Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Legenda kolarstwa, którą stał się jeszcze za życia. Jeden z najwybitniejszych „górali” w historii, ostatni z grona zaledwie siedmiu zawodników, którzy w pojedynczym sezonie zdołali wygrać dwa najbardziej prestiżowe wyścigi w kolarskim kalendarzu – Giro d’Italia i Tour de France. Bożyszcze włoskich fanów, ikona stylu, człowiek, o którym w Italii śpiewa się piosenki.
Czy to możliwe, że jego kariera była jednym gigantycznym oszustwem?
Oto historia Marco Pantaniego – zawodnika, którego występy były w Italii ważniejsze niż polityka zagraniczna. Filigranowego mężczyzny miażdżącego rywali na najtrudniejszych górskich podjazdach, lecz poza szosą człowieka kompletnie zagubionego i szukającego ucieczki w kokainie. Bohatera narodowego, który poza granicami ojczyzny wciąż wywołuje dyskusje. Sportowca, z którego śmiercią kibice nie mogą się pogodzić do dziś.
Co było tajemnicą sukcesów „Pirata”? Czy to możliwe, by jego karierę złamały manipulacje włoskiej mafii? Co sprawiło, że powszechnie wielbiony sportowiec pożegnał się ze światem w podrzędnym hotelu, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od rodzinnego domu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 630
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jedna przecznica od nabrzeża. Jednokierunkowa Viale Regina Elena odchodzi od centrum Rimini i ciągnie się na południe. W środku lata w miasteczku jest siedmiokrotnie więcej ludzi niż zimą. Na Viale się od nich roi. Poza sezonem arkady i lodziarnie są pozamykane, w butikach pojawiają się przeceny. Jako że nie ma zbyt wielkiego ruchu, na Viale wyrównuje się wtedy bruk, remontuje fasady i czeka na wiosnę.
Mężczyzna, który w poniedziałek 9 lutego 2004 roku o 14:00 zameldował się w hotelu Residence Le Rose przy Viale Regina Elena 46, miał przy sobie tylko ciemnozieloną saszetkę i torebkę z lekami. Nie był w najlepszym stanie. Dostał pokój 5D, a potem na 20 minut wyszedł z budynku. Wtedy znalazł się na dworze po raz ostatni. Po powrocie do pokoju pozamykał okna, zaciągnął zasłony i włączył ogrzewanie. Jeszcze niecałe pięć lat wcześniej Marco Pantani był jednym z najbardziej rozpoznawalnych, inspirujących sportowców. Teraz zamierzał wycofać się ze świata.
Krótko przed 21:00 wykonał z pokoju dwa telefony. O 22:10 odebrał telefon od kogoś, kto dzwonił do niego. Kilka chwil później ktoś go odwiedził, ale spotkanie trwało góra dwie minuty. Na 20 minut przed północą odbył jeszcze jedną, ostatnią rozmowę telefoniczną. Przez cztery następne dni, gdy tylko coś działo się na korytarzu, otwierał drzwi i wdawał się w chaotyczną rozmowę. Larysa, pokojówka z Ukrainy, sprzątała pokój w jego obecności. Pantani zachowywał się spokojnie i uprzejmie. Zapytał ją, skąd pochodzi, ona mu odpowiedziała. Po włosku umiała posługiwać się jedynie rzeczownikami i czasownikami w formie bezokolicznika, więc gdy w piątek 13 lutego Pantani zadał jej mniej oczywiste pytanie: „Jak wyglądam?”, Larysa wykrztusiła jedynie: „Nie wiem, nie znam pana”. Wtedy Pantani ją odesłał.
O 20:00 tego wieczoru zadzwonił do recepcji i poprosił o omlet, prosciutto, ser i sok owocowy. Zamówione jedzenie do hotelowej recepcji dostarczył Oliver Laghi, właściciel znajdującej się nieopodal hotelu restauracji i pizzerii Rimini Key. Wspomniano, że to dla Pantaniego, więc Laghi zapytał, czy mógłby zanieść mu jedzenie osobiście, bo sam kiedyś startował w wyścigach amatorskich. Wziął z baru trzy małe butelki soku gruszkowego i wjechał windą na piąte piętro. Spotkał tam wychudzonego mężczyznę w brudnym ubraniu, ewidentnie rozkojarzonego, od którego nieprzyjemnie pachniało. „Otworzył z uśmiechem na ustach. Wyglądał na zmęczonego, jakby przechodził jakiś kryzys, jakby czuł się bardzo przygnębiony. Był chudy, wręcz wycieńczony, mówił niezwykle cicho. Miał okropnie nieświeży oddech. Mimo to postanowiłem z nim porozmawiać. Powiedziałem, że kolacja jest na mój koszt, a wtedy podziękował i poklepał mnie po plecach. »Zobaczymy się jutro i to uczcimy«, powiedziałem”. Ale następnego posiłku Marco już nie zjadł.
Nazajutrz rano Pantani miał rzekomo dzwonić do recepcji i skarżyć się na hałas, ale hałas robił tylko on. Być może szukał źródła głosów i odgłosów pojawiających się w jego głowie, bo niszczył pokój. Poprosił recepcjonistę, by ten wezwał carabinieri. Gdy Larysa przyszła posprzątać pokój, Pantani zwymyślał ją przez zamknięte drzwi. Niedługo potem otworzył drzwi na korytarz, zmierzył wzrokiem przechodzącą tamtędy parę i powiedział coś w stylu: „Wiem, kim jesteście”. O 15:30 zmianę w hotelowej recepcji rozpoczął Pietro Buccellato, student z Sycylii. Kilkukrotnie dzwonił do pokoju Pantaniego, ale linia była cały czas zajęta. Stał pod drzwiami, ale nie słyszał wewnątrz żadnego ruchu. Z ulicy nie widział światła w oknach. Spróbował dzwonić pod numery, które Pantani wybierał w poniedziałek, ale nikt nie odbierał. Spróbował jeszcze raz.
– Halo?
– Halo? Dzwonię z Residence Le Rose, z recepcji. Mamy tu Pantaniego, z którym dzieje się chyba coś niedobrego. Z naszych wpisów wynika, że do pana dzwonił, więc postanowiłem pana poinformować, że…
– Jeśli ma pan na myśli tego kolarza Pantaniego, to na pewno jakaś pomyłka. Nie znam go, więc nie mógł do mnie dzwonić.
Właściciel hotelu miał w ten weekend wolne. Wczesnym popołudniem zadzwonił, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Buccellato powiedział mu, że nikt nie widział Pantaniego i nie ma z nim kontaktu.
„Wymyśl jakąś wymówkę, idź do niego i sprawdź, co jest grane”.
Recepcjonista wziął główny klucz i otworzył nim zamek. Zobaczył wewnątrz światło, ale nic więcej, bo drzwi były zablokowane. Nie wiedział, jak się zachować, więc wrócił na dół. Właściciel zadzwonił ponownie i tym razem nalegał już na interwencję. O 20:40 Buccellato wziął dwa ręczniki i poszedł na górę. Otworzył drzwi głównym kluczem i na siłę przepchnął zastawiające je meble.
W pokoju panował nieład. Mikrofalówka została wykręcona z zabudowy kuchennej i stała się częścią barykady. Lustro łazienkowe leżało na podłodze, ale było całe. Po pokoju walały się opakowania po lekach, część pusta. Prześcieradło i rurka wyjęta z klimatyzatora były przywiązane do poręczy schodów prowadzących do znajdującej się na antresoli sypialni. Buccellato wszedł na górę i tam jego oczy spotkały się z oczami Pantaniego. Dawny mistrz leżał na boku obok łóżka, twarzą w dół, jak gdyby z niego spadł. Jego słynna łysa głowa była spuchnięta i mocno posiniaczona. Nie żył od kilku godzin. Na nocnym stoliku leżały inne opakowania po lekach, pokrywał je drobny biały proszek. Śmierć Marco Pantaniego oficjalnie stwierdzono o 21:40. Czas zgonu oszacowano na 17:00. O 22:42 włoska agencja prasowa ANSA opublikowała informację o jego śmierci. W niedzielę 15 lutego, o drugiej w nocy, ciało kolarza została zabrane z hotelu. Przyczyna zgonu została ustalona po autopsji, nie było żadnych wątpliwości. Podano ją do wiadomości publicznej 18 marca – ostre zatrucie kokainowe.
Marco Pantani na kolarskiej scenie pojawił się w połowie lat 90., gdy na szosach – dzięki połączeniu olbrzymiej siły i zachowawczej taktyki – dominował Miguel Indurain, triumfator czterech Tour de France z rzędu, dwóch Giro d’Italia, a także zdobywca tytułów mistrza świata i mistrza olimpijskiego. Indurain wygrywał, ponieważ nic nie tracił na płaskich etapach, niewiele na górskich, za to deklasował rywali w indywidualnej jeździe na czas. Jego talent nie opierał się na wybuchowym przyspieszeniu czy na umiejętności nagłego, zauważalnego przejścia z jednego stylu w drugi. U niego chodziło o coś, co mniej rzuca się w oczy, a mianowicie o równą, niezmienną szybkość. Przyjemność z obserwowania Induraina na trasie płynęła z doświadczania jego spokoju i niezmienności. Nie zaskakiwał niczym poza wielką siłą.
No i wtedy pojawił się Marco, kolarz pełen natchnionego chaosu, zawodnik przewrotny i przebiegły, pełen stylu, zdolny – kto wie, jakim cudem? – do iście prometejskich przyspieszeń za każdym razem, gdy szosa zaczynała się piąć. Indurain zdawał się nic sobie nie robić z niewidocznego gołym okiem oporu powietrza, a Marco rzucał wyzwanie chyba największej przeszkodzie na drodze kolarza, czyli górom. Byli dziwnymi rywalami: Indurain, mistrz pewnej mistycznej formy monotonii, zawodnik o płucach jak miechy, obdarzony pozorną sennością dużych zwierząt żywiących się planktonem; Marco, drobny i ekstrawagancki, potrafiący wystrzelić do przodu i zniknąć gdzieś w oddali. W tym często niezgłębionym sporcie znał tylko jeden sposób jazdy: gnać pod górę tak długo, aż z wysokości jego rywale będą tylko małymi kropkami gdzieś znacznie niżej. Jedno gwałtowne przyspieszenie pod górę za drugim, aż jego skonani rywale zostaną daleko z tyłu.
W 1994 roku w Giro d’Italia, jego drugim etapowym tourze w zawodowym peletonie, Marco we wspaniałym stylu wygrał dwa etapy górskie i zakończył zmagania na drugim miejscu w generalce, wyprzedzając trzeciego Induraina. Miesiąc później pojechał na Tour de France i był tam trzeci. Fani ciągnęli ku niemu nie tylko z uwagi na wyniki. Orli nos, odstające uszy i rzadziutkie włosy czyniły go bardziej rozpoznawalnym od niejednej gwiazdy filmowej, a jego sława nie ograniczała się tylko do Włoch czy tylko do fanów kolarstwa.
Marco chciał zamienić miejsca na podium na zdecydowane zwycięstwa, w tym celu musiał jednak nie tylko podołać wielkim trudom fizycznym, lecz także pokonać niemałe bariery psychiczne. Wprowadzenie testów w tunelu aerodynamicznym, aerodynamicznych rowerów do jazdy na czas, kasków typu „łezka” i niskooporowych kombinezonów poskutkowało tym, że w wyścigach etapowych dobrze zbudowani zawodnicy pokroju Induraina zyskali zdecydowaną przewagę. Na długich i płaskich etapach sprinterskich potrafili oni zyskać do drobnego górala nawet pięć minut, a przy tym w górach mogli trzymać się w miarę blisko za specjalistami od podjazdów i ograniczać straty w tej części wyścigu. Indurain stał się sztandarowym przykładem połączenia kompetencji, które czyniło z kolarza mistrza nowoczesnych wyścigów etapowych. Jego następcy, czyli Rosjanin Jewgienij Bierzin i Niemiec Jan Ullrich, też pasowali do tego modelu. Wydawało się, że Marco może jedynie pomarzyć o etapowych zwycięstwach.
To nie wszystko. Był on zawodnikiem włoskim i miał włoskich sponsorów, więc nie mógł sobie pozwolić, by odpuścić Giro i skupić się na przygotowaniach do późniejszego Tour de France. Jeśli kiedykolwiek miał wygrać we Francji, musiał wziąć udział w obu wyścigach, Giro i Tourze, a dotychczas porywały się na to tylko takie legendy, jak Coppi, Merckx czy Indurain. Odkąd jednak w 1994 roku Indurainowi nie udało się sięgnąć po zwycięstwo w obu tych wyścigach, w świecie kolarskim znów zapanowało powszechne przekonanie, że współcześnie w tym sporcie wymagania są po prostu zbyt duże i zdobycie dubletu jest niemożliwe.
Marco jednak specjalizował się w tym, co niemożliwe. Harował jak wół przez osiem godzin, a na ostatnich podjazdach, na ostatnich 50–60 kilometrach zmuszał się do wysiłku na skraju wytrzymałości, za każdym razem sprawdzając, jak daleko może się posunąć, ile może znieść jego ciało. Tak właśnie wygrywał, nurkując coraz głębiej w otchłań własnych możliwości, w otchłań mroczniejszą niż ta, w jaką śmieli zapuścić się inni. Potem wypływał na powierzchnię ledwie żywy, na bezdechu, z posmakiem krwi w ustach. W jego wielkich występach była jakaś forma samookaleczenia, akt odrzucenia wszystkiego, co przyziemne, aż wreszcie jego niezniszczalne serce przywracało go do świata żywych, a robiło to za każdym razem, bez względu na głębokość czy wysokość. Fanom nie pozostawało nic innego jak bić brawo. Tak to wyglądało na podjazdach. Na zjazdach chował siodełko pod brzuchem, krocze zwieszał milimetry nad oponą tylnego koła, a wyciągał ręce do przodu, by dosięgnąć kierownicy. Aż trudno było na to patrzeć. Najlżejszy kontakt pośladka z oponą, najmniejszy kamień pod przednim kołem i… Może nie pozbawiłoby go to męskości, ale z pewnością zburzyłoby równowagę zjazdu, katapultowałoby rower, nie zostawiając kolarzowi czasu na reakcję. Upadłby tak, jak upada ciało martwego człowieka. Godził się na to ryzyko: składał się na rowerze, igrając ze śmiercią, bo dzięki wątłej sylwetce mógł wysforować się przed cięższych rywali.
Bezwzględność jego ataków łagodziło ciepło jego uśmiechu. Było w nim coś niewinnego, dziecięca wrażliwość. Bił od niego jakiś brak wyrafinowania, który dość mocno kontrastował z tym, jak wyrafinowane stało się kolarstwo. Niekłamanym entuzjazmem i autentyzmem Marco od razu podbijał serca innych. Kiedy w 1998 roku – pomimo barier historycznych i mentalnych – triumfował w Giro d’Italia i Tour de France, środowisko kolarskie zaczęło szykować się na nowy okres dominacji. Nie było to jednak Marco pisane, bo Indurain przypominał wtedy prawdziwą twierdzę. Pantani ponosił olbrzymie straty w dolinach, które potem rekompensował wspaniałymi indywidualnymi zwycięstwami w górach.
Tak naprawdę podczas Tour de France w 1998 roku tylko popisowa jazda Marco w górach podtrzymywała zainteresowanie kibiców tą imprezą, zwłaszcza w obliczu skandalu, który wybuchł tuż przed startem. Aresztowany został wówczas 53-letni soigneur, niejaki Willy Voet, zatrzymany za kierownicą samochodu należącego do zespołu Festina. Po krótkim przeszukaniu pojazdu policja znalazła setki różnych środków dopingujących. Jako że Pantani nie miał z tym nic wspólnego, okrzyknięto go wybawicielem kolarstwa.
Oczekiwany przez wszystkich okres dominacji Włocha zaczął się w 1999 roku podczas Giro d’Italia, gdzie Pantani we wspaniałym stylu wygrał cztery etapy górskie. W tym samym miejscu jego hegemonia się zakończyła. Rankiem 5 czerwca 1999 roku, po obowiązkowym teście medycznym w Madonna di Campiglio, Marco został zawieszony ze względu na zarzut stosowania dopingu. Stracił szansę na triumf w Giro, w którym deklasował rywali. Mógł wrócić do rywalizacji dwa tygodnie później i wystartować w Tour de France, ale postanowił szukać ucieczki w kokainie, dopatrując się w tym wszystkim spisku obliczonego na jego zniszczenie. Potem pojawiły się próby powrotu na pół gwizdka, podejmowane w atmosferze nowych zarzutów dopingowych i długiego zawieszenia. A później nie było już nic.
W pomarańczowej wieży, górującej nad autostradą A14 w miejscowości Imola, Romano Cenni, właściciel sieci supermarketów Mercatone Uno, będącej sponsorem Pantaniego w latach 1996–2003, opowiada mi: „Gdyby go nie powstrzymali, stalibyśmy tutaj dzisiaj i mówilibyśmy: »Wygraliśmy Giro i Tour w 1999, 2000, 2001, 2002 i 2003 roku«”. Mógłby dodać, że gdyby Marco miał wsparcie zespołu, a nie skleconej naprędce grupy freelancerów, mógłby wygrać Giro w 1994 roku i zająć lepsze niż trzecie miejsce w ówczesnej edycji Tour de France. Cenni mógł też powiedzieć, że tylko pechowa seria wypadków pozbawiła Pantaniego miejsc na podium w latach 1995 i 1996. A może nawet zwycięstw, no bo dlaczego nie? „W 1997 roku – opowiada dalej – wywrócił się podczas Giro d’Italia, nie mógł trenować z powodu kontuzji, a potem pojechał na Tour de France i był trzeci”. Wszystkie wspomnienia Cenniego są naznaczone tym samym „gdyby tylko go nie powstrzymali…”. „Przy wielu okazjach mówił mi, że jest czysty, czysty jak łza, ale tamci chcieli go zniszczyć jako sportowca i człowieka. Zniszczyliśmy człowieka, zniszczyliśmy sportowca. Może nawet zniszczyliśmy sam sport”.
Cenni przedstawia śmierć Marco w ponurym kontekście: bo jeśli był czysty, jak utrzymywał do samego końca, to z pewnością przez całą karierę został ograbiony z wielu zwycięstw. Jeżeli zaś czysty nie był, to przez całe życie kłamał i robił to bardzo przekonująco.
Ktoś mi powiedział, że od śmierci Pantaniego Cenni mocno się postarzał. Na mnie robi wrażenie niezniszczalnego. Jest spokojny, ma potężną klatkę piersiową i mówi niskim głosem, trochę jak rozbitek wspominający wszystkich słabszych kompanów, którzy nie przeżyli. Do tych ostatnich zalicza się Luciano Pezzi, były kolarz i zespołowy kolega legendarnego Fausto Coppiego, a jednocześnie jeden z mentorów Marco. „Nadawali na tych samych falach. Gdyby Luciano nie umarł, wszystko ułożyłoby się zupełnie inaczej”. Jest też w tym gronie artysta samobójca, członek rodziny Cenniego, którego rzeźby i obrazy stoją w gabinecie szefa Mercatone Uno oraz w foyer siedziby tej firmy. No i jest Marco, „człowiek, sportowiec, który być może nigdy nie miał sobie równych”. Czy w oczach Cenniego właśnie zbierają się łzy? „Był wybitnym sportowcem właśnie takiego formatu. Za każdym razem, gdy jechał w Giro, wyciągał na ulice ludzi, w tym stare kobiety i gospodynie domowe, innych przyciągał przed telewizory. Niewykluczone, że coś takiego już nigdy się nie powtórzy, bo nikt nie będzie zdolny do takich wyczynów na trasie. A może się mylę. Być może jestem w nim zakochany, a gdy jest się zakochanym, popełnia się błędy, źle ocenia się ludzi. Mimo to już zawsze będę wdzięczny za to, co Marco dał Włochom, co dał mojej firmie”. W tym składanym Pantaniemu hołdzie jest uczciwość i rzeczowość. Cenni nie podaje co prawda żadnych konkretnych danych i trudno do takowych dotrzeć, ale Mercatone Uno w okresie finansowania Pantaniego podobno podwoiło przychody i trzykrotnie zwiększyło liczbę sklepów.
W żałobnych wspomnieniach Cenniego przewijają się motywy, z którymi musi zmierzyć się biograf Marco: intymna, osobista prawda o człowieku, który osiągał niesamowite szczyty i wpadał w równie niesamowite dołki; realia społeczne i polityczne, w których sport, sponsorzy i telewizja tworzyły nierozerwalną trójcę, a sportowcy – tylko ich garstka albo większość, tego być może dowiemy się dopiero kiedyś – trują się w imię lepszych wyników; psychologia cywilizacji, w której na każdym kroku łączymy się w złudzeniach, czasem koniecznych, a czasem nie. W samym środku tego wszystkiego leży przypuszczenie sformułowane przez Cenniego: „Gdyby tamci go nie powstrzymali…”, a także narastające wątpliwości wokół tego wielkiego sportowca.
Znajdujemy się dzisiaj pod wpływem dwóch typowo włoskich sił. Pierwsza z nich to dietrologia, przekonanie, że pod wszelkimi oficjalnymi komunikatami kryje się jakieś drugie dno, ukryta prawda, której warto czasami wręcz szaleńczo poszukiwać. Druga z tych sił to omertà, czyli zmowa milczenia wśród tych, którzy wiedzą. Wspólnym elementem tych dwóch sił jest koncepcja wiecznego zagrożenia, a to majaczyło gdzieś przez całe życie Marco Pantaniego. Wielu z pewnością uważało, że i ja jestem źródłem tego zagrożenia. Marco żył w wielu różnych światach i potrafił swoje istnienie szufladkować. Opowiadał przyjaciołom o swoich wybrykach, nawet jeśli nie każdy z nich chciał być z tymi wybrykami kojarzony. Obcokrajowiec – z natury swej człowiek o zagranicznych standardach dyskrecji, który interesuje się wydarzeniami zdolnymi szargać reputację i niszczyć małżeństwa – musiał pewnym ludziom wydawać się groźny. Przy okazji wspomnę, że podczas zbierania materiałów również chwilami czułem się zagrożony albo wyobrażałem sobie, że czyha na mnie jakieś niebezpieczeństwo, także fizyczne, ze strony moich rozmówców, którzy zdecydowanie uważali, że ta książka nie powinna zajmować się życiem prywatnym Marco. Oczywiście, nie brakowało też zwolenników tego samego podejścia, którzy mimo to okazywali mi dużą uprzejmość. Jeśli jakiekolwiek zagrożenie rzeczywiście istniało, to było nieuzasadnione, bo tak naprawdę nigdy nie miałem innego wyboru – musiałem napisać o Pantanim jako człowieku. Na najwyższym poziomie sportowiec musi sprostać wymaganiom absolutnym. Motorem napędowym tego przedsięwzięcia na równi z ciałem jest dusza. „Nic się nie marnuje” – jak ujmuje to Lance Armstrong, rywal Marco. – „Sięgasz po wszystko, co masz. Stare rany i dawne zniewagi stają się znakomitym paliwem napędzającym rywalizację”. W takich okolicznościach nie możemy liczyć na to, że zrozumiemy sportowca, jeśli nie poznamy człowieka oraz relacji między tymi dwoma wcieleniami.
Chciałbym postawić jedną sprawę jasno: próba opowiedzenia historii Marco oznacza otwarte pisanie o nadużywaniu przez niego dwóch rodzajów używek. Pierwsze z nich zażywał rzekomo prywatnie i rekreacyjnie. Drugi ich rodzaj wiąże się z jego aktywnością zawodową i środowiskiem, w którym funkcjonował – z globalnym sportem, który czasami potrafi łączyć interesy biznesowe z potencjalnie nieposkromioną pasją fanów. Oba te rodzaje używek są dostępne dzięki zorganizowanej przestępczości i obrotowi dużymi pieniędzmi. Wystarczy naruszyć interesy zajmujących się tym ludzi, by zagrożenie przestało być wyłącznie teoretyczne.
Chciałbym się jednak cofnąć o krok i podkreślić, że można napisać książkę o karierze sportowej Marco, która w żaden sposób nie dotykałaby jego życia prywatnego. Można napisać książkę o ostatnich tygodniach jego życia bez nawiązywania do tego, co osiągnął w sporcie. Można napisać książkę o dramatycznych wydarzeniach z Madonna di Campiglio albo o relacjach z jego menedżerką w całkowitym oderwaniu od mechanizmów, dzięki którym Marco został legendą kolarstwa, i bez zadawania pytań, co ta legenda oznaczała (i nadal znaczy). Wszystkie te książki zostały już napisane. Jak dotąd nikt nie próbował jednak kompleksowo i w pełen współczucia sposób przyjrzeć się życiu Marco, zadać kluczowych dla jego istnienia pytań. Kim był Marco dla Włochów i dla reszty świata? Czy stosował doping, czy go nie stosował? Czy w Madonna di Campiglio zawieszono go w efekcie spisku, jak sam twierdził? Dlaczego i w jaki sposób mógł startować dalej, skoro kokaina również znajduje się na liście substancji zabronionych? Czy jego śmierć była prywatną, osobistą tragedią człowieka, czy jednak decydującą rolę odegrał w niej sport? Wszystkie te kwestie każą zadać sobie jeszcze jedno pytanie, na które ta biografia również usiłuje odpowiedzieć: co powodowało, że Marco Pantani, człowiek pełen wad, był jednocześnie tak wyjątkowy?
Już na początku gromadzenia materiałów do tej książki, podczas pierwszych rozmów, nasunęły mi się dwa fundamentalne pytania: czy tworzenie biografii Marco Pantaniego jest moralnie słuszne i czy w ogóle da się ją napisać? Nie chodziło o jakieś abstrakcyjne, filozoficzne rozważania, ale kwestie praktyczne, wymagające pilnego rozstrzygnięcia. Wątpliwości moralne dotyczyły cierpienia, jakie taka książka mogła zadać jego najbliższym. Okoliczności jego śmierci nadal pozostają żywe w małych społecznościach, do których Marco należał. Pierwszą z nich tworzą mieszkańcy jego rodzinnego Cesenatico, zamieszkałego przez 23 tysiące ludzi. To na tyle nieduże miasto, że pasja, jaka zrodziła się wokół Marco, całkowicie je pochłonęła. Kolejną taką społecznością był światek kolarstwa zawodowego. Wielu, a pewnie większość ludzi z tych kręgów doświadczyła traumatycznych wydarzeń typu śmierć lub rozległe obrażenia kolegi z zespołu. Dla niektórych doping nie tyle nawet stanowił ryzyko zawodowe, ile był czymś w rodzaju tajnej subkultury. Warto tu pewnie wspomnieć także o świecie sportu, nie wyłączając dziennikarzy i pisarzy specjalizujących się w kolarstwie zawodowym. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że we wszystkich społecznościach duchowi braterstwa towarzyszą zazdrość i plotkarstwo – chcę przez to w sumie powiedzieć tylko tyle, że Marco był człowiekiem, który żył pośród innych ludzi.
Kłopoty praktyczne wynikały z tego, że wiele osób, które Marco znały, nie chciało ze mną rozmawiać. Dodatkowy problem polegał na tym, że on sam za życia nieszczególnie układał sobie relacje z mediami, był po prostu introwertykiem. Przede wszystkim cenił sobie prywatność i wszelkie zainteresowanie ze strony mediów go irytowało. W niektórych relacjach traktowano go wyjątkowo ciepło – część dziennikarzy wręcz starała się go chronić – ale albo tego nie zauważał, albo było mu to obojętne. Wiedział tylko tyle, że jego twarz na pierwszej stronie windowała nakład. Bo tak to wyglądało, działały emocje, które rozbudzał wśród tłumów fanów. Dzięki sprzedaży praw do swego wizerunku został multimilionerem. Problem w tym, że nie bardzo miał na to wpływ. Biedniejszy Pantani byłby dokładnie tak samo nachodzony przez media jak bogaty Pantani.
Szybko przekonałem się, że dzięki wewnętrznym sporom wśród ludzi, którzy go znali, mogę zebrać niesamowitą ilość informacji, nawet jeśli nie wszystkie były szczególnie rzetelne. Znalazłem całe rzesze tych, którzy bez wątpienia mieli dobre intencje i czuli się głęboko zranieni, ale jednocześnie skłócili się z całą resztą. Wszyscy byli gotowi powiedzieć mi „prawdę o Marco Pantanim”. Kilka tego typu osób, które w samozwańczy sposób chciałyby go niańczyć, dosłownie miało listy „prawdziwych” i „fałszywych” przyjaciół Marco. Najwyraźniej osoby te nie rozumiały, że on sam dobierał sobie przyjaciół i kierował się własnymi kryteriami. Oprócz książek zaczęły pojawiać się pomniki, ktoś napisał sztukę, jego nazwiskiem nazywano ulice, kręcony jest również serial telewizyjny. Wydawano poświęcone mu płyty DVD, emitowano też w telewizji okropne filmy dokumentalne. Jeden z nich wyznaczył nowe dno współczesnej telewizji, pokazując zdjęcia jego zwłok. Fundacja charytatywna konkurowała z niezliczonymi fanklubami o prawo „zarządzania” czymś w tak niewielkim stopniu zdefiniowanym, jak „wizerunek” Marco, a przecież już samo określenie „wizerunek” jest strasznie dwuwymiarowe i kojarzy się z półprawdą. Tak naprawdę w chwili jego śmierci wiele faktów z jego życia pozostawało nieznanych, także najbliższym mu osobom. Ta niewiedza oraz wręcz fanatyczna zaborczość, jaką Marco wzbudzał w najbliższych, doprowadziły do ostrej i przykrej walki o pamięć o nim. Wydawało się, że niewielu najbliższym mu ludziom zależy, by spoczywał w pokoju. Jednocześnie wyglądało na to, że brakuje rzetelnej pracy śledczej, która pozwoliłaby poskładać liczne aspekty życia Marco i na podstawie olbrzymiej dokumentacji dochodzeniowej, medycznej i psychologicznej stworzyć jeden złożony portret. Innymi słowy, napotykałem wszędzie wokół mnóstwo „zarządzania wizerunkiem”, brakowało mi natomiast zainteresowania prawdą historyczną. Założyłem, że historię znacznie trudniej jest ustawić pod siebie, bo trudniej się nią „zarządza” i trudniej się na niej zarabia. W ten oto sposób rozstrzygnąłem dylemat, czy ta książka jest uzasadniona z moralnego punktu widzenia. W prawdziwym, zmiennym świecie, na który składają się pamięć i interakcje międzyludzkie, tak naprawdę trudno przedstawić jedną prawdę o kimkolwiek z nas. Możemy co najwyżej postarać się określić granice, w których Marco się rozwijał; opisać, w jaki sposób korzystał z wolnej woli i dlaczego podejmował takie decyzje, a na koniec dokonać oceny jego działań w odniesieniu do tego, jakie miał wówczas możliwości do wyboru. Jeżeli przy okazji uda się sprawić, że zmarły ożyje przed naszymi oczami, istota i cel biografii zostaną osiągnięte.
Marco Pantani przyszedł na świat 13 stycznia 1970 roku o 11.45 w Cesenie, niewielkim ośrodku administracyjnym włoskiego regionu Emilia-Romania. Pierwszą podróż odbył do Cesenatico, miasteczka odległego zaledwie o 15 kilometrów, ale leżącego już w zupełnie innym świecie. Cesenatico zawdzięcza swą nazwę Cesenie, bo to tamtejsi średniowieczni kupcy w 1302 roku założyli je w charakterze swojego okna na Morze Śródziemne. Dlaczego to zatem dwa różne światy? Ponieważ Cesena kieruje swe ambicje na północ, w kierunku rolniczych równin, które sięgają aż do Treviso, a także na zachód, w kierunku Bolonii (tamtejszy uniwersytet ma w Cesenie swoje filie). Cesenatico marzy natomiast o morzu, kosztem którego już od XIV wieku zdobywa nowe tereny. To wtedy wybudowano Port Canal, który wpływa na prądy niosące piasek i muł wzdłuż wybrzeża Adriatyku. W XVI wieku zlecenie odnowienia portu otrzymał sam Leonardo: wśród jego rękopisów zdeponowanych w Institut de France, datowanych na 6 września 1502 roku, można obejrzeć projekty dróg wodnych, które do dziś wyznaczają serce tego miasteczka. Nie można tego natomiast powiedzieć o kolorowych barkach, które przez pół wieku woziły tam towary i ludzi. Dzisiaj na wodach kanału unoszą się pojedyncze sztuki, ale już od XIX wieku są one głównie jednostkami muzealnymi. Były nimi już wtedy, gdy Turner postanowił namalować jedną z nich jako kolorowe maźnięcie na tle nieba i morza. Dzisiaj, tylko od czasu do czasu taklowane z myślą o turystach, pływają już przede wszystkim na pocztówkach, choć jeszcze w latach 30. XX wieku mówiło się, że z Cesenatico bliżej niż do Ceseny jest do Wenecji, Triestu, a nawet Dalmacji. Znakomicie ma się natomiast tamtejsza flota rybacka. Pewnego dnia w porze lunchu na moich oczach do portu weszło sześć kutrów z cefalami wyłowionymi w niecałe pół godziny. Dzisiaj głównym źródłem zamożności miasta są jego rozległe plaże. Spora warstwa piasku przykrywa wszystko nawet na kilkaset metrów w głąb lądu.
Marco odwracał się jednak plecami do morza i ruszał w drugą stronę, tam, gdzie ląd przechodzi nie tyle w góry, ile raczej w pojawiające się nagle pagórki. Ich skala potrafi być jednak złudna, bo największy szczyt w tej okolicy, Maiolo, nie pnie się jakoś szczególnie wysoko. Najwyższy punkt przełęczy wypada w Pugliano na wysokości 787 metrów nad poziomem morza, a największe nachylenie sięga dziewięciu procent. Dla porównania: taka wioska Barbotto znajduje się na zaledwie 500 metrach, ale im wyżej, tym bardziej jest tam stromo. Na ostatnim kilometrze nachylenie sięga 12,5 procent. Deszcz spływa z tej góry do rzeki, a konkretnie do Rubikonu, który ma tam swoje źródła. W 49 roku przed naszą erą Juliusz Cezar przekroczył Rubikon, stanowiący wówczas granicę między Rzymem a Galią Przedalpejską, by pokonać Gnejusza Pompejusza lub zginąć w tej walce. Ten paradoks musiał zachwycać Marco, ale to właśnie na tych pagórkach nauczył się wybitnej jazdy w wysokich górach. Odkąd wszedł w wiek nastoletni, w pogoni za koszmarnie męczącą karierą zawodowego kolarza szosowego przekraczał Rubikon niemal codziennie.
Na szczycie Pieve di Rivóschio – cztery kilometry podjazdu, potem następne cztery łagodnego zjazdu, a na koniec jeszcze jeden odcinek stromej wspinaczki – leży mała wioska. Gdy ustał już chaos związany z drugą wojną światową, na kawałku ziemi, wystarczająco dużym, by pomieścić rodzinny dom, cztery owce i trochę kur, zamieszkała z mężem babka Marco, Delia Gemelli, która wolała, gdy zwracano się do niej Alfea. Dziadek Marco miał na imię Sotero, ale wszyscy mówili na niego Bacón. Rodzina od pokoleń mieszkała w tym regionie. Sotero wychował się 25 kilometrów dalej, w miejscowości Sársina, gdzie nauczył się rzemiosła od swego ojca Ciro, którego wszyscy nazywali z kolei Ferdinando. Przodkowie Marco parali się obwoźnym szewstwem, jeździli od wioski do wioski i łatali ciężkie buty cantadini, czyli włoskich chłopów. Alfea urodziła czworo dzieci: Dino, Lucianę, Ferdinando – ojca Marco – i Ersilię.
W tamtych czasach Włochy ciągle były jeszcze krajem rolniczym. Pojawiały się już, co prawda, pierwsze oazy postępu technologicznego, ale tych szczęśliwców, którzy dostawali gdzieś stałe zajęcie, zatrudniano w firmach prowadzących niezwykle pracochłonną działalność, czyli w małych sklepach, warsztatach, ale przede wszystkim – na polach. Potem, mniej więcej w latach 1950–1970, czyli w okresie, w którym dorastał ojciec Marco, zacofane Włochy stały się rozwiniętym krajem przemysłowym. Dzięki trzem milionom imigrantów z ubogiego południa na północy udało się utrzymać niskie zarobki, więc Włochy stały się jednym z głównych eksporterów samochodów, maszyn do pisania, sprzętu AGD. Firmy Zanussi, Ignis, Indesit, Olivetti, Fiat i Pirelli stały się liderami europejskich rynków. Produkcja przemysłowa zaczęła wychodzić poza dotychczasowy trójkąt wyznaczany przez Turyn, Mediolan i Genuę, sięgając nawet Rawenny, która leżała tylko 30 kilometrów na północ od Cesenatico.
Lata „cudu gospodarczego” były również latami zmian w innych sferach życia. Pod koniec wojny amerykańscy żołnierze w ray-banach rozdawali czekoladę i gumy do żucia. Rock and roll dobiegający z szaf grających zlewał się z hałasem dochodzącym z flipperów, nagle wszędzie pojawiła się coca-cola. W świadomości Włochów zagościli amerykańscy idole, tacy jak Marylin Monroe i James Dean, a do krajowych skarbców popłynęły amerykańskie dolary – zarówno te z planu Marshalla, jak i pochodzące z tajnego finansowania chrześcijańskich demokratów, mających przeciwstawić się nastrojom komunistycznym. Tymczasem z wojennej pożogi podniosła się branża turystyczna na Riwierze Adriatyckiej. Urocze wille, w których przed wojną mieszkali ludzie majętni i dobrze urodzeni, zostały zamienione w pensjonaty. Zaczęły pojawiać się pierwsze wieżowce. W 1947 roku Cesenatico stało się nieco popularniejsze dzięki temu, że przejechało tamtędy Giro d’Italia, a to przecież najważniejsza ze wszystkich włoskich imprez sportowych. Przez miasteczko przemknęli wtedy dwaj bohaterowie narodowi, Gino Bartali i Fausto Coppi.
Sotero wraz z rodziną musieli odnaleźć się w nowym świecie. W 1951 roku przenieśli się do Villalty, całe 2,8 kilometra od Cesenatico. W sumie przeprowadzili się o jakieś 50 kilometrów, co jak na ówczesne standardy w tym kraju było wynikiem skromnym – w latach 1945–1970 setki tysięcy Włochów udało się do obu Ameryk i Australii, podobna grupa przeniosła się do Francji, Szwajcarii i Belgii, a w obrębie samych Włoch wewnętrznych migrantów mogło być nawet dziesięć milionów. Niemniej dzięki tamtej jednodniowej podróży rodzina Pantanich zostawiła harówkę na roli i znalazła się w okolicy, w której trwał właśnie turystyczny boom na wybrzeże Adriatyku.
Ojciec Marco – trzeci syn Alfei – otrzymał imię Ferdinando, ale Alfea uważała je za zdecydowanie zbyt długie, dlatego mówiła na niego Paolo. Gdy miał dziesięć czy jedenaście lat, rodzina przeprowadziła się ponownie, tym razem do samego Cesenatico, do domu przy Via Giusti. Sotero dostał pracę w miejscowym urzędzie, który zatrudnił go do zamiatania ulic. Popołudniami, pomimo zdecydowanego ateizmu i wyznawania poglądów komunistycznych, grał w karty i plotkował z lokalnym proboszczem. Sotero był radykałem, podobnie jak duża część mieszkańców Cesenatico. Synowie tego miasteczka walczyli kiedyś pod Garibaldim, a w sierpniu 1849 roku sam generał znalazł tam tymczasowe schronienie. On i jego 200 żołnierzy przegrupowali się w Cesenatico, przespali się, a potem wsiedli na 12 barek i udali się do Wenecji, by pomóc przerwać austriackie oblężenie. Na ścianie domu z numerami 57 i 58 przy dzisiejszej Corso Garibaldi – uroczej brukowanej uliczce po południowej stronie kanału – wisi tabliczka z następującą informacją: „2 sierpnia 1849 roku w tym domu schronili się Anita i Giuseppe Garibaldi, uciekinierzy przed czterema armiami po wydarzeniach z Rzymu”. Tak się złożyło, że ten historyczny budynek był również pierwszym domem Marco Pantaniego.
W 1966 roku, wkrótce po odbyciu służby wojskowej, Ferdinando, czyli Paolo, poznał Toninę Belletti. Spotkali się na potańcówce w Bellarii. Tonina – zwykle końcówka -ina oznacza zdrobnienie, ale w tym przypadku tak właśnie brzmiało jej oficjalne imię – urodziła się w Rimini jako córka marynarza Brunona, którego wszyscy znali jako Baiò, oraz Marii, do której wszyscy mówili Poppona. Paolo miał 22 lata, a Tonina 16,5. Pobrali się w 1968 roku, gdy Tonina była już w ciąży z ich pierwszą córką, Laurą, która miała później funkcjonować jako Manola. Rok po ślubie Paolo i Tonina wprowadzili się do budynku, w którym kiedyś zatrzymał się Garibaldi. Tonina opowiada tę historię w zupełnie otwarty i pełen energii sposób. Mówi bardzo szybko i w całym tym entuzjazmie gubi gdzieś chronologię zdarzeń: „Przyjechaliśmy do Cesenatico i przez pierwszy rok mieszkaliśmy przy Via Cremona, a ja byłam już w ciąży z Marco. Gdy się pobieraliśmy, byłam już w ciąży z Manolą. Gdy Manola się urodziła, zaraz potem, po pięciu miesiącach, zaszłam w kolejną ciążę, tę z Marco. A przecież nie mogłam mieć dzieci. Uważałam wtedy: »Nie zamierzam wychodzić za mąż, skoro nie mogę mieć dzieci«. Byłam u kilku lekarzy i wszyscy mówili to samo: »Nie, nie może pani rodzić dzieci«. A mimo to i Manola, i Marco jakoś się urodzili”.
Cudowne narodziny dwójki dzieci, jednego po drugim, stały się przyczyną rodzinnego dramatu; Marco nie mógł go pamiętać, bo był po prostu za mały, ale miał on w dużej mierze ukształtować jego przyszłe życie. Zaraz po urodzeniu dwójki dzieci, których tak bardzo pragnęła, Tonina popadła w olbrzymi kryzys emocjonalny i podcięła sobie żyły. Rodzina miała też problemy finansowe: Paolo uczył się na hydraulika i harował jak wół, ale gdy kilku klientów nie zapłaciło za wykonane prace, jego firma zbankrutowała, a on musiał zatrudnić się u kogoś innego.
Nieustraszona Tonina też postanowiła znaleźć pracę. Opowiada dalej: „Mój mąż nie chciał się na to zgodzić, bo tutaj, w Romanii, mężczyzna, którego żona pracuje, czuje się gorszy od innych. Zaczęłam w hotelach, najpierw w hotelu Esplanade, potem w hotelu Conti. Do tego drugiego zabierałam Marco ze sobą, nie miał jeszcze trzech lat, a już wyprawiał tam niestworzone rzeczy. Pewnego razu ścieliłam łóżka z żoną właściciela na jednym z wyższych pięter, gdy nagle zobaczyłam, jak Marco przełazi z jednego balkonu na drugi! Innym razem nie chciał przestać krzyczeć, więc powiedziałam mu: »Nie wrzeszcz tak, bo nas wyrzucą«, ale po chwili zobaczyłam, że biedaczek intensywnie trze oczy. Miał w nich pełno gipsu, takiego do gładzenia ścian. Był pełen życia. Tak. Zawsze żył w pośpiechu. Pamiętam, że gdy chodził do szkoły, wszystko robił na ostatnią chwilę. Buty, wszystko. »Marco, wróć szybko, zapomniałeś czapki«…”. Dalej jej wspomnienia zlewają się już w szaleńczą masę detali.
Na Riwierze Adriatyckiej, gdzie Marco dorastał, dochodziło do wielkich zmian. Widokówki przedstawiające starych rybaków naprawiających sieci mają w sobie ziarno prawdy: siła przyzwyczajenia w jakiś niewyjaśniony sposób nie zamknęła miejscowym oczu na piękno otoczenia, w którym przyszło im żyć. Mają w sobie poczucie przynależności, nawet jeśli każdy z nich odczuwa je indywidualnie. (W sumie w społeczności złożonej z hotelarzy i restauratorów, którzy są narażeni na chwiejne nastroje rynku i jednocześnie tak wiele oczekują od turystów i życia jako takiego, trudno jest doświadczać poczucia wspólnoty). Niegdyś relacje międzyludzkie były bardzo bliskie, a teraz zaczęły się zmieniać. Jeszcze w latach 50. i 60. nadal powszechnie używało się tam lokalnego dialektu z Romanii. W 1955 roku przeprowadzono ankietę, z której wynikało, że 66 procent Włochów nie znało włoskiego. Wyobraźmy sobie wszystkich tych migrantów z południa, którzy mówili jedynie dialektami zupełnie niezrozumiałymi w miastach północy. Dla nich integracja musiała stanowić olbrzymi problem. Dino, wuj Marco, otwarcie przyznaje, że łatwiej mu wyrażać myśli w dialekcie romańskim niż po włosku. Język narodowy zakorzenił się po części dzięki systemowi szkolnictwa, ale przede wszystkim dzięki nieformalnemu odziaływaniu telewizji. Pod koniec lat 60., w ciągu czterech lat, liczba telewizorów we włoskich domach wzrosła dwukrotnie i sięgnęła siedmiu milionów. W latach 70. i 80., kiedy dorastał Marco, na całym półwyspie już coraz rzadziej używano dialektów. Był to trend równie nagły i bezprecedensowy jak wcześniejszy skok gospodarczy. Dzieciakom z pokolenia Marco zdarzało się jeszcze sięgnąć po dialekt, ale były to już raczej krótkie stwierdzenia i polecenia nazywane battuta. Giuseppe „Pino” Roncucci znał Marco przez większość jego życia, był jego dyrektorem sportowym w okresie występów amatorskich. Pino powiedział mi: „Gdy chodziło o battutę, dawał radę z dialektem. »Andemm, Pieno, andemm«, »Dalej, Pino, idziemy«. Gdy sformułowałeś tego typu uwagę w dialekcie, odpowiadał w dialekcie, ale ogólnie prawie się nim nie posługiwał. Mówił głównie po włosku”. W 1998 roku, po zwycięstwach w Giro d’Italia i Tour de France, pokazywał się w koszulce ze sporządzonym w dialekcie napisem: „U gne n’è par nisèun”, „Nie zostało już nic dla nikogo”, ale ten T-shirt zaprojektował mu ktoś inny.
Tak oto stare języki straciły odcienie – języki, którymi mówili dziadkowie i rodzice obecnego pokolenia, rozbrzmiewały coraz rzadziej. Od tego momentu dialekt stał się jedynie narzędziem retorycznym, wkomponowywanym w wypowiedź na tej samej zasadzie, jak umieszczamy w niej metafory. Pod pewnymi względami to pewnie mała tragedia, ale w pierwszych dziesięciu latach życia Marco doświadczył znacznie większych. Na miesiąc przed jego urodzinami terroryści przeprowadzili zamach bombowy w banku w Mediolanie, w którym zginęło 16 osób. Winą obarczono lewicowych anarchistów, choć stosunkowo szybko okazało się, że była to robota skrajnej prawicy, wspieranej przez tajne służby i chronionej przez policję. Tak oto we Włoszech rozpoczęła się dekada terroru, w tym także zamachów na koszmarnie dużą skalę. Punktem kulminacyjnym tej fali przemocy był rok 1978, w którym lewicujące Czerwone Brygady porwały i zamordowały Aldo Moro, być może największego ówczesnego włoskiego męża stanu. Potem, w 1980 roku, na zatłoczonym dworcu kolejowym w Bolonii wybuchła bomba, która zabiła 85 osób. Nie wymieniłem tutaj dziesiątek dziennikarzy, policjantów, urzędników, przemysłowców i akademików, którzy zginęli lub odnieśli obrażenia w innych atakach.
Niejasności co do zaangażowania państwa w organizowanie aktów przemocy i wrabianie niewinnych ludzi oraz całych grup dały początek określeniu dietrologia, którego zaczęto powszechnie używać, by dać wyraz przekonaniu, że pod powierzchnią zawsze kryje się jakieś drugie dno. W tym samym okresie spopularyzowało się określenie tutto in nero (wszystko na czarno), bo były to lata powszechnego i systematycznego unikania podatków, co ostatecznie miało rzucić kraj na kolana. Właściciele sklepów i rzemieślnicy często deklarowali dochody równe tym, które uzyskiwali ich pracownicy, lub od nich niższe. Samozatrudnieni profesjonaliści, mali przedsiębiorcy i właściciele niewielkich zakładów mieli się całkiem nieźle dzięki temu, że oszukiwali państwo na dwa sposoby. Po pierwsze, unikali opodatkowania, a po drugie, uzyskiwane z tego tytułu korzyści inwestowali w wysokooprocentowane obligacje skarbowe, z których rząd usiłował finansować dług publiczny. Mimo to we Włoszech nic się nie zmieniało. Na Riwierze Adriatyckiej, gdzie kwitła branża turystyczna, od 1 marca do 20 września hotele były pełne, a marże – sowite. Rok w rok boom gospodarczy trwał tam w najlepsze i utrzymał się również w kolejnej dekadzie, choć reszta kraju przechodziła bolesny okres zmian ekonomicznych i społecznych. W czasie jednego pokolenia kultura chłopska została zastąpiona kulturą konsumpcjonizmu, która zapanowała nad włoskim handlem i usługami, a w jeszcze większym stopniu – nad pragnieniami Włochów, którzy marzyli coraz ambitniej i chcieli coraz więcej.
Marco nie miał za bardzo kontaktu z tym światem pełnym błyskotek. W rozmowie ze mną Tonina powiedziała, że nie było u nich pieniędzy na zabawki. „Pierwszą zabawkę sprawił sobie, gdy zaczął zarabiać na rowerze, w wieku 12 czy 13 lat. Kupił wtedy taką wyrzutnię rakiet, Robobox, do dziś mam gdzieś w domu jej elementy. Ogólnie to uwielbiał wędkować i polować. Już jako dziecko znał nazwy wszystkich ryb w Adriatyku, a żeby połowić pstrągi, potrafił pokonać długie kilometry”. Do tych rozrywek wracał przez całe życie, lubił wycofać się do świata przyrody, gdzie mógł się ukryć, zamilknąć, skupić myśli. Na ryby nie zabierał go jednak ojciec, ale Sotero, który woził go swoim rowerem. Także Sotero odbierał Marco ze szkoły. Paolo powiedział mi: „Miałem robotę. Czasami nie było mnie w domu po dwa, trzy tygodnie, bo nie zawsze pracowałem u nas w mieście. Marco spędzał więc większość czasu z dziadkiem Sotero, który był dla niego jak drugi ojciec, a może nawet jak pierwszy”. Spoglądając na zdjęcie przedstawiające dziadka i wnuka, Tonina mówi: „Mieli wspaniałą relację. Sotero był moim teściem, a nie ojcem, ale bardzo go lubiłam. Nie był piękny na zewnętrz, ale miał piękne wnętrze!”.
Przeprowadzka na Corso Garibaldi przy Port Canal w dużej mierze zdeterminowała przyszłość Marco, bo dzięki niej został sąsiadem Guerrino Cianiego, człowieka z pokolenia Sotero. Tonina powiedziała mi czułym głosem: „Od czasu, gdy był noworodkiem, Marco kochał ludzi starszych i inne dzieci. Był mocno związany z Guerrino”. Tak się składa, że Guerrino był również zapalonym kolarzem i założycielem Fausto Coppi Sports Club, który powstał w latach 60. W Cesenatico mówiono o tym klubie po prostu Fausto Coppi. W 1971 roku klub ten zorganizował pierwszy Nove Colli, Dziewięć Wzgórz, całodniowy wyścig amatorski zahaczający o San Marino. Najtrudniejsze podjazdy na trasie znajdowały się w pobliżu Cesenatico. Wkrótce doroczny Nove Colli bardzo się rozrósł, a wraz z nim rozrósł się klub Fausto Coppi. Marco widział liczne rowery stojące na podwórzu, widział też, jak Guerrino wyjeżdża na trasę z innymi amatorami z Fausto Coppi. W 1979 albo w 1980 roku Guerrino został współzałożycielem sekcji młodzieżowej klubu, której zadaniem była popularyzacja wyścigów kolarskich wśród dzieci. To właśnie tam Marco zaczynał przygodę z rywalizacją na szosie. To Guerrino miał decydujący wpływ na to, że chłopak postanowił zająć się kolarstwem.
Mimo to wybór tej konkretnej dyscypliny przez Marco stanowił pewne zaskoczenie. Do tej pory z Cesenatico wywodzili się piłkarze. Bramkarz reprezentacji Giorgio Ghezzi, nazywany „Kamikadze”, w latach 1953 i 1954 triumfował w lidze w barwach Interu, a następnie został sprzedany do Genui (fani Interu nie mogli zrozumieć dlaczego), po czym zakończył karierę w AC Milanie, największym rywalu Interu. Alberto Zaccheroni najpierw był znakomitym bocznym obrońcą, a potem został jednym z najlepszych włoskich trenerów, w 1999 roku poprowadził AC Milan do triumfu w lidze. Obaj mieli jakieś związki z branżą turystyczną. Zakończywszy karierę, Ghezzi osiadł w Cesenatico jako właściciel hotelu Internazionale, nazwanego tak na część klubu, z którym nadal kojarzono jego nazwisko. Zaccheroni był z kolei synem restauratora z Cesenatico.
Tonina wspomina dalej: „Marco już jako mały chłopak chciał być zauważany. W przedszkolu przy Viale Trento bronił innych dzieci. Gdy trochę podrósł, grał w piłkę, ale nigdy nie dawali mu za dużo pograć, bo był niski i chudy. Głównie siedział na ławce, więc to rzucił”.
Mario Pugliese, korespondent gazety „La Voce di Cesena” („Głos Ceseny”) w Cesenatico, chodził z Marco do tej samej klasy. „Gdy ktoś chciał uprawiać w Cesenatico jakiś sport, to albo grał w piłkę, albo wsiadał na rower. Marco nie był dobrym piłkarzem. Grał w drużynie Cesenatico, ale niczym się nie wyróżniał. Był stuprocentowym indywidualistą, nie nadawał się do gry zespołowej. Musieliśmy do niego wiecznie krzyczeć: »Podaj! Podaj! Tutaj! Do mnie!«, a on i tak nigdy nie podawał”.
Na szczęście Marco lepiej odnajdywał się na rowerze, pewnie po części dlatego, że nikomu nie podawał, a po części dlatego, że był nieśmiały. Miał z tym tak duży problem, że niektórzy brali go za opóźnionego w rozwoju. Uwagę na niego zwrócił Nicola Amaducci, zięć Guerrino Cianiego. Jak ujmuje to Tonina: „Chłopaki spotykali się na podwórzu domu, w którym mieszkaliśmy, i stąd ruszali na trening z Amaduccim. Amaducci zaczął nalegać: »Tonina, no dalej, pozwól mu jechać z nami«. Odparłam, że muszę porozmawiać o tym z jego ojcem, no i że krucho u nas z pieniędzmi. Po ślubie nie mieliśmy nic, potem kupiliśmy mieszkanie, mieliśmy dwoje dzieci. »Rower będzie miał od nas«, powiedział Amaducci. To ten rower, który wisi dzisiaj w barze”.
W porównaniu z chaotycznym potokiem słów Toniny Amaducci opowiada z niemal łagodną melancholią. Spotykamy się w należącym do niego Bar del Corso, kilka metrów od budynku Garibaldiego. Od razu dostrzegam, że to człowiek delikatny. Wyczuwam w nim podenerwowanie, które nie ustępuje w całości nawet wtedy, gdy nasza rozmowa staje się bardziej naturalna. Amaducci przez cały czas nerwowo owija kawałek kartki wokół palca, zwija ją w rurkę. Jego broda nie jest już tak kruczoczarna jak na zdjęciach, na których Marco zdaje się wiecznie obejmować go za szyję. Głowa chłopca była jeszcze wtedy pokryta gęstymi lokami. Dzisiaj Nicola Amaducci jest już raczej siwy. Spogląda w poprzek sali tym swoim ciepłym, smutnym wzrokiem i odzywa się spiętym głosem, co z pewnością wynika z obecności dyktafonu. Potem jego głos też mięknie i można usłyszeć w nim delikatne seplenienie. Imię Nicola rodzice nadali mu na chrzcie ku pamięci jego pradziadka, ale że im się ono nie podobało, mówili na syna Roberto. Przez całe życie pracował z dziećmi w wieku szkolnym – można to nazwać powołaniem – ale nie jako nauczyciel, lecz jako urzędnik. Nadzorował szkolne stołówki i transport, zajmował się też relacjami na linii szkoła–uczniowie–rodzice. Przez wszystkie lata pracy dbał o miejscowe dzieciaki. Gdy w 1972 roku urodził mu się syn, Nicola, nazywany Roberto, dał potomkowi na imię Roberto, jak gdyby postanowił poprawić wcześniejsze przeoczenie. Amaducci znał Marco niemal od dnia jego narodzin. Wtedy, w 1977 roku, państwo Pantani i państwo Amaducci wraz z 16 innymi rodzinami utworzyli spółdzielnię, która wybudowała trzykondygnacyjny blok mieszkalny przy Viale dei Mille 136 – Osiedle 1 Maja. Amaducci wraz z rodziną wprowadził się do mieszkania na trzecim piętrze w klatce C, a rodzice Marco zajęli mieszkanie na pierwszym piętrze w klatce A. Tonina kreśli portret towarzyskiego i otwartego dziecka, Amaducci wspomina za to Marco zupełnie inaczej: „Zawsze był uparty, gwałtowny i introwertyczny, stronił od innych. Nie szło mu pozyskiwanie znajomych. Na dole, pod blokiem, Marco miał mały ogródek warzywny, którego sam doglądał. Na ryby też często chodził sam. Roberto i Marco dzieliły tylko dwa lata, więc czasem bawili się razem w ogrodzie, choć najczęściej kończyło się to jakąś kłótnią. Marco miał po prostu taką osobowość. Był typem samotnika, nieśmiały i jednocześnie pełen energii. Moja żona, nauczycielka w podstawówce, jednego roku pracowała z nim na letnim obozie dla dzieci aktywnych zawodowo rodziców. Podobno wiecznie siedział na jakimś drzewie albo dachu, rozpierała go energia, ale zawsze był sam. Nie jest fajnie, gdy dziesięcio- czy jedenastolatek jest tak odizolowany, więc zaproponowałem mu, żeby zaczął z nami jeździć na rowerze. Nie chodziło mi o wyniki, a o to, że sport grupowy, wspólne treningi ze znajomymi pomogą mu się uspokoić. Młodym ludziom jest czasami w życiu ciężko…”.
Amaducci zaangażował się w działalność Fausto Coppi w 1982 roku, gdy zaczął jeździć jego syn Roberto. „Ja też byłem członkiem klubu, początkowo jeździłem z dzieciakami, a potem zostałem wiceprezesem. Dość szybko mieliśmy pięćdziesiątkę dzieciaków, które co niedziela zabieraliśmy na szosę. Nie myślałem o sobie jako o directeur sportif, dla mnie sport był czymś, co dawało frajdę, pozwalało się rozwijać, wejść na jakiś poziom, ale przede wszystkim dobrze się bawić. Wszystko inne stanowiło tylko miły dodatek. Cały czas spędzałem z tymi chłopakami. W dzień pracowałem w moim gabinecie, a popołudniami prowadziłem treningi w Fausto Coppi. Wieczorami organizowaliśmy z kolei wyścigi. Można powiedzieć, że była to niemal praca społeczna, gdyby nie to, że jeździł tam mój syn, a później także córka. Nieustannie towarzyszyła nam moja żona, potem dołączył też teść. Świetnie się bawiliśmy. To było zobowiązanie, z którym wiązała się duża odpowiedzialność, ale radość znajdowała się zawsze na pierwszym miejscu. To były najpiękniejsze lata mojego życia”.
Pomimo tej mało wyczynowej filozofii, a może właśnie dzięki niej, klub Fausto Coppi szybko wychował grupę utalentowanych i mocnych zawodników: „Jeśli chodzi o chłopców w wieku Marco, to na poziom Kategorii Pierwszej weszło jeszcze czterech: Andrea Agostini, Anthony Battistini, Renato Baldassari i Francesco Buratti. Wszyscy czterej otarli się o zawodowstwo. Wszyscy czterej byli dobrzy, ale szczególnie mocni byli Baldassari i Battistini. Ostatecznie, z różnych powodów, żaden z nich zawodowcem nie został. Battistiniemu zmarła matka, gdy znajdował się akurat w kluczowym momencie rozwoju sportowego, Baldassari nie poradził sobie ze swoim charakterem, choć dzisiaj praktycznie nie schodzi z siodełka, startuje w wyścigach amatorskich i regularnie je wygrywa. To samo Andrea Agostini: gdy jakaś amatorska pętla kończy się sprintem, zawsze jest faworytem do zwycięstwa”.
Nieoszlifowanym diamentem był jednak Marco: „Lubił jeździć na rowerze. Po jakimś roku czy dwóch zwróciliśmy uwagę, że ma coś, czego nie mieli inni. W 1983 roku zaczął się ścigać w juniorach. Wtedy jeszcze trasy wyścigów młodzieżowych prowadziły podjazdami, a on zawsze wyjeżdżał wtedy na czoło, pomimo że normalnie zawsze jechał z tyłu, nigdy z przodu, taki miał styl. Już wtedy jeździł dobrze, bardzo dobrze. Ogólnie o swoich dzieciakach nigdy nie myśli się, że dokonają czegoś takiego jak Marco. Można zakładać, że będą dobrze jeździć, daleko zajdą, ale nie tak daleko jak Marco. Już jako dziecko był inny niż pozostali i właśnie dlatego osiągnął to, co osiągnął”.
Więź między Marco a mężczyzną, który wprowadził go w świat kolarstwa, na zdjęciach sprzed 20 lat widać w licznych uściskach. Odnoszę jednak wrażenie, że słowa Amaducciego odnoszą się nie tylko do dziecięcych lat Marco, ale do całego jego życia: „Potrzebował bliskości. Potrzebował kogoś, kto będzie blisko niego. W moim towarzystwie zawsze był sobą. Przy mnie nigdy się nie zmieniał”.
Być może chodziło w tym o wspólne doświadczanie różnych rzeczy, a być może kolarstwo zapewniało mu tę samą ciszę, którą tak lubił, gdy polował, chodził na ryby albo rozbierał zegarki i godzinami bawił się ich częściami. Być może doświadczając szczęścia dzięki zanurzeniu się bez reszty w rozbieraniu urządzeń mechanicznych, mógł naśladować swojego ukochanego dziadka, który pochylał się nad butem i mocnymi, precyzyjnymi palcami przewlekał igłę przez skórę. Niewykluczone, że pod wpływem rywalizacji po prostu zapominał o nieśmiałości. Tak czy owak, Nicola Amaducci miał rację: kolarstwo pozwalało Marco uwolnić się od zahamowań i cieszyć się przyjaźnią, zachowywać się jak ekstrawertyk, na co wcześniej mógł sobie pozwolić tylko w towarzystwie matki. Dzięki kolarstwu wypracował wizerunek zewnętrzny, maskę, w której mógł stawić czoła światu. Zbudował również głębokie więzi z innymi chłopakami – więzi, które przeżyły jego samego. Kolarstwo wyzwoliło Marco, dla Toniny stanowiło zaś dodatkowy powód do niepokoju. Niepokój ten do dzisiaj nie opuścił jej głowy, z której zniknęła niestety chronologia wydarzeń i wspomnień. „Ciągle się o niego bałam, za każdym razem, gdy wyjeżdżał na rower. Gdy spotykałam go na jakimś skrzyżowaniu, odwracałam ze strachu wzrok, bo był w sumie trochę lekkomyślny. Bałam się za każdym razem, gdy szedł pojeździć. Co prawda, wiele różnych rzeczy wtedy jeszcze się nie wydarzyło, ale… po pierwszym wypadku, drugim, trzecim, czwartym… Pamiętam, że pewnego dnia jechałam rowerem do pracy, a on wyjeżdżał właśnie z dwoma czy trzema innymi chłopakami. Powiedziałam im, że powinni jeździć w kaskach, a wtedy mój mąż stwierdził, że mam nie marudzić. Gdy wróciłam do domu, jeden chłopaków zapytał: »Co z Marco?«. »Ale o co chodzi? Gdzie on jest?«, odparłam. Okazało się, że potrącił go samochód i leży w szpitalu. Był na zjeździe, a auto nadjechało z drugiej strony”.
W 1983 roku Sotero wyłożył część pieniędzy na pierwszy rower wyścigowy dla Marco, który miał zastąpić model wypożyczany dotąd z klubu. W tym celu dziadek, ojciec i syn pojechali do fabryki Vicini na przedmieściach Ceseny, założonej przez mistrza Włoch z 1939 roku, Mario Viciniego, miejscowym znanego jako Ghaibera Vicini. Paolo mówi: „Chcieliśmy kupić rower, który oglądaliśmy już wcześniej, ale Marco zobaczył model z serii »Tour de France«, który kosztował ze 20 czy 30 tysięcy lirów więcej. Był ciemnoczerwony, w kolorze byczej krwi, z metalizowanym lakierem”. Po 20 latach cena tego sprzętu nie zatarła się w pamięci Paolo. „Ten pierwszy rower miał kosztować 260 tysięcy lirów, ale my zapłaciliśmy 290 tysięcy” – czyli 145 euro. „Dwa czy trzy lata później, gdy Marco musiał już jeździć na rowerze swojego zespołu, tamten sprzedaliśmy pewnemu mechanikowi”.
Marco nauczył się niezwykle sprawnie rozkładać rower na części i składać go ponownie. Tonina opowiada: „Na trening wyjeżdżał zawsze z imbusami w kieszeni, bo lubił analizować pozycję na rowerze. Tu trochę wyżej, tam trochę niżej, trochę tu, trochę tam. Prawie zawsze trenował sam. Mówił mi, że czasem wręcz słyszy głosy, ale nigdy nie powiedział, do kogo one należą. To była jego sprawa. W dniu, gdy na Montecampione zostawił z tyłu Tonkowa, gdy wyrzucił okulary i wszystko inne, też słyszał głosy. Może to był jego dziadek”.
Początkowo na wyścigi z Marco nie jeździł ojciec, lecz wuj Dino. Dino również mieszkał przy Viale dei Mille, na Osiedlu Gabbiano (w Mewim Budynku), kilkaset metrów dalej. Na co dzień pracował w tartaku, ale jego pasją było kolarstwo. W gazecie zawsze najbardziej interesowały go strony kolarskie. Sam też jeździł, choć się nie ścigał. Do dziś dwa lub trzy razy w tygodniu wsiada na siodełko. W ostatnich 20 latach brał udział w rekreacyjnych imprezach kolarskich w całych Włoszech i we Francji. Spotykamy się w barze nieopodal stacji kolejowej, gdzie Dino każdego popołudnia gra w karty (tradycję tę przejął od ojca). „To my wsadziliśmy go na rower. Pierwszy rower dostał od Sotero, ale to my jeździliśmy z nim co niedziela. Paolo jakoś się nie kwapił. On sam grał kiedyś w piłkę, ale w końcu i jego wsadziliśmy na siodełko. Ludzie ciągle mnie pytali, skąd wytrzasnąłem takiego syna, a ja im odpowiadałem, że nie jestem jego ojcem, tylko wujem. Byłem łysy, więc brali mnie za jego ojca, przynajmniej dopóki Paolo też nie ogolił głowy”. To miało się jednak zdarzyć dopiero dziesięć lat później.
W nowych okolicznościach młodym ludziom zamieszkującym Riwierę bardziej od dialektu romańskiego przydawał się język angielski czy włoski. Podobnie jak inne kurorty wakacyjne – od drogiego Riccione i popularnego Rimini na południu po nocne kluby w Milano Marittima w połowie drogi do Rawenny – Cesenatico kwitło dzięki turystyce. Już na początku lat 60. zaczęli się tam zjeżdżać głównie obywatele Republiki Federalnej Niemiec. Marka niemiecka była wystarczająco mocna, by sfinansować dobry hotel, porządne jedzenie, genialne słońce i złote plaże. Dla Niemców był to sposób na tanie rodzinne wakacje, a dla miejscowych – przynajmniej początkowo – pierwszy kontakt z przybyszami z bardziej wyemancypowanego świata. Niektóre niemieckie dziewczyny fantazjowały o przystojnych Włochach (robią to zresztą do dziś), więc stanowiły łatwy cel dla wygadanych lokalnych chłopaków na plażach. Miejscowy chłopak, który miał choć trochę gadane, w letnich miesiącach mógł dosłownie przebierać w pięknych dziewczynach w bikini, z których jakaś część z pewnością jechała tam w nadziei na spotkanie kochanka. Wielkie wewnętrzne migracje z początku lat 60., liberalizacja w sferze seksualnej, upowszechnienie środków antykoncepcyjnych i wprowadzenie nowych praw w kwestii rozwodów i aborcji przyczyniły się do tego, że między pokoleniami powstała głęboka przepaść.
Lokalna branża turystyczna niespecjalnie oponowała przeciwko promowaniu riwiery jako miejsca przyjemności zmysłowej, żeby nie powiedzieć wprost – seksualnej. Pocztówki z tamtego okresu nawet jak na dzisiejsze standardy są dość wyzywające, bo pokazują młode kusicielki z obnażonymi piersiami (czasem nie tylko), spoglądające uwodzicielskim wzrokiem. Te modelki to głównie blondynki, które w ogóle nie przypominają Włoszek, co świadczy o tym, że miejsce to zatraciło lokalną tożsamość. W sumie można by powiedzieć, że riwiera zyskała nową tożsamość, ale to mocno naciągana koncepcja.
Mario Pugliese ciepło wspomina nastoletnie lata, które spędził razem z Marco: „Chodziliśmy razem do szkoły, odkąd mieliśmy 11 lat, gdzieś tak do 14. czy 15. roku życia. Byliśmy kumplami, codziennie spędzaliśmy razem czas. W zasadzie to było nas trzech, nazywali nas MP: Mario Pugliese, Matteo Panzavolta i Marco Pantani. Mocno nas nosiło i nieustannie trafialiśmy na dywanik do dyrektora szkoły, bo co chwila ktoś nas przyłapywał na jakichś niecnych postępkach. Marco miał tę wrodzoną inteligencję, która pozwalała mu przechodzić przez kolejne klasy bez konieczności jakiejkolwiek nauki. W szkole zjawiał się pół godziny przed lekcjami i przepisywał nasze zadania domowe, a szło mu to błyskawicznie. Opanował sztukę prześlizgiwania się, typowo włoską umiejętność. Mieliśmy po 13 lat, buzowały w nas hormony i przyznaję, że jeśli chodzi o brak szacunku do koleżanek z klasy, czasami posuwaliśmy się za daleko. To nie tak, że im się to nie podobało, ale faktem jest, że nie byliśmy zbyt eleganccy. Gdy któraś przyszła w minispódniczce, nie dawaliśmy jej spokoju tak długo, aż spódniczka poszła wreszcie w górę. Oczywiście wszystko miało swoje granice, normalna, zdrowa zabawa.
Jako 13- i 14-latek Marco był dość atrakcyjny, ale już w wieku 15 lat zaczął tracić włosy. Dla nastolatka to był spory problem, zwłaszcza w tamtych czasach. Dzisiaj łysina jest w pewnych kręgach modna, w sumie między innymi dzięki Marco. Wtedy jednak wypadające włosy stanowiły realny problem i oznaczały konieczność sięgania po różne kuracje. Brak włosów uważano za nieestetyczny. Dojrzewanie jest trudnym okresem dla każdego, a szczególnie trudne było dla kogoś tak wrażliwego jak Marco. Łysiejąca głowa, wyraźnie odstające uszy… Odchodzimy od faktów i zaczynamy wchodzić w obszar opinii, ale wydaje mi się, że ktoś skrajnie nieśmiały, skrajnie introwertyczny i zamknięty w sobie musi być bardziej wrażliwy od innych. Nauczy się wsłuchiwać w siebie i w ten sposób będzie tę wrażliwość dodatkowo wzmacniać. W przypadku osób o całkowicie normalnych kontaktach towarzyskich wygląda to inaczej. On był skrajnie wrażliwy”.
Pierwsze objawy wypadania włosów u Marco należy postrzegać w kontekście kultury, w której chłopak dorastał. Włosi od zawsze odznaczali się wielkim upodobaniem do wyglądu, stylu i mody, a kultura konsumpcjonizmu lat 80. i 90 tylko dodatkowo to wzmocniła. Z ankiety przeprowadzonej w 1992 roku wynikało, że aż 37 procent Włochów deklarowało ubieranie się w stroje znanych marek. Nadzwyczaj wysokie były ich wydatki na kosmetyki, podobnie zresztą jak w innych krajach Europy Południowej. Lawinowo rosła sprzedaż balsamów po goleniu i kremów przeciwzmarszczkowych. Włoska młodzież miała obsesję na punkcie słowa bello – „piękny”. Określenia bel ragazzo i bella ragazza – oznaczające piękno widoczne gołym okiem – w grupie rówieśników zapewniały popularność i akceptację. Wypadające włosy nie wpisywały się w ten kanon. Marco wydał mnóstwo pieniędzy na różne terapie i odżywki, ale na próżno.
Jako że nie mógł uczestniczyć w zbiorowym doświadczaniu młodości w Cesenatico, wsiadał na rower, jechał między pobliskie wzgórza i pokonywał tam setki kilometrów. To była prosta strategia obronna. Pugliese opowiada dalej: „W okresie dojrzewania, gdy inni zdobywali pierwsze doświadczenia z dziewczynami, jemu nie szło to tak łatwo. Nie mam wątpliwości, że to pogłębiało jego introwertyzm.
Gdy miał 11, 12, 13 lat, był pełen ekspresji, a potem to się zmieniło. Należał do ludzi małomównych, ale to zależało oczywiście od tego, w jakim towarzystwie się znajdował. Moim zdaniem to wtedy dokonał się podział na Pantaniego na rowerze, tego z charyzmą, pewnego siebie i potrafiącego w nieznoszący sprzeciwu sposób narzucać innym swoją wolę, oraz na Pantaniego w codziennych ciuchach, któremu trudniej jest okazywać charyzmę i trudniej okazywać pewność siebie”.
Ten brak pewności siebie w nastoletnim wieku wynikał po części z tego, jak zaborczy był Marco jako małe dziecko. Tonina opowiada: „Przywiązał się do [Guerrino] niczym do kolejnego dziadka. Czuł się z nim tak blisko związany, że gdy w odwiedziny przychodził prawdziwy wnuk Guerrino, Marco go bił, nie chciał go. Dziadek innego chłopca należał do Marco”. Jeden z jego kolegów z lat szkolnych wspomina, że jako nastolatek nie chciał brać udziału w zabawie w zapasy z innymi chłopcami (już wtedy jego temperament pokazywał, jak głęboko Marco cierpiał): „On po prostu walił w twarz. Nie był specjalnie duży, ale to nie było normalne zachowanie 13-latka, więc reszta chłopaków trochę się go obawiała”. Dopiero kolarstwo umożliwiło mu doświadczanie poczucia wspólnoty.
Po wielu latach jego agentka Manuela Ronchi miała powiedzieć: „Kilkukrotnie zdarzyło mi się go objąć, a on za każdym razem się spinał i rumienił. Nie nawykł do tego, że ktoś okazuje mu uczucia”. W kulturze mocno opartej na dotyku był to zauważalny przejaw ekscentryzmu: duża zażyłość w niedużej grupie kolegów tej samej płci, ostrożny chłód w stosunku do wszystkich innych ludzi. Niemniej sukces miał zamaskować tę i być może także inne nietypowe cechy Marco. Po latach Ronchi mówiła również: „Był bardzo zdystansowany i miał tę twardą charyzmę, a to mogło powodować, że ludzie, którzy chcieli okazywać mu uczucia, sami też się hamowali”.
Grupa, w której jeździł Marco, była tak mocna, że ludzie z Fausto Coppi postanowili poszukać fachowej pomocy. W 1984 roku skontaktowali się z Vittorio Savinim, byłym dyrektorem technicznym amatorskiego Giro d’Italia oraz bratem doświadczonego zawodowca, Claudio Saviniego. Savini chodził do szkoły z Paolo, ojcem Marco. To była szkoła w Villaltacie, obaj mieli wtedy dziesięć lat i od tego czasu nie mieli ze sobą kontaktu. Savini opowiada w rozmowie ze mną: „Zadzwonili do mnie i stwierdzili: »Mamy tu obiecującą grupę chłopaków, a ty jeden choć trochę znasz się na kolarstwie«. Nie miałem czasu, żeby się w to angażować, ale powiedziałem, że wpadnę i zerknę. W końcu tam pojechałem i nie zapomnę tej niedzieli do końca życia. Od razu się w nich zakochałem, nie tylko w Marco, ale w nich wszystkich. Tym dzieciakom tak bardzo zależało”.
Zajęty, spięty, lekko agresywny – wspomina Savini, siedząc w biurze w salonie sprzedaży Renault w Cesenatico, którego jest kierownikiem: „Marco nie był najmocniejszy w tej grupie. Na tamten moment było tam dwóch czy trzech równie mocnych chłopaków, a w sprincie mogli być nawet od niego lepsi: Anthony Battistini, Andrea Agostini i Francesco Buratti, wspaniały rouleur, bardzo utytułowany amator. Na płaskim mógł jechać 60 kilometrów na godzinę, za to na podjazdach sobie nie radził. Ogólnie to była wyjątkowa grupa zawodników. Na wszystkich wyścigach, na których się pojawialiśmy, robiliśmy duże wrażenie na rywalach”.
Marco był podobny do ojca, za to charakter miał absolutnie własny, nieodziedziczony po nikim. W pamięci Saviniego zapisał się tak samo jak w pamięci innych, którzy go wtedy znali: „Marco już jako dziecko nie miał łatwej osobowości. Potrafił być grzecznym i uroczym chłopcem, ale była w nim też jakaś złość: wystarczyło powiedzieć jedno słowo przeciwko niemu, a tracił nad sobą kontrolę. Już jako dziecko podczas wyścigów robił, co chciał. Nie słuchał i nieraz przez to przegrywał. Ale już gdy miał 15 lat, było widać, że jest świetny na podjazdach. W tamtej grupie wiekowej nikt nie umieszczał na trasie stromych podjazdów, co najwyżej pomniejsze wzgórza, ale za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy przez mostek na drodze, Marco zaczynał z tyłu, a na szczycie jechał już na czele. Wiecznie zadawałem mu to samo pytanie: »Dlaczego ciągle jeździsz na końcu grupy?«. Wiesz, co mi odpowiadał? Że lubi patrzeć na twarze ciepiących katusze rywali. Dla niego to była przyjemność.
Gdy zaczynał się wspinać, było widać, że jest wyjątkowy. Miał dar od Matki Natury. Oddychał, jak gdyby nigdy nic, nawet się nie pocił. Ludzie o tym zapominają. Marco miał organizm stworzony do jazdy na rowerze i na drugi taki przyjdzie nam poczekać z 50 lat. Gdy kazałeś mu atakować, atakował, a wtedy nikt nie był w stanie utrzymać mu się na kole”.
Savini został jednym z powierników Marco. „Przychodził i siadał dokładnie tu, gdzie teraz siedzisz. Przychodził wieczorami, gdy salon był już zamknięty i mogliśmy pogadać. Wyrzucał z siebie różne rzeczy, czasem wręcz się kłóciliśmy, bo w niektórych sprawach mieliśmy różne zdania. Znałem go od dziecka. Pewnie dla mnie ciągle był jednym z moich podopiecznych, choć miał już 30 lat. Nie chodzi o to, że go nie rozumiałem, ale o to, że dla mnie ciągle był jeszcze dzieckiem – czystym i niewinnym, a nie 30-latkiem ze zobowiązaniami i różnymi układami, który myślał inaczej”.
To okres kolejnych początków. W 1980 roku władze samorządowe Ceseny utworzyły specjalną strefę ekonomiczną w południowo-wschodniej części miasta. Powstała ona przy Via Emilia, starej i prostej drodze jeszcze z czasów rzymskich, która wychodzi na północny zachód z Rimini. Trójkątna połać ziemi z w pełni uregulowanym planem zagospodarowania została podzielona na działki i sprzedana małym przedsiębiorcom. W ten sposób powstała odcięta od miasta dzielnica Case Castagnoli. Fabryka rowerów Vicini, która i tak leży już na uboczu, zostaje dobre dwa kilometry z tyłu, gdy taksówkarz odbija wreszcie w prawo i wjeżdża na teren strefy przemysłowej. W głębi odnajduję wreszcie warsztat 64-letniego Giorgio Fagiolego, który zajmuje się dostarczaniem profesjonalnego sprzętu dla branży budowlanej (wierteł i pomp przemysłowych).
„Znałem ojca Marco. Był hydraulikiem, jednym z moich klientów. Bywał u mnie, bo sprzedaję pompy, potem jednak przestał się pojawiać. Nie wiem, co się z nim stało. Na hydraulice można nieźle zarobić, no ale trzeba się na tym znać. Trzeba pozostawać na bieżąco, bo inaczej szybko wypada się z obiegu. On nie należał do – Giorgio szuka odpowiedniego słowa – najbardziej wyrafinowanych ludzi”. Obecnie klientami Giorgio są głównie Senegalczycy i Albańczycy. „Dzisiaj to oni wykonują prace fizyczne, którymi Włosi nie są już zainteresowani. Niektórzy z nich decydują się na kolejny krok i zakładają własne małe firmy”. Zapewne świadomy faktu, że jestem obcokrajowcem, a także z uwagi na spotykany we Włoszech ostry rasizm, Giorgio szybko dodaje: „To wszystko porządni ludzie”.
Z uśmiechem takim jak u Marco, a także z merdającym ogonem, Rocky – pies Giorgio – idzie z nami do budynku obok, Nuova Case Castagnoli Sport. Ten klub sportowo-towarzyski założony został przez Giorgio i innych, by „tchnąć trochę życia w tę okolicę. Kiedyś sam byłem kolarzem, zwykłym amatorem, jakich wielu. Dlatego postanowiliśmy między inny zorganizować wyścig kolarski”. Właśnie ten wyścig z 22 kwietnia 1984 roku okazał się pierwszym wygranym w karierze Marco, choć Giorgio przyznaje, że nie pamięta już szczegółów tamtego dnia: „Nie pamiętam nawet, czy trasa była płaska, czy w tamtym roku znajdował się na niej podjazd. Powiedziałbym, że w roku, w którym meta była na szczycie, Marco skończył jako drugi, a wygrał w tym roku, w którym trasa była płaska. Pamiętam natomiast, że rozpłakał się, gdy na mecie zameldował się drugi. Tamto zwycięstwo odniósł w sprincie. Wtedy jeszcze nikt go nie znał, Marco nie miał na koncie żadnych osiągnięć. Niestety, wielu rzeczy już nie pamiętam. Gdy w 1994 roku zaczął wygrywać, dopytywałem, czy to ten sam Pantani, czy ktoś inny”.