Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Magdalena Samozwaniec to córka Wojciecha Kossaka, wnuczka Juliusza, siostra Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Swoim satyrycznym piórem opisała swoje dzieciństwo, wejście w dorosłość, małżeństwa swoje i siostry oraz szalone lata aż do końca sierpnia 1939 roku.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Rok wydania: 1992
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: Marek Zipper
Korekta: Ewa Kwasiżur
Szef wydania: Piotr Brych, Adam Kachocki
© Copyright by Krystyna Maria Świtaj, Warszawa 1992
ISBN 83-85519-06-8
WIBET s.c., 1992
05-800 Pruszków, Al. Armii Krajowej 32/29
Wydanie dziesiąte
(wyd. I — 1956, wyd. II — 1958, wyd. III — 1959, wyd. IV — 1960, wyd. V — 1964, wyd. VI — 1970, wyd. VII — 1978 — Wydawnictwo Literackie, Kraków; wyd. VIII — 1987, wyd. IX — 1989 — Glob, Szczecin) Wydanie niniejsze oparte jest na edycji Wydawnictwa Literackiego z 1978 r.
Druk: Olsztyńskie Zakłady Graficzne
im. Seweryna Pieniężnego
10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2
Zam. 218/92
Rozdział I
Po pierwszej wojnie światowej zapanowała moda na spirytyzm. Duchy „puszczało się” przy okrągłym stoliku. Splecione palce uczestników seansu stanowiły łańcuch magiczny, przez który przebiegał „fluid”. Duch pukał w ziemię nogą stołową (od tego czasu prawdopodobnie powstało powiedzenie „głupi jak stołowa noga”) i zatrzymywał się na wygłoszonej przez uczestników literze alfabetu, co skrzętnie zapisywano.
Na eksperymenty ze sławnym medium Janem Guzikiem zjeżdżały się takie powagi naukowe, jak profesorowie Richet i Gillet. Sława Guzika została trochę przyćmiona na pewnym seansie, na którym „zaświatowa” zimna dłoń dotykała wszystkich uczestników po twarzy. Jakiś niedowiarek zaświecił nagle światło i okazało się, że lodowata ręka była zimną nogą Guzika, który — skrępowany tylko od góry — mógł dowolnie manewrować dolnymi kończynami.
Pewna dama, która podczas całego tego seansu bardzo się dzielnie trzymała i ani razu nie krzyknęła — ujrzawszy nogę Guzika — zemdlała. Sławne medium tłumaczyło się, że nie będąc tego dnia dysponowane, a nie chcąc zaproszonym gościom robić zawodu, musiało w ten sposób ratować swoją opinię.
Magdalena z Antonim Słonimskim wydali w tym czasie zbiór purnonsensowych humoresek „Czy chcesz być dowcipny?”, z których jedna nosiła tytuł „Cuda z Guzikiem, czyli spotkanie podsądnego”. Oto mały fragment z tego pięknego utworu:
Onegdaj po sutej wieczerzy na korzyść państwa X, powracając do domu od znajomych ze świeco pognanym kolegą szkolnym weteranem Zamęskim, byłem świadkiem następującego zdarzenia: Z bramy domu wypadł wystawnie ubrany przechodzień, potrącił mnie w bok brutalnie i rzekł:
Ale już po chwili potrącił mnie, tym razem silniej, i dodał: — A — 16 A — i tyle go widziałem.
Opowiadający to wydarzenie udaje się pod wskazany adres, gdzie cztery stoliki jak czterech braci mlecznych unoszą na jego widok do góry. Ale już na pewno nie było przywidzeniem — opowiada w dalszym ciągu — zjawienie się samego mistrza Guzika, bo jego to było mieszkanie: okrągły i oderwany stał w trzeciej pozycji posługując się wszystkimi czterema dziurkami — Od kogo to? — rzekł do mnie jedną z dziurek.
Postacią bardzo znaną i popularną w Warszawie był wielki jasnowidz Stefan Ossowiecki; przepowiedział on nagłą śmierć kilku osobom, umiał odczytywać listy przez zamknięte koperty i widywał nad głowami poszczególnych osób świetlane aureole, niebieska oznaczała ciężką chorobę, biała — śmierć. Madzia z jego powodu przeżyła dni pełne niepokoju, ponieważ „mistrz”, spotkawszy ją kiedyś na ulicy Mazowieckiej, spojrzał ponad jej głowę, pytając się:
Wojciech Kossak żył z Ossowieckim w wielkiej przyjaźni i nieraz po klubach grywali ze sobą w brydża. Słynny jasnowidz grał bardzo słabo, za to najbezczelniej zaglądał swoim przeciwnikom w karty, co Wojciecha szalenie śmieszyło.
O ile Ossowiecki uprawiał swój poboczny zawód jasnowidza tylko jako „sztuka dla sztuki”, nie czerpiąc z tego żadnych zysków — o tyle wokoło mnożyło się coraz więcej magów, spirytystów i hipnotyzerów, którzy żyli dostatnio z naiwności ludzkiej. Na wieczory słynnych hipnotyzerów ludzie biegali z taką pasją jak dzisiaj na przedstawienie „Szpaka” lub do „Syreny”.
Był więc wówczas słynny dr Radwan, który jeździł ze swoim medium po całej Polsce i zawsze miewał nabitą salę. Na scenie usypiał nieszczęsną ofiarę passami magnetycznymi, a gdy już popadła w tak zwany sen kataleptyczny, nakłuwał ją igłami, przedziurawiał nożem na wylot, w końcu siadał na niej jak na krześle. Niektóre ciała kobiece dla pieniędzy wszystko zniosą, więc i medium nawet nie drgnęło, co widownię wprawiało w szał entuzjazmu.
Drugą sławą był niejaki dr Czerbak, który potrafił przy zaćmionym świetle usypiać całą widownię — co i dzisiaj umieją wyczyniać niektórzy autorzy dramatyczni, wcale tym sławy nie zyskując. Dr Czerbak grasował po całej Polsce, a w Zakopanem wplątał się w życie tamtejszego „najlepszego” towarzystwa, eksperymentując na naiwnych damach. Uprawiał on między innymi systemami tak zwany„Schrecksystem”, który polegał na tym, aby opornemu, który za nic nie chciał zasnąć, ryknąć do ucha: „Spij!!”
Madzia pierwsza zgłosiła się do eksperymentu, oświadczywszy profesorowi, że jest wypróbowanym medium. Profesor posadził ją naprzeciw siebie i swoje ogniste źrenice wbił w jej oczy. Ściskał jej ręce, szepcząc: — Usypiam... usypiam powoli., już nie wiem, co się ze mną dzieje... kim jestem... zapadam się coraz głębiej... coraz głębiej w sen. — Madzia znużona przymknęła oczy. — Już śpi — rzekł profesor, gładząc z zadowoleniem długą rozwianą brodę — teraz możemy jej wmówić, że jest całkiem kimś innym... na przykład niemowlęciem w kołysce, które zaraz zacznie kwilić! — Madzia nie wytrzymała i uśmiechnęła się kącikami ust. — Jeszcze nie śpi snem hipnotycznym — zauważył po chwili z pewnym zniechęceniem — trzeba użyć ostatecznego sposobu. — Pochylił się nad nią i z całej siły ryknął jej do ucha: — ŚPIJ! Nie przygotowana na to, zerwała się przerażona z krzesła, po czym zaczęła się śmiać jak szalona. Profesor obraził się bardzo i od tego czasu ledwo jej się kłaniał.
Wielką sławę zyskała sobie jako wróżbitka pani Mirta Noel, która wróżyła z ręki i z kart. Kiedyś spotkała w pewnym eleganckim towarzystwie Magdalenę, która właśnie była rok po ślubie ze swoim pierwszym mężem, Starzewskim.
— Nie będzie pani z mężem szczęśliwa — rzekła, wpijając w jej dłoń wzrok czarny i przenikliwy — i do trzech lat będzie pani rozwódką. — Ta przepowiednia sprawdziła się dokładnie i Madzia odtąd głosiła wokoło, że pani Mirta jest wielką jasnowidzącą. Przepowiednie na „nie” są jednak niesłychanie łatwe do zrealizowania i każdy „niewtajemniczony” może je prawie bez ryzyka wygłaszać: „Nie będzie pani z mężem szczęśliwa” (bardzo prawdopodobne). „Nie wygra pani na loterii państwowej” (przepowiednia, która sprawdzi się na sto dwa). „Nie zazna pani w życiu nędzy — ale pieniądze nigdy nie będą się pani trzymać” — taką przepowiednię można mówić każdemu i na pewno się sprawdzi. Gdy jednak sławna wróżbiarka zaryzykowała w stosunku do Magdaleny przepowiednię brzmiącą jak fragment z powieści Heleny Mniszek, a mianowicie: „Widzę panią w gondoli na Canale Grande w Wenecji — obok pani piękny cudzoziemiec, który panią obsypuje różami herbacianymi i kosztownościami” — straciła kompletnie u niej kredyt, ponieważ przepowiednia ta w realizacji wyglądała zupełnie inaczej: nie Canale Grande, tylko Kanał Kiloński — i nie piękny cudzoziemiec, tylko gruby, jowialny kapitan Polak z British—Polish Comp., który nie obsypywał Magdaleny kosztownościami, tylko „Perłą” Baczewskiego, tak że w stanie zupełnego zamroczenia przyjechała do Gdyni, a kapitan w Kanale najechał na łódź rybacką, którą przepołowił na pół. Odtąd nigdy już nie wierzyła dosłownie w przepowiednie sławnych chiromantek.
Nie należy przypuszczać, aby sprawami zaświatów zajmowały się tylko płytkie umysły. Spirytyzm interesował również poważnych naukowców, profesorów o siwych i czarnych brodach, z cwikierami na oczach, którzy „naukowo” podchodzili do tej sprawy. Powstała obszerna literatura, w której czytało się takie słowa, jak: medium, ektoplazma, zjawy górne i dolne, lewitacja, aport, łańcuch magiczny etc. Do ogólnego wykształcenia dorastających panien należało wiedzieć, kto jest profesor Richet, Gillet, Schrenck-Notzig, sławne medium Eusepia Paladino, a u nas pani Domańska — medium słynnego profesora Ochorowicza, autora wielu broszurek relacjonujących przebiegi seansów spirytystycznych, przy której to lekturze zapadało się natychmiast w sen kataleptyczny. Spirytyzmem zajmowały się nawet tak dobre pióra, jak Maeterlinck i Conan Doyle. Seanse spirytystyczne miały w sobie duży posmak erotyczny. W zaciemnionym pokoju, oświetlonym jedynie niebieskawym światełkiem, młodzi siedzieli koło siebie ze splecionymi palcami i przyciśniętymi do siebie kolanami. „Zaświatowy wiew” dziwnie przypominał iskry erotyczne, które przelatywały z palców do palców, z kolan do kolan. Młoda kobieta pytała ducha w myślach, czy ten, który jej te iskry wysyła, kocha ją naprawdę, czy tylko tak... na żarty. Miało to niesamowity urok, toteż obie nasze siostry paliły się do seansów spirytystycznych i coraz to organizowały je w salonie na Kossakówce ku wielkiemu niezadowoleniu Mamy: spowiednik jej stanowczo sprzeciwił się takiemu wglądaniu w boskie tajemnice; nazywał to „nieczystymi siłami”, które działają na niekorzyść człowieka i mogą go nawet doprowadzić do obłędu, w czym nie był daleki od prawdy. Ale ponieważ nic w naturze nie ginie, więc te seanse na Kossakówce przyczyniły się do napisania przez Marię Pawlikowską całego tomiku prześlicznych wierszy pod tytułem „Profil Białej Damy”, gdzie widma „białych dam” zrzucają nagle zaświatowe giezła i rzucają się na szyję chłopcu. Albo jak w wierszu „Nieudany seans”: Alfabet był mętny, zawiły...
Niecierpliwił się łańcuch uczestników...
Za to jedna z rąk, bielska od białych gwoździków,
drgnęła nakryta ręką pełną siły.
Fluid ulatniał się niepostrzeżenie...
Stolik stanął i zamarł bez ruchu.
Z białej ręki w dłoń męską przeniknęło drżenie
i przyszła miłość zamiast duchów.
Poetka miłości zajmuje się zaświatami tylko tyle, ile jej potrzeba, aby stworzyć nowy wiersz tętniący życiem i miłością do życia. Jej wiara w „pozagrobówkę”, zwaną tak przez jej dowcipną siostrę, jest dość nikła, co się wyraźnie daje odczuć w rozdzierająco smutnych wierszach o płytach zmarłego tenora Carusa:
Milczenie grobu przebijam
namiętnym śpiewem zmarłego.
Jak krew kapie z mej płyty piosnka Nutilego,
O mamma mia!
Mgłą się na płycie owijam,
lecz mnie nie zbawi muzyka,
i jestem mniej niż mucha, co żyje i bzyka,
o mamma mia!
Faktem jest jednak, że na niektórych warszawskich „spotkaniach z duchami” — jak by to się dzisiaj nazywało — działy się rzeczy zdumiewające i żadnymi prawami fizyki nie objęte; można je wytłumaczyć chyba tylko masową sugestią i masową histerią, które potrafią „czynić cuda”. W każdym razie to, co na takim seansie widziała na własne oczy młodziutka wówczas pani Magdalena Starzewska-Samozwaniec, nie wyglądało na zręczny trick, ale raczej było masową sugestią, narzuconą uczestnikom przez hipnotyzera. W Warszawie mieszkał stryj jej męża, Leopold Starzewski, wraz ze swoją piękną małżonką. Oboje byli ludźmi o wielkiej umysłowej kulturze i wiedzy i oboje kompletnie opętani przez duchy. Opisywali oni zdumionej Magdalenie, jak podczas seansu ze słynnym medium panią Popławską, usypianą przez znanego „profesora” hipnotyzera, ukazywał im się malutki skrzat, czyli tak zwana Zosia, która po seansie zostawała z nimi jakiś czas, tańczyła z panem domu, figlowała i w ogóle była rozkoszna.
Piękna pani Dunia uśmiechnęła się pobłażliwie: — Trudno to wytłumaczyć takiemu kompletnemu laikowi jak ty. Skąd się bierze?... z astralu, a właściwie konkretnie mówiąc z ektoplazmy, którą wydziela ze siebie pani Popławska, drugie medium na świecie, które tę własność posiada. Pani Popławska razem z profesorem mają zaproszenie do Paryża do Instytutu Metapsychicznego, gdzie niedługo wyjadą. Na razie eksperymentują u nas, w naszym mieszkaniu.
Nazajutrz o oznaczonej godzinie Magdalena znalazła się w pięknym i obszernym mieszkaniu państwa Leopoldostwa Starzewskich. W małym buduarku siedział obok pani domu poważny pan z czarną brodą i młoda kobieta o bladej cerze i wyblakłych oczach. Wyglądała na osobę chorowitą i przemęczoną. Po kątach siedzieli zaproszeni goście, przeważnie ze sfer naukowych i artystycznych. Po wypiciu herbaty „profesor” zapytał się pani Popławskiej, czy można seans rozpocząć, po czym oboje ulotnili się w celu wprowadzenia medium w sen hipnotyczny. W dużym salonie stały krzesła poustawiane rzędem jak w sali wykładowej, na końcu widniało podium zasłonięte od góry kotarą, przed kotarą stał dzwonek, który w pewnej chwili sam zadzwonił, co już było objawem mocno niepokojącym, po czym kotara sama się rozsunęła i oczom zgromadzonych ukazało się medium pogrążone w głębokim śnie. Było od góry do dołu skrępowane sznurami i przytroczone nimi do krzesła. Wyglądało jak ofiara inkwizycji, która ma być lada moment poddana wyszukanym torturom. Po chwili stała się rzecz zgoła niezrozumiała i przerażająca, bo oto z ust medium poczęła się szeroką strugą wylewać jakaś mleczna fosforyzująca ciecz, która, zalawszy całą postać, wzbiła się do góry, tworząc wysoki biały słup. Madzia zamarła z przerażenia, ale gdy z owej materii poczęła się tworzyć chuda biała rączka staruszki, wyrastająca z ramienia medium — nie wytrzymała, krzyknęła i, siedząc koło ciotki męża, skoczyła jej na kolana, twarz chowając na biuście pani Duni. Zachowała się doprawdy nie jak mężatka, matka i autorka, ale jak głupia mała dziewczynka. W tej samej chwili medium rzekło przez sen tępym, drewnianym głosem:
Dzisiaj byłaby prawdopodobnie patrzyła na to spokojnie, zdając sobie sprawę, że wszystko to razem polegało na masowej hipnozie, tak jak sławny numer indyjskich fakirów, podczas którego fakir na rynku publicznym pokazuje sztuczkę z chłopcem biegnącym do góry po rzuconym w powietrze sznurze, fakir goni go, ścina mu głowę, którą rzuca do kosza, po czym obaj żywi i zdrowi krążą wśród publiczności zbierając datki na tackę. Masowa sugestia potrafi działać tak silnie, że jak Maeterlinck opisuje, sam widział ową niesamowitą sztuczkę przez lornetkę z odległego od placyku domu. Jednocześnie robiono zdjęcie fotograficzne, na kliszy jednak nie było nic!
Dzwonek znów sam zadzwonił, kotara sama zaciągnęła się. Seans został zerwany.
Madzi, skompromitowanej w oczach reszty towarzystwa, nie pozostawało nic innego, jak szybko pożegnać się i zwiać. Odtąd nigdy więcej nie zapragnęła brać udziału w tego rodzaju ponurych eksperymentach. Wystarczyło jej, że na własne oczy widziała „ducha” i że będzie tym mogła imponować Lilce i swym licznym przyjaciółkom. Piękna pani Leopoldowa Starzewska nie zaprzestała w dalszym ciągu „spotkań z duchami”, co w końcu odbiło się fatalnie na jej umyśle. Kiedyś, po jakimś seansie, przyczepiła się do niej „dolna zjawa” — coś między niesamowitym zwierzakiem futerkowym a diabełkiem — która odwiedzała ją w różnych porach dnia i nocy. Opowiadała o tym spokojnie, z pogodnym uśmiechem na ustach:
Bardzo częstym gościem na Kossakówce była znana na bruku krakowskim postać Józefa Albina Herbaczewskiego, którego uwieczniono w „Zielonym Baloniku”. Litwin z pochodzenia, był litewskim patriotą i snuł marzenia niełatwe do zrealizowania, aby Kraków przyłączyć do Litwy poprzez jakiś korytarz. Herbaczewski, niesłychanie biegły w astrologii, swoim znajomym stawiał horoskopy, w których zazwyczaj był nieomylny. Robił to zresztą eon amore — nie biorąc honorariów, podobnie jak Ossowiecki. Był to szczupły człowieczek z bujną artystyczną fryzurą, o wysokim, białym czole. Miał specjalnie bystry i przenikliwy wzrok, którym przebijał człowieka na wylot. Aby zaznaczyć swoją przynależność do dziwacznych typów Krakowa, nosił czarną pelerynę, miękki, czarny kapelusz, a zamiast krawata lavalierę z aksamitu lub czarnego jedwabiu w białe kropki. Hodował w sobie „sataniczne” zamiłowania i cieszył się, gdy w horoskopie danej osoby znalazł coś ciemnego i diabelskiego.
Pan Albin był dla znajomych kobiet typem o tyle niebezpiecznym, że pamiętał doskonale ich daty urodzenia, do których mu się, będąc młodsze, szczerze przyznawały, aby uzyskać od niego swój horoskop. Pewnego razu, spotkawszy Magdalenę w redakcji „Tygodnika Ilustrowanego” w Warszawie, pokłócił się z nią na temat jej lat. Madzia właśnie rozmawiała z naczelnym redaktorem.
Kiedyś bardzo się na nią zirytował, gdy mu oświadczyła, że ma zamiar drugi raz wyjść za mąż.
Pana Albina zaczęła uwodzić z nudów pewna piękna krakowska hrabina. Uwodziła zresztą wszystkich, którzy się znaleźli w jej kręgu. Herbaczewski wziął to na serio i skarżył się obu siostrom, że ona mu spokoju nie daje, że to jest szatan, który mu się we śnie pokazuje, że na jawie widzi wokoło siebie płomienie, że jest straszną grzesznicą, która leci na niego, człowieka czystego i wyzwolonego od tego rodzaju pokus.
Siostrzyczki wewnętrznie kulały się ze śmiechu. One to właśnie poznały „maga” z ową piękną damą i teraz radowały się bardzo, że tak im się figiel udał, bo damie znów tłumaczyły, że to on tak się w niej śmiertelnie zadurzył.
Herbaczewski nie znosił, aby się ktoś wyśmiewał z jego tajemnej wiedzy i satanicznych właściwości. Kiedyś w saloniku na Kossakówce rozegrała się na tym tle zabawna scenka. Z wizytą do Mamy Kossakowej przyszedł czcigodny i jak zawsze bardzo serio rejent Starzewski, teść Magdaleny. Wśród gości znajdował się również i pan Albin. Pan rejent, nie mając w sobie ani poczucia humoru, ani krzty poezji, która tak lubi wszelkie dziwa, cuda i czary, zaczął przy Herbaczewskim wyśmiewać się z nauk tajemnych i kpić sobie z istnienia diabła. Herbaczewski nic na to nie odpowiedział, tylko w pewnym momencie podał Starzewskiemu pudełko zapałek, gdy ten chciał sobie zapalić papierosa. Rejent potarł zapałkę i w tym momencie całe pudełko stanęło w płomieniach, parząc mu rękę dotkliwie. Krzyknął i rzucił je na ziemię, przydeptując płomienie nogą.
Za to Lilka „wierzyła” w diabła, a właściwie bawiło ją niezmiernie udawać przed samą sobą, że coś takiego istnieje. Przez jakiś czas nad jej łóżkiem wisiał stary sztych przedstawiający Bafometa z koźlimi różkami i koźlą nóżką, do którego się wieczorami „modliła”, jako że pomoc świętych w sprawach sentymentalnych zawodziła ostatnio. W myśl jednak starego przysłowia: „diabłu ogarek i Panu Bogu świeczka” — na ścianie w jej pokoju na Kossakówce widniało „ku pamięci” wiele napisów tej treści: „św. Antoniemu — jak przyjdzie list — trzy złote”, „jak przyjdzie to, co powinno przyjść — pięć złotych”, „św. Antoniemu oddać dziesięć złotych — bo zapomnę” itp.
Najładniejsza historia Lilki z jej przyjacielem — świętym Antonim — była następująca:
Na kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej popularna wówczas krakowska felietonistka pani Rita Rey miała wystawić swoją komedię, mówiącą o zepsuciu obyczajów i jakimś „biednym żigolo” utrzymywanym przez bogate damy. Lilka, już znana wówczas komediopisarka, nie znosiła, gdy inne kobiety pisywały sztuki. W Polsce winna być tylko nieodżałowanej pamięci Zapolska i o n a — Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Żadna inna baba nie powinna mieć prawa wstępu jako pisarka na deski teatralne. Mogła pisać wiersze — o to nie była wcale zazdrosna i Iłłakowiczównę szalenie lubiła, uważając za poetkę równą sobie. Przyjaźniła się także, z Bronisławą Ostrowską i zachwycała się wierszami Maryli Wolskiej. Ale gdy chodziło o teatr, zachowywała się jak żona zazdrosna do obłędu o swojego męża. Przed premierą sztuki Rity Rey Lilka chodziła smutna i ponura.
Przed samą premierą uspokoiła się znacznie i chodziła nawet uśmiechnięta.
Pierwsze i prawdopodobnie ostatnie spotkanie poetki z diabłem miało miejsce wczesną jesienią w dwudziestym którymś roku na Kozińcu. Maciej Starzewski, szwagier Madzi, był z Lilką w zażyłej przyjaźni. Maciej, tak samo jak jej adorator — poeta Feliks Konopka, interesował się na równi z nią sprawami duchów, sprawą istnienia szatana i naukami tajemnymi. Cała ta trójka pożyczała sobie nawzajem francuskie dzieła traktujące bardzo poważnie o tych rzeczach, a Lilka z Maciejem umieli na pamięć wszystkie nazwy szatana, które należało głośno wypowiedzieć, aby móc „wywołać” diabła. Otóż przed dwunastą w nocy, którymś późnym wieczorem Starzewski odprowadzał Lilkę na Koziniec. Przed ogrodzeniem willi Pawlikowskich stała ławeczka, która służyła do odpoczynku wszystkim tym, którzy się na wzgórze kozinieckie pięli piechotą. Oboje usiedli i poetce przyszło nagle do głowy, aby „wywołać” diabła. Zaczęli głośno po kolei recytować całą litanię nazw szatana, począwszy od najstarszych, hebrajskich. Gdy skończyli, na ścieżce, pnącej się do góry, ujrzeli w świetle księżyca postać mężczyzny otulonego w pelerynę, który zbliżał się ku nim. Lilka zamarła z przerażenia i kurczowo schwyciła Macieja za ramię.
Mężczyzna zbliżył się do ławeczki, uchylił kapelusz i zapytał się po niemiecku:
Nieznajomy posiedział chwilę, zapalił papierosa, po czym wstał, uchylił kapelusz i... zniknął.
Na dowód, że Lilka w gruncie rzeczy kpiła sobie z „pozagrobówki”, niech posłuży następujące wydarzenie: W dużej pracowni Tatki, która przylegała do pracowni Dziadka Juliusza i stała w ogrodzie — aż przed drugą wojną zburzono ją na skutek regulacji alei Krasińskiego — przyjmowała Lilka wieczorami swoich gości. Wówczas bardzo ją bawili swoją specyficzną mentalnością ułani. Przychodziło ich kilku, tych z ósmego pułku, którzy adorowali obie siostry i zamiast kwiatów przynosili im za każdym razem bukiety komplementów, co jak wiadomo o wiele mniej kosztuje, a robi kobiecie tę samą przyjemność. Jeden z nich powiedział kiedyś Lilce dość niezgrabny komplement, czym ją sobie zupełnie zraził:
Widocznie ten osioł nigdy nie czytał moich wierszy — pomyślała Lilka i przestała się nim interesować. Konwersacja nieraz kręciła się wokoło spraw zaświatowych, tematu pasjonującego zawsze obie siostrzyczki.
Lilce przyszła od razu pewna myśl do głowy: — No, skoro pan się nie boi, to proszę przyjść do nas na seans spirytystyczny. Urządzamy nieraz takie eksperymenty w pracowni naszego ojca. Dziwne rzeczy się wówczas dzieją.
Lilka ustaliła dzień, zaprosiła przyjaciółkę brata, pannę Marylę Golińską, hożą i rosłą dziewoję, z którą się siostry przyjaźniły, i drugiego ułana, Józka, adoratora Madzi.
Już od rana oznaczonego dnia obie siostrzyczki tajemniczo szeptały po kątach z modelem i sekretarzem Tatki, Olkiem Jamińskim, oraz ze służącym Mikołajem:
Na oznaczoną godzinę zeszli się do pracowni goście. Siostrzyczki przygotowały koniak, kanapki, czarną kawę. W pracowni było prawie ciemno, tylko niebieska żarówka tajemniczym światłem oświetlała słabo jeden kąt obszernej hali. Po kątach majaczyły na sztalugach zaczęte portrety pięknych dam, błyszczące różowymi dekoltami i puszące się zarzuconymi na ramiona etolami z kosztownych futer. Te portretowe szkice, najlepsze wówczas, gdy nie zostały jeszcze wykończone i wypieszczone na żądanie klientów, ukazywały pazur Kossaków.
Pod szklanym dachem stał naturalnej wielkości koński model z sierścią, grzywą, zawiesistym ogonem, a obok niego sztywny i niepokojący skórzany manekin, na który nakładało się mundury. Ten sztuczny młodzieniec miał maskę z papier mache, grzeczny różowy buziaczek z regularnie zarysowanymi brwiami i niebieskimi oczkami. Oba te manekiny — ludzki i zwierzęcy — były tak skonstruowane, że można było dowolnie nimi poruszać i ustawić je według woli.
Dwóch mężczyzn i trzy panie usiadło wokoło stolika na trzech nóżkach i pogrążyło się w głębokim milczeniu.
Panna Maryla była najwięcej przejęta:
Panna Maryla jak urzeczona spoglądała na manekin:
Ujrzawszy, że manekin obrócił głowę na bok, panna Maryla osunęła się z kanapy na podłogę. Zemdlała z wrażenia. Obaj ułani porwali swoje czapki z żółtymi otokami i szybko zwiali. Siostrzyczki same przerażone tym, co narobiły, zaświeciły światło i koniakiem zaczęły cucić zemdloną pannę. Przyszedłszy do siebie, zaczęła szlochać histerycznie. Próżno obie siostry tłumaczyły jej, że cały ten „udały” seans był naprawdę przez nie obie przygotowany — nie chciała wierzyć. Dopiero gdy jej pokazały sznurki, przywiązane do obu manekinów, trochę się uspokoiła. W każdym razie zarzekała się, iż nigdy więcej nie weźmie udziału w tego rodzaju eksperymentach. Obaj ułani nigdy się nie dowiedzieli, że duchami byli pan Olek Jamiński i służący Mikołaj.
Rozdział II
Gdy obie siostry były młodymi mężatkami, panowała moda na tak zwane sisters, które identycznie ubrane i tak samo uczesane występowały w cyrkach i nocnych lokalach. Obie Kossakówny stały się w literaturze polskiej takimi właśnie sisters. Zwykle lubiły one ubierać się mniej więcej jednakowo i czesać się też podobnie. Wynikało to przede wszystkim z drobnych zazdrości. Gdy jedna sprawiła sobie coś, w czym jej było do twarzy, druga natychmiast pragnęła mieć to samo, zresztą przyzwyczajono je w dzieciństwie do tego, bo Mama ubierała jednakowo obie córki.
Sukces „Na ustach grzechu” był tak wielki i niespodziewany, jak to się tylko zdarza w powieściach lub na scenie. Magdalena, kopciuszek rodziny Kossaków — gdy w gronie familijnym powiedziała jakiś dowcip, to nikt się nie śmiał albo jej na złość mówił grobowym głosem: — cha, cha, cha, alem się uśmiał! — stała się nagle osobą sławną. Do jej rozgłosu przyczynił się niemało nieoceniony Kornel Makuszyński, przyjaciel Tatki, który w „Kurierze Warszawskim” napisał o jej parodii wspaniałą recenzję, ujawniając incognito autorki: Nazwiska jej nie zdradzę — pisał autor „Słońca w herbie” — powiem tylko, że jej ojciec jest sławnym malarzem koni, a jej dziadek był też słynnym batalistą...
To oczywiście wystarczyło polskiej publiczności. Do Madzi, zdumionej tym sukcesem, zaczęły przychodzić pochwalne listy, telefon brzęczał cały dzień. Tylko panowie w warszawskim Klubie Myśliwskim byli bardzo oburzeni, nie rozumiejąc zupełnie, o co chodzi.
— Nie pojmuję, mój Wojtku — rzekł jeden z hrabiów — jak twoja córka mogła napisać: „dziesięć hektarów nierogacizny” — przecież to czysty nonsens, powinieneś jej na to zwrócić uwagę, takich byków jest w tej powieści co niemiara. Bardzo się dziwimy, że twoja córka mogła wydać podobną bzdurę!
Za przykładem Makuszyńskiego pojawiły się pochlebne recenzje i w innych pismach. Pierwszy nakład książki był po dwóch tygodniach zupełnie wyczerpany i Krakowska Spółka Wydawnicza natychmiast zamówiła u Magdaleny drugi — w ilości trzech tysięcy egzemplarzy, co było wówczas cyfrą bardzo pokaźną. Redaktor Muszyński, szafujący wciąż nazwiskiem kuzynki obu sióstr — Zofii Szczuckiej, której wydał kilka powieści rozchodzących się w zawrotnym tempie, przestał imponować nią Madzi. Był dumny jak paw, że odkrył nowy talent satyryczny (chociaż nie za swoje, ale za jej pieniądze) i z ironią spoglądał na Mariana Krzyżanowskiego, który nie posiadał tej co on odwagi.
Po otrzymaniu sporej kupki „milionów” Madzia wraz z siostrą i szwagrem pojechała Jatem do Sopotu. W jednej z tamtejszych kawiarni spotkały się obie siostry z Julianem Tuwimem, z którym zaprzyjaźniły się jeszcze w Warszawie. Do ich pierwszego poznania warto powrócić.
Cofnijmy się o kilka tygodni: znajdujemy się w warszawskiej „Małej Ziemiańskiej” na ulicy Mazowieckiej. Przy stoliku siedzą obie nasze sisters popijając pół czarnej. Mają na sobie jednakowe letnie płaszczyki, a na głowach duże, słomiane florentyńskie kapelusze ze zwisającymi z tyłu aksamitkami. Niedaleko nich siedzi trzech młodzieńców. Każdy przedstawia zupełnie odrębny typ. Jeden z nich, wysoki, szczupły, ma bladą bardzo, interesującą twarz. Włosy mu lecą na czoło. Wygląda na muzykanta z kina, w czarnym, wyświeconym ubraniu bez krawata. Obok niego siedzi elegancki brunet o hiszpańskim typie, wybitnie przystojny, ale tylko z jednego profilu, ponieważ na drugim ma duże czerwone znamię, czyli tak zwaną myszkę. Trzeci ma twarz bladą, nalaną, składającą się z bardzo wybitnego garbatego nosa i dużych zmysłowych ust, oczu spoza okularów nie widać. Mimo młodego wieku ma już łysiejące czoło, a na głowie jakiś meszek nieokreślonego koloru. Wszyscy trzej wciąż spoglądają na siostry i pochylając się ku sobie, szepczą coś o nich.
Pamiętały doskonale jego wieczór autorski w Krakowie. Różowożółte światło lampy gazowej oświetlało natchnioną twarz młodego poety, który czytał wiersze ze swojego zbioru pod tytułem „Czyhanie na Boga”. W małej salce Kolegium Naukowego w Rynku roiło się od młodzieży uniwersyteckiej, która — oczarowana i zahipnotyzowana — słuchała wierszy, jakich nikt przed nim nie pisał. Były takie tłumy, że część słuchaczy siedziała na podium u stóp poety. Między nimi i obie siostry, niebieskimi oczami wpatrzone w jego ciemne źrenice. Z tymi błyszczącymi czarnymi oczami i jak gdyby diabelskim znamieniem na policzku wyglądał jak demon poezji, który na skrzydłach zleciał błyskawicą do poczciwego, cichego Krakowa, aby go zdumieć, wzburzyć, przerazić i zachwycić. Erotyki, jakie recytował, były tak namiętne, ogniste, a przy tym tak zadziwiająco proste, że aż dreszcze przejmowały słuchaczy, serca biły mocniej i twarze płonęły rumieńcem. Lilka, dla której dotychczas nie istniał żaden inny współczesny polski poeta poza Leopoldem Staffem i Leśmianem, była oczarowana i głęboko zachwycona wierszami Tuwima. Wróciwszy do domu, opowiadała rodzicom przy kolacji o tym rewelacyjnym młodym poecie.
Nagle ku ich zdumieniu wszyscy trzej podnieśli się od stolika i podeszli do nich z serdecznymi uśmiechami na twarzach.
Następuje wymiana komplementów. Wszyscy trzej wychwalają pierwsze utwory obu sióstr. Entuzjazmują się książką „Na ustach grzechu” i twierdzą, że to jest genialne! Madzia puchnie z dumy i triumfująco zerka w stronę Lilki, która ją zawsze miała za nic.
Słonimski wyciąga z kieszeni małą książeczkę; jest to parodia kalendarzyka dla rolników, pod tytułem „Pracowita Pszczółka”, zaczynająca się od następującego wierszyka:
Zima, zima, śnieg już pada,
Biały całun okrył sioło,
Rolnik przy kominku siada
I uśmiecha się wesoło.
W tym purnonsensowym kalendarzyku, którego autorami są oni trzej, wciąż występują grzyby, to jako skład tygodniowego menu obiadowego, to znów jako panaceum na wszelkie choroby. Kalendarzyk kończy się słowami: „Duży gorący grzyb!” — jako jedyne danie na zakończenie roku. Obie siostry zaśmiewają się. Madzia głośno i tubalnie, Lilka cichutko i estetycznie, zawsze uważając na zmarszczki, które się od śmiechu tworzą. Purnonsensy odpowiadają im najbardziej jako gatunek humoru, zresztą całe „Na ustach” jest na nich oparte. Tuwim zachęca Pawlikowską, aby posłała wiersze do „Skamandra”, gdzie drukują swoje utwory oni trzej, poza tym Ludwik Morstin, Staff, Kasprowicz, Iwaszkiewicz, Wierzyński, Karski, Podhorski-Okołów, doskonały prozaik Stanisław Baliński, Iłłakowiczówna, Bronisława Ostrowska i wielu innych. Być drukowanym w „Skamandrze” to już pozycja i nie byle kogo tam przyjmują, tak jak później w „Wiadomościach Literackich”. Po tym pierwszym poznaniu całe towarzystwo zdaje już sobie sprawę, że stanie się nierozerwalną paczką zaprzysiężonych przyjaciół. Ci trzej młodzi poeci, którzy mają już w literackiej prasie Warszawy wyrobioną pozycję, przyjmują z otwartymi ramionami obie młode pisarki, pasując je tym samym na rycerzy pióra. Magdalena ma już wprawdzie oparcie w przyjacielskich plecach Makuszyńskiego, ale dla Lilki, delikatnej, wiotkiej, potrzebującej koniecznie cieplarni do hodowania swojego rzadkiego i niezwykłego talentu, znalezienie takich przyjaciół było doniosłym wydarzeniem. Zgrana paczka spotyka się odtąd co dzień w południe w „Małej Ziemiańskiej”, a wieczorem często w artystycznej knajpie „Pikador” na Nowym Świecie. Warszawa w tych latach to wielkie zbiorowisko i wylęgarnia talentów. Grafomani gdzieś się zapodziali i prawie że o nich nie słychać, a gdy się który odezwie, to od razu dostaje piórem po łbie od Słonimskiego lub Tuwima w tak dotkliwy sposób, że ledwo się może pozbierać.
Przy Tuwimie siada nieduży pan ze szpakowatą czupryną, tajemniczy i trochę smutny, to równie jak on wielki poeta — Bolesław Leśmian. Koło Słonimskiego siedzi jego zacięty wróg, też wspaniały satyryk, Adolf Nowaczyński, przygląda się Madzi z wielkim zainteresowaniem i mówi, że jest całkiem podobna z typu do George Sand. Madzia co prawda wie, że nie mógł George Sand znać osobiście, ale wierzy mu na słowo. Obok Parandowskiego, który prawie tak samo wyglądał jak dzisiaj, siada ukochanie wszystkich — Stefan Ż e r o m s k i. Siostry są wzruszone. Nigdy nie przypuszczały, że będą siedzieć przy tym samym stole, co ich ulubiony pisarz. Przypomina znakomitą karykaturę Sichulskiego, który go przedstawił jako jedną z chimer paryskiej Notre-Dame. Ale to jeszcze nie wszyscy, bo oto zjawia się Jarosław Iwaszkiewicz, który ma już kilka książkowych pozycji za sobą, wpada amant ówczesnej poezji polskiej, Kazio Wierzyński, autor tomiku beztroskich, tryskających radością życia wierszy pod tytułem „Wiosna i wino”. Jest bardzo przystojnym chłopcem i ma naturalną „wieczną” ondulację.
Bywa tu także i młodszy rocznik: Anatol Stern, Władek Broniewski i najmłodszy — Konstanty Gałczyński. Jest w tym gronie przewaga mężczyzn, ale jest i kilka kobiet. Ze swoim mężem, rzeźbiarzem Ostrowskim, przychodzi bardzo urocza poetka Bronisława Ostrowska. Lekceważąc troszeczkę warszawską „bohemę”, zjawia się Kazimiera Iłłakowiczówna, pierwsza poetka polska, która ma już z dawna ustaloną sławę. Ta Iłła (jak ją wszyscy nazywają) to niesłychanie dziwny stwór boski: w wywiadzie drukowanym w 1924 roku w „Wiadomościach Literackich” na zadane jej pytanie: „czy mogłaby pani żyć bez poezji?” — odpowiada w ten oto sposób:Bez poezji w ogóle — nie, bez swojej własnej doskonale, zresztą jako twórczość traktuję równie dobrze to, co robię w Ministerstwie, jak moją poezję.
Tę znakomitą poetkę o wiele więcej niż jej poetycka sława cieszy to, że z czasem otrzymuje tytuł radcy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, i tylko tym się chełpi. Fakt, że pisze wiersze, uważa za rzecz tak mało ważną i naturalną jak słowik, gdy śpiewa. Do tej całej artystycznej ferajny, dla której tego rodzaju awanse nie są ważne, Iłła nie pasuje, jak dystyngowana, salonowa biała kalia do ognistych maków, szafirowych bławatków i pełnych, złocistych kłosów. Do swojej młodszej koleżanki, Lilki Pawlikowskiej, odnosi się od pierwszej chwili poznania z wielką czułością i entuzjazmem. Nie ma w niej ani cienia zazdrości wobec tej drugiej poetyckiej sławy, która koło niej wyrasta. Obie poetki bardzo się lubią i często u siebie bywają. Lilka w stosunku do Iłły robi wyjątek, bo na ogół nie lubi poetek, Drażnią ją zwłaszcza mniejsze poetessy, jak ckliwa i górnolotna Anetka Słonczyńska i bardzo przystojna Kazimiera Alberti, której mocno asystuje przyjaciel i adorator Lilki — Staś Witkiewicz.
Do „Małej Ziemiańskiej” wtacza się jakaś olbrzymia, czarna masa z bujną, rozwianą brodą — to słynny Franz Fiszer, złożony z olbrzymiego brzucha i wspaniale funkcjonującej głowy. Wszyscy najlepsi satyrycy mogą się schować ze swoimi dowcipami wobec nieustającego humoru i wspaniałych powiedzonek Fiszera. Jest to po Wojciechu Dzieduszyckim drugi w Polsce ziemianin, którego powiedzonka i anegdotki będą długo powtarzane i cytowane. Świetny karykaturzysta Jerzy Zaruba na szczęście pamięta różne dowcipy Fiszera, które przytacza w swoich wspomnieniach.
Całe to artystyczne grono wraz z ich kibicami z przyjemnym zdziwieniem przygląda się obu sisters. Czy tak mają wyglądać sławne kobiety? Nie, takich jeszcze nie widzieli! Wprawdzie i Bronisława Ostrowska jest przystojną kobietą, i Kazimiera Iłłakowicz, również Zofia Nałkowska uchodzi za piękną damę, ale wszystkie one są poważne, majestatyczne, pełne godności. A to jakieś dwa barwne koliberki. Starsza jeszcze potrafi zachowywać się poważnie, ale ta Magdalena! — istny trzpiot i „królewna Śmieszka”, usta jej się nie zamykają, tak wciąż rechoce z cudzych i własnych dowcipów. Ubrane są też niepoważnie i ze swoimi dużymi, mocno podmalowanymi oczami, które zabójczo błyskają niebieskim płomieniem spod kokieteryjnych woaleczek — raczej przypominają aktorki niż autorki. Czarujące kobietki. Lilka swoimi nadnaturalnej wielkości fiołkowoszafirowymi oczami diabelnie kokietuje Julka Tuwima, on też nie pozostaje jej dłużny i ciemne spojrzenie ze spojrzeniem błękitnym wciąż krzyżują się ponad stołem, ale cóż... kiedy on jest zakochany w Stefci i z tej swojej wielkiej miłości dla żadnej innej kobiety nie rezygnuje, chociaż nie bez trudu ukochaną Stefcię zdobywa, czego domyślić się można z tego erotyku:
A jeżeli nic? A jeżeli nie?
Trułem ja się myślą zludną,
Tobą jasną, tobą cudną,
I zatruty śnię:
A jeżeli nie?
No to... trudno.
A jeżeli coś? A jeżeli tak?
Rozgołębią mi się zorze,
Ogniem cały świat zagorze,
Jak czerwony mak,
Bo jeżeli tak,
No to... — Boże!
I oto właśnie teraz, w tej sopockiej kawiarence, Julek anonsuje obu siostrom jej przybycie:
Stefcia to rzeczywiście bardzo ładna blondynka o dużych, trochę lalkowatych, zielonkawych oczach, elegancka i zgrabna. Ale jak na gust obu sióstr jest zanadto dystyngowana, dociągnięta, zasznurowana.
Tuwim przy niej jest jak płomień koło spokojnie płynącej wody.
Siostry przyznają z trochę kwaskowatym uśmiechem. W tym wypadku Tuwim jest nietaktowny, bo jak można w obecności ładnych kobiet tak wychwalać inną. Wobec tego o przyjaźni między tymi trzema paniami nie może być mowy i Lilka trochę jest zdziwiona, że ta piękna dama o malutkich, chętnie milczących i nie śmiejących się usteczkach — wzbudza tak płomienną miłość. Stefcia — ta przeźroczysta woda — stara się przygasić ogień mężowskiego uczucia powiedzeniami w rodzaju: „Julku, daj spokój...”, „Julek, przecież tak nie można...”, „Juleczku, siedź spokojnie...” Miało się wrażenie, że ciągła adoracja trochą ją nuży i męczy. Może właśnie swoim chłodem i głębokim przekonaniem, że jej się to najsłuszniej należy, potrafiła miłość jego utrzymać do końca. Tuwim zarzucał żonę płomiennymi wierszami, ale uważając, że to jeszcze mało, zarzucał jej na ramiona kosztowne futra — etole z nurków, srebrne lisy i popielicowe płaszcze. Przyjmowała to wszystko z godnością i spokojem królowej. A czegóż on nie robił, aby swej ubóstwianej dać wszystko, cokolwiek zapragnęła. Pracował ten biedny Julek przez całe noce nieraz. Pisywał skecze do „Qui pro Qui”, a potem do „Morskiego Oka”, piosenki dla Ordonki, urocze wierszyki dla dzieci. Wydał nawet zbiór anegdot, podpisanych własnym nazwiskiem, pod tytułem „A to pan zna?” Redagował przez jakiś czas tygodniczek, który nazywał się „To-To”, mający bardzo krótki żywot tak samo jak inny pod nazwą „Dyliżans”. Niektórzy poeci zarzucali mu merkantylny stosunek do sztuki; jeśli było w tym trochę prawdy, to tylko z racji wielkiej i nieustającej miłości do tej jego Stefci. Czy mamy jej to za złe? Bezwzględnie nie. Gdyby nie ten nieustanny bodziec i doping, podniecający jego talent, czyż byłby tyle stworzył? Czy jego twórczość poetycką umniejszało to, że napisał tyle znakomitych skeczów, świetnych monologów, uroczych piosenek i wierszyków dla dzieci?
W Sopocie roiło się wówczas od braci artystycznej. Zjechał Antoni Słonimski, Kazio Wierzyński, Zygmunt Nowakowski i Jan Lechoń — tak zwany Leszek.
Warto w kilku słowach naszkicować sylwetkę Jana Lechonia, czyli Leszka Serafinowicza, jednego z najwybitniejszych poetów dwudziestolecia. Lechoń był to skomplikowany, pełen kompleksów typ artysty-cygana, który przestarzałą już na owe czasy modą chodził zaniedbany, nie ogolony, z włosami, które w długich kosmykach opadały na okulary, na kark, a czasem nawet na długi szlachetny nos, który mu się nieomal stykał z brodą. Nie nosił krawata, kołnierzyk miał zawsze nieświeży, a jego wyświecone czarne ubranie pamiętało lepsze czasy, jakieś niedawne kolacyjki u „Lija” albo w sławnej knajpie Krzemińskiego. Kochał się nieszczęśliwie w pewnej aktorce i prześladowała go mania samobójcza, którą przedstawiał znajomym nieomal jako drugą połowę samego siebie. Próżno Mama Kossakowa, poczuwszy do niego wielką sympatię wraz z litością, tłumaczyła mu, że Kościół tępi samobójców (podobnie jak rozwody) i że taka dusza nie zazna na tamtym świecie spokoju, próżno swój postulat „brania życia takim, jakie ono jest” — dokumentowała najsmaczniejszymi potrawami. Lechoń zapadał w coraz czarniejszą melancholię i w coraz większe stany depresji. W chwilach pogodniejszego nastroju rozrzucał iskry dowcipu, który zwykle idzie w parze z wielkim talentem lirycznym. Dowcip taki posiadali i Tuwim, i Słonimski, i Pawlikowska, a także Ludwik Hieronim Morstin, którego powiedzonko „nie ma grzechu — jest tylko pech” niezmiernie przypadło do gustu Madzi.
Lechoń krążył między Krakowem, Warszawą a Zakopanem, nie mogąc dla swojej chorej duszy znaleźć odpowiedniego miejsca. Madzia nigdy nie zapomni, jak ją kiedyś nastraszył na ulicy Mazowieckiej w Warszawie:
Radość Lechonia, że tak ją nabrał, nie miała granic. Rechocąc ze śmiechu, pognał dalej, aby znowu kogoś naiwnego nabrać na tę „przerażającą” nowinę.