Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Do niedawna Anna i Iwona żyły w zupełnie innych bajkach – ta pierwsza była żoną wziętego architekta, mieszkała w willi pod
lasem, zwiedzała świat i cieszyła się życiem. Druga ledwo wiązała koniec z końcem u boku magazyniera, który ostatecznie porzucił ją, na dobre wyjeżdżając do Niemiec.
Jednak od dwóch lat ich sytuacja życiowa jest niemal lustrzana – będąc rozwiedzionymi matkami nastoletnich córek, pracują w tej samej drogerii i szybko odnajdują wspólny język. Iwona uwielbia Annę, chce być taka, jak ona. Ich przyjaźń jest bliska, a kiedy Iwona przekracza granice, jej przyjaciółka czuje się przez nią osaczona.
Nie wie jednak, że to dopiero początek – odkąd poznała nowego mężczyznę, jej koleżanka z pracy zrobi wszystko, żeby ją z nim rozdzielić. Zazdrosna, ogarnięta obsesją na punkcie Anny, Iwona robi się śmiertelnie niebezpieczna. Zazdrości Annie, ale też panicznie boi się jej utraty.
Jak daleko się posunie, żeby zniszczyć jej szczęście?
Czy jej obsesyjne uwielbienie dla niej może się przerodzić w zbrodnię?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Kobieta chlubi się tym, że jest kochana, chełpi się tym wobec innych kobiet, aby obudzić w nich zazdrość”.
Otto Weininger
1.
IWONA
Patrzę na Annę. Przyglądam się jej uważnie, studiuję każdy jej gest, chłonę ją całą sobą. Nie wiem czemu, ale odkąd ją poznałam, jestem nią totalnie zauroczona. Chcę być taka jak ona, choć wiem, że nigdy nie będę, i to boli mnie czasem tak mocno, że z trudem oddycham… Ona chyba wie, że jestem nią zafascynowana w sposób, który ociera się o jakąś obsesję, ale nigdy mi tego nie wytknęła. Przyjaźnimy się, może nawet jesteśmy nierozłączne, co sprawia, że moje nowe życie nie wydaje się aż tak nieznośne, jakie mogłoby być bez jej obecności.
Siedzimy na rampie załadunkowej na tyłach drogerii, w której obie pracujemy, i korzystając z chwili przerwy i nieobecności właściciela – otyłego, oślizgłego i obleśnego pięćdziesięciolatka Włodka Żbika, wystawiamy twarze do słońca. Maj zaczął się koszmarnie – ziąb, poranne mgły i przenikliwa wilgoć odbierały mi całą radość życia, ale w końcu zrobiło się cieplej, a ja mogłam cisnąć do kosza z brudną bielizną zmechacony szary sweter z golfem, który na przemian z tanią bluzą z nadrukiem w róże nosiłam niemal przez całą wiosnę.
– O czym myślisz? – odzywa się nagle Anna.
Sekundę później ciska na beton niedopałek, wdusza go w niego czubkiem znoszonej jasnoróżowej tenisówki, zeskakuje z rampy, na której się umościłyśmy, i kilkukrotnie porusza głową na boki, jakby chciała ulżyć zesztywniałemu karkowi.
– O niczym. – Wzruszam ramionami i w sumie nawet nie kłamię.
Myślami błądziłam w końcu jedynie wokół kolacji, kupna borówek amerykańskich, o które poprosiła mnie córka, i wizji całego tygodnia w pracy – teraz, w poniedziałek, świat, mimo świecącego słońca, wydaje się kompletnie wyprany z koloru.
– Rozchmurz się i pamiętaj, że w sobotę znowu pójdziemy potańczyć. – Anna posyła mi uśmiech i poprawia gęste, ciemne włosy, w których mimo jej wieku i ich naturalnego koloru nie srebrzy się ani jedna nić zdradzieckiej siwizny.
A przecież jesteśmy równolatkami, obie niedługo skończymy trzydzieści osiem lat. Ale ona sprawia wrażenie kogoś, kogo czas się nie ima… Ze swoją niespożytą energią, idealną figurą nastolatki, burzą czarnych włosów i tymi wielkimi, sarnimi oczami nadal przyciąga męskie spojrzenia, wciąż ma to coś. Czasem, kiedy widzę jej czar, pewność siebie i hiszpański typ urody, czuję zazdrość, która szybko przeradza się w wyrzuty sumienia. Kocham ją jak siostrę, jesteśmy przecież najlepszymi przyjaciółkami. Nie powinnam jej zazdrościć, ale czasem to silniejsze ode mnie… Poznałyśmy się dwa lata temu, tu, w tej pracy – wtedy obie świeżo rozwiedzione, w dodatku samotne matki. Nasze córki są w tym samym wieku, niedawno skończyły szesnaście lat, co uznałam kiedyś niemal za przeznaczenie – jesteśmy takie podobne, tak wiele nas łączy – powiedziałam któregoś wieczoru do Anny, a ona szeroko się uśmiechnęła.
Nie była to jednak prawda, przynajmniej nie tak do końca. Bo nawet jeśli jej obecna sytuacja życiowa jest lustrzanym odbiciem mojej (ją też zostawił mąż i musiała iść do marnie płatnej, ciężkiej pracy), stanowię tylko bladą kopię Anny, jej marną podróbkę – z moimi cienkimi włosami, długim, ostro zakończonym nosem i patykowatymi nogami. Z oczami koloru wyblakłego błękitu, które nie przyciągają męskich spojrzeń tak intensywnie jak magnetyczny, hipnotyzujący wzrok Anny jestem tylko szarą myszą przy królowej piękności. Staram się jednak, żeby nie zaślepiła mnie zazdrość, choć bywa to trudne, a czasem niewykonalne. Kocham Annę jak siostrę, wspieramy się. Obie bez kasy i perspektyw na lepszą pracę gnieciemy się w ciasnych mieszkankach, a łzy upokorzenia co wieczór wsiąkają w nasze pachnące tanim płynem do prania poduszki. Ale Anna płacze znacznie rzadziej niż ja. Mówi, że już się przyzwyczaiła i czasem nawet lubi swoje nowe życie. Nie rozumiem jej, szokuje mnie jej infantylny optymizm i totalna beztroska. Kiedyś miała przecież przestronną willę pod lasem, męża architekta i bezpieczny status żony z modnego przedmieścia. Naprawdę wystarcza jej do szczęścia to, co ma teraz? – zastanawiam się, podczas gdy ona się przeciąga, posyła mi uśmiech i stwierdza, że czas wracać do kieratu.
Zeskakuję więc z rampy, omijam rozładowane niedawno przez nas palety, z których własnoręcznie przeniosłam na magazyn kilkanaście paczek pieluch, papieru toaletowego i kremów przeciwsłonecznych, a później przekraczam ciężkie metalowe drzwi i wracam do klimatyzowanego świata drogerii Koniczynka.
– Nienawidzę tego miejsca – szepczę Annie na ucho, kiedy ramię w ramię idziemy wzdłuż regału z chemią gospodarczą.
– Ja też, ale staram się zbyt często o tym nie myśleć. Po co się nakręcać? – Moja przyjaciółka lekko wzrusza ramionami i posyła mi promienny uśmiech. – Są też plusy, prawda? Mamy zniżkę na szminki i lakiery do paznokci i nie musimy wstawać bladym świtem, jak to bywa w spożywczych dyskontach – dodaje lekkim tonem, zanim rusza w stronę kas, żeby zmienić siedzącą tam i jak zawsze naburmuszoną Tośkę.
Jest w niej taka lekkość, ma w sobie coś z baletnicy. Nawet tu, w oświetlonej ostrym jarzeniowym światłem Koniczynce, sprawia wrażenie kogoś, kto potrafi cieszyć się życiem, płynie przez nie, niesiona przyjazną falą. Ja z kolei grzęznę w tej nudnej, pozbawionej perspektyw codzienności, zapadając się w każdy kolejny dzień niczym w gęste, mlaszczące błoto…
Trzy godziny później robię sobie kolejną krótką przerwę i w pośpiechu jem ulubiony proteinowy baton.
– Szef podjechał – szepcze mi na ucho Tośka, zerkam więc w stronę przeszklonej, wychodzącej na parking witryny i widzę gramolącego się ze swojej kilkuletniej toyoty Żbika, który pewnie lada moment zacznie obchód swoich włości, przy okazji się o nas ocierając, niby niewinnie, przypadkiem, a jednak obleśnie.
Zawsze spocony pod pachami, jakby nie słyszał o istnieniu antyperspirantów, którymi sam przecież handluje, z zaczesanymi gładko rzadkimi i rudawymi włosami połazi przez chwilę między regałami, zagadnie pracownice i ostatecznie zaszyje się w swoim mikroskopijnym biurze, gdzie będzie żarł nerkowce, oglądał durne filmiki na YouTubie i udawał, że nad czymkolwiek panuje, chociaż przecież to my odwalamy niemal całą robotę, nie licząc księgowości, którą ogarnia jakaś jego długoletnia znajoma…
– Tośka mówi, że starego złapały korzonki – donosi mi Anna, kiedy po przerwie rozkładam na półce świeżą dostawę męskich dezodorantów.
– Czyli pewnie jest wściekły – wnioskuję, wdzięczna losowi za to, że stary nadal siedzi w swojej dziupli i nie wyściubia nosa z biura.
Anna chce coś odpowiedzieć, ale w tym samym momencie do drogerii wchodzi wysoki, ciemnowłosy facet koło czterdziestki i od razu skupia całą swoją uwagę wyłącznie na niej.
– Wpadnie człowiek po szampon, a tu takie piękności pracują – rzuca, a ona wybucha kokieteryjnym, perlistym śmiechem. – Czy popełnię nietakt, zapraszając panią na kawę? – Facet zniża głos i podchodzi bliżej nas, teraz wyraźnie czuję morski zapach jego wody kolońskiej.
Jest elegancki, powiedziałabym: wymuskany i naprawdę świetnie ubrany. Ma zdrową cerę, świeżo przystrzyżone ciemne włosy i nawet śladu po obrączce na palcu.
– Chyba nie powinnam umawiać się z klientami – zaczyna Anna, ale w jej głosie wyraźnie słychać kokieterię, a w oczach dostrzegam znany mi błysk.
Świetnie wie, że wpadła mu w oko i pewnie będzie się starała to wykorzystać. Odkąd jako tako pozbierałyśmy się psychicznie po rozstaniu z mężami, obie szukamy kogoś na stałe, ale mimo że praktycznie co weekend chodzimy do nocnego klubu, ja wciąż jestem sama, a Annie trafiają się marnie rokujący, niezainteresowani stałym związkiem faceci, których przyciąga wyłącznie jej uroda.
– Nie jestem klientem. Wpadłem tu pierwszy raz i jeszcze niczego nie kupiłem. – Mruga do niej koleś i mówi jej coś na ucho.
Na mnie nawet nie spojrzał i czuję się przezroczysta; mniej więcej tak, jak tekturowy stand z wystawionymi przy drzwiach lakierami do paznokci nowej polskiej firmy, które sprzedajemy po promocyjnej cenie.
– To zdecydowanie zmienia postać rzeczy. – Anna głośno się śmieje, ogląda się przez ramię, jakby chciała upewnić, że znienacka za jej plecami nie wyrósł Żbik, i szybko dyktuje nieznajomemu swój numer.
Facet triumfalnie się uśmiecha, wpisuje go w pamięć telefonu, puszcza do niej oczko i wyraźnie z siebie zadowolony wychodzi bez szamponu. Chwilę później po niego wraca, ściąga go z półki, płaci, jeszcze raz mruga do Anny i pogwizdując, wychodzi. Stoimy przy oknie, skąd świetnie widać, jak wsiada do szpanerskiego terenowego bmw i opuszcza niewielki parking przed Koniczynką.
– Wow, koleś naprawdę nieźle wyglądał – odzywa się Anna, będąca wyraźnie pod wrażeniem jego osoby.
– Pomóż mi z tym – proszę, nie komentując tego, co właśnie się wydarzyło.
To nie pierwszy raz, kiedy umawia się z nią klient i zawsze jestem tak samo zazdrosna. Mnie się to nie zdarza, zachodzący do drogerii mężczyźni traktują mnie jak powietrze. Raz, jakiś rok temu, podrywał mnie jeden z młodych dostawców, ale odkąd Irek zmienił pracę, nawet pies z kulawą nogą na mnie nie spojrzał.
W łazience dla personelu odświeżam się pod pachami mokrą chusteczką, przecieram dezodorantem i przez dłuższą chwilę spoglądam na siebie w lustrze, zastanawiając, co jest ze mną nie tak? Nie jestem pięknością, ale nie jestem przecież aż tak brzydka. Szpetniejsze ode mnie i znacznie głupsze kobiety układają sobie życie po rozwodach. Mam pecha? A może po prostu moja nikła, mocno wypłowiała uroda blednie w zderzeniu z oszałamiającym, oczywistym pięknem Anny? Może z nią u boku zawsze będę się mogła tylko blado uśmiechać, udając, że cieszy mnie jej szczęście? – zastanawiam się.
Ale nie, wróć, to nie tak! Cieszy mnie jej szczęście, kocham ją przecież jak siostrę. Chciałabym tylko chociaż od czasu do czasu dostawać od losu tyle, ile zgarnia ona.
Po wyjściu z łazienki przechodzę przez wąski korytarz dla personelu i zaglądam do przebieralni, w której trzymamy nasze rzeczy. Później wyjmuję z kieszeni służbowego uniformu ostry nożyk do kartonu i z premedytacją przecinam podszewkę ulubionego beżowego trencza Anny. Nie wiem, czemu to robię… Być może chcę tylko dać upust kłębiącym się we mnie emocjom? Ona miała dobry dzień, ja fatalny. Kiedy odkryje, że rozcięła o coś swój ulubiony płaszcz, nasze nastroje się wyrównają, przekonuję się w myślach i uśmiecham pod nosem. Jedno jest pewne – na randkę z przystojniaczkiem z terenowego bmw raczej go nie włoży…
2
ANNA
Piątek. Z pracy wracam zmęczona, jednak staram się nie myśleć o bólu w krzyżu i opuchniętych nogach, które zdają się być z marmuru. Mieszkam kwadrans spaceru od Koniczynki, w drodze na nasze osiedle mijam park z rosnącym wzdłuż głównej alejki szpalerem fioletowych bzów, parking przed wielkim marketem i szkolne boisko. Płaszcz niosę przewieszony przez rękę – rano było zimno, ale wieczór jest znośny. Widok rozdartej podszewki na chwilę psuje mi nastrój, ale nie myślę o tym zbyt długo. Musiałam o coś zahaczyć i cienki, połyskliwy materiał nie wytrzymał. Lubiłam ten płaszcz, ale są przecież większe tragedie, pocieszam się w duchu. Zresztą wszystko można zaszyć, igłę i nici posiadam, gdyby co.
W mieszkaniu jest pusto. Martyna zasiedziała się u koleżanki, kota uśpiłyśmy dwa miesiące temu, a ja wciąż mam jeszcze pod powiekami łzy na samo jego wspomnienie…
Zbieram z podłogi porozrzucane ciuchy córki, które cisnęła pod biurko i krzywię się na widok odłażącej tapety w rogu jej niewielkiego pokoju. Mieszkanie należy do mojej starszej siostry Małgorzaty. Dawniej Małgośka wynajmowała je studentom, a kiedy rozstałam się z Maciejem, udostępniła je nam – za grosze, za to prezentujące się tak, że mogłabym to określić jako syf, kiła i mogiła. Ściany w fatalnym stanie, uparcie odnawiający się grzyb w łazience, którego nie usunie nawet regularne mycie, popękana tapicerka foteli, ukruszone płytki na podłodze i naderwane drzwiczki od kuchennych szafek – to tylko kilka rzeczy, które irytują mnie najbardziej. Poza tym to niski parter i naprawdę paskudny, stary blok. Sąsiedzi są głośni, ciskają niedopałki na trawnik pod oknami i mają łącznie sześć ciągle ujadających psów. Ale nie narzekam. Nie znoszę się nad sobą użalać ani robić z siebie ofiary. Kiedyś miałam dom jak z katalogu, męża wziętego architekta i sypialnię, której zdjęcia ukazały się na łamach jednego z wnętrzarskich magazynów. Ale Maciej musiał włożyć chuja nie tam, gdzie trzeba, i mimo jego błagań o drugą szansę zabrałam córkę, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wyniosłam się z naszego wspólnego życia, które on tak łatwo rozpieprzył. Czasem tego żałuję. Tego, że byłam taka honorowa, że nie umiałam wybaczyć… Ale później uśmiecham się do lustra i mówię sobie, że przynajmniej zachowałam twarz. Facet, który zdradza, nie jest wart drugiej szansy. Nie zamierzałam być jak moja mama, która latami przymykała oko na wyskoki ojca. Nie. Nie ja.
– Cześć, mamuś! – Martyna wpada do mieszkania tak nagle, że aż podskakuję.
– Hej, kiciu. – Uśmiecham się do niej i przechodzę do przedpokoju.
– Kupiłaś mi ten lakier? – pyta moja jedynaczka, a ja wyjmuję z torebki maleńki flakonik z ciemnoniebieską brokatową cieczą.
– Dzięki. – Martyna bierze ode mnie prezent i na chwilę skupia na mnie całą swoją uwagę, co u zaabsorbowanej sobą, roztrzepanej szesnastolatki wcale nie jest takie proste. – Zmęczona jesteś? – pyta.
– Nie bardziej niż zazwyczaj – wzruszam ramionami.
– Zrobię omlet – proponuje młoda, a ja czuję wzruszenie.
Jeszcze niedawno była taką egoistką, ale obecnie, mimo swojego bałaganiarstwa i niewyparzonej buzi potrafi się czasem mną zaopiekować, co zawsze mnie rozczula.
– Zrób, bo ja padam z nóg. – Chętnie przystaję na jej propozycję i obie przechodzimy do maleńkiej, ślepej kuchni.
– Tato dał mi trzy stówki na nowe ciuchy. No wiesz, żebym miała na wakacje – chwali się Martyna, zanim sięga po jajka.
Proszę, proszę, dupek wysupłał trochę zaskórniaków, żeby córka miała się w co ubrać na letni obóz – myślę, czując narastającą gdzieś w gardle wściekłość, ale na głos nie mówię ani słowa. Maciej okazał się fatalnym mężem, ale jako ojciec spisywał się nie najgorzej. Dobre i to, mówię sobie w duchu, chociaż za te trzy stówki córka wiele nie kupi…
– Idę jutro do kina – odzywa się Martyna i wyjmuje z szafki patelnię. – Pożyczyłabyś mi płaszcz?
– Trencz? Ma brzydko zszytą podszewkę. – Krzywię się, bo dosłownie przed momentem udało mi się zszyć rozdarcie, ale nie wygląda to najlepiej.
– Szkoda. To może coś sobie kupię – mruczy młoda, zanim zabiera się za pichcenie.
– Ale możesz go założyć, nie ma tragedii. – Uśmiecham się do niej, a ona pokazuje mi język.
– W cerowanych szmatach nie chodzę – odgryza się.
– Taka z ciebie damulka? Ale lakierem do paznokci z głębokiej przeceny nie pogardzisz, co? – żartuję, a ona parska śmiechem.
– Kiedyś potrafiłyśmy wydać parę tysięcy w jeden miesiąc, pamiętasz? Na ciuchy, buty, torebki – wylicza, a ja na chwilę przenoszę się w myślach do mojego dawnego, wystawnego życia.
– Kiedyś byłyśmy puste i nie znałyśmy prawdziwego świata. – Mrugam do niej, a córka z politowaniem kiwa głową.
– Tak szczerze, to mogłabym nadal być taka pusta. – Śmieje się, zanim zabiera za roztrzepywanie jajek.
– Przykro mi, że nie potrafiłam stworzyć ci życia, do jakiego byłaś przyzwyczajona – mówię cicho, a Martyna odkłada miskę, podchodzi do mnie i obejmuje mnie od tyłu.
– Mamuś, ja przecież nie mam do ciebie pretensji. Pracujesz, żeby nam niczego nie zabrakło, starasz się – szepcze mi na ucho, całuje mnie w policzek i wraca do omleta.
Urodziłam ją na studiach, przez co zaprzepaściłam szansę na ukończenie architektury. Byłam wtedy głupiutka, chciałam po prostu mieć dom, rodzinę, nie myślałam o tym, jak wiele przez to stracę. Bezrefleksyjnie rzuciłam naukę, zajęłam się córką i szaleńczo zakochana w Macieju, urządzając nasze gniazdko, żyłam z dnia na dzień, całą siebie oddając przytulnemu dopieszczonemu domowi, który nam stworzyłam. Maciek otworzył własne studio projektowe, zgarnął kilka prestiżowych nagród i coraz lepiej zarabiał, ja odnalazłam się w roli żony przy mężu, czas płynął. I nagle pojawiły się te okrutne, złośliwe plotki, wymowne spojrzenia kilkorga naszych wspólnych znajomych i cios, który zniszczył naszą wspólność przyszłość – Maciej wdał się w romans ze swoją znacznie młodszą współpracownicą, pół miasteczka wzięło mnie na języki, ale ja, zajęta domem, zakupami i nieco leniwą, za to całkiem dostatnią codziennością nawet nie zauważyłam, jak bardzo się od siebie odsunęliśmy. I być może jeszcze długo byłabym ślepa, gdyby nie tandetne tanie majtki z czerwonej koronki, które znalazłam pod siedzeniem jego samochodu. Wtedy musiałam już otworzyć oczy, wszystko się wydało…
– Mamo?
– Co, córciu? Wybacz, zamyśliłam się.
– Pytałam, czy w niedzielę pójdziemy na rower?
– Jasne, jak wstanę.
– Czyli koło południa? – Młoda uśmiecha się złośliwie, a ja wzruszam ramionami.
– W sobotę śpisz u kuzynki, mogę chyba nieco zaszaleć? – mówię, a córka się śmieje.
– Jasne. Tylko uważaj na narkotyki i nie chodź do łóżka z nieznajomymi – żartuje, wyraźnie się ze mnie nabijając.
– Nie chodzę – kłamię, bo przecież ostatnio zdarzyło mi się kilka przygód na jedną noc.
Ale ona jest zbyt młoda, żeby to zrozumieć. Dla niej miłość, seks czy intymna bliskość to jeszcze nieznany teren, przyszłość, o której marzy, wyidealizowana, piękna, czysta. Dla mnie noc z poznanym w klubie facetem bywa po prostu chwilową odskocznią, momentem zapomnienia, szansą na przytulenie się do kogoś i zaśnięcie w męskich ramionach. Martyna pewnie by tego nie zrozumiała, dlatego w niedzielne poranki sprzątam, wietrzę i piorę pościel z nadzieją, że w maleńkim mieszkanku mojej siostry nie unosi się już obcy zapach męskiej wody kolońskiej.
A skoro już jesteśmy w temacie mężczyzn – facet z drogerii nie zadzwonił, co na dłuższy czas zwarzyło mi nastrój. Podobał mi się, sprawiał wrażenie miłego i wyglądał na kogoś, kto ma co nieco w portfelu. Tak, wiem, jestem materialistką. Ale czy w mojej sytuacji mogę nią nie być? Koczuję z nastoletnią córką w zagrzybionej norze, na której remont mnie nie stać, i marzę o księciu z bajki, żeby i Martynie żyło się znośniej. Na karku mam prawie czterdziestkę, bo przecież trzydzieści osiem lat to nie pierwsza młodość, a jednak zdarza mi się śnić na jawie i marzyć o wielkiej miłości. Chciałabym jeszcze kogoś pokochać, myślę o tym czasem wieczorami. Zakochać się mocno, prawdziwie, oddać się komuś tak ufnie, jak kiedyś zrobiłam to z Maciejem. Pragnę zasypiać w czyichś ramionach i w nich się budzić bez względu na to, jak bardzo zawiodłam się na byłym mężu. Może dlatego ciągle szukam, rozglądam się, ogłaszam? Na portalach randkowych, w knajpach, na mieście, wszędzie podrywają mnie faceci, ale nie potrafię znaleźć wśród nich tego, z którym na dłużej ułożyłabym sobie życie. Iwona mówi, że w naszym wieku trafiają się już same śliwki robaczywki – mężczyźni z życiowym balastem, zmęczeni rozwodami, z dziećmi, psami i wciąż niepospłacanymi kredytami w pakiecie. Mało jest facetów z czystym kontem, takich, z którymi można zacząć od nowa, ręka w rękę. Ale ja takiego znajdę – obiecuję sobie i uśmiecham się do Martyny. Zrobię to dla siebie i zrobię to dla córki. Jeszcze będziemy szczęśliwe, jak kiedyś. Jeszcze będzie przepięknie. Zresztą z rozwodnikiem też można sobie ułożyć życie. Ta myśl poprawia mi nastrój.
3
IWONA
Wiem, jestem podła, ale kiedy Anna żali mi się, że facet, który podrywał ją w naszej drogerii, nie zadzwonił, czuję jakąś wredną, mściwą satysfakcję. To nawet nie to, że nie pragnę jej szczęścia. Ja się po prostu boję, że kiedyś ją stracę. Jeśli któregoś dnia pozna kogoś nowego, z kim zwiąże się na stałe, skończą się nasze wspólne wypady do kina, pocieszanie się przy flaszce taniego wermutu z dyskontu czy wzajemne malowanie sobie paznokci u stóp. Anna zacznie spędzać weekendy ze swoim fagasem, a siłą rzeczy z czasem zacznie się ode mnie odsuwać. Stracę ją, myślę, a pod powiekami szczypią mnie łzy.
– Cześć! – słyszę za plecami.
Zdejmuję żakiet, kiedy przyjaciółka zachodzi mnie od tyłu, obejmuje i przez dłuższą chwilę przytula.
– Hej. – Uśmiecham się blado, a ona ściąga bluzkę i zakłada górę od naszego jasnoróżowego służbowego uniformu, w którym wszystkie wyglądamy trochę jak pielęgniarki z amerykańskich seriali medycznych.
– Wieczorem idziemy potańczyć! – Anna zakręca się wokół własnej osi, spina długie ciemne włosy wyjętą z torebki klamrą i ściąga letnie lniane spodnie, żeby założyć te od uniformu.
Na widok jej opalonych, krągłych pośladków czuję, że pieką mnie policzki – jest coś intymnego w fakcie, że stoi przede mną w samych stringach z beżowej koronki i tak swobodnie papla o kupionej z przeceny bluzce.
Kiedyś się całowałyśmy. Był późny jesienny wieczór, za oknem ziąb i mżawka, a my zbyt wiele wtedy wypiłyśmy. Nic więcej między nami nie zaszło, zresztą żadna z nas nie jest lesbijką, ale tamtą noc wspominam zawsze, kiedy tęsknię za bliskością drugiego człowieka. Usta Anny były takie miękkie, ona sama pachniała wanilią i tak czule przesuwała pomiędzy palcami moje cienkie, mysie włosy. Kiedy nasze języki splotły się w pocałunku, pomyślałam, że mogłabym być szczęśliwa z kimś takim jak ona. Ale magia tego ulotnego momentu prysła w jednej chwili, a Anna odsunęła się ode mnie i parsknęła śmiechem, mówiąc coś o tym, że przeholowałyśmy z alkoholem. Nigdy później nie przekroczyłyśmy tej cienkiej granicy i chociaż zdarza się nam obejmować czy całować na powitanie w policzek, tamten głęboki, namiętny pocałunek pozostanie wyłącznie wspomnieniem. Nigdy też o tym nie rozmawiałyśmy. Następnego dnia Anna obróciła wszystko w żart, a ja ani razu otwarcie nie przyznałam, jak piorunujące wrażenie zrobił na mnie dotyk jej ust, rąk i ciała.
Nie, nie jestem w niej zakochana, nigdy nie byłam. Pociągała mnie jedynie ta intymna, rzadka bliskość, jakiej wtedy zaznałyśmy. To tego mi brakuje. Ale Anna już mnie nie dotknie, to się nie stanie. Kręcą mnie wyłącznie faceci – powtarza z naciskiem, kiedy siedząc przy winie rozmawiamy o łóżkowych preferencjach.
– Zobacz. – Głos Anny wyrywa mnie z zamyślenia. Przyjaciółka pokazuje mi niewielkie zaczerwienienie na swojej szyi. – Taka się dziś obudziłam, z jakąś paskudną alergią.
– Przejdzie ci. – Uśmiecham się krzepiąco, a ona spryskuje się tanimi kwiatowymi perfumami, które niedawno kupiłyśmy z pracowniczą zniżką, i zamyka swoją torebkę w niewielkiej metalowej szafce na drobiazgi, do której nie wchodzi już nic większego.
* * *
Wieczorem widzimy się w Latino – jednym z najmodniejszych nocnych klubów w naszym miasteczku. Jest sobota i lokal pęka w szwach, a kiedy wchodzimy, na parkiecie szaleje już kilkanaście par. Większość klubowych gości jest młoda, dziewczyny wydają się niewiele starsze od naszych nastoletnich córek, chłopcy – z ułożonymi na żel włosami, prężąc bicepsy, sprawiają wrażenie tegorocznych maturzystów, ewentualnie studentów.
– To nie jest świat dla starych ludzi. – Anna wysila się na marny dowcip i ciągnie mnie w stronę jednej z lóż, która jakimś cudem właśnie się zwolniła.
– Bolą mnie nogi – psioczę, kiedy siadamy na miękkich sofach z wysokimi oparciami, dosłownie zapadając się tyłkami w ich welurową miękkość. – Nie można pół dnia tyrać w Koniczynce, a wieczorem lecieć na balety. Nie w moim wieku – jęczę, a Anna przewraca oczami.
– Jojczymy jak stare baby. Wyluzujmy się, cholera jasna! – Śmieje się i dodaje, że skoczy nam po drinki.
Przy barze zaczepia ją jakiś całkiem nieźle prezentujący się szpakowaty gość w jasnym lnianym garniturze, ale kiedy wyraźnie nim zainteresowana Anna zaczyna otwarcie z nim flirtować, do gościa podchodzi wbita w obcisłą czerwoną kieckę lafirynda po dwudziestce, szepcze mu coś na ucho i ciągnie za rękę na parkiet, a Anna zostaje sama.
– Widziałaś? Nawet się ze mną nie pożegnał! – Kiedy moja przyjaciółka wraca do naszej loży, jest wściekła i rozgoryczona. – Chryste, co się porobiło z tym światem? My w wieku tych lasek spotykałyśmy się z równolatkami, a one bezczelnie zwijają nam sprzed nosów takich podtatusiałych lowelasów!
– Takie czasy – rzucam filozoficznym tonem i rozpinam połyskujące sztucznymi diamencikami paski od tanich sandałków, które nieprzyjemnie wpijają mi się w opuchnięte kostki.
– Wracajmy do domu – mówi nagle moja przyjaciółka. – Jedźmy do mnie albo do ciebie, po drodze kupmy wino i zróbmy sobie babski wieczór – proponuje. – Jeszcze rano cieszyłam się na wieczorne wyjście, ale teraz czuję się jak mumia. Widziałaś te zdziry? Cycki na wierzchu, usta ociekają błyszczykiem…
– Koleś nie wie, co traci – pocieszam ją, bo wyraźnie podłamał ją fakt, że facet, z którym flirtowała przy barze, dał się porwać atrakcyjnej dwudziestce. – Ale masz rację, jedźmy do mnie – zgadzam się i po tym, jak dopijamy przyniesione przez nią drinki, wychodzimy z dusznego klubu.
W drodze na moje osiedle kupujemy flaszkę taniego czerwonego wina i czekoladki z kokosowym nadzieniem, które uwielbia moja przyjaciółka.
– Bo świat może się zawalić, ale kobieca przyjaźń zawsze nam zostanie – rzuca nagle Anna i kiedy czekamy na zmianę świateł, całuje mnie w szyję, zostawiając na mojej skórze krwistoczerwony ślad po szmince.
– Upiłaś się jednym drinkiem? – Śmieję się, rozbawiona jej niecodzienną wylewnością, a ona lekko wzrusza ramionami.
– Może – mówi i wybucha śmiechem, a jadący na rowerze młody facet krzyczy: „Uspokójcie się, lesby!” i rechocze, mijając nas.
– My wolimy facetów, ale oni wolą młode! – krzyczy w ślad za nim Anna.
Wtedy koleś na rowerze zawraca, mierzy nas wzrokiem i zatrzymuje spojrzenie na odważnie wyeksponowanym dekolcie mojej przyjaciółki.
– A to najmocniej panie przepraszam. I dodam, że ja osobiście nie mam nic przeciwko kobietom po trzydziestce. – Mruga do niej, mnie raczej ostentacyjnie ignorując.
– A przed czterdziestką? – rzucam, a on znów rechocze.
– Takich nie znam, a paniom daję góra trzydzieści – mruczy. – To co, może jakaś imprezka we trójkę? – proponuje nagle. – Jest winko, są piękne damy…
– Nie lubimy dzielić się winem. – Anna gładko go spławia, chociaż mnie, mimo jego wcześniejszej chamskiej odzywki, koleś całkiem się podoba.
– Szkoda. Mógłbym wam nieco urozmaicić wieczór, moje panie. – Puszcza do niej oczko, ale nie jest nachalny.
Wręcz przeciwnie, rzuca krótkie: „To żegnam” i odjeżdża.
– Podobał mi się, nie musiałaś tak od razu spuszczać go po brzytwie – mówię z wyrzutem, a Anna wybucha śmiechem.
– Proszę cię, nie żartuj. Koleś liczył na darmową flaszkę, wyżerkę na nasz koszt i pewnie jeszcze bzykanie w jakimś hipisowskim trójkącie.
– Skąd wiesz, na co liczył?
– Znam ten typ – kwituje zajście Anna i ciągnie mnie za rękaw krótkiej czarnej kiecki z odkrytymi plecami, którą kupiłam w szmateksie i zakładam wyłącznie na specjalne okazje, nie chcąc, żeby za szybko się zniszczyła.
Kiedy docieramy pod mój adres i zbliżamy się do starej, zaniedbanej kamienicy, już na chodniku słyszę dudniące odgłosy trwającej na pierwszym piętrze imprezy – odkąd zamieszkała nade mną ta przeklęta para koło trzydziestki, ciągle jest głośno. On, łysy i cały w tatuażach typ z potężną masą mięśniową, jest podobno po wyroku za rozbój, chociaż obecnie grywa w klubach i udaje DJ-a, a ta jego zdzira niewiele lepsza. Na prośby o uszanowanie nocnej ciszy nie reagują, a kiedy przyjeżdża wezwany przez sąsiadów patrol policji, nie otwierają drzwi. On zazwyczaj przeraźliwie zajeżdża tanią wodą kolońską, która dość słabo maskuje unoszący się wokół niego odorek męskiego potu, ciska na klatkę niedopałki i całymi godzinami krzyczy do telefonu, klnąc przy tym jak szewc. Ona z kolei na mój widok ironicznie się uśmiecha, ale nigdy nie powiedziała „dzień dobry”, chyba udaje, że się nie znamy…
– Wygląda na to, że na górze znowu chleją – mówię, zanim wkładam klucz do zamka, z trudem cokolwiek dostrzegając na ciemnej klatce, bo żarówka przy drzwiach znowu się wypaliła.
– Patologia. – Anna wzdycha i wywraca oczami.
Widzę, że mi współczuje, i czuję się upokorzona.
Jakby sama mieszkała w lepszym miejscu, myślę, czując narastającą we mnie złość na los, mojego cholernego byłego męża i nawet na Annę. Szybko jednak mi przechodzi, nie ma sensu się wściekać, jest, jak jest…
W pokoju rozlewam nam wino i pytam ją, czy chce pić ze szklanki, czy z flaszki. Kieliszków nie posiadam, ciągle zapominam je kupić, zresztą jakie to ma znaczenie?
– Może być szklanka. – Anna ściąga buty, podkula nogi i siada na sofie z taką gracją, że znowu czuję zazdrość.
Nie pasuje do tego świata. Z biedą żadnej kobiecie nie jest do twarzy, ale ją ubóstwo dosłownie naznacza. To nie jej świat, nie jej bajka i to jest naprawdę oczywiste, myślę. I znowu czuję strach, że niebawem ją stracę, dosłownie duszę się na myśl, że przyjaciółka mi się wymknie i wróci tam, gdzie przynależy.
– Myślisz, że jeszcze kiedyś nasz los się odmieni? – pyta nagle Anna, kiedy podaję jej szklankę z czerwonym winem. – Że jeszcze spotkamy fajnych facetów, wyniesiemy się z tych nor? – Krzywi się, kiedy na górze ktoś uderza czymś w podłogę i krzyczy: „Kurwa, poważnie?”.
– Chciałabym – mówię zgodnie z prawdą, a ona odstawia szklankę z niedopitym alkoholem i sięga po jedną z ozdobnych poduszek, którą kładzie sobie na kolanach i gładzi jak kota.
– Czuję się dziś staro. Wokół tyle młodych lasek, a ja, z czym do ludzi?
– Jesteś piękna. – Uśmiecham się i wyciągam rękę, żeby pogładzić ją po włosach, a ona parska śmiechem.
– Jestem stara.
– Stara? Oszalałaś? – Łapię kosmyk jej ciemnych włosów i lekko pociągam. – Każdy chciałby z tobą być, nie rozumiesz? Facet, z którym się kiedyś zwiążesz, będzie szczęściarzem.
– Bez przesady – parska moja przyjaciółka, a ja kładę głowę na jej ramieniu.
– W ostateczności zostaniemy same – mówię. – I będziemy grać w karty, pić wino, tańczyć do starych kawałków Madonny i wspominać dawne czasy.
– Biedne jak myszy kościelne, z tanią farbą z drogerii na głowie, w tandetnych majtkach z bazaru i bez kasy na dentystę. – Anna lekko się krzywi i sięga po szklankę z resztką wina. – Nienawidzę biedy, obrzydza mnie – dodaje z pogardą w głosie.
– A kto lubi? – mruczę, a ona nachyla się, nalewa mi wina, a później polewa sobie.
– Ten przystojniaczek przy barze był ode mnie tak z dziesięć lat starszy, jeśli nie więcej, a jednak poszedł tańczyć z tą dwudziestką. Czujesz? Co jest, kurwa, nie tak z tym światem? – pyta, zanim zamoczy usta w winie.
– Kij z nim – mówię. – Poważnie, kij z nim.
– Pomalujesz mi paznokcie? Wiesz, że nie znoszę robić tego sama – prosi nagle. – Teraz, póki jeszcze nie jesteśmy pijane.
– Jasne. – Uśmiecham się, a ona wstaje, idzie do mojej łazienki, gdzie znajduje wzbogacony brokatem lakier w pomarańczowym odcieniu i kładzie go na rozchybotanym stoliku z blatem naznaczonym odciskami niezliczonych mokrych szklanek.
Kiedy maluję jej paznokcie u stóp, milczymy. Ona siedzi z przymkniętymi oczami, wygodnie umoszczona na starej sofie, ja skupiam się na pociągnięciach niewielkiego pędzelka i starannie wykonuję powierzoną mi pracę.
– Chyba wyszło ładnie – mówię, kiedy kończę, a ona entuzjastycznie mi dziękuje i pyta, czy też chcę.
– Nie, dzięki. Są świeżo pomalowane – grzecznie odmawiam, a później dolewam sobie wina, chcąc, żeby jak najszybciej zaszumiało mi w głowie.
– Ten facet z drogerii… Wiesz, ten, który wpadł po szampon i miał się do mnie odezwać, naprawdę mi się podobał. Szkoda, że nie zadzwonił, źle mi z tym – mówi cicho Anna.
– Może wpadł pod autobus, zanim zdążył wybrać twój numer? – rzucam durnym tekstem, a ona parska śmiechem.
– Może. Życie bywa nieprzewidywalne – zgadza się ze mną.
Noc spędzamy na wąskiej wersalce w moim pokoju, wtulone w siebie.
Rano Anna parzy dla nas kawę, bierze szybki prysznic i w pośpiechu się ubiera.
– Obiecałam młodej, że pójdziemy dziś na rower. – Uśmiecha się na myśl o Martynie, a ja zazdroszczę jej więzi łączącej ją z jej jedynaczką.
Moja Sylwia od dawna nie chce spędzać ze mną czasu. Ma swoje towarzystwo, matka jej niepotrzebna. Ostatnio ciągle się kłócimy, nie umiem dojść z nią do porozumienia, a wspólna wycieczka rowerowa jest dla mnie po prostu niewyobrażalna…
Przed wyjściem Anna mnie przytula.
– Kocham cię, wariatko – mówi, zanim wypuszcza mnie z ramion i schyla się, żeby zapiąć buty – podobnie jak ja wczoraj założyła eleganckie sandałki zdobione złoceniami, ale jej obuwie pamięta jeszcze czasy małżeństwa z Maciejem i jest znacznie droższe. Kupiła te szpilki ponoć w Mediolanie.
Na myśl o tym, jak pięknie Anna kiedyś żyła, robi mi się smutno. Ja nigdy nie byłam we Włoszech, ona zjechała je niemal całe. Mnie nigdy nikt nie zabrał do Paryża, jej były mąż zafundował jej tam tydzień z okazji ich dziesiątej rocznicy ślubu. Bywała też w Grecji, Turcji, Prowansji i na Wyspach Kanaryjskich, a kilka lat po ślubie z Maciejem poleciała nawet do Kalifornii. Ona wie, co to luksus i nawet jeśli wszystko to straciła, zostały jej barwne wspomnienia. Ja nie mam nic, myślę i krzywię się na wspomnienie małżeństwa z poznanym w technikum Tomaszem, który latami pracował jako magazynier, żeby w końcu zupełnie niespodziewanie wyjechać do Niemiec i porzucić zarówno mnie, jak i Sylwię. Mój były mąż nie ma studiów, klasy ani kasy. Nie rozpieszczał mnie drogimi prezentami, kiedy jeszcze ze sobą byliśmy, nie kupował mi kwiatów bez okazji i nie zabierał za granicę. Przy nim miałam mnóstwo obowiązków, ale niewiele przyjemności, a wygląda na to, że mimo smutnego finiszu małżeństwo Anny było zupełnie inną bajką…
– Dupek – mamroczę pod adresem Tomasza, kiedy już zamykam za nią drzwi i opieram się plecami o ścianę.
Stara… Może Anna ma rację, może jesteśmy stare? Może czas porzucić te mrzonki o nowym związku i pogodzić się z tym, co przyniosło nam życie?
Ale nie, nie chcę się jeszcze poddawać! W kolejny weekend znowu wyciągnę Annę do nocnego klubu i może tym razem się nam poszczęści? Życie jest chujowe, ale bywa też pełne niespodzianek. Cytat mojego autorstwa, godny zapamiętania. Uśmiecham się pod nosem i samotnie dopijam znalezioną w lodówce resztę wermutu. Nigdy nie wolno się poddawać, powtarzam w duchu, starając się ignorować dochodzące z piętra wyżej wrzaski i wyzwiska – patologiczna parka już wstała i właśnie się na siebie wydziera, z kolei gdzieś na klatce wściekle ujada pies. Nienawidzę tej kamienicy, krzywię się. Tych ludzi, tego wszechobecnego syfu, nieustannego hałasu i biedy. Nienawidzę tego miejsca, jednak nie mam dokąd się wynieść. Na wynajem czegoś w lepszym standardzie po prostu mnie nie stać, zresztą, prawdę mówiąc, nawet tę norę opłacam z trudem. I kiedy o tym myślę, wstyd mi przed córką, czuję się taka nieudaczna… Przy Tomku było, jak było, ale kasy nam nie brakowało. Teraz żyjemy z Sylwią gdzieś na granicy skrajnego ubóstwa, co jest dla mnie trudne i upokarzające. Niech mnie ktoś uratuje, myślę i czuję spływające po policzkach łzy, bo przecież wiem, że nikt się nie zjawi…
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Sonia Rosa, 2022
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com
Zdjęcie na okładce: © Magdalena Russocka / Trevillion Images
Redakcja: Kamila Recław
Korekta: MAQ PROJECTS: Marta Akuszewska, Anna Kozar
Skład i łamanie:: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-584-0
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.