Manuskrypt Dantego. Tom 1. Dziennik końca czasu - Miłowicki Tomek - ebook

Manuskrypt Dantego. Tom 1. Dziennik końca czasu ebook

Miłowicki Tomek

3,0

Opis

Ludożercza podlaska sekta, krwawa i sadystyczna kapłanka oraz plany oczyszczenia świata z „sodomitrium”.

Pochłonięcie takiej ilości osób nieheteronormatywnych trwałoby zbyt długo. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest użycie czarciego dokumentu, by otworzyć siódmy krąg piekła – miejsce, w którym, według Dantego Alighieri, w gorejących trumnach płonęły osoby homoseksualne.

Z tym chaotycznym i krwawym światem mają się zderzyć Kuba i Igor – zakochana w sobie do imentu para młodych chłopaków. To na ich barkach będzie ciążyła odpowiedzialność za całą ludzkość.

Czy świat się zatem skończy? Czy Ziemię pochłonie ogień, a wrota do piekła otworzą się, by wypuścić z niego wyposzczonego i stęsknionego za świeżym mięsem Dantego?

Oto historia stworzona dzięki dodaniu do siebie kilku uncji groteski, sześciu łyżek grozy, czterech kropel czarnej komedii, pokruszonego suchego żartu oraz cudnie pachnącej erotycznej sprośności.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JaroslawPB

Nie oderwiesz się od lektury

Nietypowa książka jak na polskie realia. Odważna, ciekawa i skrywająca pod płaszczykiem fabuły mnóstwo celnych spostrzeżeń odnośnie rzeczywistości w jakiej żyjemy. A sama fabuła? Wciągająca, nieco obrazoburcza ale warta uwagi.
00

Popularność




Tytuł:

Manuskrypt Dantego

Tom 1. Dziennik końca czasu

Copyright © by Tomek Miłowicki, 2024

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Lingua Mortis, 2024

Redakcja: Kalina Jankowska, Sławomir Jarząb

Korekta: Kalina Jankowska, Sławomir Jarząb

Projekt graficzny okładki: Fear Designer / Wydawnictwo Lingua Mortis

Ilustracja na okładce: Fear Designer

Ilustracje wewnątrz książki: Fear Designer

Skład i łamanie: Studio StrefaDTP

ISBN 978-83-962803-7-4

Wszelkie prawa do polskiego wydania zastrzeżone.

Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo Lingua Mortis

Stępin 33m, 55-093 Stępin

LinguaMortis.pl

facebook.com/wydawnictwolinguamortisinstagram.com/linguamortis_ph

„Człowiek bowiem został stworzony do miłości, mogąc wszakże wybrać nienawiść, a jeżeli pozwoli się jej opanować bez reszty, jako coś zupełnie przeciwnego naturze, ona zniszczy go, porazi, unicestwi, do momentu, aż wypalony do cna, zupełnie zatraci swoje człowieczeństwo.”

Andrzej Juliusz Sarwa: „Tajemnica rodu Semberków”

„Można przypuszczać, że zjawisko fanatyzmu jest przejawem zniewolenia, a więc opanowania wyznawców przez doktrynerów, fanatyk zaś nie musi być poddany kontroli przez doktrynera; można nawet sądzić, że czysty fanatyzm obywa się bez kontroli, niejako z dobrej woli, a w każdym razie bez wymuszania na bieżąco stosownych zachowań.”

Leszek Nowak: „U podstaw teorii socjalizmu”

Wystrzegajcie się biesów ślepi,

gdy w leśnych zakątkach brodzi mór.

Wystrzegajcie się nut plugawych,

gdy krwawe pieśni wzejdą znów.

Uciekajcie od pani tej,

co wyśpiewuje śmierci ton.

Uciekajcie od pani złej,

z symbolem pięciu wron.

Rozdział I

Czy koniec ziemi nastąpi?

Lipcowa spiekota zaczynała już bardzo dokuczać mieszkańcom Podlasia, którzy nie byli przyzwyczajeni do tak odrażających oraz torturujących ciało i umysł temperatur. Ognista tarcza prażyła wszystko i wszystkich niemiłosiernie. Powodowała nagłe omdlenia u pełznących po bruku zgorzkniałych staruszek i zapijaczonych mężów, którzy wracali z kościoła po niedzielnej mszy. Rozrzedzony tlen utrudniał ciężkie życie na wsiach, gdzie osoby parające się rolą próbowały przetrwać kolejny, pełen pracy dzień.

W powietrzu zdawało się czuć fetory różnej maści, przez co znikome zapachy świerkowych igieł lub skoszonej trawy praktycznie nie były wyczuwalne. Wszystko było suche, pozbawione barw i wypłowiałe. Kolory natury zaczynały powoli zanikać pod bezkresnymi połaciami wysuszonej i popękanej gleby oraz wypalonymi słonecznym ogniem korytami polnych źródełek, rzek i jezior.

Pomimo tego smutnego opisu rzeczywistości, mimo wyczuwalnego w nozdrzach smrodu śmierci, rozkładu i unicestwienia, pomimo plugawej, apokaliptycznej pogody – istniały jednostki, którym piekielna spiekota jeszcze nie tak mocno dokuczała.

Do siedziby bractwa, a więc do Monastyru Cienia, napływało coraz więcej, oddanych wielkim sprawom, zakonników. Były to osoby w różnym wieku, o całkowicie odmiennych preferencjach i oczekiwaniach życiowych. Wśród członków i członkiń zgromadzenia spotkać było można zagubionych w chaosie i „łykających” wszystkie teorie spiskowe nastolatków, studentów prawa, medycyny, filozofii i psychologii, matki zarówno z krótkim, jak i wieloletnim stażem wychowawczym, dobrze prosperujących biznesmenów, ludzi sukcesu, celebrytów, a także wieśniaków. Bractwo Cieni Syneusza, gdyż tak kazało na siebie mówić, było tajemniczym zgromadzeniem, które nie zamykało drzwi przed nikim. Ba! Robiło wszystko, by zachęcić ludzi do walki o świat, którego podobno, już nie długo, miał pochłonąć ogień piekielny.

Monastyr Cienia w rzeczywistości był starym, trzynastowiecznym klasztorem, usytuowanym w głębi złowrogiego lasu, na wiecznie zamglonym Wzgórzu Świętego Syneusza. O jego dokładnej lokalizacji powiadomieni byli tylko ci, którzy należeli do bractwa, a więc dokładnie sto osób. Monastyr służył Bractwu od setek lat jako miejsce, gdzie jego członkowie mogli wykrzyczeń to, czego wykrzyczeć nie mogli w życiu prywatnym. Wiece, które opłacali, wziąwszy uprzednio dostateczny datek od rządu, uszczuplając nieco Skarb Państwa, trwały dokładnie siedemdziesiąt godzin. Podczas obrad przekonywano kolejne rzesze syneuszian, iż świat płonie pod knotem ognia plugawego, rozpalonego na skutek zarazy zamieniającej „silną męskość” w „słabą kobiecość” lub – co gorsza – „bezpłciowość”.

Zaraza ta miała mieć związek z pewnym łatwo przekazywanym pierwiastkiem znanym pod nazwą sodomitrium.

Jak się można domyślać, założycielem tegoż absurdum był niejaki Syneusz. Był on badaczem ksiąg okultystycznych, mistykiem, spirytystą i czarownikiem. Pochodził z biednej, bardzo ortodoksyjnej rodziny z południowo-wschodnich krańców Podlasia, gdzie przez lata próbował zrozumieć naturę człowieka. Był on również oddanym kościołowi katolickiemu wiernym, który czerpał wiedzę z miejskich bogactw teologicznych, dzięki czemu wymyślał coraz bardziej szalone tezy.

Jedna z nich głosiła, iż depresja nie jest chorobą natury psychicznej, lecz zniekształceniem umysłu powstałym na skutek odziaływania sztucznej inteligencji, zaprogramowanej przez rząd amerykański w aplikacji TikTok.

Gdy Syneusz skończył lat dwadzieścia, jął interesować się nieheteronormatywnością. Traktował ją jak nieuleczalną zarazę, związaną z przenoszącym się drogą mowy i emocji wirusem. Według badań Syneusza, sodomitrium było zarażone sześćdziesiąt procent społeczeństwa, co skutkowało tym, że świat zmierzał ku biblijnym scenom orgiastycznych rewolucji. Paradoksem w jego badaniach było to, iż szukając odpowiedzi na pytania odnoszące się do ludzkiej natury, nie zbliżał się do nich, a z dnia na dzień coraz bardziej oddalał, tonąc w gęstych, oślepiających i trujących zdrowy rozsądek oparach absurdu.

Lata mijały. Syneusz coraz rzadziej wychodził do ludzi. Coraz rzadziej dostrzegał paloną nieubłaganym słońcem ziemię. Coraz rzadziej widywał się z rodziną. Jego pogrążony w szaleństwie umysł skupiał się tylko na jednym – jak usunąć z ziemi homoseksualizm, który doprowadzić miał do upadku wszystkiego, co – według niego – miało znaczenie, a więc: wiedza, „normalna rodzina”, wiara i kopulacja.

Wkrótce zapomniał o wszystkim i o wszystkich. Zebrawszy dostateczną ilość pieniędzy z fałszywych zbiórek charytatywnych na pomoc ofiarom przemocy domowej, w południowo-wschodniej części Podlasia zbudował budynek, którego większa część znajdowała się głęboko pod ziemią. Nazwał ten budynek patetycznie i mistycznie, wszak nazwę zakonu powiązał ze snem. Objawiły się mu wtedy jego wewnętrzne Cienie1, wyparte pragnienia, lęki i zgryzoty, które – przybrawszy humanoidalne kształty – podpowiadały mu, gdzie musi szukać wskazówek, by zniszczyć sodomitrium raz na zawsze.

Pierwszą z nich odnalazł z starej bibliotece klasztoru w Srebrnej Górze, w której znajdowały się nigdzie nieopublikowane zapiski Dantego Alighieri, opisujące jego prawdziwe podróże po piekle. Tak, Dante faktycznie odwiedził piekło. Ba! On tam wręcz mieszkał. Pochłonięty okrutną bolączką, iż utracił kontakt ze swoją ukochaną Beatrycze, przemierzał wiecznie płonące tereny kręgów, by dotrzeć na samo dno. Tam rzekomo miał poznać wielką moc, która umożliwiłaby mu odszukanie i wskrzeszenie Beatrycze.

Uważaj, droga osobo czytająca. „Boska komedia” może i cię męczy, ale opowiada o człowieku, który oszukał samego diabła.

Te stare, osaczone tumanami kurzu zapiski okazały się dość osobliwym dziennikiem Dantego, który rozpisał się na prawie dwieście stronic o tym, jak wygląda prawdziwe piekło.

Na drugą wskazówkę Syneusz natknął się przypadkiem podczas prób zrozumienia zdań będących, jak się później okazało, zarówno pieśnią, jak i kluczem. Pieśń ta nazwana została pieśnią unicestwienia, gdyż śpiewać ją miały, tkwiące w drugim kręgu piekła, rozrywające grzesznych pokutników Harpie. Plugawa mantra, raz odczytana, kruszyć miała ludzką duszę, pozwalając najczystszym esencjom zła na wpływanie na jednostkę, do której ów dusza należała.

Przede mną droga w miasto utrapienia,Przede mną ścieżka w wiekuiste męki,Przede mną wrota ku narodowi zatracenia,Przede mną wrzawa ognista, lamenty i jęki.

Tak brzmiała czarna mantra, której moc okazała się silniejsza niż jakakolwiek piekielna pożoga. Ta dziwaczna pieśń zdawała się zniekształcać człowieczeństwo Dantego, wszak z dnia na dzień stawał się coraz bardziej szalony, niepowstrzymany, teratomorficzny2.

Pogrążony w szalonej ekstazie i naukowo-fanatycznym podnieceniu Syneusz, po konsultacji z kilkoma profesorami z Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Akademii w Pradze, zrozumiał, iż mądrości tajemnej tak szybko nie posiądzie. Niestety większość profesorskiego gremium, wsłuchawszy się w chaotyczne słowa podlaskiego badacza, zastanawiało się, czy aby nie postradał on rozumu. Zaledwie kilku z nich uważało, że w opowiadanej przez Syneusza historii może być jakiś sens, który – po głębszym zbadaniu – mógł okazać się ciekawym odkryciem. W końcu odnalezienie wejścia do piekła pomogłoby zrozumieć istotę zła na świecie. Ponadto, pląsający w chorych urojeniach rycerze Chrystusa mieliby sposobność ku temu, by oczyścić świat z feminizmu, homoseksualności, genderfluidyzmu, leworęczności, heterochromii, chorób psychicznych i innych „aberracji” uznanych przez szanownych „silnych mężczyzn” za przyczynę pojawienia się sodomitrium.

Większość naukowców jednak uznała Syneusza za pomyleńca, który z braku pracy jął marnować życie w poszukiwaniu ukrytych znaczeń. Wygarnąwszy Syneuszowi prawdę o jego stanie psychicznym, wypraszali go z uczelni, aby przypadkiem nie próbował szukać wsparcia w ramionach skacowanych studentów.

Podlaski mistyk, skradłszy uprzednio dantejski dziennik, kilka dość niewyraźnych szkiców i fragmenty Biblii Diabła, powrócił do Monastyru, by analizować sprawę dalej. Czuł, iż nie przeżyje, jeżeli sodomitrialnej epidemii nie usunie.

Pewnego ranka, o godzinie równo szóstej, Syneusz doświadczył kolejnego osobliwego snu, tylko tym razem towarzyszył mu paraliż, z którego wyjść nie był w stanie przez około sześć godzin. Dostrzegł wówczas sześć potwornych par ślepi oraz wysączające się z nich sążniste krople krwi. Ślepia tkwiły w karykaturalnych łbach demonów o dość kolczastej i nader nieprzyjemnej aparycji. Początkowo Syneusza zaatakowała drętwota paskudna, która uniemożliwiła mu jakiekolwiek umysłowe działanie. Jednakże po tym, gdy zgroza zaczęła opuszczać jego ciało, zrozumiał, iż stojące przed nim groteskowe abominacje są w rzeczywistości piekielnymi odpowiednikami sześciu jemu znanych, i bardzo przez niego szanowanych, polityków.

Tak więc szóstka demonów stała przed zarówno przerażonym, jak i podnieconym Syneuszem, i próbowała nawiązać z nim kontakt. Był on jednak znacznie utrudniony – a to na skutek emocji, jakie się w młodym mistyku kłębiły. W końcu jednak udało się przedostać przez grubą warstwę sennej tępoty i poprowadzić Syneusza ku tak długo wyczekiwanym odpowiedziom. Te miały znajdować się w pewnej księdze niezbędnej do stworzenia szatańskiego manuskryptu. Manuskrypt ten miał zostać spisany za pomocą specjalnie przygotowanego i uprzednio przeklętego czarną mantrą atramentu, który miał być mieszaniną krwi i spermy osoby z całego serca pragnącej otworzyć siódme wrota piekła. Te dwa „sodomickie” składniki po połączeniu stworzyć miały magiczny tusz proroczy mający decydujący wpływ na los całego wszechświata.

Syneusz po plugawej wizji, pod koniec której odezwał się do niego sam uwieziony w siódmym kręgu Dante, postanowił odszukać tekst Diabła i wykonać wszystkie polecenia Pana Śmierci i Zatracenia. Układ między Syneuszem a Dantem polegał więc na pewnej odrażającej współpracy, chorej symbiozie, która dla każdego miała przynieść oczekiwane korzyści. Dante miał zyskać wolność, dzięki czemu mógłby w końcu zażyć uroków grzesznego życia, które byłoby punktem wyjścia do przekształcenia świata w nowy przedsionek piekła. Ten pokraczny plan miał dwa główne cele: po pierwsze spragniony cielesnych rozkoszy Dante mógłby ruchać, gwałcić i tryskać na zroszone potem twarze niewolników. Drugim celem było spotkanie z Beatrycze, która nie mogła istnieć w świecie żywych. Syneusz natomiast stałby się z Dantem jednością. Jako naczynie scaliłby dwie świadomości, tworząc postać istnie zajebistą.

I tak Syneusz, odnalazłszy pewien stary wolumin Diabła, wyrwał z niego kilka kart, wysączył z siebie krew i spermę, przeklął kilka razy i zaczął spisywać historię, która miała się zdarzyć dokładnie za sześćset sześćdziesiąt sześć dni.

Po spisaniu słów unicestwienia, powtórzył sześć razy czarną mantrę, następnie – by naprodukować więcej czarciej energii – dokonał sześciokrotnego samogwałtu, torując sobie drogę do sześciokrotnego wystrzelenia diabelnie szybko produkującym się ejakulatem w stronę Manuskryptu Dantego.

Gdy rytuał uznał za zakończony, zaniósł Księgę Diabła do najbliższego kościoła. Szukając odpowiedniej świątyni, natrafił na dość marny szkielet kościoła Matki Cierpiętniczki, który swym wyglądem przypominał zbutwiałe wieko kilkukrotnie okradzionej trumny. Syneusz wpatrywał się w ruinę przez jakiś czas, aż doszedł do wniosku, iż będzie to idealne miejsce, by szatański wolumin tam pozostawić. Włamawszy się do świątyni, pokierował się od razu ku starym, zbutwiałym deskom ołtarzowym. Następnie schował Księgę pod ołtarz w kształcie zamkniętej, prostej skrzyni, i czekał, aż pochłonie ją ogień chrystusowy. Nie chciał bowiem, by ktokolwiek dowiedział się, iż jakaś pomylona osoba miała czelność skraść i poniszczyć diabelską biblię, uznaną przez świat za jedną z najbardziej tajemniczych tekstów, jakie zostały stworzone przez człowieka natchnionego lub opętanego przez szatana. Syneusz pragnął w pełni skupić się pracy, nie ryzykując, iż za jakiś czas zapukają do niego funkcjonariusze, oskarżając go parszywie, iż z katolika stał się złodziejem, chłystkiem i obrzydliwym w oczach Boga heretykiem.

Księga oczywiście nie spłonęła. Tkwiła pod ołtarzem do czasu, aż kościół dostał dotację od ministra nauki na restaurację budynku, który już niebawem miał stać się jednym z najważniejszych ośrodków rekolekcyjnych na Podlasiu.

Mistyk po tym, gdy dokładnie i pieczołowicie przygotował czarny dokument, postanowił, iż ukryje go przed ludźmi, by dokładnie za sześćset sześćdziesiąt sześć dni wykorzystać go do otwarcia bram piekielnych. Wsłuchał się zatem w demoniczne szepty, które wskazały mu, gdzie ów dokument będzie najbezpieczniejszy. Gdy manuskrypt został dokładnie wsunięty między trupie suchości pewnego świętego, Syneusz – za namową Dantego – wyruszył do Włoch, a dokładniej do Watykanu, by tam, w miejscu moralnej zgnilizny, odnaleźć zejście do lochów, w których przetrzymywano szczątki uczestników pewnego, niestety wciąż aktualnego projektu: „Ciii – To będzie nasza mała tajemnica”.

Pod tymi szczątkami tkwiły schody prowadzące do kryształowej komnaty. Tam oprócz kilogramów kokainy, oksykodonu oraz sporej ilości fentanylu, znajdować się miał pewien artefakt – trójzwierciadło św. Łucji3, z którego pewien katolicki alchemik i szklarz stworzyć miał trzy tajemnicze klucze.

Po wykonaniu zadania powrócił on do miejsca, w którym tkwił manuskrypt, i dokonał odpowiedniego rytuału. Wykorzystując trzy klucze, zamknął manuskrypt w specjalnie przygotowanej skrzyni i zawiózł go do znanego tylko jemu miejsca. Klucze zaś pochował w różnych miejscach, by żaden heretyk, zainteresowawszy się dostatecznie kluczem, nie był w stanie pojąć, co ów klucz może otwierać.

Po tak trudnym i wysączającym z człowieka chęć do życia zadaniu, po tak wycieńczającym duszę i umysł doświadczeniu, Syneusz, wyśpiewawszy czarną mantrę i przekląwszy każdego, kto – oprócz niego – spróbuje odnaleźć manuskrypt, założył na szyję pętlę i zawisł w swojej komnacie w Monastyrze Cienia, dokładnie nad pokrwawioną kartką z napisem:

6 6 6 d n i 

d o k o ń c a

Z i e m i

Ciało Syneusza odnaleźli ludzie wierni jego ideom. Pochowali go wraz z pokrwawioną kartką w kamiennym sarkofagu, w mrocznej krypcie, kilka metrów pod budynkiem Monastyru.

Nim go jednak pochowano, jeden z syneuszian, spojrzawszy dostatecznie uważnie na krwawą kartę, zauważył coś dziwacznego. Zmiany, które pojawiły się na karcie, nie mogły zostać naniesione przez żadnego z ludzi, wszak trudno było usunąć z tegoż piekielnego papirusu cokolwiek. Nie można było tego zgiąć, zagiąć, poszarpać ani pociąć. Wkrótce zauważono, iż papirus ten zachowuje się jak zaprogramowany system lub – nie wiadomo, co gorsze – żywy organizm.

Dokładnie dwa dni od śmierci Syneusza papirus ukazywał, iż świat miał się zakończyć nie za sześćset sześćdziesiąt sześć dni, a za sześćset sześćdziesiąt cztery. Mimo tak mrocznych zjawisk, pomimo jawnie odczuwanej mocy piekielnej, pozostawiono ten fakt bez większego zaangażowania. Wszak ustalono, że Syneusz nie życzyłby sobie ingerowania w sprawy, których jego cienie – a więc oni sami – choćby analizowali je latami, nie pojęliby i nie zrozumieli, z czym dokładnie mają do czynienia.

Bractwo Cieni Syneusza skupiało się zatem na tym, by przez te sześćset sześćdziesiąt sześć dni głosić słowo Wielkiego Syneusza, iż świat zakończy się wraz z jego zmartwychwstaniem. Jednakże po śmierci tegoż opętanego diabelskimi pragnieniami przewodnika, władze w Monastyrze przejęła niejaka Abigail, w pełni oddana służebnica szatańska, a także ladacznica kościoła i kochająca Boga katoliczka – paradoks, ale się nie wyklucza.

Abigail okazała się jednak jeszcze bardziej zwyrodniałą potworzycą. Wykorzystując sytuację podziału społecznego i rychło zbliżających się wyborów, zaczęła zabijać osoby homoseksualne i kontynuować eksperymenty, mające na celu oczyścić duszę człowieka z kontrolującego i zmuszającego ją do brzydkich w oczach Diabła i Boga aktów wpływu sodomitrium.

Dni mijały bardzo szybko. Abigail, dzięki swojej bezwzględnej naturze, rychło uzyskała tytuł Pokutnicy (największe odznaczenie Monastyru). Poczuwszy siłę władzy i kontroli nad wiernymi, jęła popadać w obłęd, skazując na śmierć coraz więcej niewinnych osób.

I tak, kochana osobo czytająca, docieramy do tegoż wspomnianego na początku, biczowanego ognistymi pejczami słońca dnia, gdy dokładnie w godzinę nowiu Abigail zorganizowała tajne spotkanie bractwa, mające na celu rozpoczęcie przygotowań do Dnia Sądu.

Gdy aula Monastyru Cienia wypełniła się sługami i służkami ideologii syneusziańskiej, zgaszono światło i puszczono dym mający imitować mgłę oraz potęgować gotycką wręcz tajemniczość i grozę. Następnie podświetlono piedestał czerwonym światłem i nakierowano rubin reflektora na Abigail. Była to kobieta dość niegrzesznej urody, której ciało zdawało się przekwitać. Jej podłużna twarz ukazywała wiele zmarszczek i skaz, nijak niedających się zakryć przez żaden makijaż. To jednak nie było tak straszne jak zapadnięte policzki i naznaczone czarną opuchlizną oczodoły, z wnętrza których wyzierała jakaś niewysłowiona plugawość i złowrogość. A ten uśmiech… Nieprzerwany, nieludzko szeroki i obłąkańczy, jakoby w głowie tej kobiety tkwiły tak paskudne dla świata i ludzi plany, iż perspektywa ich wypełnienia sprawiała Abigail ekstatyczną radość.

Bizarność jej fizjognomii idealnie współgrała z dość groteskowym ubiorem. Na jej głowie sterczał czarno-czerwony kornet z wyhaftowanym srebrną nicią znakiem Syneusza4. Zakonny kornet łączył się z dalszą częścią ubioru srebrnymi zamkami, dzięki czemu, gdyby Pokutnica czuła taką chęć, mogła uwolnić spod jarzma materiału białe niczym zęby amerykańskiej celebrytki włosy. Dalsza część ubioru nie była niczym innym jak – tworzonym na zamówienie – habitem o wzorze anatomicznym. Naniesione na habit mięśnie oraz ścięgna lśniły pod naporem reflektorowych świateł tak mocno, iż wierni, zamiast słuchać Pokutnicy, wzdychali na jej widok. Na idealnie odwzorowanej anatomii kobiety zauważyć było można, równie błyszczące i jarzące się rubinem i szkarłatem, rany, cięcia i sznyty, z których wysączała się mieniąca się krew.

Siedziała bez ruchu i szczerzyła się do wiernych, jakby drwiła z ich bezdennego zidiocenia. Zresztą była osobą, która nigdy nie kryła przed ludźmi dwóch ważnych dla niej rzeczy: bolesnej szczerości i perwersyjnej potrzeby zadawania bólu. Ta druga została w niej wykształcona w czasach, gdy była młodą zakonnicą służącą w klasztorze Matki Bożej Smutnej i Ubolewającej pod dyktandem socjopatycznej siostry Bernadetty.

Zabiły dzwony. Wierni jęli chybotać się niczym żagle na sztormowym wietrze, a ich wykrzywione w pogardzie usta zaczęły wyśpiewywać czarną mantrę Dantego. Trwało to jakiś czas, do momentu aż siedzący w kącie auli dzwonnik dał znać malutkiej orkiestrze, że czas najwyższy zakończyć ten długi, dość psychodeliczny wstęp i dać Pokutnicy mówić.

– Bracia! – krzyknęła Pokutnica, wstawszy uprzednio z ceremonialnego stołka. – Jest mi niezmiernie miło, że mogę ponownie tu z wami wszystkimi być. – Złożywszy dłonie w łódeczki, uniosła je jakby w zamiarze łapania spadającego deszczu. – To dla nas szczególny dzień. Dzień długo wyczekiwany przez naszego Pana, wielkiego mistyka i apologetę – Świętego Syneusza. Jak zapewne wiecie, dzisiaj wypada nów kazirodczy, a więc pierwszy nów z sześciu dzielących nas od zmartwychwstania Syneusza, który w Dniu Sądu stanie się cielesnym naczyniem dla ducha Dantego. Otworzy się wówczas piekło. Miejsce, do którego wrzucimy wszystkich plujących jadem herezji i brudem sodomii! Czy jesteście gotowi oddać pokłon tym, którzy poprowadzą was ku czystej, białej, zdrowej i hetero przyszłości?!

Wierni ponownie się zachybotali, lecz tym razem chybotaniu temu towarzyszyły pomruki mistyczne, skłony pokorne i obroty wokół własnej osi.

– Tak, pani! Jesteśmy gotowi! – nim aulę sparaliżowała cisza, członkowie kultu Syneusza zakrzyknęli jeden po drugim z taką wyrwą i siłą w głosie, iż ściany pomieszczenia zaczęły drżeć.

– Nie damy zniszczyć naszych rodzin! Nie damy zniszczyć naszej Polski! Jesteśmy tu, by nieść światło nadziei, że jutro może być lepsze! Jesteście na to gotowi?!

– Tak, pani! Jesteśmy gotowi! – zawtórował falujący niczym łany zboża na wietrze tłum.

– Od lat próbuje się nam wmówić, że ten zepsuty Zachód, to zgniłe, zarobaczone jabłko, jest lepszy od „normalności”, od miłości do Stwórcy, od rodzin, w których pieczę nad domem i żoną trzyma ojciec. Przez lata tkwiliśmy w cieniu feministycznych histerii! Przez lata chowamy się w pod dachami domów, by nie dosięgła nas sodomicka zaraza, zamieniająca porządnych ludzi w heretyków, obrzydliwych w oczach Pana. Czy jesteście gotowi przyjąć błogosławieństwo Pana Zatracenia i sprawić, by rozstąpiła się ziemia nawet za cenę życia?!

– Tak, jesteśmy! – Mistyczna agitacja i retoryczna energia zdawała się działać.

Lud był coraz bardziej poruszony słowami Pokutnicy. Używając plugawych słów w odpowiedniej tonacji, manipulowała każdym ruchem ich warg, każdym drgnięciem powieki, każdym minimalnym oddechem szaleństwa. Miała ich w garści! Posiadała ich i kierowała nimi niczym lalkarka, która beznamiętnie wpatrywała się w chłodne i puste oblicza marionetek.

– Tęczowa Plaga rozszczepia warstwy moralności! Tęczowa zaraza zakaża godnych i niewinnych! Tęczowa Plaga winna zostać unicestwiona! Precz z sodomitrium! Precz z sodomitrium!

Tłum zaczął skandować. Powtarzał paskudne słowa nienawiści, skacząc i śmiejąc się niby obłąkańcy. Jedni krzyczeli i gwizdali, drudzy klęczeli i modlili się. Mówię wam, kochani, to była istna paranoja. Jednakże nie był to koniec chorych zdarzeń. Tego dnia miało się jeszcze wiele wydarzyć.

– Pięknie! – dodała szczerząca się złowrogo Pokutnica. – Cudownie! Tak! Tańczcie i śpiewajcie, plugawe gady! Niechaj muzyka szaleństwa prowadzi was ku wielkim zmianom. Taaak!

Fałszywy uśmiech Abigail zanikł pod paraliżującym zgrozą, paskudnym i szczerym śmiechem. Śmiała się niczym naćpana wdówka, co zabiwszy uprzednio kolejnego męża, wciągała z jego martwego fiflaka sążniste kreski kokainy.

W trakcie tegoż dziwacznego rytuału śmiechu, Pokutnica zamyśliła się na moment, skupiając się zapewne na apokaliptycznych obrazach, ukazujących martwe, rozczłonkowane i gwałcone demonicznymi kutasami ciała wówczas wielbiących ją ludzi. Najpierw wpatrywała się w młodą i piękną blondynę o porcelanowej cerze, którą w swojej wizji usytuowała na skraju, pękającego pod erodującymi nurtami bulgoczącej lawy, wieżowca. Klęczała tuż przy kruszącej się krawędzi i, zwrócona ku zbliżającemu się słońcu, oddawała cześć skąpanej w płomieniach Pokutnicy. Ta, zbliżywszy się dostatecznie, chwyciła jej głowę i zaczęła nią uderzać o wystający z budynku drut. Porcelanowa twarz dziewczyny rozpadła się na kilkanaście części. Niektóre z nich naznaczone były ociekającymi krwią kawałkami kości oraz mięsa.

Przeniosła wzrok na mężczyznę w sile wieku. W jej wizji ten dobrze zbudowany brunet miał za zadanie gwałcić ją gorącym i soczystym penisem, którego w następnej kolejności planowała zjeść. Mężczyzna ten umrzeć miał jednak inaczej. Samo wykrwawienie się w tak „ostatecznych” okolicznościach byłoby dość trywialną śmiercią. Dlatego też, po skonsumowaniu członka, zajęłaby się zjadaniem kolejnych części jego ciała. Najpierw pochłonęłaby piękne, kościste stopy, potem zaś uda. Na koniec wchłonęłaby odbyt przystojniaka, napawając się zapachem jego pośladków.

– O pani nasza! – krzyknął jeden z czcicieli.

Tym się jednak Abigail nie przejęła, gdyż wciąż myślami eksplorowała głębokie dziurki podświadomych pragnień. Tym razem skupienie przeniosła na ludzi o dość marnej posturze, niepięknych, niemodnych i już niemłodych. Co dokładnie sobie wyobrażała, wpatrując się w twarz starego rybaka lub zgorzkniałej i nieszczęśliwej gospodyni? Nie sposób o tym opowiedzieć, gdyż sadyzm, jakim przepełnione były te wizje, przekraczał nawet wytrzymałość moralną narratora.

– Pokutnico! – wykrzyknęła jedna z zakapturzonych kobiet. – Kim jesteśmy w oczach Dantego? Czy obdarzy nas łaską wieczną i uchroni przed cierpieniem? Czy będzie on naszym Bogiem, gdy już dopełni się przeznaczenie ziemi? Czy…?

– Dość, żmijo plugawa! – wydarła się w nieboskłony rozjątrzona ciągłym faflunieniem czcicielki Abigail.

Jej blada twarz przybrała pąsu nienawiści, który zdawał się idealnie wpasowywać w jej czarno-czerwone odzienie. Wziąwszy głęboki oddech, Pokutnica ponownie uniosła dłonie, lecz tym razem po to, by dać strażnikom znać, iż pragnie spojrzeć na ów kobietę z bliska. Ci od razu ruszyli i, przedarłszy się przez zaniepokojony tłum, chwycili kobietę za fraki. Kobieta krzyczała i wierzgała niczym otumaniona demonicznym oparem wiedźma.

Zdawało się, iż ta biedaczka szła ku zatraceniu. Jakby wiedziała, że za chwilę jej głowa potoczy się po rubinowych schodkach ofiarnego piedestału w stronę (nie)przychylnych jej towarzyszy. Z jej ciała zaś wytryśnie życie, które zalegnie na posadzce i tam zgnije. Beznadziejna śmierć, czyż nie? Człowiek budzi się rano, dokonuje codziennego rytuału oczyszczenia i rozbudzenia ciała oraz duszy, planuje cały dzień, miesiąc, rok, nie myśląc w ogóle o śmierci. Tymczasem wystarczy jeden nieprzemyślany ruch, zły gest lub słowo użyte w niestosownym do tego czasie, by owe poranne planowania stały się nierealną fantazją. Jak się nad tym zastanowić, to przerażające, iż każdy nowy dzień może być ostatnim, którego doświadczymy. Jak mówi stare porzekadło: „Na to, co masz zrobić jutro, miej wyjebane, bo jutra możesz nie dożyć”.

Gdy krzykliwa czcicielka stała przez Pokutnicą, w jej głowie jęły pojawiać się przerażające obrazy. Jej ciało poczęło drgać coraz mocniej.

– Dokładnie za sześć miesięcy – zaczęła znowu Abigail – rozpocznie się długo przez nas wyczekiwany Dzień Sądu! Pojawi się nasz pan i władca piekieł – Dante, który sprowadzi na ziemię ogień oczyszczenia. Przemyje lico planety gorejącą i bulgoczącą lawą, zgwałci łono, by zasiać w nim swoje plugawe nasienie, z którego powstaną demoniczne poczwary. Czy jesteście na to gotowi?!

– Tak, jesteśmy! – wykrzyknął tłum.

– A czy ty jesteś na to gotowa, szczekająca suko? – Abigail wpatrywała się w przerażoną kobietę w taki sposób, jakby za chwilę chciała odgryźć jej głowę. Kobieta zaskomlała i rozpłakała się. No cóż, jak na kobietę, która uwielbiała dużo mówić, była wówczas dość cicha. Za cicha. I chyba to najbardziej zbulwersowało Pokutnicę, bo gdy zalał ją gniew, rozszerzyła paszczę i wbiła swoje postrzępione, małe, ostre niczym igły zęby w szyję czcicielki. Wgryzła się tak głęboko, iż uzębienie jej znikło pod wylewającą się w chaosie i spływającą po brodzie krwią. Kobieta trzepotała się niczym ryba pozbawiona wody. Trzepotała, wiła się i drgała. Skamlała, krzyczała i lamentowała, sprawiając Abigail coraz większą przyjemność. Jej ekstaza była tak ogromna, iż sama jęła jęczeć i stękać, jakby akt odbierania życia przybrał koloryt seksualnego uniesienia.

Czerwona niczym dojrzałe porzeczkowe wino posoka lała się strumieniami po wyciszającym się już ciele kobiety i tworzyła u jej stóp krwawe zwierciadło. Poszerzało się ono w takt dźwięku wgryzania się w mięso i rozrywania skóry. Nie było to przecież zwykłe wampirze ugryzienie, zapewne znane ci z popkultury, z klasyków ukazujących romantyczno-perwersyjne potwory uzależnione od krwi. Widok, który miałem ten „zaszczyt” oglądać, był zgoła odwrotny. Nie było w nim nic z romantyzmu. Perwersji również wiele tam nie dostrzegłem. W zamian za to dojrzeć było można głód. Ten niepowstrzymany, dziki i prymitywny. Głodowi towarzyszyło fanatyczne obłąkanie i pulsująca w przegniłym sercu nienawiść do drugiego człowieka.

Po oderwaniu zębisk od rozoranej szyi, Pokutnica jęła zlizywać nadmiar krwi z ust, podbródka i dłoni. Następnie chwyciła głowę kobiety, jednym pewnym ruchem skręciła jej kark i ścisnąwszy głowę mocniej, oderwała ją od kręgosłupa.

– Fatality! – krzyczał rozjuszony sadyzmem tłum. – Fatality!

Ciało nie tak dawno wrzeszczącej kobiety padło bezwiednie na nieskazitelną taflę krwawego zwierciadła. Głowa zaś potoczyła się po skrzących się rubinowych schodkach i toczyła się do momentu, aż nie zatrzymała jej noga jednego z czcicieli. Tłum patrzył na zakrwawioną Abigail, o wzroku tak złowrogo przeszywającym, iż do końca spotkania nikt się już nie odważył odezwać.

– Ktoś jeszcze ma wątpliwości, że Wielki Dante nie poszanuje oddania własnych dzieci? Dzieci Cienia? – W auli tętniła paskudna cisza. Nikt nie ważył się nawet poruszyć. – Czy ktoś jeszcze chce zbluźnić i zbuntować się przeciw dyrektorowi tej świątyni? – ponownie nikt się nie odezwał.

Zauważyłem, iż – pomimo palącej potrzeby wyznania prawd – ci ludzie nie byli w stanie się odezwać. Oddali bowiem życie idei. Nie bali się śmierci. Była ona aktem nierozłącznie związanym z życiem ludzkim. Przerażał ich fakt, iż umrą żałośnie w oczach Dantego, przez co trafią do najgłębszych kręgów piekła i cierpieć będą katusze na skutek wymyślnych tortur bezlitosnych Mojr.

– Dobrze zatem. – Abigail wróciła do siedziska i zajęła miejsce, wypuszczając z ust westchnienie zmęczenia. – Skoro wyjaśniliśmy sobie pewne sprawy, czas nadszedł na rozplanowanie działań przygotowawczych. – Przełknęła ślinę i splotła ze sobą pazurzaste dłonie, wciąż wpatrując się w tłum. – Potrzebuję pięciu osób, które sprawnie posprzątają i energetycznie oczyszczą purgatorium. Trzeba sprzątnąć każdy kąt i każdy, nawet najmniejszy element, przygotować sprzęt transfuzyjny, oczyścić rurki, atanory, alchemiczne stoły i inne pierdoły – jej głos pęczniał gdzieś nad nami, tworząc iluzję rychłej i diabolicznie furiackiej burzy. – Wyciągnijcie swoje iPady i zgłoście swoją kandydaturę, za chwilę wylosuję pięć osób.

Tłum poruszył się niemal identycznie. Zachowywali się, jakby umiejętnie ich zaprogramowano, tworząc coś w rodzaju ludzkiej aplikacji. Jedna komenda Pokutnicy wystarczyła, by każdy, nawet ja, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej urządzenie, które było nadawane każdemu wiernemu przez zarząd Świętego Dyrektorium. Miało ono służyć komunikacji, choć nie tylko – jego ukrytym działaniem miała być przede wszystkim kontrola członków bractwa.

Święte Dyrektorium zostało uchwalone jeszcze za życia Syneusza. Jest to rodzaj najwyższego biura Monastyru Cienia, które ma pieczę nad tym, nad czym Pokutnik lub Pokutnica władzy nie mają: sprzęt, umawianie spotkań, maile, telefony i tym podobne. Nie mają dlatego, że ich wiedza technologiczna zazwyczaj ograniczała się do tego, w jaki sposób użyć pilota, by włączyć niespełna trzydziestopięciocalowy, stary jak świat telewizor.

Głosowanie przerwał dość irytujący dźwięk z podobnego urządzenia, który trzymała w ręku Abigail.

– No dobrze – mruknęła z niechęcią i raz jeszcze westchnęła, dając reszcie niejako znać, iż ma coraz większą ochotę wyrzucić wszystkich na zbity pysk. – Sprawdźmy, z jakim zaangażowaniem chcecie pomóc – dodała z ironią i zaczęła klikać coś w iPadzie. – Siostra Chwalebna numer pięć, Siostra Bolesna numer siedem, Brat Dziękczynny o numerze piętnaście, Brat Męczeński o numerze dwa oraz Brat Pokutny z numerem sześć. Wszyscy do mnie. Moi ludzie dadzą wam sprzęt i wyjaśnią całą procedurę. – Zmieniła głos na bardziej bezczelny. – No… na co czekacie, parszywcy? Każcie czekać mi jeszcze sekundę, a do tej trupiej szmaty dołączy zaraz pięć kolejnych!

Wyczytani wybrańcy jak jeden mąż ruszyli ku labilnej emocjonalnie przewodniczce zgromadzenia. Czekała, aż każda z wyczytanych osób złoży przed nią ukłon. Wtedy dopiero pozwoliła im przejść na tyły auli po dokładny opis zadań.

Gdy ich sylwetki zniknęły za sceną, Pokutnica zaczęła krztusić się flegmą, którą naprodukowała zapewne sama, paląc przez pięćdziesiąt lat fajki bez filtra. Opluwszy się nieco i odcharknąwszy obrzydliwie, otarła wąskie, pomarszczone i ostro zakrwawione usta z nadmiaru wydzieliny. Splunęła gęstą żółcią w stronę jednego z czcicieli, który, widząc owe zajście, ze wszystkich sił starał się skontrolować własne trzewia, by nie wydaliły niestrawionych resztek.

– Dobra więc – zaczęła znowu Abigail. – Teraz potrzebuję dwójki chętnych, by mi na dzisiejszą Jutrznię załatwili jakiegoś sodomitę. Od dzisiaj zbierać będziemy krew tych grzeszników. – Zaakcentowała słowo „grzeszników” i zmarszczyła brwi. – Jest to niezbędny element rytuału. Jest dzisiaj piątek, więc nie powinno być to trudne zadanie. Niechaj zgłoszą się ci, w których jątrzy się potrzeba zadawania bólu.

Z kąta auli, mając na sobie płaszcz Brata Cienia, przypatrywałem się głosującemu tłumowi, od którego zależało, kto pod osłoną nocy miał uprowadzić, a następnie zabić jakąś niewinną istotę. Czułem się wówczas potwornie źle. Nie tylko dlatego, że otaczała mnie najczystsza nienawiść, jaka mogła kiedykolwiek powstać na ziemi. Przyzwyczaiłem się, iż ludzie mną gardzą, nierzadko plując mi pod nogi. Bardziej niepokoił mnie fakt, iż ci obłąkani sadyzmem ludzie mieli pieniądze, władzę i niezłe konszachty z rządem. Wiedziałem, że jeżeli ich nie powstrzymam, świat przekształci się w popielne rumowisko.

– Nieźle… nieźle – przerwała niepokojącą ciszę Pokutnica. – Wolni jesteście jak jasna cholera, ale za to sporo się was zgłosiło. – Rozpostarła ręce, tworząc znak krzyża. – Cieszy mnie to, że tak wielu z was jest świadomych nadchodzących zmian. Nie będę wybierać. Zgłosiła się was cała słodka siódemka. Niechaj zatem wygrają najlepsi. – Ponownie splotła dłonie i splunęła, oczyszczając jamę ustną z nadmiaru żółci. – Para, która jako pierwsza dostarczy mi sodomitę, dostanie talon na dziwkę i salon. Co powiecie, zachłanne żmije? Przyjmujecie wyzwanie?!

– Tak! Tak! Tak! – wykrzyczało siedmioro przyszłych morderców.

– Podejdźcie tu zatem i złóżcie pokłon, robaczki. Podejdźcie do swej pani. Ty! – Uniosła pazurzasty palec i wskazała na jednego z braci. – Podejdź tu i pocałuj mnie. Wgryź się w moje wargi. Tak mocno, jakbyś chciał je pożreć.

Jak powiedziała, tak zrobił. Niski, dość chuderlawy brat podszedł do Pokutnicy, klęknął przed jej obliczem, chwycił jej dłoń i zaczął ją całować, kierując swe wargi ku jej wymarniałym ustom. Gdy dotarł do celu, zawahał się przez moment. Wizja utraty wartości w oczach Pokutnicy była jednak silniejsza i, wziąwszy głęboki oddech, zbliżył do niej twarz i zaczęli się całować.

Był to tak odrażający widok, że szczerze nie jestem w stanie opisać, co w tamtym momencie tak właściwie czułem. Było ekstremalnie i chciało mi się wrzeszczeć. Jednakże nie mogłem wydać z siebie nawet jednego stęknięcia. Gdybym wydał z siebie jakiś dziwaczny, niepasujący do sytuacji dźwięk, zostałbym prawdopodobnie pożarty przez tę wiedźmę. Przed tym czekałaby mnie zapewne szarpanina z jej „robaczkami”, która zakończyłaby się moją bardzo bolesną śmiercią.

Zakapturzony mężczyzna całował się z Pokutnicą, jakby była jego kochanką. Z tą tylko różnicą, iż tej nie mógł dotknąć. Zapewne, gdyby spróbował, byłby to dla niego ostatni dotyk, wszak Abigail miała się w jego głowie jawić jako bogini, a nie byle dziwka. Gdy całowanie przeobraziło się w masochistyczny rytuał bólu, gdy język brata wypełznął z jej ust i jął zlizywać z brody, nosa i policzków krew, gdy Abigail zaczęła jęczeć z chorej rozkoszy, wtedy jeden z braci nie wytrzymał i zemdlał. Padł jak długi, pociągając za sobą jedną z czcicielek.

Zrobiło się wtedy zamieszanie. Ludzie zaczęli wzdychać i się motać, szeptać i szemrzeć między sobą w przestrachu, jakoby na ziemię padły dwa trupy.

– Co tam się dzieje?! – Oderwana od ekstatycznego aktu hedonizmu, Abigail spojrzała przeszywająco na poddenerwowany tłum.

– Cicho macie być! – krzyknęła i jedną ręką odepchnęła całującego ją brata. – Liczę na was, młodzieńcy. – powiedziała do braci. – Na ciebie najbardziej. Słodkie larwiątko z ciebie… – wyszeptała w stronę brata wielbiciela i kazała im wszystkim odejść.

Wtedy już byłem pewien, że skazała go na śmierć. Potraktowała go przy innych trochę lepiej. Tak jakby miał mieć u niej fory. Tak jakby – nie ważne, co zrobi – nagrodę miał w kieszeni. Dostrzegłem kipiąca nienawiść w oczach pięciu innych braci, którzy zdecydowali się zapolować. Zerkali jeden na drugiego, dając sobie znać, iż ta biedna chłopaczyna na pewno nie może wrócić żywa.

Abigail, wstawszy z siedziska, podeszła do źródła zamieszania, pokręciła głową, westchnęła ciężko i dała znać strażnikom, by usunęli przeszkodę.

„Usunięcie” w słowniku Pokutnicy oznaczało śmierć. Skąd to wiem? Kilka dni przed wiecem w Monastyrze Cienia do Abigail przyjechał przedstawiciel Świętego Dyrektorium, który ocenić miał jej zdolności przywódcze jako przewodniczki sekty. Niestety nie wiem, o czym rozmawiali w jej gabinecie, ale słyszałem co nieco, gdy z niego wyszli. Kierowali się w stronę lochów, gdy zaczął się temat niedawno zaginionego młodego brata, którego miałem niestety to nieszczęście poznać i polubić. Był to młody student antropologii, zakochany w tematach związanych z mistycznym folklorem. Szczególnie skupiał się na tajemniczych praktykach podlaskich wiedźm. Opowiadał, iż niegdyś spotkał jedną taką wiedźmę, lecz była ona mężczyzną o nieskazitelnej urodzie i wdzięku. Zauroczył się tą wiedźmą bardzo szybko. Jej ciepły, męski i niski głos zdawał się go otulać jakimś niesamowitym ciepłem. Opowiadał o niej z taką pasją, jakoby obrazował przede mną postać samego Boga. Pokochał ją, a ona pokochała jego. Wkrótce uprawiali ze sobą dziki i namiętny seks, po którym ich serca połączyły się ze sobą jeszcze trwalej. Gdy tłumaczyłem mu, iż prawdopodobnie jest gejem, uznał mnie za obłąkańca i heretyka. Przecież „sodomitrium” nie mogło go dopaść. To, że pokochał tę wiedźmę w ciele mężczyzny, to nic nie oznacza, bo przecież pociąga go kobieta w tym mężczyźnie, nie zaś sam mężczyzna.

Była to tak dziwna rozmowa…

Nie potrafiłem mu wytłumaczyć, iż to nic złego, że pokochał człowieka o tej samej płci. Próbowałem rozrysować mu, iż coś takiego jak sodomiczna epidemia nie istnieje, a samo sodomitrium jest wymysłem jakiegoś szaleńca. To był mój błąd. Chciał donieść Świętemu Dyrektorium, iż bluźnię i szerzę herezję. Nie mogłem go powstrzymać, dlatego jedyne co mogłem zrobić, by się nie ujawnić, to… zgłosiłem go pierwszy. Opowiedziałem Abigail o każdym niuansie, o którym brat kryptogej mi opowiedział.

Znaleźli go w pewnej stodole. Czerpał tam przyjemności młodości w towarzystwie ukochanej wiedźmy. Od tamtej pory już go nie widziałem. Z rozmowy Pokutnicy z przedstawicielem Świętego Dyrektorium dowiedziałem się jedynie, że na takich obrzydliwych kłamców i kanciarzy mają swoje „ostateczne” sposoby.

Gdy zabrano ciało męczennika, Abigail ponownie zajęła miejsce na tronie i kontynuowała rytuał zbierania ludzi. Trwało to jeszcze przez jakąś godzinę W środku robiło się coraz bardziej nieprzyjemnie. Mimo działającej klimatyzacji w powietrzu unosiły się opary strachu, zmęczenia i gniewu. Opary produkowane były przez prawie wszystkich tam obecnych. Nie było przecież tak, że każdy z czcicieli pragnął zabijać ludzi w celu przypodobania się Pokutnicy. Na tej osuczałej auli dostrzec było można malujący się na twarzach lęk przed nieznanym. Mechanizm kontrolowania ludzi strachem destruował ich umysły i rozszczepiał osobowości. W szczególny stan popadali ci, którzy byli tam nie z własnego wyboru, a za namową kogoś, kto już dawno stracił kontakt ze zdrowym rozsądkiem.

Dostałem zlecenie na to, by poszukać składników do kadzideł, którymi okadzać mieliśmy wykrwawiające się ciała. Przyjąłem je, bo nie miałem innego wyjścia. Jednakże wiedziałem, że moim zadaniem jest zbadać zagrożenie. Jeżeli to, o czym mówiła Abigail, było prawdą, to znaczyło, iż miałem tylko sześć miesięcy na to, by powstrzymać zbliżającą się apokalipsę. Czułem wówczas jakąś trudną do scharakteryzowania niechęć do działania. Pojawiały się czarne wizje końca, które prześladowały mnie przez wiele dni. Nie miałem bladego pojęcia, co robić, gdzie szukać odpowiedzi, od czego najpierw powinienem zacząć.

Więcej już tam nie wróciłem. Czekałem na rozwój wypadków. Czekałem do momentu, aż lokalna telewizja zaczęła trąbić, iż z pobliskich miast i wiosek giną młodzi ludzie. To był pierwszy znak do działania. Olałem to jednak. Zrobiłem to dla Igora, mojego partnera życiowego i najdroższego przyjaciela, którego kochałem ponad wszystko, co jeszcze istniało.

Gdy Igor popadł w głęboką depresję, musiałem na jakiś czas zrezygnować z pracy zawodowej. Z jednej strony pragnąłem rozwiązać tę chorą sektę. Wiedziałem, że jeżeli sam się tym nie zajmę, nikt tego nie zrobi. Kraj miał gdzieś młodych lub takich, jak ja – nieheteronormatywnych. Czy żyjemy, znikamy, czy dzieje się z nami coś gorszego – nie ważne. W oczach miejscowych ci znikający młodzi sami byli sobie winni. Starsi wiosek nazywali ich wywłokami, co się puszczają, bo w domu patologia. Rodziny albo popadały w czarną rozpacz i nieprzerwanie od miesięcy poszukiwały śladów zaginionych synów lub córek, albo popadali w czarny alkoholizm, krzycząc, jak im jest lepiej, odkąd bachor uciekł z domu.

Najgorsze w tym wszystkim było chyba to, że ja wiedziałem, co się dzieje. Widząc zapłakaną kobietę o niemalże trupiej twarzy, pękało mi serce. Chciałem do niej podejść i powiedzieć: „pani syn jest już w lepszym miejscu, proszę już go nie szukać, a skupić się na żałobie”. Częstokroć widziałem pogrążone w smutku rodziny, które chodziły od słupa do słupa i wywieszały plakaty informujące, że ich syn lub córka zaginęli. Nie wiedzieli jednak, że dusza ich dziecka podąża tuż za nimi. Dusza, która krzyczała, płakała i wydawała z siebie okrutne larum, starając się zwrócić na siebie uwagę żywych. Czasami nawet się jej to udawało. Nazbierawszy dostateczną ilość energii, którą zresztą czerpała od pogrążonych w skrajnej bolączce, gniewie lub nienawiści rodzin, poruszała jakimś symbolicznym przedmiotem, przesuwała krzesła bądź stoły, łamała gałęzie lub rzucała w półmroku swój cień. Niestety często ludzie nie chcą lub nie potrafią dostrzec oraz poczuć tego, co znajduje się poza granicą namacalności i widzialności. Gdy tak się dzieje, duchy – w związku z tym, że często trafiam do zaświatów – odnajdują mnie i przychodzą do mnie nocą. Wtedy się żalą, iż ani żyć, ani umrzeć całkowicie nie mogą. Zawieszeni między wymiarami próbują poskładać roztrzaskane zwierciadło upadłej tożsamości.

Miesiące mijały, a ja udawałem, że się nic nie dzieje. Igor nie pozwalał mi o tym myśleć. Wpadł w dziwaczny stan z pogranicza. Był labilny emocjonalnie, z przeważającą dominacją smutnego wycofania i furiackiej agresji. Ani nie potrafiłem mu pomóc, ani nie miałem sposobności ku temu, by ratować tych nieszczęśników. A może miałem, a tylko bałem się podejmować sam decyzję? Bałem się, iż jeżeli wybiorę źle, stracę Igora, pracę i świat, który mimo wszystko… kochałem?

Pewnego feralnego wieczora, który poświęcałem na pisanie mojej nowej książki „Duchy, zjawy i upiory – wskazówki dla początkującego mediumisty”, do gabinetu wpadł rozedrgany Igor. Był brudny, poszarpany i podrapany, jakby wpadł w łapska dzikich kotów. Jak się okazało po pełnej emocji rozmowie, gdy wracali z kina z przyjacielem, grupka nowopoznanych znajomych zaprowadziła ich w miejsce, w którym ich zaatakowali. Koniec końców Igorowi udało się zwiać, jednakże Mateusz, jego przyjaciel, został pobity do nieprzytomności i uprowadzony. Igor wiedział, że policja nic tu nie zrobi. Było ryzyko, że sprawcy mieli swoich także wśród policji. Przybiegł do mnie i zaczęliśmy zastanawiać się, co z tym zrobić.

Doszedłem do wniosku, że czas najwyższy wykonać kilka telefonów. Zastanawiasz się zapewne, osobo czytająca, dlaczego nie zrobiłem tego wcześniej. Dlaczego nie wezwałem pomocy wtedy, gdy Abigail z zimną krwią zamordowała niewinną kobietę.

Nie mogłem tego zrobić. Dostałem zakaz kontaktowania się z przyjaciółmi z Polskiego Towarzystwa Mediumistycznego po tym, gdy – pomimo zakazu przełożonych – zajmowałem się sprawą pewnego nawiedzenia. Byłem o krok od znalezienia demonicznego źródła w pewnym domu, w pewnym salonie, w którym to pewnego dnia mąż otruł swoje dzieci, następnie pociął je na kawałki, a każdy kawałek splamił spermą. Szukałem wówczas śladów inkuba5 i prawie już go miałem, gdy bezczelnie pokrzyżowano moje plany.

Dostałem zatem zakaz bezpośredniego kontaktowania się z PTM-em. Mimo tego wciąż dla nich pracowałem. Wysyłali mi maksymalnie dwa zlecenia w miesiącu. Resztę musiałem załatwiać samodzielnie. Czasy są jednak trudne. Ludzie coraz bardziej są zmęczeni życiem, toteż więcej z nich popełnia samobójstwo. Wniosek z tego taki, że na brak pracy nigdy nie narzekałem.

Zadzwoniłem do moich przyjaciół, z którymi kiedyś prowadziłem wiele śledztw. Najpierw skontaktowałem się z szefem wszystkich naszych operacji, Komendantem. Następnie wybrałem numer do jednego z najlepszych detektywów, którego miałem szczęście poznać, Konrada Mrożka, oraz do najlepszej naukowczyni Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kasandry Moros.

Po kilku wymienionych zdaniach umówiliśmy się wszyscy w naszym ulubionym miejscu na piwo, by omówić sprawę. Być może nie powinienem ich w to wciągać, ale nie miałem wyboru. Od pewnego czasu doświadczałem dziwacznych stanów świadomości, w których jakoby tkwiące głęboko we mnie lęki zaczęły wyłazić i przekształcać się w coś, co jęło przypominać humanoidalne cienie. Ich pazurzaste, czarne niczym smoła łapska chwytały mnie za gardło, gdy spałem. Odbierały mowę, zapierały dech w piersiach i paraliżowały ciało. Zrozumiałem wtedy, że się boję. Tak faktycznie, realnie i ekstremalnie. Bałem się, że kolejną ofiarą Abigail może być Igor. Musiałem zrobić wszystko, by tę przeklętą sektę raz na zawsze zniszczyć.

Przez te kilka miesięcy od obecności w Monastyrze świat bardzo się zmienił. W Europie zaczęto obalać lewicowe rządy. Większe poparcie i władze zyskiwali przedstawiciele skrajnej prawicy, reprezentowane przez ortodoksyjnych katolików, płaskoziemców i współczesnych inkwizytorów. Wzrosły napięcia między zachodem a wschodem. Wojna za wschodnią granicą zaczęła się rozszerzać na zachód, naznaczając krwawym piętnem wschodnie fragmenty Polski. Prezydenci krajów zaczęli znikać, a na ich miejsce wchodzili następni, powołani przez kogoś, kto pociągał za sznurki. W Polsce powołano armię inkwizytorów, których zadaniem było chwytać ludzi przejawiających zakażenie sodomitrium. Jak widać pół roku wystarczyło Abigail, by doprowadzić świat do rozpaczy. Pytanie tylko, czy jestem w stanie jeszcze zatrzymać tę diabelską machinerię unicestwienia?

Rozdział II

Wieszczba

Miałem sen. Był on mroczny, krwawy i… ostateczny. Tak, to dobre słowo, by opisać to, co tam ujrzałem. A ujrzałem tam ostateczność, kraniec istnienia i pożogę. W tym śnie, który jawił mi się raczej jako koszmar, byłem zjawą lub wspomnieniem, lub jednym i drugim – bo czy zjawa nie jest wspomnieniem żywego?

Skuty żelaznym i gorejącym łańcuchem, kroczyłem ku nieznanemu. Wokół mnie rozrastały się martwe połacie suchej i popękanej ziemi, z których wystawały betonowe źdźbła budynków. W wielu miejscach zamiast trawy i deszczówki zalegały wyschnięte lub prawie wyschnięte kałuże krwi. Była to krew ludzka, wypływająca z pociętych członków, odciętych lub zmiażdżonych głów. Przy tych ciałach w pocie czoła pracowały rogate kreatury o kolczastych, chropowatych i zniekształconych mordach. Opróżniały one ciała z wnętrzności, które następnie wrzucały na dziwnie wyglądającą, unoszącą się przyczepę. Ta natomiast dostarczała materiał dalej, wysypując zebrane resztki tuż obok budującego się wielkiego muru.

Byli też inni. Ludzie, garstka ludzi. Tak jak ja kroczyli tam, gdzie kazało nam stojące obok odrażające monstrum. Było nas mało. Za mało, by móc się zbuntować, uwolnić i uciec.

Spojrzałem w górę. Niebo pokrywała jakaś ciemnopomarańczowa szklistość, przez którą przedostawały się marne promienie słońca. Parzyły nas. Sprawiały nam ból, wysuszały, przegrzewały, w konsekwencji – zabijały. Ten świat, który ujrzałem w tym osobliwym śnie, nie należał już do ludzi. Był we władaniu stworów z najciemniejszych otchłani, jakie mogły powstać wraz z całym uniwersum.

Wpatrywałem się w nagie ciała więźniów i więźniarek, na plecach których odznaczały się krwawe pręgi. Byli oni wychudzeni i wymarniali. Przypominali mi umarły korowód śmierci, kierujący się ku całkowitemu unicestwieniu. Ja wyglądałem podobnie, chyba. Chociaż nie… mnie tam nie było. W sensie… nie miałem ciała. Byłem tylko wspomnieniem, pamiętasz?

Wspomnienie… tylko tym będziemy dla planety, gdy po raz kolejny on spróbuje się odrodzić. Może następnym razem nie popełni tego błędu i nie da trującej roślinie sposobności do tego, by kiełkować.

Szedłem po kościach, czaszkach i walających się osobno żuchwach. Ich kruchości przełamywały się pod moimi stopami i wydalały z siebie zniekształcone głosy tych, do których owe kości należały. Przy każdym kroku słyszałem krzyk. Dziecko... wzywało pomocy. Następny krok, kolejny głos. Tym razem dorosłej kobiety. Krzyczała do męża, że go nienawidzi. Mąż na nią warknął, uderzył i zaczął ją gwałcić.

– Zamknij się, suko! To ja tu rządzę! Ja! – krzyczał.

Wtedy po raz pierwszy w życiu… Nagle poczułem dziwny i okropny ucisk w sercu i zawrót głowy. Cała koszmarna przestrzeń zawirowała mi przed oczyma, rozmyła się i zniknęła. Ja zaś – aż do paraliżującego bólu – wypełniłem się tak obrzydliwym i silnym uczuciem, że wydawało mi się, iż jeżeli za chwilę mnie nie opuści, zatracę się w nim i spłonę od środka. Było to uczucie najczystszej nienawiści.

Do kogo lub czego była ona skierowana? Nie umiem odpowiedzieć. Wydaje mi się, że do całego świata! Do ludzi! Do pogardy! Do miłości i do słabości! Była to przedziwna emocja. Rozjątrzająca, kipiąca i bulgocząca pod skórą, w żyłach, w głowie, w mózgu, w sercu… kurwa, wszędzie! Miałem wrażenie, jakbym się rozszczelniał, dając przestrzeń siłom, które przez lata były przeze mnie głęboko chowane. Wówczas te siły zaczęły spajać się z czarną esencją nienawiści, tworząc bezwzględną i niepowstrzymaną furię!

Czułem, jak drga moja niecielesność. Jak poci się moja niefizyczność. Jak umiera moja żywotność. Ból, łzy, krzyk i złość. Cierpienie, płacz, wrzask i gniew. Tortury, boleść, ryk i furia. Byłem jednocześnie tym wszystkim, jak i żadnym. Pełnią i Pustką!

– Pomocy, ratujcie mnie. Wypuście mnie stąd, błagam!

Sen nie chciał się skończyć. Z kościanego rumowiska przeniosłem się na bagna. Tam przywitał mnie Igor. Był jednak inny, obcy. Aura, jaką emanował, wysysała ze mnie resztki sił. Podszedł do mnie, chwycił mnie za gardło, uniósł lekko i włożył mi do gardła penisa. Był on naznaczony odrażającymi bąblami, z których wysączały się soki koloru pleśni. Wkrótce smak i zapach zepsucia wypełniły moje usta. Wraz ze zbliżaniem się do orgazmu, twarz Igora zniekształcała się, ukazując oblicze całkowicie obcego człowieka.

Plugawy deszcz siąpił z malachitu nieba

i zalewał moje wnętrzności,

gasząc najbardziej

prymitywne pragnienia.

– Kubuś, obudź się! Halo…

Nie mogłem się obudzić. Koszmar, w którym utknąłem, zdawał się mnie więzić. Wciąż tkwiłem na tym odrażającym, wydalającym paskudny fetor torfowisku i, szarpiąc Obcego, próbowałem wypluć jego oklejonego plugawością penisa. Gdy się to w końcu udało, Obcy odsunął się ode mnie, spojrzał mi głęboko w oczy i zaczął się śmiać. Jego groteskowy, wysoki śmiech odbijał się echem od zmurszałych konarów, tworząc kakofonię koszmaru i obłędu.

– Kuba! Halo. Wstawaj, proszę…

Następnie Obcy zbliżył się do mojego trzęsącego się (nie)ciała i wyszeptał mi do ucha słowa w jakimś tajemniczym dla mnie języku. Potem kazał zamknąć mi oczy, a gdy je ponownie otworzyłem, nie było już Obcego, a wokół panował zimny i złowrogi mrok.

– Wybudź się w końcu, do cholery. – Obudziła mnie zimna woda pryskana mi na twarz przez śmiejącego się Igora. Półnagi stał przy łóżku i za wszelką cenę próbował mnie obudzić.

Przetarłem oczy, usuwając z nich nadmiar snu, i przełknąłem ślinę. Moje usta były wysuszone na wiór. Byłem cały spocony i trzęsły mi się dłonie. Oddychałem ciężko i bolały mnie nogi, jakbym ostatnią godzinę spędził, uciekając od wrogów. Czasami i tak też bywało. Nie każdy przecież lubi medium. Wiele osób uważa nas za szarlatanów, którzy zaprzedali duszę Diabłu, by być bardziej zauważalnym. Nawet jeżeli tak było, nawet jeżeli starzy mi kiedyś podsunęli pod twarz cyrograf, a ja – będąc nieświadomym dzieckiem – go podpisałem, nie mam sobie nic do zarzucenia. O tę moc się nie prosiłem, mimo iż ją bardzo cenię. Pozwala mi robić rzeczy, których nie mógłbym robić, gdybym był zwykłym szarakiem. Niestety z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność, prawda? I ta odpowiedzialność zaczynała mi wówczas ciążyć.

Sny, koszmary lub wizje, których doświadczałem, nigdy nie były zwykłymi obrazami produkowanymi przez umysł. Miały one znaczenie. Pojawiały się wtedy, gdy coś ważnego miało się wydarzyć. Przybierały zawsze postać metafory. Nigdy nic nie pojawiło się wprost. Było to zatem trudne. Musiałem za każdym razem badać, analizować i domyślać się, czego tak właściwie dotyczył widziany przeze mnie obraz. Pojawiały się kuriozalne przedstawienia o groteskowych, często antyrealnych i niesamowicie silnych emocjonalnie dekoracjach. Upiory jawiły się często jako karykatury o ślepiach tak odrażających, iż niejeden, widząc ów obraz, zwymiotowałby i zalałby się łzami. Wspomnienia ubierały mroczny, tajemniczy i gotycki kostium. Często dzierżyły ciężki, kolczasty kostur, który w snach zdawał się wysączać ze mnie siłę i moc do działania. Gdy w snach spotykałem na swojej drodze znajomych ludzi, jawili się oni jako swoiste demony, czekające tylko na sposobność do tego, by mnie zabić, pożreć, wydalić i zapomnieć.

Wcale nie mówię, iż nie było tak w rzeczywistości. Doświadczana przez nas codzienność była znacznie gorsza od tej, którą ty zapewne doświadczałaś, osobo czytająca. Strach, lęk, przerażenie… oto trzy insygnia współczesności, które razem współtworzyły osaczający i miażdżący człowieczeństwo klimat. By przetrwać w tak odrażających czasach, trzeba częściej nakładać maski. Maski są elementem teorii subosobowości. Według niej każdy człowiek, niezależnie w jakich czasach żyje, by przetrwać w trudnym, oceniającym i wampirycznie unicestwiającym społeczeństwie, musi zmieniać części osobowości, by dopasować się do środowiska. Zaadaptować się. Subosobowości to nic innego jak nasza wewnętrzna rodzina, której członkowie dochodzą do głosu w określonych sytuacjach i konkretnych spotkaniach.

Wydawało mi się, że wyłączałem dostęp subosobowości do świadomości tylko wtedy, gdy byłem z Igorem. Ten cudowny, wrażliwy i nieskazitelnie piękny blondyn pozwalał mi na chwilę bycia sobą. Bez konieczności udawania, kłamania i wmawiania sobie czegoś.

Niestety codzienność, której doświadczaliśmy, pokazywała nam, że człowiek coraz rzadziej zakłada maski. Na jego twarzy dominuje jedna, ta najbardziej złowroga i perwersyjna. Subosobowości nie mają wpływu na świadomość, jeżeli dopuścimy do głosu nasze psychopatyczne pragnienia. Raz wybudzone mogą dokonać wielkich krzywd. Wybudzić je może anarchia, brak praw, obowiązków i kar. Brak odpowiedzialności to brak strachu przed nią. A to przecież strach nas wszystkich powstrzymywał przed rozerwaniem sobie gardeł.

– Dzień dobry – mruknąłem i, złapawszy Igora za dłoń, przysunąłem go do siebie. – Długo tak tu stoisz i tryskasz na moją twarz jakąś cuchnącą wodą? Wiesz ile bakterii kałowych może być w tej butelce? Nigdy nie wiadomo, kto i co tam lał i czy mył ręce po skorzystaniu z toalety – zażartowałem i pocałowałem go w czoło.

Igor wbijał we mnie swoje duże, niebieskie oczy i uśmiechał się, jakby wpatrywał się w najpiękniejszą perłę, jaka mogła się ostać na bezwzględnie zasyfionym śmieciami i brudem dnie. Patrzył tak za każdym razem, gdy mnie widział. Nie ważne w jakich okolicznościach się rozstawaliśmy, czy kłótnia, czy złość, czy dzika namiętność. Zawsze się uśmiechał, odnawiając wyblakłe kolory mojej egzystencji.

– No, trochę czasu minęło – mruknął i ścisnął moją dłoń mocniej. – Nie chciałem cię budzić. Wiem, że dużo pracujesz i jesteś zmęczony, ale zacząłeś krzyczeć przez sen, przestraszyłem się. Wrzeszczałeś jak szarpany przez tuzin dzikich wargów. Wiem już, że tylko pryskanie między gały ci pomaga. Tak też zrobiłem. Jesteś zły? – Zmartwił się.

– Oszalałeś? Cieszę się, że to zrobiłeś – odpowiedziałem, próbując skontrolować ziewanie. – Miałem pojebany sen – dodałem i wypełzłem powoli z łóżka.

Zawahałem się przez chwilę, czy opowiadać Igorowi o śnie. Martwiłem się o niego i chciałem dla niego jak najlepiej. Wciąż zmagał się z depresją, sam musiał codziennie walczyć ze swoimi demonami. Moje potwory i czarne wizje mogły pogorszyć sytuację. Depresja to okrutny stan, który z dnia na dzień wysysa z człowieka siłę na dalsze funkcjonowanie. Tworzy egzystencjalną pustkę, skazując cierpiącego na najbardziej chujowy stan, w jakim może się znaleźć.

– Opowiesz mi o nim przy kawie. – Wtulił się w mój zroszony strachem tors. – Zrobiłem nam śniadanie. Dzisiaj nasza rocznica i chciałem, byś trochę zapomniał o pracy i o tym chorym świecie. Po śniadaniu pójdziemy może na spacer, zobaczymy. Tylko proszę cię – nie reaguj na kontakty z zaświatów. Nie zwracaj uwagi na duchy, a przede wszystkim… – Uniósł głowę i pocałował mnie tak namiętnie, iż mój poranny wzwód niemal eksplodował. – Wyłącz ten przeklęty telefon.

Następnie musnął mnie ustami raz jeszcze w policzek i subtelnym krokiem wycofał się w stronę drzwi. Zostałem w pokoju sam. W mojej głowie wciąż kotłowały się myśli dotyczące okropieństw, których doświadczyłem w sennym majaku. Wstałem z łóżka, podszedłem do lustra i spojrzałem na swoją twarz. Była zmęczona, szara i naznaczona kilkoma, drażniącymi skórę, kropelkami potu.

– Kuba… – wyszeptałem, zgarniając z górnej szuflady inkrustowanej komody czarny ręcznik. Podszedłem do ubrudzonego pastą do zębów lustra i spojrzałem sobie głęboko w przekrwione oczy. – Ogarnij się, kurwa. Dzisiaj jest wasz dzień, nie spierdol tego.

Wtedy po raz pierwszy poczułem nieprzyjemne mrowienie w okolicach skroni. Trwało to chwilę. Mrowienie przeistoczyło się w pieczenie, pieczenie zaś z gorąc tak niesamowity, iż przez kilka minut chłodziłem łeb pod lodowatą wodą.

Musiałem się jednak opamiętać. Była to nasza trzecia rocznica. Planowałem, by ta była pierwszą, której nie spieprzę. Rok wcześniej zaplanowaliśmy sobie romantyczny spacer po starym rynku poznańskim, po czym mieliśmy spędzić dzień w maltańskich termach. Były kwiaty, wino i długi namiętny seks. Było cudownie, pięknie i harmonijnie, przynajmniej do czasu, aż nie zaczęli do mnie dzwonić z PTM-u. Pierwszy telefon zadzwonił zaraz po południowej, po rocznicowej kawie i ciastku w naszej ulubionej kawiarni. Nie odebrałem. Wyciszyłem telefon i starałem się zapomnieć, że to miało w ogóle miejsce. Po godzinie na ekranie telefonu wyświetlało się pięćdziesiąt nieodebranych połączeń i trzy wiadomości proszące o telefon zwrotny. Czułem, że świat znów chce mi pokazać, jakim skurwielem potrafi być. Nie chciałem oddzwaniać, ale wiedziałem też, że jeżeli to coś ważnego, a ja się nie zgłoszę, mogę stracić pracę i szansę na praktyki demonologiczne w Ameryce Południowej. Przemyślałem zatem sytuację i, gdy miałem już ku temu sposobność, poszedłem do toalety, by oddzwonić.

Słuchawkę telefonu rozsadzał wkurwiony głos szefa, którego doprowadzało do białej gorączki to, gdy ktoś go ignorował i od niego nie odbierał. Jego krzyk niczym trujący bluszcz owijał się wokół mojego gardła tak, iż przez jakąś chwilę nie byłem w stanie nic powiedzieć. Nienawidzę, gdy ktoś na mnie krzyczy, szczególnie jeżeli jest to szef. Ma to związek z tym, iż po prostu nienawidzę szefów. Szefowie to socjopatyczne potworki nastawione na zysk kosztem zdrowia i godności pracownika. Szef PTM-u również taki był. Ta wrzeszcząca, niska i pulchna małpa była niestety nie do ruszenia. Miał plecy i to dosyć twarde. No nic, chuj z nim.

Gdy trochę ochłonął, zaczął tłumaczyć mi, o co mu tak właściwie chodzi. Okazało się, że Maciek, jeden z pracowników PTM-u oraz mój przyjaciel, zaginął. Nie było z nim kontaktu od ponad dwudziestu ośmiu godzin. W lesie nieopodal mojej lokalizacji odnaleziono jego telefon. Dostałem zatem kolejne zlecenie, które rozwaliło nasz tak pieczołowicie zaplanowany dzień. Rocznica runęła niczym chata stojąca na ostro wyerodowanym klifie.

Według polityki PTM-u każdy jego członek musiał wiedzieć, gdzie kto się znajduje, by w każdej chwili móc rozwiązać problem natury duchowej. Ze wskazaniem, iż każda nierozwiązana sprawa może przynieść negatywne skutki ogólnoświatowe. Nie wiem, jak to rozumiałem. Czasami, gdy czytałem ich instrukcje i chore zasady, nie dziwiłem się ludziom, że mają nas za odklejonych szarlatanów. Więc tak – mieliśmy wszczepione pod skórę lokalizatory GPS.

Po tamtej akcji Igor nie odzywał się do mnie przez kilka dni. Był to chłopak niesamowicie sentymentalny. Gdy się w coś lub kogoś emocjonalnie wczuwał, to w pełni. Tak też było z urodzinami, imieninami czy świętami. Najbardziej chyba kochał święta Bożego Narodzenia. Nie dlatego, że był wierzący. Kochał święta, bo kojarzyły mu się z ogniskiem oraz z suszącymi się nad kominkiem cynamonem i pomarańczami. Uważał bowiem, że niektóre zapachy powinno się czuć tylko raz w roku, w konkretny czas. W związku z tym przez cały rok unikał wszystkiego, co może mieć w swoim składzie cynamon lub pomarańczę.

Pokochał święta tak bardzo, gdy zaczęliśmy ze sobą być. Poczuł jakiś zew budowania gniazda, co było niesamowicie urocze. Kilka dni przed każdą Wigilią był w stanie od samego rana do błogiej nocy sprzątać i dekorować mieszkanie. W każdym pokoju rozwieszał artystycznie piękne, brokatowe ozdoby: tęczowe „jednorożki”, opalizujące bombki i skrzące się w światłach świec długie, puchowe łańcuchy. Odkąd pojawił się w moim życiu, chyba i ja zacząłem lubić święta.

Po wzięciu szybkiego prysznica, umyciu zębów i dokonaniu całej, dość skomplikowanej, procedury toaletowej, zawiązałem ręcznik w pasie i zszedłem na dół.