.
11) Został zamknięty w 1978r. Więcej na temat burdeli zwanych przez legionistów z niemieckiego puffami – w dalszej części wspomnień.
– Pewnie dlatego, że był niższy – odezwał się po raz pierwszy Narvin.
– Albo uznaliście, że wszystkie mury prowadzą do koszar – wtrącił filozoficznie Nowak, któremu kac nasunął jakieś dziwne skojarzenie.
– Mnie od razu wydało się to podejrzane – kontynuował Chapuis.
– Wchodzimy do budynku, ciemno jak w dupie, jakieś buty przewalają się pod nogami, a tamta woła:
– To ty, Juliuszu? Zakończyliście pożegnanie oficerów 2. szwadronu?
– Dlaczego te buty przewalają się w holu szwadronu? Co ta dziwka jeszcze tu robi, przecież Wantiez już ją wywiózł? Jak zapaliła światło i zaczęła się drzeć, to zacząłem kojarzyć, że pomyliliśmy adres i nie jesteśmy u siebie. Narvin oczywiście powiedział jej, gdzie go może pocałować, a ta jeszcze bardziej w krzyk. Trzeba było się zwijać. Przy zapalonym świetle okazało się, że brama posesji jest szeroko otwarta. Świńskim truchtem wybiegliśmy przez nią i po drugiej stronie ulicy zderzyliśmy się, tym razem z właściwym, murem.
– Ciężko było na tym murze – mruknął Planchon – za murem ciemno, jak zeskakiwałem spadło mi kepi, szukam na czworaka, znalazłem „Małą naturę”. Oczywiście już przysypiał,
– Może wiesz, pokrako, na czym wylądowałeś buciorami? – zwrócił się do Narvina.
– Odpieprz się! – ziewając odpowiedział zapytany.
– A na tym! – wrzasnął Planchon, pokazując swoje rozdeptane kepi.
– Ciiichoo – jęknął Chapuis – mam rezonans w głowie, cierpię.
Do pokoju wszedł kapral Aco, Macedończyk. Silne, zdrowe chłopisko, ale jakby istota z innej planety; absolutnie nie pasująca do tego towarzystwa. Nie pił, nie palił, słowem oryginał. Miał w tym pokoju swoją szafkę z ubraniami i łóżko, z którego nie korzystał. Z powodu abstynencji nie miał kolegów i źle się czuł w koszarach. Znalazł sobie pod Awinionem, dwadzieścia parę kilometrów od Orange, jakąś rozwódkę z nastoletnią córką i zamieszkał z nimi. Dojeżdżał codziennie w tę i z powrotem swoim samochodem, który trzymał ukryty w którejś z bocznych uliczek koło koszar.
– Czuć tu bizonem.
Tak Aco określał wyziewy alkoholowe śpiących w tym pokoju, wymieszane z dymem papierosów i smrodem skarpetek Planchona.
– Ruszajcie dupy, bando pijaków, zaraz będzie zbiórka, a tu syf! Jesteście nie ubrani, pokój nie posprzątany, istny chlew!
– Srałeś już dzisiaj? – spytał Narvin.
Aco, mimo że tu nie nocował, poranną kawę i śniadanie jadł w plutonie12) i codziennie zaraz potem szedł do toalety. Chłopaki za jego plecami nabijali się z niego, że ma pewnie kibel zapchany w domu i do koszar przyjeżdża się wysrać.
12) W 1. REC legioniści po pobudce w swoich pokojach piją kawę i jedzą śniadanie przynoszone ze stołówki przez dyżurnego plutonu.
Aco już zmierzał do Narvina, żeby go zdzielić przez łeb. W tym momencie do pokoju wparował starszy kapral Wantiez.
– Panowie co jest grane!? Zaraz tu będzie Y-Khloot!
Starszy sierżant Y-Khloot, zastępca dowódcy 3. plutonu był Kambodżaninem lub Laotańczykiem. Nikt prawdy w plutonie nie znał. Typowy Azjata, nawet prywatny samochód miał żółty. W plutonie przezywany był, z powodu skojarzenia z brzmieniem nazwiska, Klip-Klop. Osobnik raczej spokojny, nieszkodliwy. Zapowiedź jego przybycia zaktywizowała jednak towarzystwo.
Mimo obiektywnych trudności, związanych ze zmęczeniem po wczorajszym dniu, Nowak i jego koledzy w ostatnich sekundach zdążyli na zbiórkę szwadronu.
Przy formowaniu plutonu w dwuszereg powstało małe zamieszanie i przepychanka. Nikt nie chciał stać w pierwszym szeregu, narażony na bezpośredni kontakt ze wzrokiem dowódcy plutonu chorążego Bryckearta – Belga, wyjątkowo mało dowcipnego, nie znającego się na żartach, upierdliwego służbisty; kolekcjonera wehrmachtowskich pamiątek. Miał ich pełno na biurku oraz na ścianie w swojej kancelarii dowódcy plutonu. Bryckeart przyjął raport i przenikliwym wzrokiem zlustrował zza okularów pluton. Widok był nieciekawy.
– Wszyscy pijacy zdechną pod afrykańskim słońcem.
Po tym bardzo budującym stwierdzeniu dołączył do czoła plutonu.
Na schodach budynku szwadronu pojawił się starszy chorąży Bubla, szef szwadronu i dowódca plutonu dowodzenia w jednej osobie. Węgier, chłop jak szafa z pięściami jak bochny chleba, znany z ciężkiej ręki, postrach wszystkich, którzy zrobili coś, co nie licowało w jego mniemaniu z honorem legionisty.
Mogło to być np. to, co się przytrafiło ostatnio pewnemu Szwajcarowi z plutonu Nowaka. Upił się wieczorem w mieście. Wychodząc z bistra włamał się do samochodu jakiegoś cywila, żeby wrócić do koszar. Usiadł za kierownicą i zasnął. Tak go zastał właściciel samochodu. Poturbował nieprzytomnego amatora cudzych pojazdów i wezwał PM. Szwajcar został zwinięty na noc do aresztu. Rano, po powrocie na szwadron, musiał się stawić zwyczajowo przed oblicze „papy” Bubli. Ten, jak zwykle przy takich okazjach, uprzejmym gestem zaprosił gościa do swojego gabinetu. Zdjął okulary, delikatnie położył na biurku i kazał zamknąć drzwi. Po chwili podsłuchujący pod drzwiami usłyszeli dźwięki jak z ringu bokserskiego, a po chwili zmaltretowany delikwent wypadł z gabinetu i chwiejnym krokiem poszedł doprowadzić jako tako do porządku swój wygląd przed raportem u dowódcy szwadronu, który zaaplikował mu odpowiednią liczbę dni aresztu.
Oczywiście, każdy taki nie honorowy podpadzioch bardziej bał się spotkania z szefem szwadronu niż głupiego aresztu.
Dla Bubli w tym przypadku nie do przyjęcia było to, że jego człowiek był tak pijany, iż dał się poturbować cywilowi, czyli pośledniejszej odmianie mężczyzny.
Bubla był chyba trochę militarnym szowinistą. Swój pogląd na temat różnicy między wojskowym a cywilem wyjawił, będąc już lekko na bani i w dobrym humorze, podczas ubiegłorocznej kolacji wigilijnej.
Wigilia Bożego Narodzenia jest największym świętem w Legii Cudzoziemskiej i hucznie się ją świętuje. Mimo że w Legii służą nie tylko chrześcijanie, ale i przedstawiciele wszystkich większych religii świata, obowiązuje tu tradycyjnie obrządek katolicki do którego przyznaję się większość kadry oficerskiej. W regimentach są kaplice i ksiądz kapelan na etacie. W kaplicy odprawiane są co niedzielne msze.
Legioniści nie są to mężczyźni, którzy gremialnie w każdą niedzielę chodzą na mszę. Wolą się spowiadać między sobą i zamiast się przeżegnać wolą stuknąć się szklaneczką whisky. Wieloletni kapelan regimentu ks. Jerzy Chorzempa żeby mieć w kaplicy Polaków, po mszy wyciągał z bagażnika samochodu zgrzewkę piwa i integrował się z rodakami.
W kaplicy wystawiane są, gdy zajdzie taka okoliczność, zamknięte trumny ze zwłokami legionistów, którzy zginęli w akcji, w wyniku wypadku lub popełnili samobójstwo. Obojętnie, jakiego byli wyznania. Święty Antoni jest patronem całej Legii. Oprócz tego poszczególne formacje mają swoich patronów, których święto jest co roku hucznie obchodzone. Kawalerzyści mają swojego świętego Jerzego, spadochroniarze świętego Michała, a saperzy – świętą Barbarę. Nawet orkiestra Legii ma swoją świętą – Cecylię.
Od początku grudnia w całej Legii trwają intensywne przygotowania do Wigilii. Każdy pluton, w specjalnie na tę okazję opróżnionym pokoju sypialnym, buduje na konkurs szopkę bożonarodzeniową. 24 grudnia jury pod przewodnictwem dowódcy regimentu ocenia pomysł i wykonanie wszystkich szopek. Zwycięskim plutonom przyznawane są nagrody pieniężne. Wieczorem odbywa się w największej sali regimentu msza. Bierze w niej udział kadra oficerska i podoficerska z rodzinami i wyznaczeni przez dowódców plutonów legioniści (żeby poprawić frekwencję). Wygląda to w ten sposób, że z przodu, przy ołtarzu stoi kadra z rodzinami biorąca aktywnie udział w ceremonii religijnej. Z tyłu stoją wyznaczeni młodzi legioniści, przeważnie nie Francuzi i często nie katolicy, którzy nic nie rozumieją.
Po mszy kompanie zasiadają do uroczystej kolacji, każda w swojej sali, kadra i legioniści w komplecie. Dowódcy kompanii rozdają wszystkim prezenty i po odśpiewaniu hymnu Legii rozpoczyna się biesiada. Do kolacji pije się wino. Na specjalnie przygotowanej scenie każdy pluton wystawia przygotowane wcześniej skecze. Jest wesoło i familijnie.
Na ostatniej Wigilii jeden z plutonów 2. szwadronu przygotował scenkę złożenia darów Dzieciątku przez trzech mędrców. Jakież było rozbawienie widzów, kiedy się okazało, że trzech króli grają największe moczymordy w szwadronie. Między innymi Miszka; ten sam, który próbował zatańczyć na stole kazaczoka. Cała ekipa przed występem napiła się; na tremę. Miszka, zaraz na początku przedstawienia, spadł ze sceny. Pozostali królowie pospieszyli mu na ratunek, zaraz potem pokłócili się. Spektakl zaczął żyć własnym życiem, nie trzymając się w ogóle scenariusza. Trzej królowie tak byli zajęci sobą, że całkowicie zapomnieli o Dzieciątku, które zaczęło się nudzić w żłobku. Dobrze, że miało pod poduszką przezornie ukrytą butelkę wina, z której zaczęło mało dyskretnie pociągać. Widownia mało nie popękała ze śmiechu. Pogubieni aktorzy zaczęli w nieprawdopodobny sposób zmieniać biblijne dzieje. Wreszcie nie wytrzymał dowódca szwadronu, wpadł na scenę i przepędził Pana Jezusa oraz trzech króli, przy głośnych protestach widowni.
– O Święta Dziewico! Na szczęście nie widziała tego nasza marraine – pół żartem pół serio skomentował kapitan, składając ręce jak do modlitwy – spaliłbym się ze wstydu przez was, a z tobą to by porozmawiała po rosyjsku, że aż by ci w pięty poszło – skierował się do Miszki grożąc mu palcem.
La marraine, hrabina Leila du Luart13) – matka chrzestna 1.Regimentu Kawalerii Cudzoziemskiej, szczupła, wyprostowana 85-letnia dama była ikoną Legii Cudzoziemskiej. Od lat była obecna na Wigilię w regimencie wśród swoich cavaliers.
13) Hrabina zmarła w styczniu 1985 roku. 1.REC pożegnał swoją matkę chrzestną z najwyższymi honorami podczas ceremonii pogrzebowej, która odbyła się w kościele św. Ludwika u Inwalidów w Paryżu. Została pochowana na cmentarzu rosyjskim pod Paryżem. Stało się tak wbrew jej woli, gdyż życzyła sobie być pochowaną w kwaterze legionistów w Orange. Ale tak zdecydowała rodzina.
Swoją ojczystą Rosję opuściła przez Chiny uchodząc przed sowieckim terrorem. Swój pobyt we Francji zaczynała, jako modelka u Coco Chanel, by później zostać francuską bohaterką II wojny światowej. Urodzona w St. Petersburgu, córka kaukaskiego arystokraty, carskiego generała Hagundokova, podczas I wojny światowej jako młodziutka dziewczyna była pielęgniarką w rosyjskim szpitalu wojskowym na Kaukazie. Podczas wojny domowej w Hiszpanii działała w Czerwonym Krzyżu. W II wojnę światową dołączyła w Afryce do sił Wolnych Francuzów gen. de Gaulle’a, gdzie szefowała francusko-amerykańskiemu mobilnemu zespołowi chirurgicznemu podczas kampanii afrykańskiej. Kampanie we Włoszech, Francji i Niemczech przebyła u boku 1. Armii francuskiej generała de Lattre de Tassigny i 5. Armii amerykańskiej generała Clarka. Na froncie była nominowana na honorowego starszego kaprala (zaszczyt zarezerwowany dla marszałków) 1.Regimenu Kawalerii Cudzoziemskiej, którego matką chrzestną została w 1943 roku. Wśród swoich licznych najwyższych orderów francuskich miała również polski Złoty Krzyż Zasługi za odwagę i poświęcenie podczas bitwy o Monte Cassino.
Teraz hrabina akurat była w odwiedzinach w innym szwadronie regimentu, więc kapitan nie potrzebnie interweniował, bo skecz był świetny.
W Wigilię nie obowiązują stopnie wojskowe. Legioniści są na „ty” lub po imieniu z kadrą oficerską. Po kolacji wszyscy wrócili do swoich szopek i zainstalowanych na tę okazję przez każdy pluton barów. Życie towarzyskie zaczynało kwitnąć. Legioniści i kadra odwiedzali inne szwadrony, by obejrzeć szopki i napić się w każdym barze, pogadać z kolegami i z kadrą innych szwadronów.
Jak już wspominałem, chorąży Bubla podczas kolacji wigilijnej wyłożył swoją teorię dotyczącą różnicy między wojskowym a cywilem. Oto ona:
– Na początku stoi żołnierz – prawił Bubla – potem długo, długo nic. Potem, kiedy już nie ma długo, długo nic, w szczerym polu stoi drewniany rozwalający się ze starości i walczący z wiatrem kibel. Za tym kiblem znowu długo nic i stoją stare dziurawe kalosze. Za tymi kaloszami, znowu długo, długo nic i leży kupa gówna. A za tym gównem, gdzie kończy się horyzont i naprawdę nie ma już nic, stoi wreszcie cywil. Taki jest dystans między nami a cywilami.
Stojąc teraz na schodach okiem gospodarza Bubla prześliznął się po pięciu plutonach 2. szwadronu. Normalnie szwadron liczył ich sześć. Cztery plutony pancerne, mające na swoim wyposażeniu od 1982 roku po trzy nowoczesne lekkie czołgi AMX-10 RC, z działem 105 mm i karabinem maszynowym 7,62 mm. Wyposażone w celownik optyczny o dziesięciokrotnym powiększeniu, w laserowy dalmierz mierzący odległość i prędkość celów ruchomych, następnie wrzucający pomiary do komputera pokładowego, który błyskawicznie je przetwarza i automatycznie robi za strzelca czołgu korektę w celowaniu. Te osiemnastotonowe czołgi-amfibie są w stanie zniszczyć pojazdy wroga na dystansie do 2500 metrów, niezależnie od pogody, również w nocy, dzięki kamerze termowizyjnej wykrywającej źródła ciepła, pozwalającej namierzyć i zidentyfikować wszystkie pojazdy i piechurów znajdujących się w sektorze. Oprócz czołgów każdy pluton pancerny miał trzy willysy i lekką ciężarówkę. W skład szwadronu wchodził jeszcze pluton commando i pluton dowodzenia, zabezpieczający: łączność, transport i remont pojazdów, a także „biurokrację”.
Wyjeżdżając do Afryki, plutony pancerne miały się przesiąść na czekające tam przestarzałe tankietki AML, z którymi pożegnano się w 1982 roku, zamieniając je na AMX-y. Powrócono też na te cztery afrykańskie miesiące do starej struktury, czyli trzech plutonów pancernych po cztery AML-e w każdym, plutonu commando oraz plutonu dowodzenia. 2. i 4. pluton pancerny połączyły się w jeden, zwiększając swój stan osobowy, gdyż miał on po przylocie do Republiki Środkowoafrykańskiej odłączyć się od szwadronu i pozostać na samodzielnej placówce w stolicy tego kraju, Bangi.
Szef szwadronu zszedł ze schodów, przyjął meldunek o stanie osobowym i rozkazał ładować plecaki, skrzynie z bronią i wyposażeniem plutonów na podstawione ciężarówki. Na placu pozostały tylko chlebaki, w których każdy miał cywilne ubranie, ale bez butów.
Podczas przygotowań dwukrotnie ważono cały bagaż szwadronu. Każdą skrzynię, każdy plecak. Chodziło o to, żeby nie przekroczyć dopuszczalnej wagi w ładowni samolotu. Nie wiadomo, czy zadecydował limit wagi, czy (bardziej prawdopodobne) przekonanie dowódcy szwadronu, że wojskowe rangersy mogą udawać buty cywilne. Podjęto decyzję, że butów cywilnych się nie zabiera, a szwadron poleci w cywilnych ciuchach i wojskowych kamaszach.
Po załadowaniu ciężarówek, które natychmiast ruszyły na lotnisko wojskowe pod Marsylią, odgwizdano ponownie zbiórkę.
Pojawił się kapitan Neron-Bancel, dowódca szwadronu. Wysoki, chudy, w okularach, o wyglądzie intelektualisty. Przyjął meldunek od szefa szwadronu. Rozkraczył się i przemówił.
– Dzisiaj wyjeżdżamy do Republiki Środkowoafrykańskiej. Tutaj użyję skrótów, żeby zaoszczędzić czytelnikowi banałów.
– Lecimy do Afryki z misją... bla bla bla... ble ble ble... Mam nadzieję, że... bla bla...ble... godnie będziecie reprezentować armię francuską. Wypełnicie powierzone nam zadanie zgodnie z dewizą Legii Cudzoziemskiej: „Z honorem i wiernością”.
Na rozkaz kapitana Bubla wyniósł z budynku proporzec szwadronu. Przyjechał służbowym peugeotem z kierowcą, dowódca regimentu pułkownik Bertrand de La Presle14).
14) Pełne nazwisko Bertrand Guillaume de Sauville de La Presle. Póżniej dosłużył się stopnia generała armii. Był między innymi dowódcą UNPROFOR-u w eks-Jugosławii i guwernerem w Inwalidach w Paryżu.
Stojący w szeregu za Nowakiem Chapuis oczywiście nie byłby sobą gdyby tego po cichu tego nie skomentował.
– Szkoda, że nie przyjechał tą swoją wielką ponad dwudziestoletnią amerykańską landarą, byłoby bardziej uroczyście.
Dowódca regimentu szpakowaty pan o manierach arystokraty prywatnie jeździł starym amerykańskim „krążownikiem szos”. Chapuis twierdził, że pułkownik pewnie kupił go sobie po powrocie z Algierii po zakończeniu wojny w 1962 gdzie służył, jako porucznik i tak się w swoim aucie zakochał, że teraz nie może się z rozstać z tym jeżdżącym muzeum.
Po prezentacji szwadronu pułkownikowi, dowódca regimentu przemówił w podobnym tonie, co przedtem kapitan. Dodając jeszcze kilka górnolotnych frazesów, życzył bon voyage. Wsiadł do samochodu i odjechał.
Na rozkaz legioniści zarzucili na ramiona chlebaki z ubraniami cywilnymi i sformowali kolumnę marszową. Na czele stanął dowódca, za nim szef z proporcem na ramieniu, dalej dowódcy plutonów, a następnie cały szwadron z kadrą podoficerską w pierwszych szeregach.
Przyszła wreszcie wyczekiwana chwila. 2. szwadron wolnym marszowym krokiem Legii, z pieśnią szwadronu na ustach wyruszył do Afryki, kierując się w stronę bramy koszar.
Za odchodzącym szwadronem smętnym wzrokiem patrzył stojący w drzwiach budynku Walijczyk Wright. Podpierał się na kulach. Prawą nogę od kostki do uda miał w gipsie. Złamał ją dwa tygodnie temu skacząc niefortunnie z wysokiego muru, spiesząc za innymi na „ekspedycję karną”. Było to w sobotę, późnym wieczorem. Nowak nie brał udziału w wyprawie, gdyż pojechał na weekend do Paryża pożegnać się przed wyjazdem do Afryki ze swoją przyjaciółką i znał szczegóły tylko z relacji kolegów i bardzo żałował, że ominęła go taka frajda.
Zaczęło się po godz. 22.00. Do kwatery szwadronu przybiegł ubrany po cywilnemu sierżant Legoff z pierwszego plutonu. Przeleciał się po pokojach zajmowanych przez jego pluton. Nie był głupi i upierdliwy, więc był lubiany. Z jego relacji nieliczni legioniści, którzy byli na miejscu, dowiedzieli się, że był w bistro „Le Romain”, kiedy weszła duża banda Arabów mieszkająca w Orange i w okolicy. Oprócz Legoffa w cywilu w barze nie było innych legionistów. Arabskie towarzystwo zaczęło się zachowywać hałaśliwie i puszczać jakąś arabską muzykę z grającej szafy. Na jego uwagę, że ma dość tego rzępolenia i wycia, jeden Arab coś mu brzydko odpowiedział. Dostał za to od razu w pysk. Reszta bandy rzuciła się na sierżanta. Ten, dzielnie się broniąc, wycofał się do wyjścia. Przewaga Arabów była jednak miażdżąca, więc Legoff, chcąc uniknąć skatowania, musiał salwować się ucieczką. Przybiegł do swojego plutonu, żeby zorganizować akcję odwetową.
Na hasło „bić Araba” momentalnie zawiązało się pospolite ruszenie. Do chłopaków z 1. plutonu ochoczo dołączyli legioniści z innych. Błyskawicznie przebrali się w mundury polowe, zabierając co komu wpadło w rękę i biegiem puścili się w stronę starego burdelu, żeby tam przeskoczyć przez mur. Jak się okazało, razem z sierżantem było ich dwudziestu. Dwudziesty pierwszy był właśnie stojący teraz w drzwiach Wright, ale ten nie dobiegł do bistro. O ekspedycji karnej dowiedział się minutę po jej wyruszeniu. Rzucił się w pogoń za kolegami, żeby do nich dołączyć. W pośpiechu, zeskakując z wysokiego muru na wąską ciemną uliczkę, a miał tego wieczoru już nieźle w czubie, uczynił to tak fatalnie, że złamał nogę.
W tym czasie grupa interwencyjna z Legoffem na czele biegła już klucząc ulicami, żeby nie natrafić na patrol PM, do oddalonego około dwa kilometry „Le Romain”. Wpadli do bistra, Arabów jeszcze tam przybyło. Legioniści od razu rzucili się na nich. Bili systematycznie i dokładnie. Krew z rozbitych nosów lała się na podłogę, leciały zęby. „Arabstwo” zostało dokładnie zmaltretowane, pozbierane z podłogi i wyrzucone kopniakami po kolei na zbity pysk wprost na ulicę. Rozgrzani legioniści wzięli się za wyposażenie knajpy, tłukąc flippery, łamiąc krzesła, demolując lokal kompletnie, niszcząc wszystko co się dało. Była to kara dla właściciela, za to, że wpuszcza tu Arabów. Należało się teraz niezwłocznie wycofać, by nie dać się złapać patrolom PM i policji, które na pewno zostały powiadomione przez właściciela.
Klucząc jak harcerze na podchodach, tą samą drogą wszyscy wrócili szczęśliwie w komplecie. Oprócz pechowego Wrighta, który skręcając się z bólu, poleżał trochę na uliczce okalającej z tej strony mur koszar. Nie widząc nikogo, a jego wołanie o pomoc nie skutkowało, zaczął się czołgać w stronę bramy wejściowej oddalonej od tego miejsca o prawie pięćset metrów. Często odpoczywał, bo ból mu dokuczał. Jakież było zdumienie stojącego przy bramie wartownika, kiedy zobaczył czołgającego się Walijczyka. W pierwszej chwili przyszło mu na myśl, że Wright jest tak pijany, że nie może iść, ale szybko okazało się, iż przyczyną jest złamana noga. W tym czasie jego koledzy przeleźli przez mur, wrócili do kwater i zadowoleni opowiadali sobie wrażenia z udanej wyprawy.
Konsekwencje „ekspedycji” nie były zbyt przykre. Dowódca regimentu wydał zakaz odwiedzania „Le Romain” wszystkim legionistom. Uczestnicy wyprawy, żeby zatuszować sprawę, musieli zwrócić pieniądze za wyrządzone szkody materialne, wycenione na dwadzieścia tysięcy franków. Na każdego wypadło po tysiąc franków. Wszyscy byli zgodni, że za tyle przyjemności, jakiej tam zażyli, cena nie jest wygórowana i warto było. Tym bardziej, iż już po powrocie z Afryki nowy dowódca szwadronu za to, że wystąpili w obronie honoru sierżanta, zwrócił każdemu z uczestników tej wyprawy po tysiąc franków z kasy szwadronu.
Najgorzej na tym wyszedł pechowy Wright. Nie dosyć, że minęła go przyjemność obicia gęby Arabom, to jeszcze przez złamaną nogę nie mógł polecieć ze szwadronem do Afryki.
Przy bramie maszerujący szwadron żegnała warta honorowa, prezentując broń. Po drugiej stronie salutował dowódca regimentu ze swoim sztabem. Osiłki z PM stały na baczność zadowolone, że podczas czteromiesięcznej nieobecności szwadronu będą mieli mniej pracy.
Mniej zadowolona była „mamuśka”, która stała z barmankami przed barem po drugiej stronie ulicy. Tylu klientów traciła. Była to Arabka, od lat związana z regimentem, kiedy regiment stacjonował w Algierii – była burdelmamą w jednym z pobliskich przybytków. Po przyznaniu przez prezydenta Charlesa de Gaulle’a niepodległości Algierii razem z regimentem opuściła afrykańską ziemię i przeniosła się do Orange. Kupiła bistro naprzeciwko bramy koszar i dalej skubała legionistów z pieniędzy. Nowak i Chapuis za jej plecami obdarzali ją najgorszymi epitetami. Teraz też na chwilę przerwali śpiew i wyrwało się im kilka „słówek” pod jej adresem. Podpadła im bowiem.
Któregoś wieczoru, popijając piwo w foyer, stwierdzili, że iść do miasta w mundurze wyjściowym i upić się to żadna atrakcja. Przejść przez mur w mundurze polowym i zrobić to samo, to już jest coś. Było to surowo zabronione. W mundurze polowym, spotykając na mieście PM, nie miało się żadnych szans.
Przeleźli przez mur zaraz za foyer, po krótkim marszu przeszli przez ulicę biegnącą przed bramą regimentu i wylądowali u „mamuśki”. „Mami” osłupiała. Od 1967 roku, czyli od przeprowadzki do Orange, nie miała u siebie późnym wieczorem szeregowych legionistów w ubraniu polowym. Był to szczyt bezczelności zrobić coś takiego zaraz pod nosem PM, które urzędowało po drugiej stronie ulicy. Wypili po jednym, kazali zadzwonić po taksówkę. Taksówkarzowi polecili zawieźć się do dyskoteki.
– Panowie, w tym stroju radziłbym udać się na jakąś dyskotekę za miastem. Tam gdzie nie dociera wasze PM – zaproponował kierowca.
Po krótkiej debacie przystali na to. Następnego dnia, po szczęśliwym powrocie, Chapuis, rozmawiając z chłopakiem z PM dowiedział się, jaką ciężką mieli noc.
– Wyobraź sobie, „Mami” zadzwoniła do nas, że dwóch narąbanych legionistów przyszło do niej w ubraniach polowych. Wzięli taksówkę i pojechali dalej balangować na miasto. My, jak koty z pęcherzem, lataliśmy do rana po mieście i szukaliśmy tych skubańców.
„Mami” podczas późniejszych rozmów z Chapuis’em czy z Nowakiem w żywe oczy się zapierała, że złożyła na nich donos. Taka to była zdrajczyni. Doiła pieniądze od legionistów, a potem na nich kablowała.
Po przekroczeniu bramy koszar rozśpiewany szwadron skręcił w lewo, w stronę centrum miasta. W szeregach dało się słyszeć:
– O Kariatyda! Cześć Kariatyda!
Na chodniku, między innymi gapiami, stała przyjaciółka Narvina ze swoją matką. Machały rękami na pożegnanie. Została ochrzczona Kariatydą przez jego kolegów.
Było tak. Którejś niedzieli Narvin umówił się na randkę z nowo poznaną dziewczyną. Mieli jechać do Awinionu. Około godz. 16.00 Narvin niespodziewanie wrócił, wściekły jak diabli. Nie odpowiadał na pytania zaciekawionych kolegów. Siedział na łóżku, milczał i palił papierosa za papierosem. Po dłuższym czasie, nagabywany, wreszcie wybuchnął.
Czy wiecie, co to są kariatydy?!
Oj! niedobrze, niedobrze z nim – zmartwił się Chapuis. –
Połóż się, odpocznij, jesteś chory. Planchon bierz ręcznik i leć go zmoczyć. Trzeba mu zrobić zimne okłady na głowę.
Kiedy Narvin trochę ochłonął, opowiedział kolegom jak nieudaną miał randkę. Zamiast iść do hotelu i robić to, co młode, zdrowe pary robią przy takich okazjach, został zaprowadzony do jakiegoś muzeum, gdzie musiał podziwiać elementy starorzymskiej architektury. Nowa znajoma zrobiła mu też wykład, dowiedział się między innymi dużo ciekawych rzeczy na temat kariatyd.
Wściekłość Narvina była uzasadniona. Mimo przysięgania, że już nigdy się z nią nie zobaczy, po jakimś czasie znów się spotkali. Tym razem wszystko poszło po jego myśli i znajomość była kontynuowana. Tak oto dziewczyna Narvina zyskała u jego kolegów przydomek Kariatyda.
Piesza wędrówka szwadronu do Afryki nie trwała długo. Legioniści skręcili w bramę, za którą znajduje się kasyno oficerskie i podoficerskie. Jest tu też hotel podoficerski15). Mieszkają w nim nieżonaci podoficerowie, którzy nie mają własnych mieszkań lub nie chcą wynajmować mieszkań w mieście.
15) We Francji podoficerem jest się od stopnia sierżanta.
Na parkingu czekały autobusy. Wszyscy wsiedli i autobusy ruszyły w drogę na lotnisko.
Można zadać pytanie, czy nie można było wsiąść od razu do autokarów w koszarach? Ano... nie można było, bo by nie było tego całego kina; ceremoniału, do którego we wszystkich armiach świata, a szczególnie w Legii Cudzoziemskiej przywiązuje się wagę.
Kiedy autobusy wyjechały z Orange na autostradę, wszyscy przebrali się w cywilne ubrania. Zrobiło się wesoło. Legioniści, przyzwyczajeni do wyglądu kolegów w identycznym umundurowaniu, nagle zobaczyli się na kolorowo. Fantazyjne czapki, kapelusze, różnobarwne koszule, okulary przeciwsłoneczne, dżinsy. Z wygolonymi dla szpanu na zero głowami wyglądali jak pensjonariusze zakładu karnego na wycieczce. Śmiechom i komentarzom dotyczącym wyglądu nie było końca. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła, znikało powoli napięcie i stres spowodowany przygotowaniami do wyjazdu.
Nowak i cała „śmietanka towarzyska” 3.plutonu ulokowali się na samym końcu autobusu.
– Panowie, opowiem wam, jaką przygodę miał nasz przyjaciel Chapuis, kiedy obaj wybraliśmy się w mundurach polowych do miasta, a wylądowaliśmy na dyskotece w Pont St. Esprit.
– Zamknij gębę – burknął Chapuis.
– Mów, mów – rozległo się wokół.
– Po kilku whisky zebrało się nam na tańce. Tańczyliśmy w kółeczku, a że rozpierała nas energia, zdarzało się, że potrąciło się czasem jakiegoś faceta. Po krótkim czasie obok nas tańczyły już tylko dziewczyny. Chłopcy poodsuwali się na bezpieczną odległość. Na dyskotece, jak to na dyskotece, ciemno, tylko błyskają światła. Zauważyłem, że Chapuis gapi się na jakąś blondynę. Wyraźnie przypadła mu do gustu. Usiedliśmy, żeby się napić. Wreszcie podniósł się i poszedł poprosić wybrankę do tańca. Przetańczyli jeden kawałek. Patrzę, zostawia ją, wraca do stolika sam. Siada prosto, jakby kij połknął, oczy w słup i ani słowa. Ja do niego mówię, a on nic; zamurowało go kompletnie. Ani be, ani me... i tak z pięć minut. Walnąłem go przez plecy. Spojrzał wreszcie na mnie i przemówił:
– Wiesz kogo poprosiłem do tańca?
– Chyba nie Madonnę? – Moją byłą żonę…
– To nieźle musiałeś być nawalony, żeby nie poznać swojej byłej – skomentował Planchon. – Czy to ta, z którą masz córkę?
– Ta sama – odpowiedział za Chapuis’ego Nowak.
– Ciemno było, zmieniła fryzurę. Prosząc ją do tańca nie poznałem jej – tłumaczył się Chapuis.
– A kiedy zaskoczyłeś, że to ona? – zapytał Narvin.
– Kiedy w tańcu zapytała – Paul, myślisz, że mimo krótkich włosów i tego munduru cię nie poznałam?
– A ty co? – dopytywali się koledzy.
– Zbaraniałem, jakoś dotańczyłem z nią ten kawałek do końca i zostawiłem. O czym miałem z nią gadać?
– Czy to ta – dopytywał się Planchon – o której kiedyś opowiadałeś, jak pojechaliście na dyskotekę, a ty tak świetnie się bawiłeś, że zapomniałeś, iż masz żonę. Jak już byłeś pijany wsiadłeś w samochód i wróciłeś do domu, a żoneczka musiała wziąć taksówkę, żeby wrócić z dyskoteki?
– Ta sama – niechętnie odpowiedział Chapuis. – A żebyście wiedzieli, jaką awanturę mi wtedy urządziła, kiedy udało się jej mnie dobudzić, i to na trzeci dzień po ślubie.
Wszyscy słuchający tego legioniści byli zgodni, że awanturując się jego ex-żona trochę przesadziła, bo Chapuis, będąc dopiero trzy dni po ślubie, mógł być do obecności małżonki nie przyzwyczajony i najzwyczajniej o niej na dyskotece zapomnieć.
Po przybyciu na wojskowe lotnisko okazało się, że samolot już czeka. Był to pasażerski DC-8, w sam raz jak na potrzeby szwadronu. Trwało ładowanie bagaży, które przyjechały wcześniej. Było trochę czasu do odlotu. Można było zjeść drugie śniadanie zabrane z koszar.
W tym miejscu trzeba wytłumaczyć całą tę przebierankę w ubrania cywilne. Czy nie można było lecieć w mundurach polowych? Ano nie. Rzut okiem na mapę wystarczy, by się zorientować, że z Francji do Republiki Środkowoafrykańskiej trzeba przelecieć nad kilkoma krajami afrykańskimi. Aby maksymalnie ułatwić procedury (mimo, że w ładowni pasażerskiego samolotu leciały skrzynie z bronią), lot został zaanonsowany jako czarter cywilny.
Trzeba było dużo dobrej woli, żeby kolegów Nowaka i jego przełożonych, mimo cywilnych ubrań, ale z wygolonymi głowami i w wojskowych buciorach, pomylić na przykład z podróżującymi filharmonikami wiedeńskimi. Żeby maskarada była kompletna, po zajęciu miejsc w samolocie wszystkim legionistom rozdano paszporty. Jakież było zdumienie Nowaka, gdy zamiast swojego polskiego paszportu z prawdziwym nazwiskiem, który mu został odebrany w dniu zgłoszenia się do Legii, dostał nowiutki francuski paszport na nazwisko, jakie sobie obrał angażując się16) do służby. Okazało się, że dotyczyło to wszystkich bez wyjątku, nieważne Chińczyk to czy Amerykanin. A żeby było śmieszniej, wszyscy mieli w paszportach identyczny adres zamieszkania. Było to podparyskie Fontenay-sous-Bois, gdzie znajduje się Fort de Nogent, jedna z placówek rekrutacyjnych Legii. Nowak znał ten adres, gdyż sam się tam angażował.
16) Każdemu zgłaszającemu się kandydatowi na legionistę odbierane są wszystkie dokumenty, żeby utrudnić ewentualną dezercję. Większość zmienia sobie nazwiska. Jeśli chcą, to i narodowość. Francuzi, obowiązkowo, ponieważ Legia, jak sama nazwa wskazuje, jest dla cudzoziemców.
Paszporty były potrzebne na wypadek awaryjnego lądowania w neutralnym kraju, żeby zmylić służby celne i by nie zachciało się im grzebać w „cywilnych bagażach”, gdzie jak wiadomo, była broń i dokumenty szwadronu.
No cóż, taki mały niewinny szwindelek.
Lot odbył się bez sensacji. Jedynie małe poruszenie wśród tych, dla których była to pierwsza podróż do Afryki, wywołał anons kapitana samolotu, że przelatują nad śródziemnomorską linią brzegową Afryki.
Było to wybrzeże Algierii, kolebka Legii Cudzoziemskiej.
10 marca 1831 roku król Francuzów Ludwik Filip swoim dekretem rozkazał sformować oddziały wojskowe złożone z cudzoziemców do walki pod sztandarami Francji. Pod koniec tego samego roku pierwsze oddziały Legii przybyły do Algierii. Ostatnie opuściły ją definitywnie w 1968 roku.
1. Regiment Kawalerii Cudzoziemskiej, w którym aktualnie służył Nowak, opuścił kontynent Afryki rok wcześniej, w 1967 roku, przenosząc się na południe Francji, do Orange. Szmat czasu, cała epopeja, kawał chwalebnej, czasami smutnej historii Legii Cudzoziemskiej.
Nowak nie mógł odmówić sobie przyjemności zrobienia przez okienko samolotu zdjęcia wybrzeża aparatem fotograficznym, który kupił specjalnie na ten wyjazd podczas ostatniego weekendu w Paryżu.
Niewielu na pokładzie samolotu zauważyło, że szef szwadronu Bubla, patrząc w dół na mijane wybrzeże Algierii jakoś dziwnie zmarkotniał. Nie wiadomo, co się działo w głowie tego starego legionisty, jakie wspomnienia przewijały się w jego pamięci. Czy wspominał lata, które tu spędził, czy swoich kolegów, którzy zginęli w walkach z Arabami z FLN17) w latach 1954-1962, żeby ten kraj utrzymać dla Francji, czy też chwilę, gdy generał de Gaulle jednym podpisem przyznającym Algierii niepodległość zakończył ten rozdział historii Francji, a zarazem Legii Cudzoziemskiej.
17)FLN – Front Wyzwolenia Narodowego – algierska armia podziemna walcząca prze-ciwko Francuzom o niepodległość.
Propozycja przyznania niepodległości Algierii była tak bulwersująca dla ponad miliona zamieszkujących Algierię Francuzów, dla których było to zamorskie terytorium Francji, ich dom i ojczyzna, że doprowadziło to (21 kwietnia 1961 roku) do puczu przeciwko prezydentowi. Główną rolę w tym buncie przeciw Paryżowi odegrał stacjonujący w Algierii elitarny 1.REP – 1. Regiment Spadochroniarzy Cudzoziemskich, obecnie jeden z kultowych regimentów Legii, używając modnego zwrotu. Do legionistów z 1. REP dołączają regimenty spadochroniarzy „regularnych”, a także 2. REC – 2. Regiment Kawalerii Cudzoziemskiej i 1.REC – 1. Regiment Kawalerii Cudzoziemskiej, w którym obecnie służył Nowak.
1. REP opanował Algier – największe miasto Algierii, okupując wszystkie budynki rządowe, w tym budynek Radia Algier. Przez radio emitowane były proklamacje o francuskiej Algierii i deklaracje, że zrewoltowane siły zbrojne nie dopuszczą do przyznania przez de Gaulle’a niepodległości Algierii.
26 kwietnia 1961 roku było po wszystkim. Pucz się nie udał. De Gaulle był górą.
Dla 1. REP awantura skończyła się bardzo źle. Regiment ten został sformowany w Algierii 1 września 1955 roku z pozostałości słynnego 1. BEP (1. Batalionu Spadochroniarzy Cudzoziemskich, dwukrotnie doszczętnie rozbijanego w bitwach w Indochinach). Od momentu sformowania regiment stracił w walce z algierskimi rebeliantami z FLN 563 rannych i 208 zabitych, w tym jednego ze swoich dowódców, weterana z Wietnamu, podpułkownika Jeanpierre’a. Było to 10,5 proc. wszystkich legionistów, którzy oddali życie w Algierii, w latach 1954-1962.
27 kwietnia 1961 roku koszary regimentu w Zeralda zostały otoczone przez lojalne wobec Paryża jednostki żandarmerii i oddziały pancerne, a w pobliżu nadmorskiej bazy zacumował lotniskowiec „Arromanches”. Legioniści spadochroniarze, którzy zostali wmanewrowani w te polityczne rozgrywki, mieli wszystkiego dość, nie stawiali spodziewanego oporu. 30 kwietnia, zamiast tradycyjnie hucznie świętować Camerone, 1. REP za rolę, jaką odegrał w puczu, rozwiązano. Kadrę oficerską aresztowano; część zdezerterowała, przechodząc do terrorystycznej organizacji OAS – Organizacji Akcji Podziemnej.
Później oficerowie-puczyści, którzy zostali aresztowani, wyczekując w celach śmierci na egzekucję, wywieszali na zewnątrz drzwi cel swoje medale, jakie im przyznała Francja za walkę pod jej sztandarami w Indochinach i w Algierii.
Różnie się kończy, kiedy wojskowi buntują się przeciwko naczelnemu dowódcy. Jedni robią oszałamiającą karierę, jak de Gaulle, gdy się zbuntował przeciwko marszałkowi Petain’owi, którego był pupilkiem. To de Gaulle w czerwcu 1940 roku namawiał do zbuntowania się przeciwko rządowi Vichy 13. DBLE -13. Półbrygadę Legii Cudzoziemskiej, która po kampanii norweskiej, gdzie walczyła pod Narwikiem między innymi razem z polską Samodzielną Brygadą Strzelców Podhalańskich, i krótkim pobycie w upadającej pod naporem Niemiec Francji znalazła się w Wielkiej Brytanii. Zabiegi gen. de Gaulle’a przeciągnięcia legionistów na swoją stronę odniosły połowiczny sukces. Połowa 13. Półbrygady (w większości Francuzi), wróciła do Maroka pod rozkazy – było nie było – legalnego francuskiego rządu, nie chcąc walczyć u boku „befsztyków”18) – przeciwko Niemcom. Druga połowa, złożona głównie z cudzoziemców, przeszła na stronę de Gaulle’a.
18) Tak Francuzi służący w Legii nazywają Brytyjczyków.
Była to pierwsza jednostka zbrojna Wolnych Francuzów, która podjęła się ratowania honoru Francji. Złożona głównie z obcokrajowców, w tym, żeby było śmieszniej, między innymi z legionistów – Niemców, Włochów i Austriaków, a walcząca za żołd płacony przez Brytyjczyków. O tym dzisiaj we Francji stara się nie pamiętać.
Konflikt między de Gaulle’em a rządem Vichy doprowadził do tego, że podczas kampanii syryjskiej w czerwcu 1941 roku, Francuzi de Gaulle’a u boku Brytyjczyków strzelali do Francuzów lojalnych wobec Vichy. Najbardziej przykre jest to, co skrzętnie przemilcza Le Livre d’Or de la Légion Étrangère – Złota Księga Legii Cudzoziemskiej (oficjalna historia, wydana w 1981 roku z okazji 150. rocznicy powstania Legii), że doszło do bratobójczej walki pomiędzy legionistami. W jednej z potyczek stanęły przeciw sobie 13. Półbrygada Legii Cudzoziemskiej i 6.REI – 6.Regiment Piechoty Cudzoziemskiej.
Jak już wspomniałem, jednym – jak de Gaulle’owi bunt przeciwko własnemu rządowi wychodzi na dobre, a drugim nie. Ci ostatni kończą swoją karierę, podobnie do tych, którzy się zbuntowali w Algierii przeciwko de Gaulle’owi – przed plutonem egzekucyjnym.
Może starszy chorąży Bubla, patrząc teraz przez okienko samolotu na Algierię, wspominając tamte czasy, sięgnął pamięcią jeszcze dalej, do innego zakątka świata znajdującego się dwanaście tysięcy kilometrów stąd? Do Indochin, do Wietnamu z którego w 1955 roku trzeba było wyjeżdżać, gdyż tak się dogadali politycy Francji i Wietnamu, mimo że Legia w latach 1946-1954 złożyła tam daninę z życia 314 oficerów, 1071 podoficerów i 8997 legionistów.
Nowak i jego koledzy nie mieli takich reminiscencji. Lecieli spokojnie do afrykańskiego kraju, w którym aktualnie nie było żadnego konfliktu zbrojnego i spodziewali się tam zaznać samych przyjemności, na myśl o których z zadowoleniem zacierali ręce, popijając dyskretnie przemycone w chlebakach na pokład samolotu piwo.
Stewardesy podały obiad, chociaż było to danie bardziej podobne do lunchu. A do tego skąpego posiłku tylko kwaterkę wina. Nie wzbudziło to dużego entuzjazmu u pasażerów, ale, niestety, legioniści byli na służbie i na więcej nie można było sobie pozwolić. Po posiłku stewardesy przyniosły do sprzedaży „wagony” bezcłowych papierosów. Momentalnie cały zapas wykupiono.
– No, teraz Afryka mi nie straszna – stwierdził Planchon, upychając paczki papierosów w swoim chlebaku. – Zaczyna mi odpowiadać latanie samolotem.
– I na pewno jest to bezpieczniejsze niż jazda rowerem, nie uważasz? Ni to zapytał, ni skomentował Nowak.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Ogólnie znana była słynna wyprawa rowerowa, w której brali udział Nowak, Narvin, Planchon i Chapuis – zresztą pomysłodawca całej imprezy.
Było tak. W regimencie istniało kilka sekcji sportowych, utworzonych po to, by w godzinach wolnych od zajęć odciągnąć legionistów od „niesportowych” rozrywek, takich jak upijanie się w mieście czy w foyer legionistów.
Istniała sekcja jeździecka, żeby podtrzymać tradycję kawaleryjską, którą regiment miał w nazwie, dlatego utrzymywał stajnię z wierzchowcami, mimo że już dawno przesiadł się na wozy pancerne. Dalej były: sekcja spadochroniarska, judo, kulturystyki, paralotniarska, narciarska, gdyż Alpy były pod nosem, boksu, karate i jeszcze kilka innych.
Wskazane było, żeby każdy legionista zapisał się do którejś z nich. Nowak zapisał się na narty zjazdowe. W zimowe weekendy autobusem regimentu członkowie sekcji narciarskiej wyjeżdżali w Alpy i było super.
Ale Chapuis, Narvin i Planchon wszystkie wcześniej wymienione sporty zgodnie określali jako za bardzo „gwałtowne” dla ich spokojnej natury. Uznali, że o wiele bezpieczniej jest siedzieć w foyer i popijać piwko.
Którejś niedzieli jednak, Chapuis, będąc już nieźle na „fazie”, przyglądając się karcie członka sekcji sportowych, którą każdy dostał, żeby sobie coś wybrać, wpadł na genialny pomysł. Wykoncypował sobie, że jest sekcja sportowa, która może mu pomagać w rozwijaniu jego zainteresowań. Była to sekcja kolarska. Nie omieszkał niezwłocznie podzielić się swoim odkryciem z kolegami z pokoju. Jego rozumowanie było zaskakująco logiczne.
Posłuchajcie, co odkryłem. Co trzeba zrobić, żeby uprawiać kolarstwo szosowe?
Chyba cię porąbało! Normalne, trzeba wleźć na rower – niechętnie odpowiedział Planchon.
A potem co? A potem trzeba wyjechać na szosę. A gdzie mamy szosy, ulice i drogi? Wszystko to mamy za bramą koszar – stawiał kolejne pytania i sam sobie na nie odpowiadał Chapuis. – A w jakim stroju jeździ się na rowerze? W dresach, a jak jest ciepło, to w szortach i podkoszulce – kontynuował.
Dalej nie kapuję, o co mu chodzi – stwierdził bezradnie Narvin.
A o to, zakuta pało, że po co zawracać sobie dupę, gdy chcesz wyjść do miasta z czyszczeniem, prasowaniem munduru wyjściowego i uważać, żeby go nie uświnić lub nie obrzygać, kiedy można legalnie sobie wyjechać na rowerze z koszar w stroju sportowym! Wystarczy zapisać się do sekcji rowerowej. Wyjeżdżasz sobie za Orange, gdzie nie dociera nasze PM, instalujesz się w pierwszym napotkanym bistro i... hulaj dusza piekła nie ma! Jak ci się znudzi, wsiadasz na rower i do następnego baru.
Wiecie, to wcale nie takie głupie – zapalił się do pomysłu Planchon.
Tylko nie wzięliście poprawki na to, że jazda po pijaku dżipem czy czołgiem to pestka, ale rowerem to nie jest wcale takie łatwe – sceptycznie stwierdził Nowak.
Nie bądź upierdliwy – pomysł jest dobry i nie ma co się zastanawiać – odezwał się Narvin.
Mimo wątpliwości zgłoszonych przez Nowaka ideę zaakceptowano. W poniedziałek cała czwórka zgłosiła się do szefa sekcji rowerowej, by załatwić formalności i opłacić składkę członkowską. Pozostało tylko czekać do soboty, do obiadu, po którym w Legii rozpoczynał się weekend. Cała czwórka nie mogła się tej soboty doczekać, rozpowiadając wokoło, jak to będzie fajnie i jakie atrakcje ich czekają. Tu i ówdzie pojawiały się sceptyczne opinie kolegów skierowane pod adresem tej rowerowej czwórki muszkieterów, że wyjazd ekipy w tym właśnie składzie nie wróży nic dobrego, ale nie psuło to humoru przyszłym mistrzom dwóch kółek i kierownicy.
Nadeszła wyczekiwana sobota, nasza czwórka nie poszła na obiad; zdecydowano, że zjedzą w jakiejś restauracji za miastem. Wsiedli na rowery, wylegitymowali się w biurze przepustek i w szampańskich humorach popedałowali za miasto. Zgodnie z planem odwiedzali napotkane po drodze bary, a po każdej kolejce coraz bardziej komplementowali Chapuis’ego, za jego znakomity pomysł. Bawili się świetnie. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Podczas jazdy do kolejnego baru – a jechali całą czwórką obok siebie, prowadząc wesołą konwersację – doszło na prostej drodze do karambolu. Do dziś jeszcze każdy trzymał się swojej wersji wypadku i nie mogli ustalić między sobą, kto pierwszy zajechał drogę drugiemu tak fatalnie, że wszyscy czterej powpadali na siebie. Na usprawiedliwienie mieli tylko to, że byli już nieźle wstawieni. Rezultat – cztery rowery uszkodzone, a „cykliści” mieli ogólne potłuczenia i obtarcia. Wrócili jak niepyszni dwoma taksówkami, z rowerami w otwartych bagażnikach jeszcze przed kolacją. Jazda rowerami została przez nich wciągnięta na listę sportów brutalnych i szkodliwych dla zdrowia.
To była przyczyna, że samolot, którym teraz lecieli, został uznany za znacznie bezpieczniejszy środek transportu od roweru.
Po kilku godzinach lotu, o godz. 15.30, wylądowali na lotnisku w Bangi, stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej. Miasto położone jest nad rzeką Oubangi. Po drugiej stronie rzeki jest już Zair. Środkowa Afryka, kraj o powierzchni większej niż Francja, ma tylko ponad dwa i pół miliona mieszkańców. To dawna kolonia francuska. Po 1946 roku otrzymała status terytorium zamorskiego Francji. W 1958 roku, już pod obecną nazwą, stała się republiką autonomiczną w ramach Wspólnoty Francuskiej. Po dwóch latach uzyskała niepodległość, podpisując z Francją układ o ścisłej współpracy. Oznaczało to, że najwięcej do powiedzenia w tym państwie miał ambasador Francji, rezydujący w Bangi.
W 1966 roku pierwszy prezydent kraju został obalony przez swojego kuzyna, Jeana Bedela Bokassę, byłego kapitana armii francuskiej. Ten zaś mianował się dożywotnim prezydentem kraju. Jedynym bogactwem jest tu kopalnia diamentów. Bokassa miał czym przekupywać francuskich decydentów, żeby przymykali oczy na jego błazeństwa, machlojki oraz mordowanie i okradanie swoich obywateli, których jedyną winą było to, że posiadają jakiś majątek. Sporo diamentów trafiło do prywatnych sejfów najwyżej postawionych polityków francuskich. Nie mieli oni nic przeciwko temu, żeby Bokassa, któremu całkowicie odbiło, w grudniu 1976 roku koronował się na cesarza tego jednego z najbardziej biednych krajów Afryki. Podczas błazeńskiej ceremonii koronacji, która kosztowała ładnych kilka milionów franków francuskich, wysoki urzędnik Francji wręczył tej kreaturze szpadę Napoleona. Od tego momentu nic już nie krępowało despoty. Z kraju przenikały przerażające wiadomości. Amnesty International alarmowało światową opinię publiczną. Niestety, bez skutku. Na szczęście, w 1979 roku Bokassa, który obrastał coraz bardziej w piórka i zaczął się czuć coraz bardziej niezależny od swojej protektorki – Francji, potajemnie porozumiał się z przywódcą libijskim, Kadafim. Ten zaś za bardzo wtykał swój nos do Czadu, również byłej kolonii francuskiej, sąsiadującej od północy z Afryką Środkową. To spowodowało francuską interwencję.
Podczas wizyty Jego Cesarskiej Mości w Libii, u Kadafiego, pewnej wrześniowej nocy w Bangi, stolicy Cesarstwa Środkowoafrykańskiego, wylądowali stacjonujący w Czadzie francuscy spadochroniarze. Pozbawiono władzy błazna, o którym mówiono, że jadł mięso małych dzieci. Najwyraźniej ten skretyniały bandyta pomylił spiżarnię z poddanymi.
Legioniści brali udział w poskramianiu krwawych zamieszek związanych z przejęciem władzy przez wyznaczonego następcę Bokassy, który przywrócił ustrój republikański. Jedynym pozytywnym akcentem cesarskiego panowania było to, że wsadził do więzienia reprezentację piłkarską za przegrany mecz z sąsiednim krajem. Tego dnia środkowoafrykańscy piłkarze grali naprawdę beznadziejnie i należało im się to. Obalony cesarz schronił się na Wybrzeżu Kości Słoniowej, także byłej kolonii francuskiej, u swego kolegi, prezydenta tego kraju, od lat pupilka Francji. Później przeniósł się do swojego pałacu, oczywiście na południe Francji, bo gdzież by indziej.
Aby zachować wpływy na elity rządzące w swoich byłych koloniach, Francja wypracowała skuteczną metodę zgodnie z regułą – „jesteśmy za, a nawet przeciw”. Polegała ona na tym, że rząd francuski oficjalnie popierał i wspierał finansowo aktualnie rządzącego. Jeśli jednak pojawiał się na horyzoncie jakiś poważny pretendent do przejęcia władzy, a jego działania miały szansę powodzenia, miał on nieoficjalne, sekretne poparcie francuskich służb specjalnych. Ta metoda gwarantowała to, że Francja zawsze miała w garści aktualnie rządzącego.
Samolot zatrzymał się z dala od budynku dworca lotniczego. Wychodzącego z klimatyzowanego samolotu Nowaka zaskoczyła wysoka temperatura i parne powietrze. Wylatując z Francji mieli przyjemną, majową pogodę, a tu raptem taka duchota. Spodziewał się w Afryce wysokiej temperatury, ale nie aż takiej.
Legioniści przebrali się w mundury polowe. Zastępcy dowódców plutonów odebrali wszystkim niepotrzebne już legalne (choć lipne) paszporty.
Bagaże szwadronu wyładowała z ładowni samolotu ekipa stacjonującej tu armii francuskiej, dysponująca odpowiednim do tego sprzętem.
Zgodnie z planem 2. pluton pancerny z dowódcą porucznikiem Clément-Bollée19) zabrał swoje rzeczy i odjechał podstawionymi ciężarówkami na placówkę w Bangi. Bagaże 1. i 3. plutonu pancernego, 4. plutonu commando i plutonu dowodzenia przeładowano do czekającego nieopodal samolotu transportowego francuskich sił powietrznych C-160 Transall. Przed Nowakiem i jego kolegami był jeszcze lot, tym razem już w mało komfortowych warunkach, w upchanym do granic możliwości samolocie.
19) Generał Bertrand Clément-Bollée aktualnie dowódca francuskich wojsk lądowych
Celem podróży była oddalona o 450 kilometrów, trzecia co do wielkości po stolicy państwa, miejscowość Bouar położona w północno-zachodniej części kraju, gdzie znajdowała się baza wojsk francuskich Camp Leclerc (obóz imienia generała Leclerca).
Rzut okiem na mapę Afryki wyjaśnia, że była to idealna baza wypadowa do krajów dawnej Francuskiej Afryki Równikowej, a jednocześnie miało się stąd baczenie na gospodarza, prezydenta Republiki Środkowoafrykańskiej, a jeszcze bardziej na jego niesubordynowane, marnie opłacane wojsko. W tym czasie, w maju 1983 roku, prezydentem był generał Andre Kolingba.
Wylądowali po zapadnięciu zmierzchu. Za całe lotnisko służył pas wyrównanej ziemi. Załadowali się na podstawione ciężarówki i po kilku kilometrach jazdy dotarli do miejsca przeznaczenia. Tu, we francuskiej bazie wojskowej, Nowak wraz z całym towarzystwem miał spędzić następne cztery miesiące.
Obóz Leclerca to nie były typowe koszary. Była tam wprawdzie główna brama ze szlabanem, przy której pełniono wartę, ale miało to znaczenie bardziej reprezentacyjne, niż praktyczne. Z pozostałych stron obóz nie był ogrodzony, a teren był spory.
W centralnym miejscu znajdował się duży plac, na którym powiewały flagi francuska i środkowoafrykańska. Na obrzeżach placu, który przecinała aleja, wzdłuż której rosły wiekowe mangowce, znajdował się budynek dowództwa, obok izba chorych. Stojąc na środku placu, twarzą w kierunku sztabu, po lewej stronie miało się ogrodzoną posesję przeznaczoną dla 2. szwadronu. Sąsiadowała z nią kwatera kompanii spadochroniarzy „regularnych”20).
20) Tak legioniści nazywają żołnierzy z pułków armii francuskiej nie należących do Legii.
Po prawej stronie placu znajdowały się również ogrodzone posesje, w których stacjonowały trzy pododdziały różnych formacji armii francuskiej. Plac po przeciwnej stronie dowództwa zamykał barak, odpowiednik naszej remizy, w którym odbywały się dyskoteki.
Za tym barakiem, wzdłuż drogi prowadzącej do stołówki żołnierskiej, rozstawione były budy, w których miejscowi handlarze i rzemieślnicy sprzedawali afrykańskie suweniry, między innymi z drewna, z kości słoniowej i ze złota. Szczególnie te ostatnie ozdoby cieszyły się wśród legionistów wzięciem. Powodem była znacznie niższa cena niż we Francji, oryginalne wzornictwo i ręczna robota. Można tu było kupić, przemycone przez robotników wprost z kopalni, samorodki złota, zawieszone na ręcznie plecionych łańcuszkach. Wyroby wykonane były z dwudziestokaratowego złota, o czym Nowak przekonał się po powrocie z Afryki u jubilera w Paryżu. Wyroby te różniły się od europejskiej biżuterii tym, że tutejsi złotnicy nie dodawali do złota metali nadających połysk. Można tu było też kupić od miejscowych cwaniaczków drobne diamenty, nie miały one jednak większej wartości ze względu na niewielki rozmiar i brak szlifu. Trafiały się też kły słoni, upolowanych przez kłusowników. Za budami z pamiątkami, przed stołówką, stały parterowe szeregowce, w których mieszkała kadra stacjonujących tu kompanii.
Po przyjeździe plutony zainstalowały się w barakach, kierowane do nich przez legionistów, którzy przylecieli tydzień wcześniej, żeby przejąć sprzęt od wyjeżdżającego szwadronu „regularnych”. Z 3. plutonu pierwsi byli na miejscu starszy kapral Dusart, Francuz, który wkrótce miał awansować na sierżanta, starszy kapral Mc Donald, Kanadyjczyk, który uważał się za Szkota, oryginał (jemu już żaden awans nie groził) i kapral Suto, Francuz pochodzenia węgierskiego.
Po przejęciu sprzętu dla plutonu Mc Donald, za co mu chwała, pod murzyńską strzechą, przy części baraku przewidzianego dla legionistów swojego plutonu, zaaranżował prowizoryczny barek, który potem w trakcie pobytu nabrał właściwego wyglądu. Alkohole i piwo kupił w bezcłowym sklepie, znajdującym się na terenie obozu. Zysk z tej działalności handlowej miał zasilać kasę plutonu.
Dzięki jego zaradności po kolacji Nowak i jego koledzy z plutonu, przy piwku czy też przy szklaneczce whisky, mogli odpocząć po długiej podróży i zacząć zawierać znajomości z licznie przybyłymi na teren posesji 2. szwadronu miejscowymi pięknościami. Taksowały one wzrokiem przyszłych klientów, a legioniści oceniali urodę „panienek” i interesowali się cenami za „usługi”.
Jak się okazało, ku miłemu zaskoczeniu legionistów, Camp Leclerc po kolacji (od 18.00 do 22.00) zamieniał się w jeden wielki burdel. Panienki wchodziły jak chciały na teren zajmowany przez poszczególne kompanie i świadczyły swoje „usługi” gdzie popadło.
Nowakowi przypadła do gustu dziewczyna o imieniu Marie-Claire. Miała ciekawą urodę, a także wyróżniała się od pozostałych elokwencją i poczuciem humoru. Zaproponował jej stałe miesięczne wynagrodzenie pod warunkiem, że będzie ją miał co wieczór do wyłącznej dyspozycji. Marie-Claire widocznie nisko oceniła możliwości finansowe starszego szeregowego Nowaka – i grzecznie, ale stanowczo odmówiła. Z pewnością uznała, że lepszym interesem będzie zostać utrzymanką kogoś z wyższym stopniem i co się z tym wiąże, wyższym żołdem miesięcznym, a być może, mając wysokie mniemanie o swojej urodzie, uważała, że więcej zarobi jako „wolny strzelec”.
Nie przeszkodziło im to zostać później dobrymi kumplami. Była jedną z nielicznych dziewczyn, z którą Nowak nie miał „bliższego kontaktu”. Polubili się i często ze sobą rozmawiali przy piwie. Nowakowi, który zaczął traktować ją inaczej niż jej koleżanki, głupio było jakoś jej powiedzieć – masz tu forsę i idziemy się pociupciać.
Następnego dnia, na porannej zbiórce plutonu, starszy sierżant Y-Khloot rozdał wszystkim po tabletce Nivaquiny. Stało się to codziennym rytuałem. Miały te małe tabletki chronić przed panującą na tych terenach malarią. Nowak stosował się do tego nakazu. Przestał je brać, gdy znaleźli się w Czadzie, na pustyni. Uznał bowiem, że w tych warunkach żadna malaria już mu już nie grozi. „Starzy”, dla których to był kolejny pobyt w Afryce, od razu wyrzucali je w piach.
Pluton pomaszerował na zbiórkę szwadronu. Tu szef szwadronu, Bubla, ogłosił niewesołą nowinę.
Od dzisiaj wartownik stojący przy bramie szwadronu ma zakaz wpuszczania miejscowych panienek na teren posesji. – Nie chcę, żeby mi się kręciły po barakach. Taki bajzel dobry jest u szlaborów21). Legia tym się od nich różni, że u nas jest porządek.
21)Klapouchy – tak pogardliwie z niemieckiego, od słowa schlapp – oklapły, obwisły, legioniści przezywają „regularnych”. Wzięło się to stąd, że w zimę żołnierze francuskiej armii regularnej różnili się nakryciem głowy. Legioniści nosili berety bez względu na mróz, a Francuzi czapki tzw. uszanki na wzór ruskich. Ponieważ czapki te mają wiszące z boków jakby uszy to nazwano ich szlaborami
– Mam w dupie taki porządek – mruknął stojący za Nowakiem Narvin.
– W zamian zdecydowałem – kontynuował Bubla – aby zbudować z miejscowych materiałów, za budynkiem dowództwa szwadronu, ogrodzony, porządny burdel z barem. Postaram się, żeby powstał jak najszybciej. Przez ten czas potrzebujący muszą chodzić na panienki na posesje kompanii „regularnych”.
Dało się słyszeć westchnienia ulgi.
Po zbiórce pluton zabrał się do przeglądu sprzętu, którego mieli używać podczas pobytu. Były to stare tankietki Panhard AML; rok temu takie same zostały wycofane ze służby w 1.Regimencie Kawalerii Cudzoziemskiej. Zostały zastąpione nowoczesnymi czołgami AMX-10 RC.
Nowak od maja 1982 roku, od momentu, kiedy trzy pierwsze czołgi przybyły do regimentu i trafiły do 2. szwadronu, był strzelcem w jednym z nich. Stało się tak dzięki temu, że odbył staż dla załóg nowych czołgów w pierwszej grupie skierowanej do centrum wyszkolenia wojsk pancernych w Carpiagne. Wysłano go tam, mimo że na początku swojej służby kiepsko mówił po francusku. Dowództwo Legii kieruje się zasadą, że najważniejsza nie jest znajomość języka, którego z czasem każdy się nauczy, ale inteligencja. Iloraz inteligencji jest sprawdzany u każdego kandydata na legionistę, co rzutuje później na całą jego karierę w Legii.
W Afryce Nowaka czekały obowiązki strzelca w znacznie mniejszym, trzyosobowym AML-90, uzbrojonym w działo dziewięćdziesięciomilimetrowe i karabin maszynowy AA-52. Dowódcą jego wozu został starszy kapral Wantiez, ten sam, który wywoził dziwkę w bagażniku swojego samochodu. Kierowcą zaś został abstynent, kapral Aco.
Na pluton przypadało trzy AML-90, jeden AML-60 dowódcy plutonu – miał on zamiast działa sześćdziesięciomilimetrowy moździerz, trzy dżipy willysy i ciężarówka. Był to stary, ale na afrykańskie warunki zupełnie wystarczający sprzęt.
O godz.11.30 Mc Donald ogłosił otwarcie swojego baru i zaprosił na aperitif. Ceny za alkohol były ustalone w tutejszych frankach CFA. Nikt jeszcze nie zdążył wymienić franków francuskich na miejscową walutę, więc Mc Donald stawiał kreski przy nazwiskach we wcześniej przygotowanym zeszycie. Później, w trakcie pobytu, jeśli ktoś nie miał pieniędzy, też mógł pić na „krechę” do najbliższej wypłaty. Można to było również robić w barze burdelu, który miał wkrótce powstać.
O godz. 12.00 podoficer dyżurny odgwizdał zbiórkę szwadronu na obiad. Powolnym krokiem Legii, z pieśnią szwadronu na ustach, legioniści pomaszerowali do stołówki. Wywołali wśród stacjonujących tu kompanii „regularnych” pewnego rodzaju sensację. W Legii zawsze na posiłki chodzi się krokiem marszowym lub biegnie zwartą kolumną.
Dla Nowaka było to normalne, pamiętał to z polskiego wojska, w którym służył dwa lata. Była to całkiem niezła zaprawa przed służbą w Legii. Wśród Polaków, którzy nie wytrzymywali w Legii i dezerterowali, nie było ani jednego, który służył wcześniej w Wojsku Polskim. Zasada jest prosta; jeśli nie służyło się wcześniej w polskiej armii, albo komuś było tam za ciężko, nie powinien się pchać do Legii Cudzoziemskiej, bo nie wytrzyma.
W regularnej armii francuskiej maszerowanie do stołówki zwartą kolumną i ze śpiewem to już przeżytek. Na posiłki każdy sam lazł jak chciał. Przykład jednak jest zaraźliwy. Po trzech dniach pierwszy „pękł” zawstydzony kapitan sąsiadującej z legionistami kompanii 3. RPIMa – 3. Regimentu Spadochroniarskiego Piechoty Morskiej. Ku ogólnemu niezadowoleniu rozkazał swojej kompanii maszerować na posiłki ze śpiewem. Niezadowolenie ustąpiło, gdy, ku swojemu zaskoczeniu, maszerując na posiłki byli salutowani przez powracających ze stołówki, tym razem już „luzem” legionistów. W Legii zwyczajowo salutuje się stojąc na baczność maszerującą kolumnę. Spadochroniarze mało nie popękali z dumy, że oto legioniści, wobec których mieli kompleksy, oddają im honory. Wiadomość szybko rozeszła się po obozie i pod koniec tygodnia wszystkie stacjonujące tu kompanie maszerowały ze śpiewem na ustach na posiłki. Nawet nauczyli się, biorąc przykład z legionistów, salutować maszerującą kolumnę.
Po obiedzie nastąpił główny punkt afrykańskiego rozkładu dnia. Sjesta – poobiednia przerwa w zajęciach, czas na drzemkę, żeby przetrzymać największy upał. Kończyła się ona o godz. 15.30. O godz. 16.00 jest zbiórka i zajęcia do godz. 18.00, do kolacji.
Przed kolacją Y-Khloot zrobił zbiórkę. Miał przy sobie pokaźny plik miejscowych franków CFA22). Kto miał francuskie franki mógł je wymienić; kto był spłukany – brał pożyczkę z kasy plutonu do następnego żołdu. Mając tutejsze pieniądze, można było po kolacji zacząć się oddawać miejscowym uciechom.
Po wieczornym posiłku Nowak wziął prysznic, przebrał się w adidasy oraz strój sportowy i ruszył na rozpoznanie barów na posesjach „regularnych”, zaczynając od najdalszego przybytku. „Zwiedzanie” zabrało mu sporo czasu, bo co chwila wpadał na grupę kolegów. Zmierzając już do ostatniego, znajdującego się u sąsiadów jego szwadronu, został zaczepiony na głównym placu obozu przez miejscową panienkę. To mu przypomniało jaki był, oprócz napicia się, cel jego przechadzki. Zaproponowana mu cena 2000 franków CFA (w przeliczeniu na franki francuskie wychodziło 40) wydała mu się bardzo przystępna. W tym okresie jednorazowa przyjemność z dziwką na ulicy Saint-Denis w Paryżu kosztowała 200 franków francuskich. Zbliżała się pora deszczowa, noc zapadała bardzo szybko, dlatego Nowak podprowadził dziewczynę pod najbliższą lampę, żeby lepiej ocenić jej walory. Lustracja wypadła korzystnie. Udali się w ciemny kąt, gdzie na ladzie nieczynnego o tej porze straganu, na którym w dzień handlowano owocami, został nawiązany bez większych emocji z obu stron kontakt polsko-afrykański.
Płacąc 2000 miejscowych franków, Nowak i tak przepłacił. Szybko zorientował się w trakcie pobytu, że była to cena wyjściowa do negocjacji, i nauczył się targować. Za cenę, którą zapłacił za pierwszym razem, powinien żądać od miejscowej piękności gulu-gulu bangala. Było to pierwsze zdanie, jakiego się nauczył w miejscowym języku.
Bangala oznacza męski narząd niezbędny do seksu, a gulu-gulu, czynność jaką wykonuje ustami partnerka podczas seksu oralnego.
Następne dni 3. pluton spędził na przystosowaniu i porządkowaniu otoczenia baraku, baru plutonu oraz parkingu. Dowódca plutonu „porąbany” Bryckeart, kazał wymalować między innymi na ścianie baraku napis: arbeit macht frei.
Po przyjeździe do Afryki przez pierwszy tydzień, dopóki się nie zaaklimatyzuje, Biały bardzo się poci. To nieprzyjemne uczucie towarzyszy mu przez cały dzień. Przepocony, mokry kołnierz ociera szyję, spodnie ocierają pachwiny. Podczas posiłków pot po nosie kapie do talerza. Człowiek najchętniej przez cały dzień nie wychodziłby spod prysznica. Wszyscy mieli sraczkę. Niewątpliwie miała na to wpływ zmiana klimatu, jedzenia i czasami aż za bardzo schłodzone piwo. Nowak podejrzewał, że główną przyczyną sensacji żołądkowych, które też go nie ominęły, były miejscowe owoce: ananasy, podawane na deser do posiłków oraz dojrzałe, bardzo słodkie owoce mango, spadające z wielkich, rosnących wokół drzew. Trudno było się oprzeć pokusie, by ich nie skosztować.
Wchodząc któregoś dnia do kibelka Nowak zastał tam kilku legionistów debatujących przed otwartą kabiną. Kabina jak kabina, dziura w betonowej podłodze, spłuczka – i tyle. Zainteresowanie zgromadzonych wzbudziła wysokość, do której została obfajdana tylna ściana. Zastanawiali się, jak ktoś to zrobił? Trzeba nadmienić, że górna granica „dekoracji” sięgała wysokości piersi dorosłego chłopa. Dyskutanci doszli wreszcie do konkluzji, że sprawca musiał mieć tak wielkie parcie, iż wpadając tu po ściągnięciu portek nie zdążył kucnąć i stąd taki a nie inny efekt „rozpylenia” gówna po ścianie. W każdym razie boye plutonów przez pierwsze dni, dopóki nic ustała „epidemia” sraczki, mieli co sprzątać.
Kaprale, starsi szeregowi i szeregowi 3. plutonu (razem 16 chłopa), zajmowali dwie sale w baraku. Po osiem łóżek i szafek na ubrania w każdej. Każda sala miała swojego boya. Byli nimi miejscowi, zatrudnieni przez szwadron. Zarabiali miesięcznie 13 000 franków CFA i przy ogólnie panujących w tym kraju nędzy i głodzie byli szczęśliwi, że mają pracę. Kurczak na przykład kosztował 1000 CFA. Młodziutka, ładna, zdrowa, czyli najdroższa żona – 35 000 CFA. Tyle trzeba było zapłacić jej rodzicom. Chorąży tutejszej armii zarabiał 30 000 CFA, a Nowak, jako starszy szeregowy Legii, zarabiał tu 167 000 franków CFA!
Do obowiązków boyów należało sprzątanie sal sypialnych, utrzymanie porządku przed barakami, w ubikacji i w umywalni z prysznicami. Najważniejszym jednak ich zadaniem było pranie odzieży legionistów.
Odbywało się to następująco. Po kolacji każdy legionista zostawiał przepocone po całym dniu wojskowe ciuchy na taborecie przed swoim łóżkiem. Następnego dnia rano boye je prali. W panującym tu upale mundury bardzo szybko schły. Podczas sjesty legionistów boye je prasowali. Każdy po sjeście miał wyprane, wyprasowane, złożone w kostkę na swoim taborecie rzeczy, które zostawił do prania poprzedniego dnia.
Przełożonym boyów szef szwadronu Bubla mianował dla zgrywy Pigmeja. Mały ten ludek zamieszkuje równikowe lasy, w południowo-zachodnim kącie Republiki Środkowoafrykańskiej. Trzeba dodać, że bardzo się nie lubią z „normalnymi” Murzynami, którymi byli boye.
Jako ich szef Pigmej dostał od Bubli, też dla śmiechu, zielony beret legionisty, w którym paradował przez cały dzień, dumny jak paw. Władza tak mu uderzyła do głowy, że co rano, zaraz po zbiórce szwadronu, urządzał swym podwładnym zbiórkę. Ku uciesze legionistów, zanim rozpuścił boyów do pracy, musztrował ich, stawiał na baczność, kazał wykonywać zwroty itp. Stojąc na schodach dowództwa szwadronu, żeby zniwelować różnicę wzrostu, ochrzaniał ich, ile wlezie. Słowem był to drugi Bubla, tyle że w miniaturze.
Po tygodniu przeznaczonym na aklimatyzację, przegląd sprzętu oraz „upiększanie” posesji w stylu Legii Cudzoziemskiej, 3. pluton wyruszył w teren. Trzeba było sprawdzić w trasie silniki pojazdów, przestrzelać lufy w AML-ach. Kierowcy musieli potrenować jazdę na tutejszych drogach: piaszczystych, rozmytych ulewami podczas pory deszczowej i nauczyć się pokonywać rozwalone mostki. Załogi AML-ów powinny przywyknąć do przebywania w swoich rozpalonych od słońca „pudełkach sardynek”, na których pancerzu – przy pewnej dozie cierpliwości – można było usmażyć jajka.
Najbardziej poruszyła Nowaka panująca wokół bieda. Rozmawiając w obozie z boyem, który prał mu ubranie, nie mógł uwierzyć, że miejscowi jedzą posiłek raz na dwa dni. Teraz przekonał się o tym na własne oczy. Podstawą tutejszego posiłku był upieczony w liściach banana maniok. Najbardziej przykre wrażenie zrobił na Nowaku widok małych dzieci z wydętymi z głodu brzuszkami. Miejscowi mężczyźni wyruszając w drogę zawsze zabierali ze sobą dzidę z nadzieją upolowania jakiegoś małego zwierzaka np. węża; czegokolwiek, co się rusza, co można by było upiec nad ogniem. Dzieciaki chodziły ze źdźbłami trawy, na które nawlekały złapane owady, a przed ich zjedzeniem opiekały je nad ogniskiem. Przejeżdżającym przez wioski legionistom towarzyszyły chmary dzieciaków z wyciągniętymi rękami, żebrzącymi o coś do jedzenia lub papierosa.