13,00 zł
Mariolka to typowa nastolatka, która nie cierpi swojego imienia. Na co dzień życie utrudniają jej młodszy brat Lesio, zwany pieszczotliwie gadem, nadinteligent Eryk z fryzurą a la Justin Bieber, którego należy jak najszybciej wyautować, i niejaka Barbie Pustoblond – największy wróg, który skutecznie blokuje Mariolce dostęp do szkolnego ciacha – Kamila. Wystarczy tydzień, by życie bohaterki wywróciło się do góry nogami.
Czy Mariolka podbije serce boskiego Kamila? Jaką rolę w całej historii odegrają pies obronny Fus, pan od wf-u i… przyrodni brat wielkiego czeskiego sportowca?
Pełna gagów sytuacyjnych, mega śmiesznych perypetii i absurdalnego humoru powieść rozbawi każdego do łez!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 243
PONIEDZIAŁEK, 4 września
Rozdział 1. Ja
Mam na imię Mariolka. To skrót od Marianna. Wiem, wiem, należą mi się wyrazy współczucia za to brzemię, które dzień po dniu nosić muszę. Tak miała na imię żona Robin Hooda. Przynajmniej tak podawał nasz rodzimy przekład. Kiedyś myślałam, że to właśnie na jej cześć rodzice dali mi tak na imię, choć najwidoczniej musieli upaść wcześniej na głowę. Nawet sama tego Robin Hooda przeczytałam. Obie zresztą części. Mariannę, żonę Robin Hooda, też. I wcale jej nie polubiłam. Absolutnie nie byłam w stanie jej polubić, choć naprawdę się starałam. To jednak było ponad moje siły. I ostatecznie ani jej nie polubiłam, ani nie przekonałam się do swojego imienia. Dopiero później dowiedziałam się, gdzie leży źródło mnie jako Marianny. Na cmentarzu! Razem z moją prababcią – Marianną, oczywiście! Zastanawiam się, czemu inne dziewczyny mogą mieć takie całkiem normalne imiona: Wiktoria, Oliwia, Martyna, Daria. Imię powinno być chyba dostosowane do epoki, w której dziecko się rodzi, prawda? Dobrze, że mama nie zwraca się nigdy do mnie Marianno, bo to brzmiałoby jak odśpiewywanie hymnu na baczność przed śniadaniem. Musiała wybrać jakieś zdrobnienie, no ale też dała niezły popis, żeby akurat wpaść na tę durną Mariolkę! Tak jak i sto lat temu wołali na moją prababcię, a wcześniej pewnie na żonę Robin Hooda. Żona Robin Hooda jest jednak niewinna. Ale i tak jej nie lubię.
W szkole podstawowej moje imię może nie wywoływało aż tak wielkiego poruszenia, widać wszyscy się do niego przyzwyczaili (do wszystkiego się w końcu można przyzwyczaić!). Ale teraz, gdy jestem w gimnazjum, to już sprawa większego kalibru.
Już w pierwszym dniu nauki, kiedy nowi nauczyciele odczytywali nasze nazwiska z listy w dzienniku, to zanim na głos przeliterowali moje imię, wstępnie marszczyli się jakoś tak z rozterką w oczach, a nim cokolwiek zdążyło w ich strunach głosowych zawibrować, koleżanka z pierwszej ławki każdorazowo przychodziła im z pomocą:
– To jest Mariolka. Po prostu Mariolka.
I na matmie. I na polskim. Na angielskim i na biologii, a teraz też jeszcze na geografii. No i uszy płoną mi ze wstydu, a zęby, na potrzebę chwili, suszą się w przyklejonym uśmiechu. Już tak długo się suszą, aż mam wrażenie, że szczęka zaczyna drgać mi z wysiłku, a ślinianki wyczerpują swoje zapasy nawilżenia. Kiedy zainteresowanie nauczyciela przenosi się na kolejny numer w dzienniku, ściągam z twarzy uśmiech i rozpoczynam produkcję śliny na nowo. Ale ogień z uszu nie schodzi tak szybko, z policzkami też nie jest łatwo.
– Ty, Mariolka, coś taka czerwona jak burak? – słyszę nagle piegonosego przydupasa Eryka z pierwszej ławki. Oczywiście musiał zauważyć! Widzi wszystko, wszystko wie! Wspaniały przykład pytania retorycznego. Ogromnie żałuję, że nie jest to lekcja języka polskiego. Moglibyśmy rozłożyć je na czynniki pierwsze. TY na początku pytania sugeruje poufały stosunek między rozmówcami z akcentem prowokacji. MARIOLKA, jak już wszyscy wiemy, to moje imię, czyli w sumie JA, bo ja i moje imię to chyba jedno. Użyte jest tu w mianowniku, ale ma udawać wołacz. COŚ to taki ni pies, ni wydra, czyli trochę zaimka CO i trochę czasownika JESTEŚ. Zaimek wskazujący TAKA prosi o uwagę, bo coś zbliża... No a związek frazeologiczny CZERWONA JAK BURAK znaczy POŻAŁUJESZ, PIEGUSIE!!!!!
Poprzysięgam Erykowi w duchu niechybną zemstę. Oj, pożałuje tego gorzko. Już wystarczająco mam cierpień przez to swoje imię, pachnące kuchnią na dworze Kazimierza Wielkiego. Mariolka, głupia gąska.
– Pomyłka genetyczna! – odwarkuję ze słodkim uśmiechem.
W tym samym ułamku sekundy, w którym moje słowa docierają do tych nadinteligentnych zwojów mózgowych, Erykowi uśmiech znika z twarzy i mrużą się oczy. Z pewnością teraz zemstę poprzysięga mi on.
Prakseda Frakowska, która ma z nami geografię, rzuca nam chmurne spojrzenie. Eryk bez słowa obraca głowę. Dobrze wiem, że tylko na chwilę. Kurczę – zauważam – Prakseda ma zeza! I na dodatek rozbieżnego! Jednym okiem patrzy na mnie, drugim na Eryka. Jedno oko na Maroko, a drugie na Kaukaz. Ciekawe, czy ja jestem Maroko, czy Kaukaz. Chyba wolałabym być tym całym Kaukaz, chociaż nie mam zbyt precyzyjnego pojęcia, gdzie one oba tak do-kładnie leżą. Maroko zbyt kojarzy mi się z moim imieniem, a to już byłoby cierpieniem do kwadratu. Mariola z Maroka. Mariola z Maroka marynuje marynarzom mariackie ma-rionetki. Krzywię się w duchu i ustawiam ponownie kadr na twarzy Praksedy, zwróconej już na dziennik. Ciekawe, jak się takimi oczami patrzy? Wyobrażam sobie, że przez moment się z nią zamieniam. Ona jest Mariolką w drugiej ławce, tuż za przydupasem Erykiem i Lilą-pupilą, a ja jestem oczytaną geograficznie, szeroką w obwodzie, niemłodą panią magister geografii, Praksedą Frakowską czy Fraksedą Prakowską, z kątem widzenia szerszym niż przeciętny. Zupełnie jak fotograficzny aparat szerokokątny. Wow. Imponująca perspektywa. Horyzont spojrzenia dużo bogatszy. A skoro z każdym spojrzeniem widzę więcej, znaczy, że wiem więcej, znaczy, że jestem coraz mądrzejsza. Muszę w domu sprawdzić dokładnie ten Kaukaz i Maroko, to będę wiedziała, o jaki kąt się rozchodzi. Jakie to wszystko oczywiste! Dlaczego nikt wcześniej nie powiedział mi, że jest tak banalny sposób na poszerzanie horyzontów?! Postanawiam ćwiczyć się w rozbieżności oczu. Skoro można ćwiczyć wszystko inne, to dlaczego by na wf-ie, wraz z ręką, nogą, szyją i wszystkim pozostałym, nie ćwiczyć też na przykład oczu?
Prakseda odkłada dziennik na bok i podchodzi do tablicy. Zapisuje temat: „Organizacja nowego roku szkolnego”. Wtedy odwraca się ta żmija, Eryk (jak ja go nie cierpię!), i z równie pięknym uśmiechem, jakim ja go obdarowałam, szepce:
– Krowa! Zdecydowanie ją najbardziej mi przypominasz!
Niewiele myśląc, wystawiam mu przed nos swój dumnie sterczący środkowy palec prawej dłoni. Słowa stają się zbędne, bo komunikat jest dla wszystkich wyjątkowo przejrzysty. Gdy Prakseda kończy rzeźbić na tablicy ostatnie litery, obraca się w stronę klasy i jednym ze swoich ócz w szerokokątnej perspektywie dostrzega żywą rzeźbę mojej ręki pod tytułem „fuck you” przed piegowatym nosem inteligentnego Eryka.
Rozdział 2. Dywan
Mama zostaje wezwana do szkoły jeszcze tego samego dnia. Muszę tam na nią czekać, pomimo że lekcje skończyły się o trzynastej. Siedzę w świetlicy, razem z tymi zasmarkanymi bobasami z podstawówki! Porażka! Dobrze, że nie muszę się tu potykać o mojego, własnego-na-moje nieszczęście, brata. Gad chodzi do innej szkoły.
Jeden smark wkurza mnie na maksa, wymyślając głupie rymy w stylu „Mariolka-fasolka”, „Mariolka dłubie babolka” (jest głupszy od mojego brata!), bo niestety usłyszał, jak mam na imię, gdy pani świetlicowa, która jest moją niedaleką sąsiadką, zwróciła się do mnie:
– Mariolka, a co ty tutaj robisz?
Odpowiedziałam, że muszę czekać na mamę, bo przyjedzie dopiero po piętnastej, a mamy spotkanie u dyrektorki. Nie wdawałam się w szczegóły, bo uznałam to za mało istotne. Miałam iskierkę nadziei, że do dyrektora na tak zwany dywanik chadza się nie tylko w sprawie przewinień. W końcu to nowy rok szkolny, nowa szkoła, nowe sprawy. Dużo może być powodów, dla których idzie się razem z mamą do dyrektora już w pierwszym dniu nauki.
– A co zmalowałaś? – zdaje się, że pani świetlicowa się zaciekawia. Zupełnie niepotrzebnie.
– Nic nie zmalowałam. Chcemy razem z mamą zaprosić panią dyrektor na moje urodziny. – Sama nie wiem, jakim cudem taki debilizm wyszedł z moich ust. Uszy spłonęły mi jak raki, dobrze, że były schowane pod włosami. Ale co z policzkami?! Zanim ktokolwiek je zauważył, chcąc odwrócić od siebie uwagę, podłożyłam nogę jednemu z biegających po sali smarków, który runął jak długi tuż przy stopach pani świetlicowej. Dzięki temu pąs na policzkach mógł już bez obawy spokojnie mi zakwitnąć i zaraz potem zwiędnąć. Nikt na mnie nie patrzył.
– O matko. Co się stało? – Pani pomaga smarkowi wstać. – Prosiłam, żeby tu nie biegać. To nie jest sala gimnastyczna. Zęby masz czy musimy ich szukać po podłodze?
Ale dowcipna.
Smark wstaje, na szczęście nic mu się nie stało. Nawet nie zdążył się chyba zorientować, że to moja noga była przyczyną jego upadku. No i dzięki Bogu, bo znowu byłaby jatka. A tak temat chwilowo się urywa i mogę spokojnie schować się w kącie. Udaję, że robię zadanie z matematyki. Mamy przygotować notkę biograficzną o jakimś sławnym matematyku. Kogo by tu wybrać? Wszyscy tacy oklepani. W sumie mi ich szkoda: Archimedesa, Pitagorasa, Euklidesa, Kartezjusza, Einsteina i całej reszty, bo przez te wszystkie lata, przez które ich klepiemy, mają nas już chyba serdecznie dość.
Szkoda, że nie mam przy sobie komórki. Najpierw bym sobie pograła, a potem zrobiła matmę. Mam taką grę ze stworem w kształcie opasłej kropli, który wymaga całodobowej opieki. Trzeba go czyścić, karmić, zabawiać, a on w zamian robi różne fajne rzeczy: skacze z chmury na chmurę, przeprawia się z tu do tam, no i wydaje supergłupie dźwięki! Mama ich nie cierpi. A szczególnie dlatego, że mój młodszy brat uprawia ciągłą zabawę z kroplą na jej telefonie i ten w najmniej odpowiedniej chwili odzywa się potem mlaśnięciem lub pierdnięciem i mama wtedy się bardzo irytuje.
Mama przychodzi, gdy drzemię z głową na książce. Piętnasta piętnaście. Smarków już w zasadzie nie ma, oprócz trójki legomaniaków na dywanie. Pani świetlicowa, poznawszy mamę, przywołuje mnie do porządku. Robią zakupy w tym samym sklepie.
– Mariolka, mama po ciebie.
Na dźwięk swojego imienia, tak uwielbianego przez wszystkich, zrywam się na równe nogi, zgarniam książkę do matematyki, plecak i z „do widzenia” na ustach pośpiesznie wybiegam z sali.
– O co chodzi? – to są mamy pierwsze słowa.
– Ten dupoliz, Eryk, no wiesz, co chodził do szóstej be, jest teraz w tej samej klasie co ja.
– No i co w związku z tym? – dopytuje się mama, krzywiąc się na „dupoliza”.
– No nic. Mieliśmy małą wymianę uprzejmości.
– Gdzie zatem leży problem?
– Bo uprzejmości były… mało uprzejme… i…
– I?
– I odbywały się na lekcji.
– Przeklinałaś?! – Mama na chwilę zesztywniała.
– Nieee… – jąkam, a mamie to w zupełności wystarcza, by NIE zrozumieć jak TAK.
– Możesz jaśniej? To „nieee” nie brzmi zbyt przekonująco.
– Nie po polsku.
– Nie po polsku?! Co ty pleciesz, Mariolka? A po jakiemu? Po chińsku?
– Po angielsku. Ale właściwie bez głosu, więc to się nie liczy. Obiecałam nie przeklinać, ale z użyciem głosu. O gestach nie było mowy! To przecież nic takiego! – próbuję się jakoś ratować.
Mama ściąga brwi.
– Znaczy, że pokazałaś… – patrzy mi w oczy wyczekująco, a ja w jej oczach widzę odbicie tego, co mama czyta w moich: obraz starannie wyrzeźbionej dłoni w zwięzłym komunikacie „fuck you”.
– Tak – spuszczam głowę, czując, jak burak wraca na moje policzki. Na uszy też. – Bo mnie wkurzył!
Nie zdradzam już, dlaczego mnie wkurzył, bo to jest dziś ponad moje siły. Zresztą za chwilę i tak będzie replay z transmisji.
Mama puka do gabinetu dyrektora. Obie panie na nas czekają. Szerokokątna Prakseda z nadprogramowym metrem w pasie i koścista pani dyrektor o aparycji konia. Kuca też ma, więc wszystko jest, może tylko trochę w innym miejscu. Koścista dłoń się wysuwa.
– Dzień dobry. Klementyna Żyła, dyrektor.
– Dzień dobry, Bolesława Śmiała.
Wymiana uścisków. Obrót w prawo.
– Dzień dobry, Prakseda Frakowska, geografia.
– Dzień dobry.
– Proszę usiąść.
Siadamy.
– Przykro mi – zaczyna dyrektor Żyła – że już w pierwszym dniu musimy spotkać się w dość nieprzyjemnej sprawie, ale ufam, że to, co miało miejsce dzisiaj, nie zdarzy się już więcej. – Wyczekująco spogląda na mnie, podejrzewam, że powinnam dać głos, ale nie wiem w jakiej tonacji.
– Taak… niee… – bąkam.
Ważne, że dźwięk został wydany. W sumie tylko o to chodziło, żeby dać podstawę do dobudowania treści. Więc nikt nie ma już wątpliwości, że wyrażam szczery żal za grzechy i wolę poprawy. Naprawdę, słowa są, jak widzę, bardzo istotne. Każdy słyszy, co chce, każdy widzi, co chce. Ot, i cała prawda.
– Ale cóż takiego się stało? Proszę mi opowiedzieć – mama uśmiecha się do obu pań jednym z tych swoich przemiłych uśmiechów z podtekstem dla wtajemniczonych.
– Pani Praksedo. Proszę opowiedzieć, co zaszło na pani lekcji.
Prakseda przeciera spocone ręce. Nawet mi jest jej szkoda. Ja to przynajmniej mam jedno nieszczęście, tę swoją Mariolkę, ale ona? Być Praksedą z zezem rozbieżnym i kształtami wylewającymi się z formy to już zbyt ciężki krzyż. O Boże.
– Pani córka przeszkadza mi w prowadzeniu zajęć. Zaczepia innych uczniów, prowokuje ich do niepożądanych zachowań i… używa… wulgarnych znaków. To jest szkoła na odpowiednim poziomie. Nie możemy pozwolić sobie na takie zachowania.
– Wulgarnych znaków? – mama powtarza jak echo, dodając od siebie znak zapytania, tak dla zmylenia przeciwnika, żeby nie pomyślały, że może już wie.
– Tak! – Prakseda z pomocą swojej lewej ręki układa palce prawej ręki w wiadomym geście, po czym kieruje je na wprost nosa mojej mamy. – Pani chyba wie, co to znaczy? – dodaje.
– Wiem. – Mama pozostawia na swoim czole ściągnięte brwi, przy czym jedna uniesiona jest w charakterystycznym wyczekiwaniu, póki „fuck you” Praksedy nie obniży lotów. Trzy pary oczu zwracają się teraz w moim kierunku. Nie jestem sama. Mój wierny towarzysz burak jest ze mną! Zawsze mogę na niego liczyć! Niech burak będzie z tobą! – to byłoby idealne pozdrowienie dla mnie.
– I co masz, moja droga, teraz do powiedzenia? – słyszę głos mamy.
– To był spór z kolegą, który mi dokuczał. Nie chciałam używać brzydkich słów, więc pokazałam mu to, żeby się odczepił.
– Ależ to jest bardzo brzydkie słowo!!! – oburza się Prakseda. – Czy ty wiesz, co ono znaczy?!
Już, już mam otworzyć buzię, żeby przetłumaczyć na nasz język ojczysty w wersji kaliber ciężki, gdy mama, przeczuwając, co się święci, uprzedza drgania moich strun głosowych.
– Mariolka wie, co ten znak znaczy. I na pewno więcej się to nie powtórzy. Prawda, kochanie? Przeprosisz kolegę, tak?
Odburkuję coś niezrozumiale, by każdy mógł znów usłyszeć to, co chce, wiem doskonale, że to tylko taki teatrzyk, że zaraz wszyscy pójdziemy do swoich domów, że dyrektorka zerka ukradkiem na zegarek, bo wie, że burczy jej w brzuchu, i obawia się, czy inni też słyszą to burczenie, a pani Prakseda Frakowska musi przecież zdążyć na ostatni autobus do swojej wsi Kiełbasowo Wielkie. Cóż znaczy poświęcenie pedagogiczne! Na pewno nie zostanę w przyszłości nauczycielką. Wzdycham.
– Cieszę się zatem, że jesteśmy już na dobrej drodze. – Dyrektorka wstaje, podając raz jeszcze rękę mojej mamie, tym razem na do widzenia. Prakseda czyni podobnie.
– Jeśli byłyby jakiekolwiek problemy z moją córką, proszę kontaktować się ze mną niezwłocznie – dodaje mama. – Oczywiście ufam, że nic podobnego nie będzie miało już miejsca, ale tak w razie wu. W końcu doskonale wiemy, jak trudny jest to wiek.
Wszystkie trzy zgodnie kiwają głowami nad trudnym wiekiem. Ach, jakie to wzruszające. Chodźmy już do domu.
– Do widzenia.
– Do widzenia.
Mama zamyka drzwi. Idziemy korytarzem bez słowa. To znaczy ja bez słowa, bo mama coś próbuje komentować. Wsiadamy do naszego sfatygowanego opla rocznik 1985, zaparkowanego tuż przed szkołą. Oprócz niego stoją tam jeszcze tylko dwa auta, to zapewne dyrektorki i pani świetlicowej, choć nigdy nie widziałam jej osobiście za kierownicą. Co do Praksedy, to myślę, że ona nie ma nawet prawa jazdy. Jakoś tak dużo bardziej pasuje mi do rozklekotanego autobusu na linii Kupa Duża – Kupa Mała, a pośrodku Kiełbasowo Wielkie, jej rodzinna wieś. Heh.
Wracamy do domu.
Rozdział 3. Jurek
Dobrze, że w tym wszystkim przynajmniej moja mama jest w miarę normalna. Bo z tego, co wiem, to bywa różnie. W większości mamy cierpią na amnezję całkowitą, jeśli idzie o swój tak zwany głupi wiek, a jeśli nie całkowitą, to częściową, przy czym ta część jest częścią większą w stosunku do całości. Czyli, jak to mówią – nie pamięta wół jak cielęciem był. No, a skoro nie pamięta, to nie ogarnia. A ja uważam, że nie pamięta, bo nie chce pamiętać. Taka jest moja wersja. To jest amnezja na życzenie. A to już jest potwornie nieeleganckie. Nigdy nie zrobię tego swoim dzieciom. O ile będę je w ogóle miała, bo jak tak dalej pójdzie w moich kontaktach męsko-damskich, to sama sobie tych dzieci nie urodzę. No, ale załóżmy, że będę je mieć (z Kamilem z drugiej a?), to przysięgam na mojego chomika, jak tu stoję, że nigdy, przenigdy nie będę się wybielać i przystrajać w niezasłużone korony i berła. Ciekawe, czy taka fałszywa korona nie ciśnie w czaszkę? Weźmy na przykład mamę Kingi. Kinga ma naprawdę przechlapane. Nigdy nie może posiedzieć wieczorem u koleżanki (czyli na przykład u mnie), nie mówiąc już o całej nocy. Odpada wizja jakiegokolwiek wyjazdu na obóz czy kolonię, bo jej mama, czujna jak pies, z daleka wywęszy te wszystkie niebezpieczne pomysły i zdusi je w zarodku, nim fanaberie jej córki nabiorą niepokojących rozmiarów. I nie ma żadnej dyskusji. Jak nie przemawia siła argumentu, to przemówić musi argument siły. W ten sposób Kinga poddaje się bez walki dla własnego dobra, wierząc, że jej mama też wychowała się bez wieczorków u koleżanek i tylko na dobre jej to wyszło. Jej mama zawsze słuchała swojej mamy, po szkole zawsze wracała do domu, zawsze zjadała cały obiad, zawsze od razu siadała do książek i zawsze była przygotowana do lekcji. Miała najlepsze stopnie (zawsze, oczywiście), a jej zachowanie służyło za wzór innym. Na pewno miała też aureolę, ale oddała ją jako wotum dziękczynne za mądrość własną w parafialnym kościele. No więc Kinga miała czerpać z jej nieskazitelnego przykładu. Najpierw obowiązki i potem też obowiązki. Rozrywka może ewentualnie pojawić się później. Po tym potem. Ale nikt nie wie, ile czasu kryje się pod tym później ani potem i o jaką rozrywkę tak naprawdę chodzi. Nie pojmuję, jak Kinga może się na to wszystko tak spokojnie godzić. Chyba bym umarła na jej miejscu. Ileż można się uczyć? Człowiek uczy się całe życie, a i tak głupi umiera.
Naprawdę cieszę się, że trafiła mi się normalna mama. Normalna pod tym względem, oczywiście, bo pod wieloma innymi to też jest nieźle szurnięta. Ale wychodzi jej to raczej na korzyść, bo to w sumie pozytywne szurnięcia. Sama nawet biorę w nich udział. Na przykład, żeby zniechęcić potencjalnych adoratorów, mama wymyśliła sobie faceta o imieniu Jurek. Jurek jest idealny. Zarabia ładne pieniądze, przykładnie pracuje, zawsze służy wsparciem i oparciem, a co najważniejsze – nad życie kocha mamę i z nami, ze mną i moim bratem, ma bardzo dobre relacje, co w dzisiejszych czasach rzadko chyba się zdarza. Kupuje nam wszystkim prezenty i w ogóle jest chyba najprzystojniejszym facetem pod słońcem (no, może oprócz Kamila!). No, ale oś dowcipu leży w tym, że idealny facet nigdy nie jest bez wad. Otóż Jurka prawie nigdy nie ma w domu. Strasznie jest widać zapracowany. Owszem, dzwoni do mamy często i gęsto (wtedy linie telefoniczne rozgrzewają się do białości i mama wypada ze świata), ale jakoś nigdy nie udaje mu się zjawić normalnie, w ciągu dnia, by chociażby najzwyczajniej w świecie zjeść z nami najzwyczajniejszy w świecie obiad. Więc ostatnio mama zarządziła, że zamiast obiadu w domu pojedziemy do restauracji.
– Z Jurkiem?
– Oczywiście.
– Czyli będzie jak zawsze. Zadzwoni, że coś mu wypadło, i znów nie dojedzie.
– Oj, córeczko, dajmy mu szansę. Wiesz, jaki jest zapracowany. A robi to przecież dla nas. Żebyśmy mogli jakoś normalnie żyć. Gdyby nie Jurek, nasze życie nie wyglądałoby tak cukierkowo.
No dobra. Więc jedziemy w trójkę do restauracji, ja w białej bluzce i granatowej spódniczce, które ubierać będę również na kolejne zakończenia i rozpoczęcia roku szkolnego, póki z nich nie wyrosnę, mój brat w eleganckiej kraciastej koszuli z mankietami i w spodniach na kant (rzadki to widok!), a mama… mama założyła obcisłe panterkowe body z dużym dekoltem, czarną obcisłą spódnicę na szelkach, które krzyżują się na plecach, czarne kabaretki i czerwone kozaczki na trzynastocentymetrowych szpilkach. Plus czerwone klipsy. Oczy przyprószyła złotem, rzęsy pomalowała tuszem.
W restauracji wybieramy najbardziej centralny stolik, żeby nas wszyscy dobrze widzieli (a widzieli, widzieli!), sprawiamy sobie dwudaniowy obiad wysokich lotów, a po nim raczymy się jeszcze malinowym rajem w wielkim szklanym pucharze, z trzema gałkami lodów waniliowych, gorącym musem malinowym i bitą śmietaną. Niebo w gębie! Jurkowi oczywiście wypada znowu jakiś ostry dyżur i dojechać nie może. Dzwoni do mamy (puszczam sygnał ze swojej komórki), a mama głośno z nim rozmawia.
– Ależ kochanie! Czekamy na ciebie od godziny… No ja rozumiem, ale umawialiśmy się, że będziesz miał dziś wolne popołudnie… No nie, oczywiście, że nie. Tylko co powiedzieć dzieciom? Dobrze, nie będę cię zatrzymywać. Jeśli nie dojedziesz w ciągu pół godziny, to spotkamy się w domu… Pa… Tak, rozumiem… Też cię kocham. Pa.
Teatr zostaje odegrany po mistrzowsku, nawet mój młodszy brat, w momencie gdy mama odkłada telefon, zawiedzionym głosem jęczy na całą salę:
– Jurek nie przyjedzie, tak? Zawsze obiecuje, a potem nie przyjeżdża.
Mama zaczyna nas uspokajać i widać, że w sercach gości restauracyjnych kiełkuje nutka współczucia. Domyślają się zapewne z kontekstu, że Jurek jest mamy nowym partnerem życiowym, dla którego stara się być atrakcyjna bardziej niż zwykle, licząc na stabilizację i nowe ojcowskie oparcie dla swoich pociech, po zapewne smutnych kolejach losu i nieudanym małżeństwie, a tu masz. Jurek okazuje się wybrakowanym modelem. Nie przyjedzie. Ma ważniejsze sprawy. Ciekawe, jakie ma te sprawy? Myślą pewnie sobie dalej ci restauracyjni goście, że Jurek po prostu ma kochankę, a mamie wciska kit o nadprogramowych obowiązkach. I jeszcze bardziej jej wtedy współczują. Naprawdę, muszę przyznać, że nieźle nam to wyszło.
No, a potem wracamy do domu, przebieramy się w normalne ciuchy i kontynuujemy dzień jak co dzień. Czasem bardziej fajnie, a czasem mniej. Bardziej fajnie jest wtedy, gdy przy innych mama głośno nie wypowiada mojego imienia, no bo wtedy czar pryska… Ona co prawda nie widzi w tym nic zdrożnego, więc nie ma sensu za bardzo się o to szarpać. Imię mam po prababci, nie było innej opcji, bo prababcia się uparła i koniec. Najpierw się uparła, a potem wzięła i umarła. A jeśli chce się mieć spokojne noce, wolę umarłego należy wypełnić. Mamie też zależało, żeby babcia zasnęła wiekuistym snem spokojnym, zamiast ganiać jako duch i nas potem wszystkich nękać. Dlatego nie jest wskazane tematu mojego imienia w domu więcej wałkować. No trudno. Jak będę pełnoletnia, to sobie je zmienię. Na jakieś amerykańskie, na przykład Vicky albo Mickey. Zrobię się na lalkę Barbie, platynowe włosy i silikonowe cycki. Te przynajmniej mają fajną miskę i dożywotnią gwarancję. A naturalne zwiotczeją i się pomarszczą, ups.