Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwa małżeństwa, które poznają się w sieci, łączy podobna tragedia – Amelia, córka Darii i Wojciecha zaginęła kilka lat wcześniej, podczas szkolnej wycieczki do Trójmiasta. Natomiast Iga, jedynaczka Izabeli i Roberta przepadła w ciepły wrześniowy dzień, w drodze do koleżanki, zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu…
Ich przypadkowa znajomość, szybko przemienia się w sympatię, ale czas pokaże, że wpuszczenie do swojego życia zupełnie obcych ludzi nie wszystkim wyjdzie na dobre. Kiedy Izabela niespodziewanie odchodzi od Roberta i wiąże się z Wojciechem, życie Darii wali się w gruzy. Ale to dopiero początek koszmaru…
Jaką zemstę zaplanuje dla rywalki Daria? I czy Izabela znajdzie szczęście u boku mężczyzny, którego odbiła innej kobiecie?
Nie istnieje groźniejszy wróg, niż zdradzona i porzucona kobieta.
Zwłaszcza taka, która nie ma już niczego do stracenia…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To okropny grzech, myśleć, że wszystko się należy.
Hanna Krall, Sublokatorka. Okna
CZĘŚĆ PIERWSZA – ONI ZROZUMIEJĄ
1
IZABELA
Osiemnasty kwietnia, moje trzydzieste szóste urodziny. Wstaję wcześnie, na długo przed mężem, i samotnie schodzę na parter.
To mój dzień i moje święto, ale w tej chwili nie myślę o sobie. Za niecałe dwa miesiące piętnaście lat skończy Iga, nasza córka. Gdziekolwiek teraz jest, z kimkolwiek będzie obchodzić ten piękny moment…
Na wspomnienie Igi czuję wzbierające pod powiekami łzy. Zaginęła ponad trzy i pół roku temu, bez wieści. Dosłownie jakby zapadła się pod ziemię. Trzy przecznice – tyle miała do przejścia. Był słoneczny wrześniowy dzień, kilka minut przed czternastą. Chciała odebrać od koleżanki z klasy zeszyty i pobujać się w jej ogrodzie na zamontowanej kilka dni wcześniej huśtawce. Nigdy jednak do Karoliny nie dotarła. Rozpłynęła się w powietrzu gdzieś pomiędzy parkiem a niewielkim skwerem na obrzeżach naszego miasta. Była dziewczynka, nie ma dziewczynki…
– Cześć. – Robert zjawia się w kuchni, kiedy wstawiam wodę na kawę. – Wszystkiego najlepszego – mruczy, ale nie wykonuje żadnego czułego gestu, nawet nie całuje mnie w policzek, przez co czuję się, jakbym dostała właśnie życzenia od sąsiada, a nie od męża.
– Dzięki – rzucam tylko, bo jego słowa brzmią niemal śmiesznie.
„Wszystkiego najlepszego”, poważnie? Zaginęła nasza córka! Co mogłoby w ogóle sprawić, żebym jeszcze kiedykolwiek była szczęśliwa?!
– Dla ciebie. – Mąż otwiera jedną z kuchennych szuflad, z której wyciąga opakowany w srebrno- -różowy papier prezent.
– Co to jest? – pytam zmęczonym głosem, bo, prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w nastroju do świętowania.
Moje trzydzieste piąte urodziny spędziłam u przyjaciółki, wypłakując się jej nad flaszką wódki, trzydzieste czwarte w tanim hotelu w Grecji, dokąd polecieliśmy z Robertem na kilka dni, łudząc się, że chociaż na chwilę uda się nam zapomnieć – o błoga naiwności, a trzydziestych trzecich nawet nie pamiętam…
– Nie otworzysz? – Pytanie męża przywraca mnie rzeczywistości.
– Co to jest? – powtarzam, kiedy z ozdobnego pudełka wyjmuję pęk kluczy.
– Kupiłem nam domek w okolicach Ostródy.
– Nie pytając mnie o zdanie? – Nie dowierzam, że mógł zrobić coś takiego. – Stać nas na to?
– Najwidoczniej tak, skoro zostałem jego właścicielem. – Robert od razu się obrusza, bo nie lubi rozmów o pieniądzach, irytują go, chociaż jest księgowym.
– A co będziemy robić w okolicach Ostródy? – pytam bez większego entuzjazmu, przyglądając się kluczom, które mąż wpiął w metalową zawieszkę w kształcie rakiety.
Mieszkamy w Olsztynku, więc to w miarę blisko, ale nie widzę sensu wywalania kasy na własną nieruchomość, która przez większą część roku będzie stała pusta. Rozważam wszystkie „przeciw”, podczas gdy stojący obok Robert wygląda tak, jakby tylko czekał na entuzjastyczne podziękowanie. Cóż, nie zamierzam się rozpływać się w zachwytach.
– Nie wiem… łowić ryby, pływać kajakiem, pić? – odpowiada mi, lekko urażony. Zdążył się już chyba zorientować, że prezent nie wzbudził we mnie szczególnej radości.
– Ostatnia opcja wydaje mi się najbardziej prawdopodobna – rzucam lekko złośliwym tonem. – W dwie pozostałe bardzo wątpię.
– Czemu? Co jest aż tak nieprawdopodobnego w tym, że kiedyś zabiorę cię na kajaki? – obrusza się Robert.
– To, że nigdy wcześniej tego nie robiliśmy? – mruczę, sięgając po ulubiony kubek z kwiatowym motywem. – Chcesz kawy?
– Później. Idę pod prysznic. – Mąż kończy dyskusję i naburmuszony wychodzi z kuchni.
Wiem, że wróci po jakimś kwadransie, ubrany w odprasowaną prążkowaną koszulę (kilka lat temu upatrzył sobie filmowy styl finansisty z Wall Street, któremu do dziś pozostaje wierny), eleganckie spodnie i jedwabny krawat. Jego policzki będą gładko ogolone, a ciemne włosy zaczesane do tyłu, na żel. Od jakiegoś czasu ma spore zakola, ale wciąż je uwydatnia, zaczesując włosy, co czasem mnie irytuje, a czasem wyłącznie śmieszy. Wiem jednak, że zawsze bardzo nadwrażliwie reagował na wszelkie moje uwagi dotyczące jego wyglądu czy stylu, więc dawno temu przestałam cokolwiek komentować.
– Domek w okolicach Ostródy – mówię do siebie, podrzucając klucze na dłoni. – Dobra, może i jest to jakaś opcja? – dodaję.
Ostatnio często gadam do siebie, zwłaszcza kiedy jestem sama w domu. Wydaje mi się, że znajomy dźwięk mojego głosu pomoże mi się uporać z osaczającą mnie, wszechobecną samotnością.
Odkładam klucze od nowego domu na stół, wyrzucam do przepełnionego kosza na śmieci strzępy podartego papieru pakunkowego, później wypijam kawę i zapatrzona w spływające po okiennej szybie strugi wiosennego deszczu myślę o Idze. Nasza mała dziewczynka, obecnie już prawie kobieta… Gdzie jesteś, kochanie? Kto mi ciebie zabrał, pozostawiając tę rozdzierającą, nieskończoną pustkę w sercu i życiu?
Pamiętam każdy pieg na jej nosku, rumiankowy zapach świeżo umytych ciemnoblond włosów, zielone cętki w piwnych oczach i radosny, perlisty śmiech, który latami rozbrzmiewał w naszym domu. Bez niej to tylko dach nad głową, nic nieznacząca skorupa… Odkąd przepadła, wszystko straciło sens.
Robert trzyma się chyba lepiej ode mnie, chociaż i jemu zdarzają się epizodyczne załamania. Pije wtedy przez kilka dni, zawala pracę, stacza się. Później wraca do formy, przez kilka miesięcy żyje jak robot, z dnia na dzień, starając się udawać przed światem, że wszystko jest w porządku, że jakoś sobie radzi, a następnie znowu się rozpada… Ostatnio dopadło go zimą – końcem stycznia wylądował w szpitalu z objawami zatrucia alkoholem, później rozpoczął terapię, ale szybko ją sobie odpuścił, a ja nie naciskałam, żeby kontynuował. Nie wierzę w terapeutów, psychiatrów i całą resztę – uważam, że nawet najlepszy specjalista nie jest w stanie ukoić naszego bólu. Tylko ktoś, kto przeżył to, co my, byłby w stanie zrozumieć…
– Iza! Podasz mi czysty ręcznik? – Mąż wydziera się z łazienki, a ja podskakuję, wyrwana z zamyślenia.
– Przestraszyłeś mnie – mówię cicho, choć wiem, że pewnie tego nie usłyszy.
Później wyjmuję z dużej drewnianej komody w przedpokoju dwa frotowe ręczniki kąpielowe i niosę je do łazienki.
Robert stoi nagi przed lustrem, wklepując w policzki krem po goleniu. Mimo swoich trzydziestu ośmiu lat ma ciało młodego chłopaka – szczupłe, ładnie umięśnione, zadbane. Woda ścieka z jego pośladków, ud i kształtnych łydek, kapie z końcówek ciemnych włosów, moczy kafelki pod jego bosymi stopami. Jestem zaskoczona, że mam ochotę się do niego przytulić. Bo przecież my od dawna się nie przytulamy, nie kochamy, nie dodajemy sobie otuchy intymną bliskością. Najwyżej co jakiś czas poklepujemy po plecach czy ramionach jak starzy kumple. Niemal obcy ludzie w domu, który przestał być prawdziwym domem, myślę i czuję, że znowu chce mi się płakać…
– Dzięki. – Robert bierze ode mnie jeden z ręczników i zaczyna się wycierać.
– Wytrzyj po sobie podłogę – proszę go przed wyjściem z łazienki.
– Poznałem kogoś ciekawego – mówi mąż, a ja przystaję w progu.
– W sensie?
– Parę, taką jak my. Ich ośmioletnia córeczka zaginęła niecałe dwa lata temu, podczas szkolnej wycieczki do Trójmiasta. Na pewno kojarzysz, sprawa była bardzo nagłośniona przez media, a nauczycielom postawiono zarzuty.
– Amelia z Iławy. Osiem lat, zaginiona na początku czerwca w Gdyni Oksywiu, prawdopodobnie zwabiona bądź siłą wciągnięta do samochodu na niewielkim parkingu w okolicach plaży. Wokół pełno ludzi, jasny słoneczny dzień i nikt nic nie widział – recytuję, bo przecież krajowe sprawy zaginionych dzieci mam w małym palcu, od paru lat śledzę je regularnie, przeglądam sieć, przeszukuję najprzeróżniejsze fora internetowe. Ciągle nie umiem porzucić tematu, chociaż wiem, że w pewien sposób mnie to zabija.
– Tak, Amelia.
– Gdzie ich poznałeś? – pytam zmęczonym głosem, a mąż, swoim zwyczajem, ciska mokry ręcznik na podłogę i sięga po grzebień.
– W sieci, a gdzieżby? Przecież nie w OBI – wysila się na sarkazm. – To fajna para, bardzo sympatyczna. Oboje chcieliby się z nami spotkać.
– Ale może ja nie chcę? Zapytałeś mnie o zdanie? – parskam, poirytowana tym, że zawiera tego typu znajomości za moimi plecami.
– Czemu miałabyś nie chcieć, Iza? To ludzie, którzy przeszli przez to samo, co my. Ich córka przepadła bez wieści, podobnie jak nasza. Mogą nas pocieszać znajomi i sąsiedzi, może razem z nami płakać rodzina, ale tylko tacy, jak oni, naprawdę nas zrozumieją. Przechodzą przez to samo, dokładnie teraz.
– I co, będziemy razem szlochać nad flaszką wyborowej?! – podnoszę głos.
– Pogadajmy, poznajmy ich. Daria jest przedszkolanką. To znaczy, była, bo od zaginięcia Amelii nie pracuje. Wojtek to budowlaniec, równy facet. Mają wolny weekend i pomyślałem o domku.
– Domku pod Ostródą?
– Właśnie.
– Żartujesz, Robert?! Jeszcze nawet go nie widziałam, a ty, za moimi plecami, zaprosiłeś tam dwójkę obcych ludzi? – naskakuję na niego.
– Może teraz są obcy, ale z czasem uda się nam zaprzyjaźnić? Nie możemy do końca życia tkwić tu, w tym domu, czekając na dzwonek do drzwi i powrót naszej córki. Ona może nigdy nie wrócić, Iza, rozumiesz? Musisz się pogodzić z myślą, że Iga…
– Zamknij się! Po prostu się zamknij! – krzyczę histerycznie, bo każda sugestia, że nasza córka może nigdy się nie odnaleźć, doprowadza mnie dosłownie na skraj obłędu.
– Taka jest prawda – mówi cicho Robert.
Później poklepuje mnie po ramieniu i sugeruje, żebym wzięła prysznic, zanim umyje zachlapaną podłogę.
– Chcę mieć jeszcze jedno dziecko – odzywam się w momencie, w którym mąż prawie opuścił łazienkę.
Moje słowa zatrzymują go w progu, unieruchamiają, na jego gładko ogolonej twarzy pojawia się brzydki grymas bólu. A może to złość?
– Rozmawialiśmy o tym tyle razy – cedzi. – Nie przejdę przez to wszystko raz jeszcze, nie mam na to ochoty! Na rodzicielską odpowiedzialność, która na gówno się przydaje w zderzeniu z podłością losu, na ten ciągły strach, niepewność, czujność, nieprzespane noce. Nie, Iza. Nie będziemy mieć drugiego dziecka, bo nie potrafiliśmy upilnować pierwszego! – rzuca mi prosto w twarz, a ja przez chwilę czuję się jak najgorsza matka na świecie.
– Więc to moja wina, tak? Znowu zmierzamy do tego?! Bo ja byłam wtedy w domu, ja pozwoliłam jej wyjść do Karolinki, ja…
– To nie twoja wina – rzuca Robert, ale w jego głosie słyszę jakiś fałsz.
Oczywiście, że mnie obwinia. Wiem to od początku. To dlatego przestał ze mną sypiać, nie potrafi nawet mnie dotknąć, myślę ze łzami w oczach, zastanawiając się, jakim my w ogóle jesteśmy małżeństwem? Na papierze, przed ludźmi? Bo w domu już na pewno nie, a z całą pewnością nie w sypialni. Ostatnio kochaliśmy się ponad dziesięć miesięcy temu, po imprezie, z której oboje wróciliśmy pijani. Wcześniej również mieliśmy dłuższą przerwę, zupełnie jakby seks przestał nam być niezbędny do życia. Przynajmniej Robertowi, bo ja wciąż za nim tęsknię.
– Nie twoja wina, Iza – powtarza nieco bardziej przekonującym tonem, ale przecież ja swoje wiem.
– Dobrze, spotkajmy się z tymi ludźmi – zgadzam się nagle, nie mając pojęcia, jak brzemienna w skutki okaże się nasza znajomość z Darią i Wojciechem.
– Świetnie. Ten weekend, w naszym nowym domku. I proszę, nie wracaj więcej do tematu drugiego dziecka. Nie chcę zostawać ojcem po raz kolejny i mam dość tłumaczenia ci dlaczego. Mam, kurwa, dość tego tematu, Iza! – Robert podnosi głos, co rzadko mu się zdarza. Po chwili mnie przeprasza i wychodzi z łazienki.
Biorę więc prysznic, wycieram się i myję podłogę, bo przecież nie będę wołać męża tylko po to, żeby przejechał kafelki mopem. Następnie układam włosy, w sypialni wkładam jedną z ulubionych granatowych sukienek i wychodzę do pracy.
Jestem fryzjerką, od lat zatrudnioną w salonie Yasmin w centrum miasta. To dobre zajęcie, zwłaszcza dla kogoś w mojej sytuacji. Pozwala zająć czymś ręce i oderwać myśli od koszmarnych wspomnień. Klientki na okrągło paplają, w tle gra radio, a Kuba, jeden z młodych fryzjerów, zawsze potrafi mnie czymś rozbawić. To dobra praca dla matki, której jedenastoletnia córka dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Dzięki temu zajęciu mam jeszcze siłę wstawać rano z łóżka i udaje mi się jakoś dociągać do wieczora. To ono trzyma mnie przy życiu. Bo tylko tyle mi zostało – mycie i farbowanie głów oraz udawanie żony faceta, który już nawet ze mną nie sypia.
2
DARIA
W kuchni pachnie świeżym chlebem – mój tato, właściciel sieci piekarni, podrzucił mi po drodze do dentysty trochę wypieków, w tym mój ulubiony razowiec ze słonecznikiem. Ojciec doskonale wie, że od jakiegoś czasu staram się ograniczać węglowodany, a już na pewno unikam pieczywa. Podejrzewam, że zwozi do nas wszystkie te pachnące wiejskie bochny z chrupiącymi skórkami, chałki i razowce, żeby przy okazji sprawdzić, jak się trzymam. Załamanie nerwowe – termin krąży po rodzinie, oblepił mnie, na dobre do mnie przylgnął. Tak, chciałam się zabić. Jakiś czas temu, w pierwszą rocznicę zaginięcia naszej córki Amelii, ale przecież już ze mną lepiej, staram się pokonać przygnębienie, zażywam przepisane mi leki, składam się do kupy, sklejam tysiące rozbitych kawałków.
– Poradzisz sobie, córeczko? – pyta mnie tata, zanim wychodzi.
Widzę, że przyciął włosy i jest lekko opalony, w weekend musiał skoczyć na ryby, co zawsze lubił, odkąd pamiętam.
– Tak. – Uśmiecham się blado, chociaż, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, jak przetrwam kolejny dzień, miesiąc i rok…
Rzuciłam pracę i praktycznie całe dnie spędzam w domu. Kiedyś byłam przedszkolanką i, zanim zaginęła Amelia, kochałam to zajęcie, ale teraz… Sam widok przyjeżdżających po dzieci szczęśliwych rodziców byłby przecież dla mnie nie do zniesienia.
– Zjedz coś, proszę. Zrobić ci kanapki? Jak byłaś smarkulą, kochałaś chleb z masłem i pomidorem, lekko przyprószony pieprzem. – Tato szeroko się uśmiecha, a wokół jego błękitnych oczu pojawiają się kurze łapki.
Tak bardzo go kocham, myślę. Jego, mamę, męża, całą moją rodzinę, która przecież też straciła Amelię.
Ale to ja jestem jej matką.
Mnie boli najbardziej, ja przez dziewięć miesięcy nosiłam ją pod sercem, żeby później urodzić ją w bólach i to wokół mnie wszyscy chodzą na palcach, chociaż od jej zniknięcia minęły już niemal dwa lata. Ich troskliwość mnie rozczula, sprawia, że każdego dnia udaje mi się wstać z łóżka i przetrwać kolejne godziny. Moja rodzina nie pozwala mi nawet na moment popaść w rozpacz, zwłaszcza rodzice robią wszystko, żeby uczynić moje życie bez Amelii znośniejszym. Ale to nie pomaga… Mimo ich najszczerszych chęci w zestawie wszystkich moich życiowych ról najważniejsza jest ta zrozpaczonej matki, której ośmioletnia córeczka nie wróciła ze szkolnego wyjazdu.
– Muszę już iść. – Tato zamyka mnie w swoich szerokich ramionach i przez krótką chwilę czuję się w jego objęciach tak bezpiecznie, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem.
Ale świat nie jest bezpieczny… Wokół nas polują drapieżcy, wilki w owczych skórach mogące w każdej chwili zamienić nasze życie w piekło. Bestia, która porwała moją córeczkę, gdzieś sobie teraz żyje. Chodzi po ulicach, robi zakupy w dyskontach o idiotycznych owadzich nazwach, popija piwo, oddycha… Kim jest człowiek, który zabrał mi dziecko? Codziennie zadręczam się tym pytaniem. Co zrobił mojej dziewczynce, co nadal jej robi? Czy Amelia jest w łapach jakiegoś zwyrodnialca, czy może miała szczęście w nieszczęściu i trafiła do rodziny, która pragnęła mieć dziecko za wszelką cenę, nawet kradnąc je innym rodzicom?
– Gdzie jesteś, maleńka? – szepczę, czując, że zaraz się rozpłaczę.
Tym razem to po części również przez tatę. Jego dobroć i troskliwość roztkliwiają mnie i osłabiają. Za każdym razem, kiedy mnie tuli jak dziecko, znowu się rozsypuję. Ale tego mu przecież nie powiem, bo złamałabym mu serce. Wiem, że mnie kocha i jestem mu za tę miłość wdzięczna.
Dziękuję mu za pieczywo i proszę, żeby pozdrowił ode mnie mamę, a potem zamykam za ojcem drzwi. Wiem, że mama od rana walczy z silną migreną i powinnam chyba do niej wpaść, zwłaszcza że rodzice mieszkają kilka ulic od naszego domu, ale czuję, że nie zdołam nawet przekroczyć progu, nie dziś.
Po tym, jak zostaję sama, wchodzę do pokoju Amelii, w którym wszystko wygląda tak jak w dniu, kiedy odwieźliśmy ją na stację przed szkolną wycieczką. Ulubiony hipopotam siedzi w fotelu przy oknie, łóżko jest starannie pościelone – poszwa i poduszki w owieczki, w jego nogach ulubiony różowy koc z pomponami. Na biurku szkolne zeszyty, piórnik i kolorowe pisaki, na parapecie bladożółty storczyk, który kupiłyśmy dwa tygodnie przed jej zniknięciem. Kwiat wciąż kwitnie, co uznaję za dobry znak. Ona do nas wróci, mówię sobie w duchu, wygładzając dłonią nieistniejące zagniecenia na pościeli.
– Bądź bezpieczna, dziecinko – szepczę. – Gdziekolwiek jesteś, bądź bezpieczna…
W południe do domu wpada Wojtek. Zazwyczaj o tej porze pracuje, bo jego firma remontowo-budowlana ma sporo zleceń, ale tym razem ma czas, żeby przed wyjazdem do kolejnego klienta wziąć prysznic i coś zjeść.
– Odgrzać ci zupę czy wolisz resztkę leczo? – pytam męża, kiedy z wilgotnymi włosami, w świeżo odprasowanej koszulce polo i jasnych spodenkach przed kolano zjawia się w kuchni.
– Ciebie bym schrupał, maleńka – mruczy, przyciągając mnie do siebie, i po chwili jego usta błądzą po mojej szyi.
Nie mam ochoty na seks, ale przecież wiem, jak Wojtek to lubi. Zanim zaginęła Amelia, nasze życie łóżkowe było idealne – kochaliśmy się przy każdej okazji, wszędzie, gdzie się dało, w każdej możliwej pozycji. Zaginięcie naszej córki zablokowało mnie na igraszki, odcięłam się od mojej cielesności, jakbym podświadomie chciała się ukarać za to, co spotkało naszą rodzinę, ale Wojtek wciąż ma na mnie nienasycony wręcz apetyt.
– Chodź! – Ciągnie mnie do salonu, a po drodze obejmuje, tuli, szepcze świństewka.
Kochamy się na sofie, a kiedy mąż dochodzi i po chwili się ze mnie zsuwa, oddycham z ulgą, że nie czuję już na sobie jego ciężaru.
– Będę dziś wcześniej, bo robota nam nie wypaliła. Skoczymy do pubu? Mirek i Olga zapraszają na nas na piwo – mówi, wkładając bokserki.
Jest taki idealny, myślę, przyglądając się jego nagiemu ciału. Wciąż bardzo go kocham i równie mocno pragnę, jednak każde nasze zbliżenie rodzi we mnie ból. Kochając się z nim, myślę o Amelii – być może nasza córka właśnie marznie, jest głodna, spragniona lub wykorzystywana, podczas gdy mąż doprowadza mnie do orgazmu.
– Daria, słyszałaś? Olga i Mirek zapraszają nas na piwo – powtarza.
– Słyszałam – mówię bez cienia entuzjazmu w głosie.
– I oczywiście nie masz ochoty tam iść – domyśla się.
– I tak nie mogę pić na lekach, które biorę. – Wzruszam ramionami.
– To zjesz duże frytki, pośmiejesz się z nami, zaśpiewasz coś. W piątki w Pijanym Kogucie jest karaoke, kiedyś je lubiłaś.
– Chryste, tylko nie tam. – Krzywię się, kiedy mąż wymienia nazwę pobliskiej knajpy. – Przecież tam będą tłumy…
– Ludzie są wszędzie, Daria. – Wojtek odgarnia mi włosy z czoła i całuje między brwiami, a zaraz później w czubek nosa. – Nie możesz do końca życia przed nimi uciekać – dodaje.
– Gapią się na mnie, nie rozumiesz? – syczę, wytrącona z równowagi jego moralizatorskim tonem. – Dla nich jestem lokalną atrakcją, matką, która, niczym bohaterka jakiegoś amerykańskiego filmu, straciła dziecko w niewyjaśnionych okolicznościach!
– Bzdury wygadujesz! To nasi sąsiedzi, znajomi i przyjaciele! W czerwcu miną dwa lata, nikt się już na ciebie nie gapi! – Wojciech podnosi głos, również sprawiając wrażenie poirytowanego.
– Okej, mniejsza z tym. Pójdę z tobą na piwo, zjem pieprzone frytki i postaram się zabawić – obiecuję mu dla świętego spokoju.
Ostatnio ciągle mu w czymś ustępuję. To wydaje mi się znacznie prostsze niż ciągłe potyczki słowne czy przerzucanie się wzajemnymi oskarżeniami.
Nie chciałam, żeby Amelia jechała wtedy do Trójmiasta. Ledwo wyszła z anginy, bałam się o jej zdrowie, wolałam ją mieć przy sobie, w domu. Ale Wojtek naciskał, mówił, że nad morzem nawdycha się jodu, pozwiedza, opali się. Sprawiał wrażenie ojca, który pragnie jak najlepiej dla jedynej córki, ale przecież wiedziałam, że chciał mieć wolny weekend, czas na sączenie drinków i erotyczny maraton ze mną, bez dziecka za ścianą. Nigdy nie powiedziałam mu tego wprost, ale przecież byłam pewna, że właśnie dlatego tak nalegał na jej wyjazd. Zawsze kochał Amelię, ale, w przeciwieństwie do mnie, nigdy nie miał nic przeciwko pozbyciu się jej na kilka godzin. Chętnie podrzucał ją swojej matce, moim rodzicom, a nawet zaprzyjaźnionym sąsiadom mającym córkę w tym samym wieku, a sam zasiadał przed plazmą i z piwem w dłoni dochodził do siebie po ciężkim tygodniu w pracy, jak to lubił określać. I w końcu udało mu się jej pozbyć. Na dobre, myślę i czuję, że ogarnia mnie wściekłość.
Gdyby tylko wtedy mnie posłuchał…
Gdyby Amelia została z nami w domu…
Gdyby tamten przeklęty dzień nigdy się nie wydarzył…
– Podgrzej mi tę zupę, jeśli możesz – prosi mąż, nieświadomy mętliku ponurych myśli pałętających się po mojej głowie.
Później na dłuższą chwilę znika gdzieś w głębi domu i zostaję sama.
Czekam w kuchni, aż zagrzeje się pomidorówka i przyglądam zawieszonemu na lodówce, namalowanemu kredkami obrazkowi. To ostatni rysunek naszej córki, łąka pełna kolorowych kwiatów, którą Amelia naszkicowała w ostatni wieczór przed swoim wyjazdem. Nad nią słońce, drzewo z rozłożystymi gałęziami i ptaki, w samym rogu obrazka samotny błękitny obłoczek. Wpatruję się w te kwiaty codziennie, sycę wzrok, znam każdą kreskę i pociągnięcie kredki. Wojtek nie znosi tego rysunku, mówi, że to upiorne nadal trzymać go na lodówce. Kłóciliśmy się o to tyle razy, że nie umiem już zliczyć. Upiorne? Upiornym byłoby zdjęcie obrazka, myślę i uśmiecham się do namalowanego przez córkę słońca. Była taka niewinna, nietknięta przez okrucieństwo tego świata, czysta. Co ją spotkało? Myślę o tym z chochlą w dłoni i znowu zaczynam płakać, tym razem nad garem zupy.
Wieczorem nie jest ani trochę lepiej.
Mirek to dobry kumpel mojego Wojtka, a jednocześnie jeden z jego dwóch wspólników. Pracują razem od ośmiu lat i są zżyci niemal jak bracia. Jego panna, Olga, jest głupia jak but, głośna i wulgarna – ma w sobie wszystkie cechy, których dosłownie nie trawię. Wiem jednak, że Wojtek bardzo ceni przyjaźń z Mirkiem, więc staram się być dla niej miła, a przynajmniej jawnie nie okazywać jej niechęci, co też uznaję za mój towarzyski sukces.
– Zajebiste, nie?! – Olga podsuwa mojemu mężowi pod sam nos swoje świeżo zrobione paznokcie z motywem płomieni i macha palcami, chwaląc się pracą ulubionej manikiurzystki, u której regularnie bywa na kawie, plotach i pazurach, jak to określa.
Przymknij się, pustaku, myślę i przygryzam wargę, żeby nie powiedzieć czegoś złośliwego. Wiem jednak, że trochę przeczę samej sobie – chcę, żeby ludzie dali mi żyć i nie przypominali ciągle tego, co się stało, ale też mam żal, że zachowują się lekko i swobodnie, podczas gdy we mnie nadal wszystko krzyczy, a z bólu chce mi się wyć.
– Są świetne – mówię więc, a Olga, która chyba nie spodziewała się komplementu z mojej strony, posyła mi niepewny uśmiech.
– Prawda? – Mruga do mnie. – Jak się trzymasz? – pyta chwilę później.
Widok kufla piwa w jej dłoni sprawia, że dosłownie w sekundę skacze mi ciśnienie.
– Wybacz, ale nie zamierzam rozmawiać o zaginięciu mojej córki w momencie, w którym ty chlejesz żywca i podjadasz orzeszki – rzucam przez zęby, a ona się zamyka.
– To nie było miłe, Daria – zwraca mi uwagę mój Wojtek tonem, jakim mógłby besztać krnąbrne dziecko. – Olga chciała tylko zapytać, jak się trzymasz, a ty…
– Dobrze, powiem ci, jak się trzymam! Wszystkim wam, kurwa, powiem, jak się trzymam! – wrzeszczę, a później strącam miskę z orzeszkami, wchodzę na masywny drewniany stół, prawie tracąc równowagę w butach na koturnach, i wrzeszczę: – Skoro wszyscy w tym pieprzonym mieście tak cholernie chcą wiedzieć, jak się trzymam, już mówię! Moja córka zaginęła i jest naprawdę strasznie, ale oczywiście świat dalej się kręci, więc chlejmy, pieprzmy się i śmiejmy, do upadłego! Tak, gapcie się! Gapcie się na matkę zaginionego dziecka, żebyście jutro mieli o czym opowiadać w robocie! – drę się, a w lokalu powoli milkną rozmowy i większość gości spogląda już wyłącznie na mnie.
Część z nich mi współczuje. Znają moją historię. Ci ludzie mieszkają przecież gdzieś nieopodal, a w ich oczach widzę litość przemieszaną z lekkim zażenowaniem. Inni natomiast mnie nie znają, ale mój wybuch sprawia, że są głodni sensacji, wpatrują się we mnie z zainteresowaniem, są ciekawi dalszego ciągu, który jednak nie następuje.
– Chodź, idziemy do domu. – Wojciech, który przy pomocy Mirka, ściągnął mnie ze stołu, narzuca mi na ramiona swoją ulubioną sportową marynarkę i trzymając mocno za ramiona, wyprowadza z knajpy.
Na zewnątrz jest chłodno, siąpi deszcz. Wzdrygam się z zimna, a mąż prowadzi mnie w stronę bramy i dalej, na pobliski skwerek.
– Stań tutaj, zadzwonię po taryfę – mówi, ale wyjmuję mu z ręki telefon.
– Chcę się przejść. To nie tak znowu daleko.
– Pada, jeśli nie zauważyłaś, i jest jakieś czternaście stopni.
– To nic – zapewniam go. – Po prostu już chodźmy – upieram się i po chwili ręka w rękę idziemy w stronę naszego osiedla.
Wiem, że mu zimno. Po tym, jak oddał mi swoją marynarkę, został w samej koszuli, która momentalnie wilgotnieje od mżawki, ale chyba mam to gdzieś. Wszystko mnie boli – serce, dusza, głowa. Chcę wyć z bezsilności albo na dobre zniknąć.
– Jutro jedziemy pod Ostródę, pamiętasz? – przypomina mi. – Spotkać się z Izą i Robertem, mówiłem ci.
– Pamiętam, czemu miałabym zapomnieć? Nie jestem aż tak pierdolnięta, jak ci się czasem wydaje. Twoja żona wariatka jeszcze kojarzy pewne fakty – rzucam kąśliwie, a Wojtek gniewnie parska.
– Tylko ci przypomniałem, to nic takiego. Ale zrozumiem, jeśli nie będziesz miała ochoty, żeby tam ze mną jechać.
– Ależ jedźmy, czemu nie? – Uśmiecham się krzywo.
Nie wiem, czy jestem sadystką, czy po prostu złym człowiekiem, ale nagle pociesza mnie myśl, że jutro poznam inną kobietę, która przeszła przez podobne piekło. Matkę zaginionej bez wieści dziewczynki, która cierpi tak samo, jak ja. Nie mnie jednej los rozdał takie paskudne karty, myślę i czuję coś na kształt mściwej satysfakcji, ale zaraz później wyrzuty sumienia. Ciekawe, czy się polubimy? Zastanawiam się nad tym. Czy faktycznie połączy nas jakaś nierozerwalna nić porozumienia, czy może wręcz przeciwnie – mimo podobnych przeżyć okażemy się po prostu czwórką zupełnie obcych ludzi, którzy nie mają zbytnio o czym rozmawiać?
3
IZABELA
W sobotę pracuję do czternastej. Wesela, imieniny i inne familijne okazje – głów chętnych do farbowania i strzyżenia nie brakuje, zwłaszcza w wiosenny weekend, kiedy, dzięki słońcu i wyraźnej poprawie pogody, ludzie zaczynają się otrząsać z zimowego marazmu i radośnie wracać do życia towarzyskiego.
Pierwszej klientki nie znam. Albo jest nowa w mieście, albo do niedawna chodziła się strzyc zupełnie gdzie indziej. Kiedy siada w fotelu, usiłuję wciągnąć ją w rozmowę, ale szybko zdaję sobie sprawę, że młoda blondynka nie ma ochoty na pogawędkę. Milknę więc i delikatnie nakładam na jej włosy mieszankę farby.
Dopiero, kiedy ją modeluję, pyta, czy może zapisać do nas swoją siostrę, a później znowu milknie, zajęta swoim telefonem. Na jej palcu widzę wąską ślubną obrączkę, na szyi wisiorek ze złotą zawieszką w kształcie serca i przez chwilę się zastanawiam, jak bardzo idealne jest jej życie. Wygląda na pewną siebie, szczęśliwą i kochaną – są ludzie roztaczający wokół tego typu aurę, a ja rozpoznaję ich bez trudu, zresztą to akurat proste – emanują szczęściem, promienieją, każdy ich gest zdaje się współgrać z chęcią cieszenia się każdym dniem. Zazdroszczę jej. Młodości, tego, co jeszcze przed nią, nieskomplikowanego życia. Bo takie właśnie chyba jest – nieskomplikowane. Ale może to tylko pozory? Zastanawiam się nad tym, wyciągając na szczotce kolejne pasmo jej długich jasnoblond włosów.
Żegnamy się szybko i raczej oficjalnie.
– Dziękuję bardzo – mówi tylko blondynka i nie zostawiając mi napiwku, wychodzi z salonu, z telefonem przy uchu.
Kolejna zjawia się Elżbieta Dobrowolska, jedna z największych plotkar w okolicy, zbliżająca się do sześćdziesiątki matka dwóch dorosłych synów, z których od kilku lat jeden jest w zakonie, a drugi w wojsku.
– Jak zwykle, pani Elu? – pytam, pewna, że Dobrowolska zażyczy sobie podcięcia końcówek i zrobienia odrostu, ale tym razem klientka mnie zaskakuje.
– No właśnie nie – mówi. – Inaczej jakoś bym chciała – dodaje, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze, ale nie potrafi sprecyzować, o co tak właściwie jej chodzi. – Niechże pani coś zaproponuje, pani Izo kochana – odzywa się, wyraźnie właśnie we mnie pokładając wielkie nadzieje na spodziewaną metamorfozę.
Wsuwam palce w jej cienkie, sięgające ramion, proste włosy, które od lat farbuje na platynowy blond, chcąc ukryć niewielką siwiznę srebrzącą się gdzieniegdzie w jej odroście, a później uśmiecham się na widok jej dużych, orzechowych oczu w ciemnej oprawie i proponuję przejście na rudy.
– Co też pani, pani Izo? – Słysząc to, Dobrowolska aż się wzdryga. – Te rude to wredne przecież jakieś, fałszywe. – Krzywi się. – Pomijając panią, pani Izuniu kochana – dodaje, zorientowawszy się, jaką właśnie palnęła gafę.
– Moja dziewczyna jest ruda – wtrąca pracujący przy stanowisku obok Kuba, masując jednocześnie głowę leżącej w fotelu klientce. – I nie jest wredna. To znaczy czasem bywa, ale z całą pewnością nie jest wredniejsza od blondyny, z którą byłem przed nią – dodaje i kilka obecnych w salonie osób parska śmiechem.
– No, skoro pana dziewczyna jest ruda, panie Kubusiu kochany, to może ja też spróbuję. – Dobrowolska szybko zmienia zdanie i prosi o nowy odcień. – Ale nie na jakąś marchewkę? – zastrzega jeszcze, a ja pochylam się nad nią i mówię:
– Będzie pani zachwycona.
I faktycznie, niecałą godzinę później Dobrowolska przygląda się sobie z zachwytem w oczach, nie potrafiąc oderwać wzroku od lustra, przed którym siedzi. Na głowie ma jasny odcień, elegancki, stonowany. Nowy kolor podkreśla jej orzechowe oczy i pięknie współgra z szafirowo-zieloną sukienką, którą ma na sobie.
– Pani Elu, petarda! – Kuba puszcza do niej oczko i Dobrowolska dosłownie się rozpromienia.
– Ja też jestem zachwycona – zapewniam ją, a ona kręci głową na boki, delikatnie przeczesuje włosy palcami i w końcu wstaje, by mnie uściskać.
Nie lubię tego, że niektóre klientki czują potrzebę tak wylewnych powitań i pożegnań, ale wiem, że czasem w życiu trzeba poudawać. Pozwalam się więc objąć, starając nie myśleć o tym, jak przeraźliwie Dobrowolska cuchnie potem, a później proponuję jej zdjęcie.
Mamy w salonie kącik VIP, jak żartobliwie nazywamy ustawiony przy recepcji pikowany butelkowozielony fotel z wysokim zagłówkiem, który w towarzystwie lustra w złoconych ramach, palmy w dekoracyjnej donicy i pomalowanej na lawendowo komódki z fikuśnie wygiętymi nogami stanowi estetyczne tło dla tych klientek, które chcą sobie zrobić zdjęcie w nowej fryzurze.
Dobrowolska nigdy wcześniej tego nie robiła i wyraźnie się waha.
– Gdzie taka stara baba do zdjęcia? Modelka ze mnie żadna – mamrocze, ale kiedy Kuba podchodzi do niej z komórką w ręku, daje się namówić i rozsiada się w fotelu.
– A chciałem być kiedyś fotografem – mruga do niej Kuba. – I wygląda, że trochę jestem – dodaje i prosi, żeby lekko przechyliła głowę. – Cudnie, o to chodzi, pani Elu! Zdjęcie zaraz pani wyślę, będzie pamiątka.
– Pokaż mi je – proszę go, a on wyciąga wytatuowane przedramię i podsuwa mi pod nos swoją komórkę.
– Petarda, nie? – mówi.
– Jest ogień – przyznaję.
– Pani Elu, da mi pani swój numer? Wyślę od razu. Bez obaw, nie będę pani zasypywał sprośnymi esemesami, mam dziewczynę – zwraca się do rozpromienionej Dobrowolskiej, a klientka, zalana potokiem komplementów, dosłownie się rozpływa.
Jakub jest prawdziwym skarbem, myślę. Potrafi dowartościować kobietę w każdym wieku i w dużej mierze to dzięki niemu mamy w salonie taki duży ruch. Jest też cwany i sprytny, a jego komplementy nie zawsze są szczere. Czasem trochę mnie to irytuje, ale przecież… Dla dobra biznesu wszystko.
– Elżbieta Potem Zajeżdżająca wyszła, wietrzymy! – rzuca Jakub i, gdy tylko za Dobrowolską zamykają się drzwi, otwiera na oścież wszystkie okna w salonie i psika wokół przyniesionym z łazienki cytrusowym odświeżaczem powietrza. – Ta baba cuchnie gorzej niż mój świętej pamięci wujek Gienek, który latami miał ksywę Skunks, niech mu ziemia lekką będzie – dodaje, wachlując się trzymanym w dłoni katalogiem z fryzurami.
– Fałszywiec z ciebie, Kubusiu – śmieje się siedząca w recepcji Jowita, a on obojętnie wzrusza ramionami.
– Czemu? Byłem dla niej miły, bo to miła kobieta. Nie widzę jednak przyczyny, dla której szczerze nie miałbym teraz przyznać, że baba po prostu śmierdzi. No przecież nos urywa, same czujecie – mruczy Kuba, spryskując odświeżaczem fotel, na którym przed momentem siedziała Dobrowolska.
– Może już wystarczy? Udusisz nas – rzucam, a on przewraca oczyma.
– Nie moja wina, że Elżbieta Potem Zajeżdżająca… – Jakub przerywa w pół zdania na widok wyłaniającej się z pokoju do masażu klientki i posyła jej szeroki uśmiech. – W tej długości wygląda pani jak nastolatka, pani Agnieszko – komplementuje ją, chociaż ta musiała już przekroczyć pięćdziesiątkę i bardziej niż nastolatkę na moje oko przypomina buldoga.
Uśmiecham się pod nosem i wracam, by posprzątać wokół mojego stanowiska, zanim pojawi się kolejna klientka.
Następna jest Hanka Zajączkowska z mojej ulicy. Kiedyś chodziłyśmy razem do podstawówki, przez jakiś czas siedziałyśmy nawet w jednej ławce, a odkąd zostałam fryzjerką, jest mi wierna i zawsze strzyże się u mnie.
– Hej, kochana. – Dawna szkolna koleżanka wita mnie wylewnie i wręcza mi pudełko nadziewanych ajerkoniakowym likierem czekoladek. – Na smuteczki – dodaje balsamicznym głosem, który moduluje tak sztucznie, jak niektórzy księża na kazaniach, a później rozsiada się w fotelu i pyta, czy trzeba już podcinać końcówki.
– Mogę je podciąć, ale nic się nie stanie, gdy przetrzymamy je jeszcze kilka tygodni – mówię, a ona pyta, czy wiadomo coś w sprawie Igi. – Policja coś wam w ogóle mówi? Są jakieś nowe tropy? – szepcze i ledwo ją słyszę po tym, jak Kuba włączył suszarkę.
Nie chcę rozmawiać o mojej córce i nie znoszę klientek, które, niby przypadkiem, podejmują temat jej zaginięcia. Najchętniej ostrym tonem odpowiedziałabym, że to nie jej sprawa, ale nie zamierzam przecież zrazić do siebie Hanki, która – jak by nie było – jest od lat moją wierną klientką.
Mówię więc, że niestety nic nie wiadomo, a później celowo szarpię ją za włosy, udając, że to przypadkiem, i wylewnie ją przepraszam. Cóż, najwidoczniej nie tylko Kuba bywa fałszywy, uśmiecham się pod nosem, kiedy Hanka z opuszczoną głową grzebie w torebce w poszukiwaniu dzwoniącego telefonu.
Po pracy idę do wróżki. W domu mam być przed szesnastą, jedziemy z Robertem pod Ostródę, ale nie chcę odwoływać spotkania, na które umówiłam się miesiąc wcześniej i punktualnie o czternastej trzydzieści pukam do drzwi madame Izydy. Kobieta przyjmuje w jednej z kamienic w centrum, kilka przecznic od naszego salonu. Znam większość wróżek i jasnowidzów z naszej okolicy i nie tylko, ale u niej nigdy nie byłam.
Wygląda zwyczajnie – szczupła szatynka koło czterdziestki, jasne oczy, krótko przycięte i nawet niemuśnięte lakierem paznokcie, ładna cera – madame Izyda nie ma w sobie nic z filmowych wróżek, które zazwyczaj noszą cygańskie kiecki, mocno się malują i pobrzękują zdobiącymi przeguby bransoletkami.
– Proszę, niech pani wejdzie – mówi, kiedy otwiera mi drzwi.
Jej mieszkanie też wygląda zwyczajnie, w niczym nie przypomina widywanych w filmach salonów, w których przyjmują wróżki. Tu jest jasno, czysto i nijako, króluje Ikea oraz Jysk, a w oknach zamiast ciężkich aksamitnych zasłon są na wpół opuszczone rolety.
Kiedy siadam naprzeciwko niej, a ona rozkłada karty, czuję pęczniejący gdzieś we mnie niepokój. Powinnam natychmiast przestać odwiedzać tego typu ludzi, którzy i tak nigdy w żaden konkretny sposób mi nie pomogli, myślę, ale pokusa jest silniejsza.
Wiem, że ludzkość od zarania dziejów szuka pomocy u wróżbitów. Wróży się z wosku, dłoni, badając ludzkie i rybie wnętrzności, patrzy się w dym, śledzi ruchy węży, odczytuje przyszłość, obserwując ogień, a nawet nasłuchując szczekania psa. Istnieje pseudonauka zwana rumpologią, którą można by określić jako wróżenie z pośladków. Znana ponoć w starożytnych Babilonie, Indiach i Grecji łączyła kształt pupy z odpowiednimi cechami ludzkimi, takimi jak próżność, cierpliwość czy optymizm. Pewna Amerykanka twierdzi, że przewidziała wynik wyborów, wróżąc z zadków swoich dobermanów. Zawsze, kiedy o tym myślę, czuję się nieco mniej szalona, siedząc naprzeciwko kogoś takiego jak madame Izyda.
– Karty mówią mi, że osoba, której szukasz, żyje – odzywa się nagle, a ja zaciskam dłonie w pięści i przygryzam wargę, żeby nie krzyczeć z bezsilności.
– To gdzie jest?! Gdzie jest moja córka?! – pytam ostro, zaczepnie, a wróżka rozkłada ręce.
– Widzę tylko, że jej zaginięcie ma związek z mężczyzną, który może ją przetrzymuje. To zły człowiek, w Tarocie reprezentuje go karta Diabła.
– Czy Iga się odnajdzie? – pytam, a wróżka wpatruje się w karty i mówi, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie.
– To za co ja płacę?! – Zrywam się z krzesła i, wzburzona, wybiegam z jej salonu.
W korytarzu prawie wpadam na wielkiego czarnego kota, który, przeraźliwie miaucząc, czmycha mi spod nóg. Szarpię za klamkę i wybiegam na ciemną, ponurą klatkę starej kamienicy.
To jakiś żart?! Przetrzymuje ją mężczyzna? Też mi odkrycie! Tyle to ja sama wiem, myślę. Kobiety raczej nie uprowadzają jedenastoletnich dziewczynek. Nagle zaczynam płakać. Siadam na schodach, ukrywam twarz w dłoniach i szlocham tak rozpaczliwie, że z trudem łapię powietrze.
Moja córeczka… Kim jesteś, bydlaku, który mi ją zabrałeś? Zalewajm się łzami na cuchnącej gotowaną kapustą ciemnej klatce schodowej.
Kiedy w końcu uspokajam się na tyle, żeby wstać, wytrzeć oczy i zejść na parter, zdaję sobie sprawę, że nie zapłaciłam za wizytę i robi mi się głupio. To przecież nie jest wina tej kobiety, że niczego konkretnego nie zobaczyła. Czasem karty nie chcą podobno przemówić, tak chyba gdzieś czytałam.
Wracam więc na górę, pukam do jej drzwi, a kiedy otwiera, nalegam, że zapłacę, ale madame Izyda nie chce moich pieniędzy.
– W niczym pani nie pomogłam, a pani z kolei nie zajęła mi wiele czasu – mówi.
Chowam więc pieniądze z powrotem do torebki i schodzę na dół.
Robert dzwoni, kiedy pieszo idę przez park.
– Kupisz coś do jedzenia? – pyta.
– Jest jeszcze leczo, zjedz je – mówię, świetnie wiedząc, że sama w najbliższym czasie nie zdołam niczego przełknąć.
– Nie ma już, zjadłem je w nocy – przyznaje.
– Ile razy cię prosiłam, żebyś nie plądrował lodówki nocami? – pytam go, ale oczy mi się śmieją.
Myszkowanie w kuchni to cecha, która zawsze mnie w Robercie roztkliwiała. Jest coś uroczego w dorosłym mężczyźnie, który, niczym mały chłopiec, ukradkiem przeszukuje lodówkę i szafki w poszukiwaniu ulubionych smakołyków.
– Kupię krokiety – obiecuję więc, bo akurat mijam sklep z garmażerką, a mąż rzuca „dzięki” i dodaje, żebym się pośpieszyła.
Stojąc w kolejce do garmażerii, obserwuję czekające na obsłużenie kobiety. W jednej rozpoznaję klientkę, która kiedyś do nas przychodziła, a później gdzieś przepadła, inne są mi kompletnie obce. Wszystkie wyglądają na mniej lub bardziej zmęczone, są lepiej lub gorzej ubrane i pewnie tyle samo je łączy, co dzieli, ale idę o zakład, że żadna z nich nie przeżywa tego, co ja. Żadnej nie zaginęło dziecko. Statystycznie rzecz biorąc, to raczej niemożliwe.
Może któraś z nich kiedyś poroniła albo straciła dziecko na późniejszym etapie, ale z całą pewnością nikt nie porwał im jedenastoletniej córki. W tym niewielkim sklepie, czekając przy olbrzymich lodówkach z żarciem, tylko ja jestem wybranką podłego losu, kobietą, która straciła wszystko, myślę i nagle czuję, że nie mogę oddychać.
Ze sklepu wybiegam bez krokietów, po prostu nie jestem w stanie dłużej stać w kolejce. Później zachodzę do niewielkich delikatesów, w których kupuję kluski, gotowy sos pesto i kilka drobiazgów na weekend.
Po kwadransie, już w domu, wchodząc do kuchni, zastanawiam się, co teraz robi Daria. Wieczorem ją poznam, dociera do mnie. Matkę, która jest moim lustrzanym odbiciem. Nagle czuję euforię przemieszaną ze strachem. Chcę, żeby czas przyspieszył i zwolnił jednocześnie, boję się i chcę już ją zobaczyć.
– Masz z nimi kontakt na Facebooku? – pytam męża, który czeka, aż wrzucę do wrzątku kluski i podam mu je z pesto.
– Z kim? – pyta Robert, nie odrywając wzroku od trzymanego w ręku telefonu.
– Z Darią i Wojciechem, tak trudno się domyślić? – fukam na niego.
– Tak, a co?
– Mogę ich zobaczyć? – pytam, wyjmując jednocześnie z szafki wściekle różowy cedzak, do którego za kilka minut przerzucę gotujące się kluski.
– Jasne. – Mąż wchodzi na Facebooka i jako pierwsze pokazuje mi zdjęcie Darii, na którym, oparta o porośnięty bluszczem ukruszony kamienny mur, w długiej do połowy łydki zielonej sukience z falbanami, kobieta stoi i nieśmiało uśmiecha się do aparatu.
Ma mniej więcej tyle samo lat, co ja, ale na tym podobieństwa między nami się kończą. Ja jestem ruda i wysoka, po kobiecemu zaokrąglona. Ona drobna, szczuplutka i jakaś taka mysia. Cienkie, ciemnoblond włosy spięte w kitkę, zadarty nosek, smutek w jasnych oczach… Jest niebrzydka, ale sprawia wrażenie przygaszonej i nieśmiałej. Ciekawe, czy zdjęcie zrobiono przed czy po zaginięciu ich córki, zastanawiam się, tymczasem Robert podsuwa mi pod nos fotografię Wojciecha, na którego widok aż uchylam usta ze zdumienia.
Taki przystojny facet z tą szarą myszą? Wow! To chyba jednak prawda, że czasem przeciwieństwa się przyciągają, myślę, chociaż nigdy w to nie wierzyłam, i jednocześnie przyglądam się świetnie zbudowanemu blondynowi z kilkudniowym zarostem, który z nagim torsem, w samych krótkich spodenkach stoi na drabinie z pędzlem w dłoni i szerokim uśmiechem na twarzy.
– Zjem i jedziemy – mówi tymczasem Robert, a ja zdaję sobie sprawę, że przegotowałam kluski i w pośpiechu zdejmuję garnek z kuchenki.
– Mogą być rozgotowane – uprzedzam, a on obojętnie wzrusza ramionami.
– Obojętnie. Przebieraj się, zaraz ruszamy – mruczy, otwierając słoik z pesto.
Gówniana ze mnie żona, myślę. Karmię go kupnym żarciem, jak psa, nie umiem go pocieszyć, nie potrafię sprawić, żeby znowu mnie zapragnął… Ale czy on jest dla mnie dobrym mężem? Pod pewnymi względami również nie najlepszym, dociera do mnie smutna prawda.
Wyjmując z komody dżinsy, zastanawiam się, czy Robertowi podoba się Daria. Po chwili dociera jednak do mnie, że nie ma to żadnego znaczenia. Jedziemy tam poznać ludzi, którzy, jak my, stracili córkę. Nie wybieramy się bynajmniej na spotkanie swingersów, myślę i parskam nerwowym śmiechem. Człowiek ma czasem idiotyczne myśli, nawet będąc w totalnej rozsypce, mówię sobie, w pośpiechu spinając długie, proste włosy w luźny kok. Prysznica wziąć nie zdążę. Trudno, kąpałam się rano.
– Jedziemy?! – wrzeszczę.
– Tak! – odkrzykuje Robert.
Boję się tego spotkania, ale to przyjemny, pobudzający strach. Chyba raczej powinnam powiedzieć, że jestem podekscytowana.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Sonia Rosa, 2022
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Yolande de Kort / Trevillion Images
Redakcja: Kamila Recław
Korekta: Joanna Błakita
Skład i łamanie: Andrzej Owsiany
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-966-4
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.