Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cóż niezwykłego mogłoby się przydarzyć kelnerowi po pięćdziesiątce mieszkającemu samotnie z nadopiekuńczą matką na warszawskiej Pradze? Złote lata wysokich zarobków i sutych napiwków w Kameralnej ma dawno za sobą, odkąd w latach dziewięćdziesiątych zamknięto lokal i znalazł się na bruku. Nikt nie potrzebował zawodowych kelnerów. Dziś pracuje w swoim fachu na zmiany, po kilkanaście godzin dziennie, dorabiając drobnymi remontami, i czeka. Nigdy się nie poddaje i cierpliwie czeka na swoją wielką szansę. Przypadkiem w jego ręce trafia telefon komórkowy pozostawiony przy stoliku przez stałego klienta i nagle sprawy przybierają nieoczekiwany obrót…
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Łukasz Orbitowski, Jacek Świdziński
#manto
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 191
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-5848-0
Powstaniu #manta towarzyszyło wiele perypetii. Ta sympatyczna (mam nadzieję) nowelka odbyła długą drogę, nim trafiła do Was, czyli do czytelników.
Pierwsza wersja tekstu powstawała w kooperacji z pewnym dużym koncernem technologicznym. Planowaliśmy stworzenie specjalnej aplikacji opartej o tzw. rzeczywistość rozszerzoną. Tekst przygotowany przeze mnie miał być tylko częścią tej multimedialnej przygody. Nic z tego nie wyszło, ale ślady tego zamysłu wybrzmiewają w tekście. Mam na myśli pewne detale w świecie przedstawionym, a nade wszystko gadżet, czyli telefon w którego posiadanie wchodzi Irek, główny bohater tej historii.
Mam nadzieję, że polubicie go i jego przygody. Cieszę się, że wreszcie jest taka możliwość. Jeszcze większą radość sprawiły mi wspaniałe ilustracje Jacka Świdzińskiego. Praca z tym facetem to zaszczyt, ale i kawał radochy. To samo mogę powiedzieć o dwojgu dobrych duszków tego przedsięwzięcia: Barbarze Klickiej i Jarosławie Lipszycu. Dziękuję Wam i do zobaczenia.
Na przykład w knajpie, gdzie pracuje Irek.
Łukasz Orbitowski
Nazywam się Irek Król, mam pięćdziesiąt lat i pracuję jako kelner. Niedługo przestanę pracować, bo będę martwy. Szybko poszło, ale przynajmniej dobrze się bawiłem. Teraz jednak bawi się ktoś inny.
Sukinsyn wali mnie z łokcia w nos, chwyta za uszy i uderza moim łbem o obraz zawieszony na oślepiająco białej ścianie. Widzę skalistą wyspę pełną grobów i łódeczkę z trumną dobijającą brzegu, a potem słychać wybuch, jakby orkiestra strażacka wlazła na minę.
Oddałbym mu, tylko spalił mnie paralizatorem. Robię niezdarny zamach i znów obrywam, tym razem w splot słoneczny. Tracę oddech. Na moment wpadam w ciemność. Wylatuję z niej tylko po to, by nadziać się na piąchę.
A jeszcze niedawno miałem dobre życie.
Kelner jest trochę jak lekarz, kominiarz albo chłopak na taryfie. Jego chwała należy do przeszłości. Ćwierć wieku temu ludzie zabiegali o naszą łaskę. Teraz my się łasimy. Dukaty zmieniły się w miedziaki, a złoto w liście. O tym właśnie myślę, gdy ten bydlak pakuje mi głowę do telewizora. O upadku mojego zawodu.
Na upartego nic mi nie brakowało. Miałem pracę w restauracji, dobrej jak na nasze skundlone czasy, a w domu codziennie dostawałem jedzenie pod ryj. Zawsze wysupłałem na piwko i skołowałem szlugi. Zasypiałem w czystej pościeli, a w wolny dzionek mogłem posiedzieć z książką i pić po bramach. Ludzie zabiliby za takie życie. Mi nie wystarczało. Chciałem więcej.
Pragnąłem życia zgodnego z moim nazwiskiem. Chciałem żyć jak Król.
A teraz pełznę po podłodze. Odłamki z rozbitego ekranu rozkrwawiły mi dłonie i przedramiona. Próbuję dotrzeć do drzwi, co oczywiście nie może się udać. Pełznę, żeby pełznąć, a to bydlę chwyta mnie jak kota i ciska o ścianę. Kot zawsze spada na cztery łapy. O mnie trudno to powiedzieć, zwłaszcza że szykuje się poprawka. Szybuję niby gołąbek pokoju, by runąć na stół. Stół wali się pod moim ciężarem. Trzaskają nogi. Nie wiem nawet — drewniane czy moje.
Jakim cudem wpakowałem się w tę kabałę? Od czego zaczęło się to wszystko? Pytania krążą w mojej głowie jak śnięte ryby pod lodem, tymczasem prześladowca zdejmuje obraz ze ściany i unosi go wysoko. Rama jest ciężka. Bardzo ciężka. Chryste Panie na furmanie, jak mnie tym grzmotnie, powiększę grono aniołków bez dwóch zdań.
Obraz namalował Boecklin. Nosi tytuł Wyspa umarłych, co dodaje perspektywie śmierci szczyptę okrutnego humoru.
Życie powinno przelecieć mi przed oczami, lecz ono się przewala, powoli i bezładnie, jak kubły opróżniane do śmieciarki. Przynajmniej wiem, w którym momencie wszystko się pokiełbasiło.
Zaczęło się od telefonu Kutavaggia.
Do pracy przychodzę wcześniej. Patrzę, jak ludzie się spieszą.
Zacina deszcz. Wyjmuję paczkę chesterfieldów i chesterfielda z tej paczki, w pobliskiej kałuży parkuje toyota na długich światłach. Wycieraczki chodzą jak puls przed zawałem. Z tylnego siedzenia tarabani się frajer z kawą w plastykowym kubku i skórzaną teczką, którą natychmiast zakrywa sobie głowę. Trzaska drzwiami, leci do wejścia. Szuka karty magnetycznej, usiłując nie wypuścić tej kawy, wciąż z teczką nad zaaferowanym łbem. Zapalam. Kubek podskakuje po stopniach, gość ma brązową plamę na całe prawe udo, za to drzwi wreszcie ustępują — jakaś dzika siła natychmiast zasysa faceta do środka.
Francuską gna dziecko-niby-Rumcajs, z brodą, w kożuchu i, idę o zakład, że jaja ma jak orzeszki, zresztą większe nie zmieściłyby się w tych czerwonych spodniach. Zaciągam się spokojnie, zaś Rumcajs sadzi istnym slalomem między przechodniami, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu komórkowego, i wpada na pancerną lochę ze słuchawkami w uszach. Pancerna locha odsuwa się gwałtownie, stając plecami do obitej drewnem, nieczynnej jeszcze budy z kebabem, i wyrzuca w górę obie dłonie, co daje kolejną rozlaną kawę na jednym tylko papierosie.
Zabierzcie tym ludziom kawę w plastykowych kubkach, a natychmiast się wyłączą. Wyłączcie telefony, to będą jak kret na słońcu, z bezradnym, miękkim nosem badającym nieznany świat. Wyrwijcie słuchawki, to zatańczą do każdej muzyki, jaką im zagracie. Ale nie ja.
Ja zawsze przychodzę do pracy wcześniej.
Na zapleczu Baryton biedzi się nad frykasami, które właśnie odebrał. Jest jak świnia w bieli, jak tłusty małpiszon bez włosów. Jego podbródki można liczyć na tuziny, brzuch sięga mu kostek i idę o zakład, że własnego fajfusa ostatni raz widział w okolicach Pierwszej Komunii. Żeby było śmieszniej, wbił się w koszulkę z reprodukcją Narodzin Wenus Botticellego. Bogini jest rozciągnięta bardziej niż sześciokrotna rozwódka, a muszla, z której się wyłania, sięga przepoconych pach naszego mistrza kuchni, biedzącego się akurat nad posiłkiem.
Chleb, bułki, brokuły, cytryny, cały ten szajs frapuje Barytona. Na mój widok unosi ciężki łeb i wypowiada swe nieodmienne „no siema” głosem dziewczynki, obok której wylądował odbezpieczony granat. Dwa lata temu otarł się o medal na Festiwalu Smaku w Grucznie i zaszedł daleko w Dorszowych Żniwach. Wiem, bo bez przerwy o tym opowiada. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość: Baryton jest naprawdę dobry i w najlepszych czasach Kameralnej daliby mu nawet blachę do posmarowania. Nasz Baryton zaszedłby dużo dalej, gdyby nie sekret, który skrywa.
Poleruję sztućce, zerkając dyskretnie na Barytona, niby zaaferowanego pakowaniem szpinaku i grzybów do lodówki. Jego paluszek krąży wokół brody oraz ust. Doskonale wiem, co zaraz nastąpi, i chętnie przewidzę co do sekundy: trzy, dwa, jeden, jest! Baryton znika za srebrnymi drzwiami lodówki, udając, że wyciąga z jej trzewi słoik z żurawiną. Naprawdę pakuje paluch w nos po kłykieć i obraca nim powoli; w tym ruchu znajduje ukojenie wobec potworności tego świata. Gdyby jego lśniący łeb był staruszką Ziemią, spaliłby sobie paznokieć o jej gorące jądro. Po prostu nie może się powstrzymać. Nieustannie znika w łazience. Obrabia kinol pod stołem, za krzesłem i w rogu kuchni, swoją drogą tak błyszczącej, jakbyśmy trzymali tutaj Magdę Gessler na krótkim łańcuchu. Palec Barytona również jest czysty, ale cycki Wenus lśnią niby szmaragdy. Wszyscy wiedzą, co ten chłop wyrabia, tylko nikt z tym nic nie robi, bo i po co. Baryton wyleciał przez ten zwyczaj z pięciu restauracji, ale przynajmniej odróżnia sos winegret od sznycla po wiedeńsku. Lepszego fachowca za te pieniądze nie znajdziecie.
Wszystko, co złe, zaczyna się od płatności kartą. Zgoda, Balaton to nie stara dobra Kameralna, ale przed remontem jeszcze dało się żyć. Mieliśmy dębowe stoły z prawdziwego zdarzenia, odgrodzone od siebie tak, by rozmowy nie zlewały się w breję słów, a klienci nie brudzili obrusów otłuszczonymi widelcami. Bar był długi, masywny, z mozaiką robioną na zamówienie i rzędami butelek zwielokrotnionych w lustrze. Grała Edyta Geppert. Stan Borys u nas jadał. A potem założyli terminale, napiwki natychmiast spadły o połowę i Balaton obrał zgubny kurs na nowoczesność. Skończyło się na stolikach jak ze szkoły życia, na których stoją misy pełne jabłek i pomarańczy. Wyburzono ściany działowe, a na ocalałych wspornikach pojawiły się lampy, te, co świecą szpitalnym blaskiem, żrą prądu tyle co lunapark i przypominają jaśniejące hamulce do karuzeli.
Przed południem zjawiają się głównie śniadaniowcy w bluzach z trzema paskami, w chustach oplatających chude szyje. Teraz przywlokło się czterech. Są jak flagi afrykańskich królestw, jak psy rasowe szykujące się do skoku przez obręcz. Gadają o jakichś karłach, o smokach, Hannibalach i żywych trupach zjadających Amerykę, choć mają po trzy dychy i powinni siedzieć nad Muminkami z własnym potomstwem. W innych, lepszych czasach żarliby kanapki z mortadelą, teraz jednak zamawiają awokado z krabami i camembert w panierce, do tego obowiązkowy kieliszek prosecco. Zapewne sądzą, że biały sikacz o poranku czyni perspektywę choroby alkoholowej mglistą, tak fajnie odległą, i zapewne jest w tym trochę racji — brak im charakteru nawet by się uzależnić. Poza tym prędzej pordzewiałyby im kolczyki, wyblakły tatuaże, niż daliby choćby złotówkę ekstra; wystarczy zresztą posłuchać, jak rzucą się sobie do gardeł, gdy przyniosę rachunek i zaczną go dzielić.
Dziś mamy jeszcze pana Stanisława z panią Bożenką. Zamawiają po herbacie oraz ciastku. Pan Stanisław posyła mi porozumiewawcze spojrzenie i szczerzy się oślepiającą bielą sztucznej szczęki, zupełnie zresztą niepotrzebnie. Jak co dzień wleję mu pięćdziesiątkę w tę herbatkę, a on ją wypije, jak gdyby nigdy nic, spoglądając w przedwojenne oblicze swojej ślubnej. Raz w tygodniu wepchnie mi stuzłotówkę w kieszeń, choć naprawdę nie musiałby tego robić. Nieistotna dobroć, jaką wyświadczamy innym, jest siłą, na której świat stoi, i przypuszczam, że pan Stanisław po prostu musi wyskoczyć z tej stówy; nie zasnąłby w przeświadczeniu, że może być mi cokolwiek winien. Tymczasem wybija pierwsza piętnaście i zaraz pojawi się Kutavaggio.
Kutavaggio naprawdę nazywa się Zbyszek Płaczek, a swe przezwisko zawdzięcza po równi sukcesowi, jaki odniósł na polu sztuki, i przymiotom własnego charakteru. Zachowuje się tak, jakby sama królowa brytyjska dawała mu ognia. Otwiera drzwi mocnym pchnięciem, kroczy przez restaurację, a gdy zajmuje swój stolik przy oknie, wykonuje gest, jakby próbował podwinąć rękawy tweedowej marynarki. Ma błękitną koszulę i ciemny krawat ze złotą spinką, a nad sztywnym, wykrochmalonym kołnierzem kołysze się łeb, czerwony, jakby go właśnie wydobyto z wrzątku. Z tej krwistej masy spoglądają ku mnie oczka sytego kacyka.
Kutavaggio proponuje mi papierosa. Wychodzimy. Odfoliowuje paczkę chesterfieldów setek i podsuwa mi ją pod nos. Odwdzięczam mu się ogniem. Ten obywatel świata, miękkie podbrzusze polskiego sumienia, mistrz pędzla, sułtan galerii i król starych przyzwyczajeń nie radzi sobie z płochym płomykiem. Przykłada szluga tak i siak. Wreszcie przejmuje zapalniczkę. Palimy. Kutavaggio pyta mnie o pracę, o rząd Szydło, o opozycję względem rządu Szydło i pozycję związków zawodowych w gastronomii, słowem, łaknie wiedzy o życiu z ust człowieka prostego. W ten sposób zaspokaja potrzebę prawdy. Prawda jest jak nowy telefon. To zabawka w abonamencie. Mówię, że Polskę dawno sprzedano, a o nas, zwykłych ludzi, nikt się nie troszczy, bredzę o tłustych kapitalistach i odklejonych politykach, rzucam mięsem i próbuję nie parsknąć śmiechem. Kutavaggio dusi papierosa i daje mi całą paczkę, co również stanowi część naszej codzienności. Otwieram drzwi, pokazując mu drogę do kuchni, którą zna aż za dobrze.
Pod okiem Kutavaggia Baryton niezwłocznie przystępuje do dzieła. Wyjmuje kaczkę z lodówki i podsuwa pod nos naszego mistrza pędzla, który mruży oczy, wącha i leniwym mruknięciem wyraża zgodę. Kaczka ląduje w piekarniku, Baryton krąży nerwowo, wreszcie uchodzi pod pretekstem wizyty w spiżarni — wracając, przejeżdża jeszcze palcem pod rękawem koszuli i pełen nowych sił zabiera się za mieszanie przesianej mąki z jajkiem na kluseczki. Dodaje śmietanę. Soli i pieprzy, szukając co chwila potwierdzenia w kamiennym obliczu Kutavaggia. Ten ożywia się dopiero, gdy kawałki masy lądują we wrzątku. Oczy mu jaśnieją od każdego plusku.
Kutavaggio ma się za Klaudiusza sztuk pięknych i sądzi, że każdy próbuje go otruć, choć u nas grozi mu tylko kontakt z odrobiną materiału genetycznego Barytona. Kaczka już dymi na półmisku. Baryton odkrawa kawałek i pakuje sobie do ust. Przychodzi kolej na mnie, a Kutavaggio musi okazać odrobinę władzy. Wbija widelec w kaczkę i wywija nożem, wycinając porcję dla mnie. Przekładam na talerzyk, jem i wyobrażam sobie następującą sytuację. Kaczka spałaszowana. Wstaję od blatu i mówię, że wszystko w porządku, nagle zaczynam się krztusić, wybałuszam ślepia, wyciągam łapy przed siebie i padam pod nogami oszalałego ze strachu Kutavaggia. Zaczynam się śmiać. Wiję się i macham kulasami, a Kutavaggio osuwa się przy ścianie, zmiażdżony perspektywą niedoszłej śmierci, jak i faktem, że darliśmy z niego łacha. Nic takiego się nie dzieje. Wszystko ląduje na jednym talerzu, który wynoszę z kuchni, a Kutavaggio drałuje przede mną, chcąc zająć swoje miejsce. Tym razem jednak przy stoliku ktoś czeka.
Policzki kobiety są pokryte różem i gładkie jak żarówka, ale cała twarz stanowi plątaninę zmarszczek gęstniejących wokół wściekle czerwonych ust. Głęboki dekolt oplata tasiemka, a na palcach lśnią pierścionki. Kutavaggio zatrzymuje się gwałtownie na jej widok, tak że niemal wtarabaniam się w jego plecy razem z kaczką i dymiącymi kluseczkami. Odzyskuje rezon. Siada, przedramiona kładąc na stole równolegle do siebie, jak uczeń. Matrona życzy sobie kieliszeczek koniaczku. Już wiem, z kim mam do czynienia. Stara żyje w domeczku, ma synusia i córusię, czyta książeczki, ogląda telewizorek i chodzi na spacereczki. Lubi obiadki, desereczki. Niedługo koniec tego dobrego. Choróbka, szpitalik, trumienka.
Po dziesięciu minutach, gdy wynurzam się z kuchni, przy stoliku nie ma już Kutavaggia, tylko starowinka. Pytam, czy mogę w czymś pomóc. Osusza oczy chusteczką, mówi, że da sobie radę, i natychmiast zmienia zdanie. Prosi, bym pomógł wyjść jej na zewnątrz. O niczym innym nie marzę. Kocham staruszki, zapach staruszek i słaby uścisk dłoni na przedramieniu. Od tego jestem, szanowna pani. Podaję płaszcz. Drobimy kroki. Opowiada o problemach rodzinnych, o tym, jak trudno razem wytrwać, lecz przecież trzeba. Rodzina jest wszystkim. Najtrudniej kochać niezwykłych ludzi. Miłość ciężko dostraja się do wielkości. Jej zdaniem dobry człowiek ze mnie i na pewno jestem bardzo kochany. Żegna się przy kremowym renault megane z włączonymi światłami mijania.
Od strony kierowcy wytacza się dwunożna osobliwość, cudownie odnalezione brakujące ogniwo ewolucji. Bardzo chciałbym poznać krawca, który dopasował mu garnitur. Chłop jest mojego wzrostu, ma szerokie, pogarbione plecy i ramiona zwisające swobodnie wzdłuż ciała, jakby kości trzymały się na sznurkach. Pomaga wsiąść staruszce i posyła mi spojrzenie, w którym kryją się złość i tępe zaciekawienie.
Syk otwieranej puszki zmazuje wszelkie troski. Tak właśnie jest. Gdy sięgasz po pierwsze tego dnia piwo, wiesz, że do wieczora wydarzą się tylko wspaniałości. Żadnej pracy. Nie zadzwoni durny kuzyn z problemami w swym niedorzecznym życiu, a jeśli nawet zadzwoni, dam słuchawkę mamie i niech ona się męczy. Usadawiam się w fotelu, prostuję kulasy, opierając stopy o taboret, na który dałem jeszcze poduszkę. Popijam złotego denara, palę chesterfieldy, wydmuchując dym w stronę uchylonego okna, i czytam „Klucz do Rebeki” Kena Folletta. Jestem królem Pragi Północ, sułtanem ulicy Nieporęckiej, nikt nie ma lepiej, nikt mi nie podskoczy, a jak podskoczy, to będzie żałował.
Palę, piję, czytam powoli, bo bardzo podoba mi się ta książka, a do pokoju wtacza się moja mamuś, przynosząc jabłko, obrane, pokrojone, na talerzyku. Pyta, czy jadłem śniadanie. Chce wiedzieć, które to piwo, i kręcąc głową, mówi, że z takim podejściem do życia nigdy nie znajdę sobie narzeczonej. Co z tego, mamusiu? Miałem swoje za czasów Kameralnej i starczy. Na cholerę mi baba? Z nimi tylko kłopoty, a jak nie wierzy, niech zerknie za okno na tych gości, co wyprowadzają yorki na zaszczany skwerek przy Brzeskiej. Kundle sobie pokupowali tylko po to, by wyrwać się od swych wspaniałych kobiet choćby na kwadrans. Łażą po tym durnym zieleńcu i osuszają małpki z najtańszą wiśniówką, a potem zbierają gówno do plastykowych worków, bo konfident zerka. Mamuś, naprawdę chcesz dla mnie takiego życia?
Matula uważa, że ze mną jak z dzieckiem. Pięć dych na karku, a taki dureń. Zachodzi w głowę, co ze mną będzie, kiedy jej zabraknie. Usadawia się w swoim fotelu pod kopią Malczewskiego. Obraz ten stanowi centrum rodzinnej mitologii, a więc i stały powód do kłótni. Dziś złości mnie coś innego — mamusia włącza telewizję. Ogląda te wszystkie seriale o ludziach, co pracują w ładnych miejscach i nigdy nie mają zniszczonych dłoni. No nie, mamuś, ja tu czytam! Mogę pójść do siebie, mówi mi mama. No ale tam śpię, nie chcę, by było nadymione. Mamuś najwyższym wysiłkiem woli odrywa wzrok od roześmianej Kożuchowskiej i wygłasza surowy osąd odnośnie do mojej osoby: troszczę się tylko o siebie, a ją truję dymem i zmuszam do siedzenia w smrodzie. Odpowiadam, że przecież wcale nie musi tutaj siedzieć. Ale telewizor stoi właśnie tutaj! Czy naprawdę chciałbym pozbawić starą matkę jedynej radości? Myślę chwilę i mówię, że to ja jestem radością numer jeden, podporą jesieni jej życia. Akurat, odpowiada mama i aż dławi się śmiechem. Matka Boża patrzy na mamę z obrazu, mama na Tomasza Karolaka, a ja wsuwam jabłuszko, popijając złotym denarem. Zimny denarek to jest coś. Tacy właśnie jesteśmy, uwikłani w siebie na dobre i na złe, żyjąc podług prawa Agaty.
Wstaję piętnaście po szóstej, a mamusia jest na nogach od dobrych dwóch godzin. Kopcąc szluga na rozruch, widzę, jak krąży po podwórku w kurtce narzuconej na podomkę i targa dymiący gar z mielonką. Gmera w nim drewnianą łyżką i ciska tę mielonkę do cynowych misek. Niesie się brzęk, a z piwnicznych okien, ze śmietników, zza kapliczki i z gałęzi drzew zlatują się koty. Mamusia syci wzrok ich łakomstwem i znika. Słyszę jej kroki na schodach. Wyrzucam niedopałek, otwieram szerzej okno, ale i tak muszę wysłuchać, jak bardzo szkodzi papieroch na głodniaka. Ludzie od tego poumierali, ten i tamten. Mieli swoje życia i swoje imiona, które teraz można poczytać na attykach. Dobrze, mamuś, tylko nie ma śniadania. Och, ty i te twoje śniadania, francuski piesku z Francuskiej, mówi moja mama i znów znika za drzwiami, targając tym razem słój z ziarnem. Gęstnieje trzepot skrzydeł.
Serce mojej stareńkiej matuli ciąży ku wszystkiemu, co lata bądź biega na czterech kończynach, i w innych czasach zapewne zginęłaby, próbując uwolnić niedźwiedzia z wnyków. Mamy jednak nowoczesność. Klatka schodowa capi kocim moczem. Podwórko osrane gorzej niż ławki w Skaryszaku, a gołębia rozszarpanego przez kota wypada uznać za niezaplanowany owoc dobroczynności mej najdroższej rodzicielki. Zachodzi do nas, lekko licząc, kilkanaście kotów i ze trzy bezpańskie psy o odrapanych nosach, półślepe i nienawistne. Niedawno pojawiły się kuny. Widziano raz lisa. Telewizor powiedział, że do Polski zawitały wilki, i wcale bym się nie zdziwił, gdyby jakiś jeden zawędrował na Nieporęcką, skuszony perspektywą darmowej wyżerki. Aktywność mojej mamusi wraca jak cofka podczas każdego spotkania wspólnoty mieszkaniowej. Ślą jakieś pisma. Połowa sąsiadów przestała mi się kłaniać. Chamem się urodzisz, to i chamem zdechniesz.
Nakarmiwszy czworonożnych przyjaciół, mamusia zwraca się ku gorszej części istot żywych, ku ludziom, a konkretnie — ku mnie. Na stole lądują kanapki z białym serem kupowanym na Różyckiego, rzodkiewka wymieszana z ogórkiem i herbata w szklance z koszyczkiem. Kawę bym walnął na ten parszywy dzień, lecz matuś nie chce o tym słyszeć. Przeklina moje papierosy i zaczyna standardowy monolog o świecie. Martwi się, że młodzi coraz mniej się modlą. Nic dziwnego, nie dalej jak wczoraj Urban mignął jej w telewizji. Chciałaby też, żeby ludzie dobrze zarabiali. Żebym ja dobrze zarabiał, tak jak w czasach Kameralnej. Czemu niczego nie odłożyłem? Mógłbym otworzyć własną restaurację. Albo jakiś interes. Miałbym garnitur i znajomości na całym świecie. Odpowiadam, że ostatni raz garnitur miałem na sprawie o pobicie, i wolałbym, aby już nie był mi potrzebny. Międzynarodowych przyjaźni potrzebuję jak dziury w głowie. Znam Polaków, i to aż zbyt wielu. Tak mówię, a mamuś patrzy mi na usta i kiwa głową, bo przecież wie lepiej.
Narzucam kurtkę. Mamusia przypomina o czapce, którą i tak mam w rękawie. Wyraża nadzieję, że dojadę bezpiecznie i z nikim nie będę się szarpał. Całuję ją w oba policzki, unoszę do ust te spracowane dłonie, a matuś niespodziewanie szczypie mnie w udo. W ten sposób sprawdza, czy noszę kalesony. Drży, by nie pokąsały mnie zimne kły listopada.
W kuchni Balatonu grzmi dobra nowina — Baryton rozpoznał prawdę o sobie, czytając o jakichś poliamorystach w „Gazecie Wyborczej”, której numer zamawiamy codziennie dla gości. Teraz biała płachta rozpościera się przed nim, rozwarta niby drzwi do lepszego świata, i tylko przez czerwoną logówkę biegnie zielonkawy ślad, jakby przeszedł ślimak. Baryton sieka cukinie, opowiadając mi o wspaniałościach współczesności. Można kochać więcej niż jedną kobietę jednocześnie. Niektóre zgadzają się nawet na harem, pod warunkiem że będą się cieszyć podobną wolnością. Mówię, że zawsze wszyscy pieprzyli się ze wszystkimi i nikt z tego nie robił wielkich historii, tymczasem Baryton szykuje się do wielkiego monologu o szczerości. Opowiada, że tu chodzi o otwartość, brak kłamstwa i realizowanie swojej seksualności w sposób nieskrępowany. Uwolnienie seksualności Barytona jest czymś, czego wolałbym uniknąć. Pytam więc, jak mu idzie w tej całej poliamorii. Odpowiada, że po pracy zapisze się na odpowiednie strony w Internecie. Nie mam pojęcia, na czym polega Internet, za to wiem, że u Barytona nawet z monoamorią słabo. Mówię mu to. Drapie się w głowę, duka, że każda wielka podróż zaczyna się od małego kroku, i sięga po nową cukinię.
Dziś z klientelą krucho, jeśli nie liczyć pani Bożenki i pana Stanisława chłepczącego herbatkę z prądem. Zjawił się też fircyk z żurnala, rudy na pysku, bardzo wczorajszy, jeden z tych, którzy lubią przewiercać słabszych bezlitosnym spojrzeniem. W tej prążkowanej marynarce, takiej też koszuli i stalowym krawacie musi wyglądać ozdobnie podczas mszy świętej w swym wiejskim kościółku. Zamówił drugą karafkę domowego wina i nie może się nachwalić, jakie to jest dobre. Po dwunastej w południe język zaczyna mu się plątać. Przy rachunku wypluwa z siebie grad komplementów i wyraża chęć nabycia paru butelek. Macha banknotami, lecz płaci zbliżeniowo. To zapewne jedyny rodzaj zbliżenia, jaki zna. Przepraszam go szorstko. Tłumaczę, że mamy tylko jedną beczkę, która już się kończy. Facet osusza kieliszek i szuka torby z laptopem. Podaję. Prowadzę do wyjścia. Przecież nie powiem mu, że wypił zlewki z ostatnich trzech dni.