Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Andrzej potrafi w życiu jedno – podnosić ciężkie rzeczy i je odkładać.
Uciekając przed przeszłością, trafia do miejsca, które miało stać się dla niego furtką do lepszego życia. Otoczony przez zrujnowane tereny pofabryczne warszawskiej Pragi, Andrzej próbuje odnaleźć się w nowo powstałej siłowni. Razem z trzema innymi chłopakami trafiają tam pod skrzydła trenera Stalińskiego, dla którego pracują za wikt i opierunek.
Niedobory jedzenia, praca od świtu do nocy i brak czasu na trening wydają się akceptowalną ceną za nadzieję na lepsze jutro. Jednak gdy na terenie siłowni dochodzi do śmiertelnego wypadku, sytuacja Andrzeja w kilka chwil zmienia się z trudnej w niemożliwą. Trup to zła wiadomość dla biznesu trenera Stalińskiego. Trupa trzeba się pozbyć. Za wszelką cenę. A kara za niesubordynację może być tylko jedna, ostateczna.
Dni zaczynają się zlewać z nocą, jawa miesza się z koszmarami, a każdy z więźniów siłowni przeżywa własny horror. Andrzej staje przed wyborem: uciekać czy po raz pierwszy stawić czoło swoim demonom? Tylko czy starczy mu siły, by dźwignąć największy ciężar w swoim życiu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdy pisałem – a później publikowałem – pierwszą powieść Dziewczyna, która klaszcze, przygotowałem do niej trzy dedykacje, ponieważ nie wiedziałem, co przyniesie przyszłość, czy będzie jeszcze druga okazja, by zadedykować najważniejszym osobom swoją twórczość. Nie byłem pewien, czy uda mi się drugi raz ten wyczyn – skończyć pisać książkę. Nie wiedziałem też, czy znajdę wydawnictwo, które będzie chciało ją wydać. Zwłaszcza jeśli będę miał jakiś szalony pomysł. Na przykład, bo ja wiem, fit-horror? No to by było ryzykowne.
I oto jesteśmy tu, gdzie jesteśmy! Nie tylko udało mi się skończyć powieść, ale też znalazły się wspaniałe osoby, które zechciały ją wydać. I to fit-horror! Nie wiem, co przyniesie przyszłość, dlatego z całego serca chciałbym podziękować wszystkim, dzięki którym dotarłem tak – jak mi się zdaje – daleko.
W pierwszej kolejności pragnę podziękować osobie, od której to wszystko się zaczęło – na wszystkie możliwe sposoby. Dzięki mojej niesamowitej żonie Eli napisałem pierwszą i drugą powieść. Jeśli stworzę trzecią, to też dzięki niej. Ponieważ wiem, że zawsze przeczyta to, co napiszę, że na jej wsparcie zawsze mogę liczyć i że dzięki niej nigdy nie jestem sam. Tym razem dedykacja w powieści jest tylko jedna i cała jest dla niej. Elu, bez Ciebie nic by nie było!
Dziękuję z całego serca Agnieszce Trzeszkowskiej-Berezie. To ona uwierzyła w Dziewczynę, która klaszcze i doprowadziła kilka lat temu do jej wydania. To ona jest jedną z dwóch osób, dzięki którym Martwy ciąg się zmaterializował. Do dziś pamiętam, jak mnie kiedyś spytała na targach, czy poważnie pisałem w mediach społecznościowych o stworzeniu fit-horroru, i to z takim tytułem. Niepewnie odpowiedziałem: „Cóż, to taki żart… raczej…”. Ponieważ faktycznie wtedy to był jeszcze mimo wszystko żart. Po naszej rozmowie zmienił się jednak w rzeczywistość. Martwy ciąg zaczął jako żart, ponieważ nie wierzyłem, że ktoś chciałby go przeczytać. Dzięki Agnieszce uwierzyłem, że może być inaczej!
Do końca świata będę wdzięczny Ewelinie Woldan z polskiego oddziału Lenovo i Cezaremu Krampowi z agencji DeepSense. Dziękuję Wam za wiarę we mnie i nieustanne wspieranie w pisarskich przygodach i wyzwaniach. To niesamowite uczucie być otoczonym przez takich ludzi. Im więcej osób wierzy we mnie i w to, co robię, tym łatwiej i mnie samemu w siebie uwierzyć.
Istnieje też długa lista osób, które przyczyniły się do powstania Martwego ciągu, a które mogą się o tym nigdy nie dowiedzieć. Niemniej bardzo chcę o nich tu wspomnieć. Niech się jednak dowiedzą, że zmieniły bieg czyjegoś życia. I niech im będzie dobrze z tą wiedzą.
Dziękuję Pavelowi Tsatsouline’owi za wszystkie jego książki o kettlebellach i ćwiczeniach ze sztangą. Zmienił sposób, w jaki ćwiczę, dokładnie w tym momencie mojego życia, w którym nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
Dziękuję Arnoldowi Schwarzeneggerowi, Sylvestrowi Stalone’owi i Lou Ferrignowi za inspirację do bycia większą i silniejszą wersją siebie każdego dnia.
Dziękuję Stephenowi Kingowi nie tylko za wszystkie niesamowite historie, które rozbudziły moją wyobraźnię, ale przede wszystkim za inspirację do pisania wszędzie i w każdych warunkach. Bez tego nie powstałaby ani pierwsza, ani druga książka, ani żadna.
Dziękuję Tomowi Taylorowi i Robertowi Kirkmanowi za nieustanne uczenie mnie swoimi scenariuszami do komiksów, jak tworzyć fascynujące postaci, które się kocha, lubi lub których się nienawidzi od pierwszej linii dialogu. Mam nadzieję dzień po dniu, krok po kroku dążyć do Waszego poziomu wirtuozerii.
Dziękuję Hiromu Arakawie, autorce Fullmetal Alchemist, za postawienie poprzeczki tak wysoko, że ledwo jestem w stanie ją dostrzec. Fullmetal Alchemist jest dla mnie jednym z najwybitniejszych dzieł popkultury, niezależnie od medium. I mam wielką nadzieję z czasem umieć stworzyć coś tak kompletnego.
Dziękuję zespołom Queen, Shinedown i nieskończonej liście innych niesamowitych wykonawców, których muzyka najpierw była soundtrackiem do mojego życia, następnie do treningów z ciężarami, a na koniec – do pisania. Mam nadzieję, że będę potrafił wzbudzić tyle emocji swoimi słowami, co Wy wzbudzacie swoimi utworami.
Inspiracje są wszędzie dookoła nas, we wszystkich odmianach kultury i popkultury. A Wy daliście mi ich nieprzebrane ilości!
Na koniec dziękuję Wam, Czytelniczki i Czytelnicy, którzy zdecydowaliście się wybrać ze mną w tę szaloną przygodę. Miłej lektury!
Inever realized Iwas spread too thin
‘Til it was too late, and Iwas empty within
Hungry, feeding on chaos and living in sin
Downward spiral, where do Ibegin?
It all started when Ilost my mother
No love for myself and no love for another
Searching to find alove upon ahigher level
Finding nothing but questions and devils
‘Cause I’m losing my sight, losing my mind
Wish somebody would tell me I’m fine
Last Resort, Papa Roach
Potarł dłońmi po chropowatej powierzchni. Znalazł to miejsce – to ułożenie dłoni, o którego istnieniu wiedział tylko on sam. Zrobił głęboki wdech i napiął ciało. Czuł, jak siła wędruje od stóp aż po chwyt. Chwyt, który próbował teraz zmiażdżyć to, co zmiażdżone zostać nie mogło.
Raz.
Ciężar dobrze leżał w dłoniach. Ale oddech szwankował. Płuca nie zgrały rytmu z resztą ciała.
Mógł wszystkim rzucić, ale zawsze uważał, że jeśli ktoś potrafi coś podnieść, to musi też umieć to odłożyć. Zszedł z pozycji powoli, odkładając ciężar niczym najkruchszy pakunek na świecie. Gdyby w tej ciemnicy spało dziecko, na pewno nie zostałoby zbudzone.
Wsłuchał się w swój oddech. W końcu nabrał głęboko powietrza.
Dwa.
Nieźle, dużo lepiej. Na szczycie wypuścił z siebie głośne syknięcie. Nie tylko dzieci obudziłyby się z krzykiem, ale i okoliczne psy – gdyby tylko słyszały, co działo się w tych podziemiach – oszalałyby gorzej niż przy pełni Księżyca.
Lewa stopa nie była we właściwym miejscu, teraz to czuł.
Ponownie zszedł nisko, na ziemię, czule balansując ciężarem. Przesunął lewą nogę o kilka milimetrów do tyłu, tak by jego obie stopy się zrównały.
Trzy.
Tak, teraz wszytko było jak należy. Znów doświadczył tego pięknego uczucia, kiedy to nie podnosił ciężaru. Nie, ciężar zostawał w miejscu. To cała kula ziemska była odpychana. Podkreślił zmianę orbity rodzimego ciała niebieskiego syknięciem, które mogło zrywać farbę ze ścian, razem z tynkiem.
Gdyby tylko to pomieszczenie było otynkowane.
„Jeszcze dwa razy, już blisko” – pomyślał, oszołomiony adrenaliną.
Nie zmieniał już niczego w swojej pozycji. Czuł, że jest doskonała. Wziął głęboki wdech. Poczekał chwilę, aż powietrze rozgości się w płucach i…
Czte…
– Shit, kurwa, merde! – Głos trenera Stalińskiego, znanego poligloty, zadudnił w zamkniętej przestrzeni ciemnego pomieszczenia. – Co ty tu wyprawiasz, Endrju, co?!!!
Chwilę po tym, jak wybrzmiał ostatni wykrzyknik towarzyszący temu pytaniu, pomieszczenie zalało światło samotnej, wiszącej na kablu żarówki.
A sztanga – jeszcze przed momentem zmierzająca ku niebu – uderzyła z hukiem o betonową wylewkę. Jeśli trzecie powtórzenie zmieniło orbitę Ziemi, to ten upadek musiał wybić nowe pasmo gór ponad poziom oceanu gdzieś po drugiej stronie globu.
Andrzej Krzepkowski nie wiedział, co odpowiedzieć. Spojrzał w dół. Dopiero teraz zobaczył, jak mocno nabitą miał sztangę. Szybka kalkulacja o poziomie dokładności „pi razy drzwi” sugerowała dwieście kilogramów razem z gryfem.
Niestety, trener najwyraźniej nie był pod wrażeniem.
– Miałeś wynieść całe to guano na górę, a nie trening robić!
Dopiero teraz Andrzej rozejrzał się po pomieszczeniu. Kiedy do niego wchodził, miał do dyspozycji jedynie światło wpadające przez uchylone drzwi z sali głównej. Chciał w pierwszej kolejności znaleźć włącznik na ścianie, ale jeden z zabłąkanych promieni odbił się od chromu sztangi stojącej na środku pomieszczenia. Nie patrzył nawet, ile było na niej talerzy, tylko odruchowo pchnął piętą drzwi do kanciapy, by przez chwilę nikt nie widział, czym się zajmuje.
Dalej były już tylko ciemność i kolejne powtórzenia.
– Kiedyś muszę zrobić trening – wybełkotał chłopak, ostatnie słowo wypowiadając umierającym szeptem. Adrenalina już wyparowała i zabrała ze sobą całą odwagę, której i tak nigdy nie miał w nadmiarze.
– Na pewno nie teraz! Zaraz przyjeżdża ten Rusek ze skupu i będzie zabierał szajs do… do… W sumie to mnie gówno obchodzi dokąd. Ale jeśli myślisz, że mu zapłacę za targanie tego badziewia, to się jak zwykle grubo mylisz. Tobie płacę za taką robotę.
Andrzej chciał powiedzieć, że nie. Wcale nie. W ogóle nie. Żadne pieniądze nie przeszły z rąk do rąk, odkąd zaczęła się ta cała operacja. Andrzej od dawna chciał powiedzieć bardzo wiele rzeczy.
– Tak.
– Tak…? – wysyczał Staliński.
– Tak, trenerze.
– No, dupa w troki i do roboty. Jak chcesz podnosić tę sztangę, to podnoś ją na schodach.
Chłopak rzucił okiem na sztangę. Miała iść na skup? Wcześniej ten pomysł mu się mało podobał, ale pocieszał się myślą, że musi być mowa o prawdziwym złomie. Ale teraz, gdy zobaczył, z czym ma do czynienia, a nawet wypróbował…
– Trenerze, to jest dobry sprzęt. Trochę poobijany, ale to porządna sztanga olimpijska.
Andrzej przyklęknął na jedną nogę, złapał za gryf i zakręcił nim wokół własnej osi. Chodził gładko.
– Gryf jest prosty, łożyska nawet nie wymagają konserwacji. No, może trochę. Zawsze warto. Mógłbym go… używać. – Dopóki mówił o technicznej kondycji sprzętu sportowego, potrafił się odezwać. Gdy miał zwrócić uwagę na swoje potrzeby, słowa nagle nie chciały się przecisnąć najpierw przez gardło, a później przez zęby.
– Endrju, Endrju, Endrju… Powinienem ci powiedzieć, żebyś spadał, i to w podskokach. Mogłyby być z wykrokiem, skip B, jeśli tylko byś miał ochotę. Powinienem ci powiedzieć, żebyś robił swoją robotę, a mi zostawił resztę problemów. – Trener Staliński wpadł w jeden ze swoich monologów biznesmena-watażki z bazaru pod dawnym Stadionem Dziesięciolecia. – Ale że dbam o twoją edukację, to cię oświecę. Szanowni klienci Cross-FIghT nie będą chcieli dotykać takiego gówna. Bo żaden szanujący się człowiek nie chce dotykać gówna. A tak wygląda ta sztanga. Odpowiedz mi na proste pytanie: czy ta sztanga jest czarna? IS. IT. BLACK?!
– Ni-i-eee jest – wydukał Andrzej.
– Nie jest, brawo. Czy ma wielkie, czarne, gumowane talerze, dzięki którym każdy się czuje silniejszy?
– Nie…
– Nie ma, brawo. Nawet bravissimo. Czy talerz pięciokilowy wygląda na dwudzies…?
– N…
– Nie powiedziałem, że możesz mi przerywać! Oczywiście, że nie wygląda.
Andrzej nigdy nie wiedział, które z pytań trenera są retoryczne.
– Nasi klienci nie będą startowali na olimpiadzie, więc nie potrzebują sztangi olimpijskiej. Potrzebują sztangi, która zrobi z nich mężczyzn. Ewentualnie kobiety, jeśli się okaże, że jest w tym interes. Przynajmniej na te półtorej godziny dwa razy w tygodniu, które będą tu spędzali. Ergo – Staliński wypowiedział to słowo z namaszczeniem, zdając sobie sprawę z jego łacińskiego rodowodu – jest to gówno, shit, guano. Prawdziwy Cross-FIghTer potrzebuje czarnego gryfu z wielkimi czarnymi talerzami, czarnymi jak jego dusza, dusza prawdziwego mężczyzny. Opcjonalnie kobiety. – Pod koniec trener spuścił trochę z tonu, ewidentnie zadowolony ze swojego wywodu. – No, koniec wykładu. Teraz wracamy do wcześniejszego tematu: dupa w troki i wynoś cały ten sprzęt z kanciapy na górę, na parking. Już! Go, go, go!
Jan Staliński wyszedł z pomieszczenia równie nagle, jak się w nim pojawił. Poza Andrzejem jeszcze kilku chłopaków czekało na wykład z podstaw biznesu. Z pewnością każdy z nich potrzebował dodatkowej motywacji do bezpłatnej pracy.
„Dwieście kilo…” – analizował bezgłośnie Andrzej. „Nieźle. Jeszcze totalnie nie wypadłem z formy. Jakbym tak wziął po talerzu na łapę, to mogę chociaż chód farmera zrobić… Zawsze coś”.
Jak pomyślał, tak uczynił. Zsunął z gryfu dwie żeliwne dwudziestki. Przez chwilę zastanawiał się, czy złapać je za uchwyty, czy jednak ułożyć dłonie dalej od otworów, na rantach. Chwyt dostałby mocno w kość. Zawsze coś.
Odpuścił ten pomysł, gdy dotarło do niego, ile musi jeszcze dzisiaj przenieść. Może któregoś dnia będzie mógł normalnie zadbać o formę, bez takiego kombinowania.
Wyszedł z kanciapy, trzymając dwa dwudziestokilowe talerze, po jednym na rękę. Był teraz w największej z podziemnych sal starego kompleksu pofabrycznego. Ze względu na, siłą rzeczy, brak okien i wątpliwej jakości wentylację czynsz musiał być co najmniej bardzo atrakcyjny. Trener Staliński zawsze szczycił się swoją umiejętnością „brania po taniości” i ogólnego „robienia biznesów”. Równocześnie potrafił wszystkich dookoła przekonać, że ciężkie – czy raczej: spartańskie – warunki treningów z każdego klienta zrobią prawdziwego Cross-FIghTera, lepszego mężczyznę. Lub lepszą kobietę, jeśli będzie w tym interes.
Jakimś sposobem trener Staliński potrafił dostać od wszystkich wszystko, nie płacąc nic. Andrzej był jednym z dowodów rzeczowych w tej sprawie.
– Gdzie mamy to zanosić?
Odpowiedziało mu wymowne milczenie.
– Gdzie mamy to zanosić, trenerze? – poprawił się.
– No! Zabierz na górę i walnij na razie przy wejściu. Ale tak, żeby dało się wejść, a nie w drzwiach! A jak ten Rusek podjedzie, to jego spytaj, gdzie ładować. Wszyscy słyszeli? Nie będę się powtarzał!
Ostatnie pytanie było skierowane do pozostałych trzech kolegów Andrzeja. Albo, jak sam Krzepkowski często o nich myślał – do pozostałych trzech współpracowników.
Robert, Maks i Stefan, wszyscy byli w podobnej sytuacji – każdy z nich miał swój przydział zadań i absolutny brak przydziału wynagrodzenia. Trener przyciągał przybłędy.
„Nie, trener potrafi świadomie przyciągać przybłędy” – poprawił się w myślach chłopak. Różnica pozornie nie była wielka, ale przez ostatnie miesiące Andrzej nauczył się rozumieć znaczenie detali. Zaczął je dostrzegać.
Chłopak ruszył po schodach. Zastanawiał się, czy iść po jednym schodku i zmaksymalizować efekty wspinaczki, czy jednak oszczędzić energię i czas. Znowu przypomniał sobie, jak długi dzień go czeka, i wydłużył krok. Piwnica miała zaskakująco wysoki strop, więc schodów nie brakowało. Mimo pójścia na relatywną łatwiznę na górze poczuł, że i serce, i oddech mu przyśpieszyły.
Wyszedł przed stary, pofabryczny budynek na warszawskiej Pradze-Południe. Oparł dwa talerze o ścianę z czerwonych cegieł, zamknął oczy i wystawił twarz do słońca. Mimo że był wrzesień, miło grzało.
Andrzej czuł wiele skrajnych emocji w stosunku do Jana Stalińskiego – z rosnącą przewagą tych złych. Ale musiał mu oddać, że gdy coś sobie wymyślił, potrafił to skutecznie zrealizować. Okolica miała… pazur. Po terenie starej fabryki szlajały się bezdomne zwierzęta. Część zabudowy była w ruinie – wyeksponowane pręty zbrojeniowe i nagie cegły zdecydowanie mogły trafić w estetykę miłośników surowych resztek industrializmu. Z kolei z pomieszczeń, nad którymi dach się nie zapadł, dochodziły nieregularne uderzenia młotów, młotków i elektronarzędzi lokalnych rzemieślników. Niektórzy z nich wyglądali, jakby byli równie bezdomni co tutejsze psy i koty. Równocześnie prestiż tej pozornie zapomnianej przez Boga okolicy podnosiła świeżo rozpoczęta budowa nowego Stadionu Narodowego. Znajdowali się raptem dwa kilometry z małym hakiem od miejsca, które miało się stać narodowym centrum sportu za trzy lata, w sam raz na Euro 2012. Wszystko to składało się na obraz, który idealnie współgrał z tym, czym miał być Cross-FIghT – hybrydą wszystkiego, co było teraz popularne w kolorowych pismach o sporcie dla bogatych panów. Albo do czego trener miał nosa, że niedługo stanie się popularne – ponownie lub po raz pierwszy. Miks surowych warunków, wolnych ciężarów i najdziwniejszych kombinacji ćwiczeń, jakie tylko dało się wymyślić. Oczywiście wszystko musiało być podlane sosem z benzyny, smaru i testosteronu. I może odrobiny estrogenu, jeśli będzie w tym interes.
„Jeśli będzie w tym interes” – ta fraza wgryzła mu się przez ostatnie miesiące w mózg i chyba miała w nim już zostać na dobre.
Rosjanina nie było, więc przyszła pora na kolejny kurs. Przytargał na górę raptem dwa talerze z Bóg wie ilu. Był tak zaaferowany możliwością zrobienia kilku powtórzeń martwego ciągu, że dalej nie wiedział, co właściwie go czeka w tym pomieszczeniu.
Zszedł na dół. Od razu uderzyły go donośny głos trenera Stalińskiego i wydawane przez niego kolejne polecenia:
– Sztojfen, łap za metrówkę i bierz się za obmiar ścian. Musimy policzyć, ile farby potrzebujemy na zamalowanie tego fuckin’ gówna.
Stefan – chłopak niezbyt rosły, ale za to z najbardziej rozbudowanymi rękami ze wszystkich – pokiwał głową. Andrzej dobrze znał ten rytm kiwania. To było smutne „jasne, zrobię” i dało się z niego nawet wyczytać zamykające komunikat „trenerze” – tak dobrze byli wytresowani. Markotna rezygnacja wynikała zapewne z tego, że nie mieli sprzętu do wykonania nawet najprostszych prac – sami byli tymi narzędziami, więc nie było sensu inwestować w inne narzędzia. Przynajmniej z perspektywy trenera Stalińskiego i jego biznesplanu. Zapowiadało się więc, że Stefan faktycznie będzie musiał zmierzyć wielkie ściany za pomocą zwykłej metrówki.
Andrzej przyjrzał się dokładniej dużej sali – wiedział, że niedługo będzie spędzał tu większość swojego czasu. Była kompletnie ogołocona z ciężarów, nie stały tu też żadne maszyny, tak uwielbiane przez kulturystów. Dookoła wisiało kilka worków bokserskich, zaś tłem dla nich były wymalowane na ścianie symbole yin-yang, lewitujący chyba-mnisi w pozycji kwiatu lotosu z otwartym trzecim okiem na łysej głowie i napisy, które Andrzej potrafił zidentyfikować jedynie jako „jakieś napisy”. Fikuśne kształty przywodziły na myśl alfabet z odległych części Azji. Na pewno robiły wrażenie znacznie bardziej natchnionych, niż gdyby były po łacinie. Napisy w językach zrozumiałych dla klientów najwyraźniej były zakazane przez jakieś niepisane prawo, przekazywane telepatycznie od jednego watażki-biznesmena do drugiego.
„Chyba brat bliźniak trenera Stalińskiego też miał tu swój kram” – pomyślał chłopak. „A teraz my tu będziemy musieli posprzątać… Co tu mogło być? Joga połączona z boksem?”.
Nie wydawało się to możliwe, ale pewnie niebawem sam będzie musiał ludziom pokazywać, jak wskoczyć na komodę, rozciągnąć gumę, zeskoczyć półsaltem w bok, zrobić pięć padnij, powstań – lub, lepiej, po angielsku: burpeesów – a następnie podbiec do nabitej sztangi tylko po to, żeby zrobić na niej najdzikszy wariant pompek, jaki świat widział.
Więc joga połączona z boksem może nie była najgłupszym pomysłem.
Andrzej przystanął na środku sali. Poza pomieszczeniem, z którego miał wynieść ciężary, najwyraźniej było jeszcze pięć innych pokoi, do których dało się przejść z głównego hangaru. Nie chciał się na zapas przejmować tym, co będzie musiał z nich wytargać. Spojrzał w kierunku trenera. Stefan już się zbierał na górę do wozu po metrówkę z Ikei i inne dary losu z marketów budowlanych.
– Trenerze, Rosjanina jeszcze nie ma! – krzyknął Andrzej, wiedząc, że każdy detal jest istotny, dopóki się go nie zaraportuje.
– Gówno mnie to obchodzi! – odkrzyknął trener. – I mówi się „Ruska”, fuck!
Tradycji stało się zadość, chłopak mógł wrócić do noszenia ciężarów. Gdy wchodził do kanciapy, usłyszał kolejne z serii poleceń:
– Rob Roj, Max, a wy łapiecie za długopisy i robicie mi inwentaryzację całego tego guana, które jest tu wszędzie ućkane. Każdy jeden talerz, każdy jeden zacisk ma być spisany, żeby nas ten Rusek nie oszwabił. Odpytajcie Endrju, co już wyniósł.
Maks miał farta, bo faktycznie na imię mu było Maksymilian, więc językowa finezja trenera miała mocno ograniczone pole do popisu. Ale i tak Staliński potrafił wymówić jego imię z tym swoim charakterystycznym „pongliszowym” akcentem, który nie pozostawiał wątpliwości, że na końcu jest „x”, a nie zwykłe polskie „ks”.
Robert oberwał najgorzej ze wszystkich. Nikt nie wiedział, czy trener naprawdę tak kochał oglądać Rob Roya, kiedy był mały, czy po prostu nie potrafił powiedzieć „Robert” tak, żeby nie było wątpliwości, że to nie jest taki zwykły Robert. Z jakiegoś powodu trener wymawiał „Rob Roj” z najzwyklejszym polskim akcentem, więc najwyraźniej samo przeinaczenie było dla niego wystarczające i nie musiał się dalej wysilać. Wszystkie najstraszniejsze rzeczy, jakie Jan Staliński wyrabiał z ojczystym językiem, starczyłyby do stworzenia specjalnej edycji gry w bingo.
Andrzej omiótł wzrokiem kanciapę.
– Jezu… – wymamrotał pod nosem.
Poza sztangą, którą podnosił, jeszcze cztery, tak samo nabite, stały jedna przy drugiej pod ścianą. Talerze znajdowały się na nich, a nie na stojakach, tylko dlatego, że stojaki już były pełne. Poprzedni właściciel pewnie nie chciał ich układać w stosy z obawy, że wszystko się na niego zawali. I chyba słusznie. Do tego w trzech z czterech rogów pomieszczenia stało po kilka sztang olimpijskich. Były poobijane, ale wyglądały na podobnie sprawne jak ta jedna, którą zdążył już zanalizować.
Z jednej strony chciało mu się płakać, tak piękny był to widok. Te wszystkie sztangi czekające na nic innego tylko na to, by ktoś je podniósł, zarzucił, wycisnął. Z drugiej strony zbierało mu się na łzy, bo miały iść na złom i przetopienie. Z trzeciej strony był bliski płaczu, bo sam musiał to wszystko wynieść, i to jeszcze dzisiaj. Pozostało mu mieć nadzieję, że chociaż część z nich zyska nowe życie i zamiast do śmietnika trafi do jakichś ludzi, nowych właścicieli, którzy je docenią.
„Małe kroki, Andrzej, małe kroki. Talerz po talerzu, sztanga po sztandze i do przodu” – upomniał się w duchu, złapał dwie dwudziestki i ruszył na górę.
***
Stefan schodził właśnie do podziemni z papierową metrówką w dłoni, gdy na schodach minął go Andrzej z kolejną partią dwudziestokilowych talerzy.
Chłopak od razu zwrócił uwagę, że Krzepkowski idzie po jednym schodku, nie przeskakuje po dwa, nie śpieszy się. Dłonie sztywno wzdłuż ciała, ramiona napięte…
„Jak on to robi…?” – pomyślał.
Stefan już jakiś czas temu zauważył, że Andrzej z praktycznie każdej czynności potrafi zrobić trening, nieważne, co wymyśliłby trener.
Tymczasem on? Z jakiegoś powodu utknął z metrówką. Papierową metrówką z Ikei. I z ołówkiem. Też z Ikei. Jakoś musiał odznaczać punkty, do których sięgała papierowa wstęga.
Zadał sobie w duchu pytanie, co zrobiłby jeden z jego idoli, Bruce Lee. Pamiętał historię o tym, jak Bruce potrafił ćwiczyć, nawet gdy siedział w aucie stojącym w korku. Ponoć opierał rękę o element konstrukcyjny samochodu i zaczynał na niego napierać ile sił. I robił tak kilka powtórzeń. W każdej chwili swojego życia dbał o maksymalną sprawność.
I choć Stefan cenił mistrza Lee bezgranicznie, wiedział, że takie treningi – nieważne jak korzystne – nigdy nie zaprowadzą go tam, gdzie chce dotrzeć.
Myślowy projektor rzucił mu na ścianę czaszki obraz Arnolda Schwarzeneggera rozpościerającego przed wielką publiką ręce w geście sukcesu. Widział gdzieś wersję tego niesamowitego ujęcia z napisem „CONQUER” – zwyciężaj, podbijaj – ciągnącego się zdecydowanymi, masywnymi literami od lewej do prawej.
Stefan wiedział, że jest trochę za niski, by kiedykolwiek wyglądać tak dobrze jak Arnold. Albo inny z mistrzów, Lou Ferrigno, z czasów gdy wystarczyło pomalować go na zielono, by do złudzenia przypominał komiksowego Hulka. Arnold miał prawie metr dziewięćdziesiąt, a Lou wyrósł sporo ponad to i niewiele brakowało mu do pełnej dwójki.
A Stefan? Niezbyt powalające sto siedemdziesiąt pięć centymetrów. Nie chciał jednak pozwolić, by sam wzrost powstrzymał go przed realizacją marzeń. Cała reszta tego, co mógł zrobić ze swoim ciałem, zależała już od niego i jego ciężkiej pracy.
Dlatego właśnie każdą wolną chwilę swojego poprzedniego życia spędzał na treningu. Chłonął każdą drobinę wiedzy z kolorowych pism dla kulturystów, zanim któraś z sióstr zakonnych zdążyła mu je zabrać. Z jakiegoś powodu siostry uważały, że takie periodyki mogły dzieciakom nałożyć tylko głupot do głowy. A że owych dzieciaków miały pod opieką ponad trzydzieścioro, chuchały i dmuchały na zimne. Nawet kiedy Stefan próbował udowodnić swoją ciężką pracą i treningiem, jak dużo dobrego to dla niego robi, były nieprzejednane.
Spora porcja tych pism była poświęcona nie tylko wzbogacaniu wiedzy o powiększaniu bicepsa, lecz również poprawianiu osiągów w łóżku podczas obcowania z nagimi dziewczynami o podejrzanie dużych piersiach. To na pewno nie pomagało w pertraktacjach z kobietami, które oddały swoje życie Bogu.
Ale ciężka praca popłaciła.
Chyba.
Podczas jednego ze swoich rutynowych treningów w – jak sobie żartował – międzynarodowy dzień klaty, czyli w poniedziałek, został dostrzeżony. W jego lokalnej siłowni był akurat trener Staliński. Powiedział, że szuka właśnie takich chłopaków jak Stefan, o nienagannym wyglądzie, którzy będą wizytówką jego siłowni i może nawet całkowicie autorskiej linii odżywek treningowych.
Stefan kilka miesięcy temu skończył osiemnaście lat i mógł sobie pozwolić na podjęcie takiej decyzji. Siostry początkowo nie były przekonane do tego pomysłu, ale trener Staliński potrafił robić dobre wrażenie na ludziach i dosyć szybko najpierw je zmiękczył, później zaś udobruchał. Obiecał opiekę, wyżywienie i uczciwą pracę. Na początku Stefan myślał, że była też mowa o uczciwej płacy, ale z czasem się okazało, że się przesłyszał.
Uczciwa praca, uczciwa płaca.
Łatwo się pomylić.
Trener wziął na siebie nie tylko zatrudnienie chłopaka, lecz również dbanie o jego przyszłość i bezpieczeństwo. Przejął od sióstr z sierocińca wszystkie papiery Stefana. Właśnie dla bezpieczeństwa zaproponował schowanie ich w swoim niedużym sejfie, wśród własnych kosztowności i najważniejszych dokumentów. Do tego samego bezpiecznego miejsca niedługo później trafił również wyrobiony niedawno dowód osobisty chłopaka. Jan Staliński dobitnie wytłumaczył, jak ważne jest zapewnienie młodzieńcowi – który przecież od dzieciństwa miał tak ciężko w życiu – dobrego startu w dorosłość, również pod kątem dbania o formalności prawne.
Przez ostatnich kilka miesięcy nowego życia Stefan doświadczył na pewno dużo ciężkiej pracy, ale nie za wiele ciężkich treningów.
Z jego ciałem zaczęły się dziać rzeczy, których do końca nie rozumiał. Wiedział, że przerwa w treningach musi poskutkować osłabieniem mięśni… Ale nigdy nie wyobrażał sobie, że jego ramiona mogą utracić tak dużo objętości w tak krótkim czasie.
Na wspomnienie jednej z historii o mistrzu Arnoldzie Stefan w ramach swoistej kulturystycznej pokuty poodcinał wszystkie rękawy w swoich koszulkach. Schwarzenegger za młodu, gdy był niezadowolony z wyglądu łydek, skrócił wszystkie swoje spodnie, ucinając ich nogawki nad kolanem. Chciał, żeby wszyscy widzieli, jak daleko jest jego łydkom do doskonałości – to go motywowało do dalszej pracy.
Problem w tym, że Stefanowi nigdy nie brakowało motywacji. A obcięte rękawy tak bardzo doładowały jego ciągłą chęć do rzeźbienia ciała, że zaczęło mu się ulewać.
Nie zmieniło to jednak nic w kwestii czasu, który mógł przeznaczyć na trening.
Trener pilnował, żeby jedli tyle, ile potrzebowali. Czy może inaczej – by mieli tyle kalorii, ile potrzebują. Czasem to, co spożywali, umiarkowanie przypominało jedzenie. Ale czas na trening dostał tylko raz. Miał dobrze wyglądać przed sesją zdjęciową do materiałów promujących Cross-FIghT. I wtedy trener dał mu tyle czasu, ile tylko Stefan chciał, pod warunkiem że będzie dobrze wyglądać.
Stefan sam był zaskoczony, jak dużo tego, co utracił – jak myślał: bezpowrotnie – wróciło w ciągu tego tygodnia. Trener podsuwał mu różne proszki i tabletki, które miały pomóc mięśniom odzyskać objętość. I faktycznie tak się stało.
Ale gdy sesję mieli już za sobą, znowu zamiast na trening czas był wyłącznie na wykonanie zadań wymyślanych przez trenera Stalińskiego. A te zdawały się nie kończyć – sprzątanie domu na działce, złomowanie wszystkiego, co było zbędne, sprzedaż reszty, która się do czegoś nadawała. Zawsze było coś więcej do zrobienia. Jedli co popadło, spali gdzie popadło. Na siłowni najwięcej czasu spędzał sam trener. Każdego dnia gdzieś wyjeżdżał. Szukał kompletu, jak sam mówił. Gdy dołączył do nich Maks, najwyraźniej ów komplet był gotowy.
I przyjechali tu. I dostali jeszcze więcej roboty.
Mięśnie znów zaczęły znikać. Stefan nerwowo napinał co kilka minut triceps lub biceps i sprawdzał wolną dłonią, czy znów nie stracił na objętości lub twardości. Wydawało mu się, że maleje z każdą chwilą, i ta myśl prześladowała go bez przerwy.
A Andrzej? Stefan miał wrażenie, że ciało Andrzeja nie zmieniło się za bardzo, odkąd poznali się trzy miesiące temu. Biegający z żeliwnymi talerzami po schodach chłopak był ostatnim, który do nich dołączył.
Sprawdzając po raz kolejny objętość lewego bicepsa, Stefan myślał, że musi znaleźć swój sposób na tę sytuację. Wiedział, że absolutnie nic nie może stanąć mu na drodze do realizacji marzeń.
– Co tak stoisz i się prężysz, Sztojfen, no?! Teraz to nie czas na Mistera Universe, tylko Total Makeover. Masz mi tu zaraz wrócić z wymiarami sali! – Krzyk trenera Stalińskiego wyrwał go z zamyślenia.
– Taa… – Głos uwiązł chłopakowi w gardle, ale w końcu udało mu się uporać z tym problemem. – Jasne, trenerze.
I tak przez ostatnich kilka miesięcy kończyło się zawsze jego silne postanowienie o dążeniu do realizacji marzeń.
***
Andrzej zdążył wytargać na górę trzy sztangi wraz z talerzami, zanim pojawił się zapowiadany Rosjanin. Był trochę niższy od niego, więc pewnie miał ciut poniżej metra osiemdziesięciu. Szczupły, łysy i… emanujący siłą? Chłopak nie wiedział, jak to możliwe przy takiej mało imponującej posturze, w szczególności że mięśnie – jeśli w ogóle były w jakiejś większej ilości – były zakamuflowane pod luźnymi dżinsami i workowatą koszulką.
– Piotr. – Mężczyzna wystawił grabę do Andrzeja. Zrobił to w taki sposób, że nie mogło być mowy o zwykłym „podaniu dłoni”.
– Endr… Andrzej.
– Te trzy sztangi, tak? Wziąć za kilogram? Czy dokładniej wycenić? Jak gryfy będą dobre, to trochę więcej mogę dać. Jak na szybko, to po cenie za kilogram.
– Eee… – Chłopak bał się cokolwiek źle powiedzieć. – Nie – wyrzucił w końcu z siebie, niepewny, na które pytanie właściwie odpowiedział.
Trener Staliński już by rzucił ostrym: „Co: nie?!”, wpędzając Andrzeja głębiej w spiralę napięcia i stresu.
Ale Rosjanin po prostu czekał. Widział, że odpowiedź zbyt szybko się nie zmaterializuje, więc sam sobie zmaterializował papierosa, i to odpalonego. Andrzej dałby sobie rękę uciąć, że po prostu go wyjął z tylnej kieszeni spodni, już z żarzącym się czubkiem.
– Nie wiem, czy na wagę. – Chłopak zebrał się w końcu w sobie. – Trener lubi pieniądze, szybko i dużo. W tym wypadku myślę, że dużo jest ważniejsze niż szybko. Ale spytam.
Spokój Rosjanina zaczął mu się udzielać, dzięki czemu zdołał ułożyć dwa całkiem sensowne, zadowalająco długie zdania.
Brakowało mu kontaktu z normalnymi ludźmi. Właśnie w tej chwili to do niego dotarło.
– Mamy więcej sprzętu. Dużo więcej. Na oko powiedziałbym, że ze dwadzieścia gryfów olimpijskich, wszystkie łożyskowane, wyglądają na sprawne. A talerzy… Nie wiem, będą ze trzy tony, może cztery, głównie w dwudziestkach. Trochę dziesiątek i piątek, wiadomo.
– Hn – chrząknął mężczyzna, kiwając głową i zaciągając się potężnie papierosem. Andrzej z jakiegoś powodu był przekonany, że wyraził właśnie uznanie. – Macie tego sprzętu. Dobra. To wrzucaj na pakę. – Piotr omiótł Andrzeja wzrokiem i poprawił: – Albo wkładaj. Delikatnie. Wyglądasz, jakbyś mógł tym rzucać.
Rosjanin otworzył tył swojego żuka. Samochód z jednej strony wyglądał na swoje lata, jak to żuk, ale z drugiej strony było widać, że jest zadbany i sprawny, na tyle, na ile samochód w takim wieku może być.
– Tam z tyłu masz stojaki. Pionowe. Nakładaj dwudziestki. Zobaczymy, ile wejdzie. – Koniec każdego ze zdawkowych zdań zaakcentowany był chmurą dymu.
– A ten samochód, no… nie klęknie?
– Hn, dobre pytanie. – Tym razem chrząknięcie było połączone z wąskim, krzywym uśmiechem i parsknięciem kłębem papierosowego dymu. – Na pewno nie weźmiemy na raz. Za dużo. I będzie trzeba dobrze przywiązać stojak.
Obydwaj złapali za talerze, które czekały przy drzwiach frontowych, i raz-dwa umieścili wszystkie w żuku.
– A sztangi wsuwamy tu. – Łysy mężczyzna pokazał palcem miejsce z boku przestrzeni ładunkowej. Złapał jeden z gryfów, obrócił go w dłoni niczym kij od miotły i umieścił sztangę na podłodze samochodu. – Dobra. Pokaż, co tam macie na dole.
Andrzej sprowadził gościa po schodach i dalej przez dużą salę do kanciapy. Akurat gdy zeszli, od ścian odbiły się głośno wypowiedziane zdania:
– Sztojfen, nie ma mowy, że tu jest siedem fuckin’ metrów. Zgubiłeś co najmniej dwa lub trzy! Zasuwaj z tą metrówką jeszcze raz, tylko dokładnie!
– To właśnie szefu, trener Staliński w sensie. – Chłopak kiwnął głową w kierunku swojego przełożonego.
– Hn. Domyśliłem się. Później z nim pogadam. Jak będzie mniej… zajęty. Teraz pokaż sprzęt.
Gdy weszli do składziku, Rosjanin zagwizdał z wrażenia.
– Cholera. Nie przesadziłeś z szacunkiem. Dużo. Za dużo na detal. Będą potrzebne ceny hurtowe. Ale to do szefa temat.
Kiedy Piotr rozglądał się po kanciapie, Andrzej przyjrzał się jemu. Jedna myśl nie dawała mu spokoju. Cóż, może więcej niż jedna, ale ta jedna była najważniejsza. Czemu trener nazywał go „Rosjaninem”? Miał na imię Piotr, jeździł żukiem, a przecież nie ma wielu bardziej polskich samochodów. Andrzej nie był specjalistą od akcentów, ale pochodził z Podlasia i w głosie Piotra nie słyszał choćby lekkiego, charakterystycznego „śledzikowania”, nie mówiąc już o typowo rosyjskim zaśpiewie.
Równocześnie… Piotr miał w sobie… coś. Coś w jego posturze zdawało się sugerować poranki spędzane na zapasach z niedźwiedziem na środku zamarzniętego jeziora. Więcej – w jakiś sposób całym sobą komunikował, że ów niedźwiedź jest jego starym partnerem sparingowym i że obaj traktują się z szacunkiem, respektując wzajemnie swoją siłę.
Jak można coś takiego przekazać, po prostu stojąc w luźnych ciuchach? Andrzej nie wiedział. Ale trener mógł wiedzieć, bo rozumiał, jak ważna jest mowa ciała. I tak narodził się kolejny pseudonim – Rusek.
– Będzie na dwa razy. – Słowa Piotra wyrwały Andrzeja z zamyślenia. – Może trzy. Załadujemy pierwszą pakę do pełna. I przeliczymy resztę. Aż muszę spytać. Chcecie wszystko sprzedać? Szef to trener, tak? Wyglądasz, jakbyś podnosił. Przecież to dobry sprzęt.
Chłopak się zawahał. Nie chciał powiedzieć za dużo. Ale bardzo chciał powiedzieć cokolwiek. Paradoksalnie, rzadko mógł z kimś porozmawiać o sztangach, i to tak fachowo.
– Wiem, że dobry. Ale nie pasuje do wizerunku klubu, który trener chce tu otworzyć. Może sztangi by jeszcze uszły, ale na pewno nie ciężary.
– Hn, talerze z gumy? Wyglądają na więcej?
Andrzej się zaśmiał. A później zamarł. Miał nadzieję, że trener nie usłyszał. Nie mógł usłyszeć, to niemożliwe. Właśnie krzyczał coś do jednego z chłopaków.
– Hn, spokojnie. Nie do dyskusji, rozumiem. – Piotr sam zamknął temat. – Te gumowe talerze też mają swoje zalety. Dziury w podłodze nie zrobią. Średnica zawsze ta sama. Zawsze coś. Co komu. Widziałem, co trzeba. Pomogę ci nosić. We dwóch zaraz skończymy.
Na podłodze stała sztanga z założonymi dwiema dwudziestkami, po jednej na każdą stronę. To razem dawało sześćdziesiąt kilo – olimpijski gryf sam ważył dwadzieścia. Piotr podszedł do niego i ustawił się bokiem, dokładnie w połowie długości sztangi. Przykucnął, chwycił jedną ręką gryf i się wyprostował. Ruch był równie krótki co wypowiadane przez niego zdania. Wyglądało to tak, jakby właśnie podniósł z podłogi torbę z paroma kilogramami ziemniaków. Pyk, i już była w powietrzu. Lekkim krokiem podszedł do ściany i wolną dłonią chwycił jedną z opartych o nią dwudziestek.
– Ale… Ale… Sztanga nie ma zacisków. – Ze wszystkich rzeczy, które chciał powiedzieć Andrzej, tylko tę jedną udało mu się wydusić.
– Hn, widziałem. Dzięki.
Chłopak najpierw stał jak wryty, a później podbiegł do ściany, złapał dwie dwudziestki i pobiegł za Rosjaninem na tyle szybko, na ile pozwalały mu obijające się o kolana talerze. Był przekonany, że za chwilę rozlegnie się łomot spadającego po schodach żelaza, gdy talerze zsuną się z gryfu podczas wchodzenia po schodach. Nie wiedział, jak miałby wnieść taką sztangę z zaciskami, a bez… to jak sztuczka cyrkowa.
Łomotu nie było. Krok Piotra nie zwolnił nawet na chwilę, gdy zaczęły się schody. Jego ręka po prostu ugięła się w łokciu i przemieściła równocześnie do tyłu i do góry, jak przy wiosłowaniu. Andrzej nie wiedział, który element tego widoku był najbardziej niesamowity, ale chyba właśnie to, że łysy mężczyzna zrobił to tak… Po prostu.
Gdy wyszli przed budynek, Andrzej był przekonany, że z nich dwóch to właśnie on mocniej dyszy. Głównie przez bezdech z zaskoczenia. Piotr odłożył sztangę przed żukiem, wszedł na pakę i nabił żeliwny talerz na pal stojaka.
Bez świadomości tego, co robi, Andrzej puścił talerze i podszedł do sztangi. Z godzinę czy dwie temu podniósł kilka razy dwieście kilo. Tu miał tylko sześćdziesiąt. Ale jedną ręką, i to jeszcze tak zawiosłować…
Ustawił się tak samo jak chwilę wcześniej Rosjanin, w połowie długości sztangi. Zszedł w dół, trochę jak do martwego. Złapał sztangę. Zacisnął chwyt i przymierzył się do wyjścia w górę. Nie wiedział, co zrobić z drugą dłonią. Wziął oddech, napiął brzuch i wystartował w górę.
Poszło mu nieźle, ponieważ obciążenie, jak dla niego, nie było jednak ekstremalnie duże. Ale czuł, że brakuje mu stabilności. Zrobił krok do przodu i bujnęło go w lewo. Rozstawił szerzej nogi, koniecznie chciał spróbować podnieść sztangę wyżej. Łokieć drgnął, ale zaraz odmówił współpracy. Powędrował do góry może o kilka centymetrów, zanim wrócił do punktu wyjścia. W efekcie sztangą zabujało tak mocno, że chwyt zaczął szczypać.
Andrzej wyprostował palce i pozwolił sztandze upaść. Nie lubił tak robić, ale nie chciał sobie czegoś naciągnąć.
– Musisz dopiąć wszystkie mięśnie. Zanim podniesiesz. Jak robisz martwy, to wychodzi trochę samo. Ale jak masz wolną jedną rękę, to nie. Trzeba o tym pamiętać. No, tak długo, aż nie będziesz musiał pamiętać. Wiadomo. Będzie przychodziło jak oddychanie. Spróbuj jeszcze raz. – Choć nic się nie zmieniło w długości zdań Piotra, w tonie zaszła trudna do uchwycenia zmiana.
„Chyba lubi o tym gadać” – pomyślał Krzepkowski, uśmiechając się do samego siebie. Rozumiał go. Też lubił.
Andrzej ponownie zajął pozycję przy sztandze. Złapał za gryf i… zapatrzył się na swoją drugą rękę, co do której nadal nie wiedział, co ma z nią zrobić, poza tym, że ma ją napiąć.
– Możesz ją wyprostować. Do boku. Mhm. I zacisnąć. Później przyjdzie samo.
Chłopak zrobił zgodnie z poleceniem i teraz jego wolna ręka była ustawiona równolegle do ziemi. Piotr kontynuował instruktaż:
– O właśnie. Ale nie próbuj nią sięgnąć po puchar. Czy cokolwiek. Osadź rękę mocno w barku. Normalnie, jak przy martwym. Czy każdym innym ćwiczeniu ze sztangą. Albo jak przy podciąganiu. Zanim zaczniesz ruch. O, to. To. To. To, to. I teraz zaciśnij dłoń. Jakbyś trzymał gryf. O tak, dobrze. Brzuch ładnie napięty. Mhm. Nie myśl o tym, że ciężar masz z jednej strony. Teraz po prostu go podnieś.
To było takie „po prostu”, które do Andrzeja trafiało. Ten moment, kiedy z jednej strony kontrolujesz każdy mięsień w ciele, a z drugiej – ostatecznie – sam ciężar „po prostu” podnosisz. To równocześnie było „po prostu” i „wszystko, tylko nie po prostu”. Każda z krótkich – zawierających samą esencję i nic więcej – instrukcji Piotra przybliżała go do tego stanu.
I Andrzej wstał. Po prostu. Ciężar leżał komfortowo. Wiedział, że prawa strona brzucha pracuje mocniej od lewej, żeby utrzymać kręgosłup w pionie, ale… Mógł o tym nie myśleć. Działo się samo. Dopięta prawa dłoń – ba, cała ręka razem z barkiem – działała cuda. Zrobił krok do przodu. I następny. Nic nie bujało.
Wiedział, nie myślał.
Dopiął wszystko jeszcze mocniej, choć dopiero przed chwilą nie wydawało mu się to możliwe. I zaprosił sztangę do wędrówki w górę, za odwiedzionym do tyłu łokciem.
Nie spodziewał się cudów i cudów nie było. Ciężar współpracował z nim tylko przez połowę trasy do szczytu, po czym odmówił dalszej kooperacji. Chłopak uświadomił sobie, że zapomniał o oddychaniu, i właśnie w tej chwili skończył mu się tlen. Siłą woli zmusił ciało do powolnego opuszczenia sztangi do pozycji z ręką wzdłuż ciała; nie chciał jej upuścić. Stojąc i ciągle pilnując napięcia, wysyczał zużyte powietrze przez zaciśnięte zęby. Złapał krótki oddech, odzyskał odrobinę sił i zszedł na dół. Talerze delikatnie usiadły na bruku.
– Ładnie! – Rosjanin kiwnął głową z zauważalnie entuzjastyczną aprobatą i aż przy tym zakrzyknął: – No, szybko łapiesz! Naprawdę szybko!
Piotr nagle wydał się lekko zmieszany. Można było odnieść wrażenie, że wykrzykniki to nie do końca jego styl. Był raczej człowiekiem kropek na końcu zdań. Stonowanych, szybko trafiających na swoje miejsce kropek.
W jego ustach zmaterializował się, nie wiedzieć kiedy, na wpół wypalony papieros, a twarz zniknęła za wielkim kłębem metodycznie wypuszczonego dymu.
– Hn. Dobrze. – Chrząknął i wzruszył ramionami, strząsając z siebie wszystkie emocje, i wrócił do równego, jednostajnego tonu: – Jak będziemy nosili piątki czy dziesiątki, to ci jeszcze coś pokażę.
– Chętnie – odpowiedział bezwiednie Andrzej, ciągle wpatrując się to w sztangę, to w swoją dłoń. Wystawiał prawą rękę do boku, osadzał w barku, zaciskał pięść. Łaknął każdego skrawka nowej wiedzy, a gdy już go dostał, łapczywie wchłaniał. – Co będzie z tymi ciężarami? – spytał chłopak, gdy odkładał przyniesiony sprzęt na pakę żuka.
– Hn, różnie. Sztangi są z dobrej stali. W miarę możliwości postaram się je wyprostować. Naprawić łożyska. Odświeżyć wygląd. Sprzedać dalej. Żal je niszczyć. Sam rozumiesz.
Kolejne słowa mężczyzny metodycznie dziurawiły obłok dymu przed jego twarzą. Resztki emocji zniknęły z jego wypowiedzi, a zdania wróciły do swej najkrótszej, oszczędnej formy, po której dał się od początku poznać.
Piotr kontynuował stonowane snucie swojej odpowiedzi, gdy schodzili po schodach i brali kolejną porcję ciężarów. Andrzej słuchał jak zaczarowany.
– Talerze na ogół przetapiam na coś innego. Zależnie od zamówień. Czasem robię studzienki kanalizacyjne. Chociaż nie dla miasta. Do tego trzeba mieć odpowiednie certyfikaty. I tak dalej. A ja pracuję sam. Ale dla jakichś działkowiczów, na przykład. Ostatnio jest moda na samodzielne ścieranie przypraw. To przygotowałem sobie formę na tłuczki i moździerze. Dobry interes. Z jednej dwudziestki można tego sporo zrobić. Najbardziej lubię wytapiać kettlebelle, ale na to rzadko mam zamówienia. Mało kto zna. A jak mam dobre sztuki, to czyszczę. Odmalowuję. I odsprzedaję. Jak ktoś robi domową siłownię w garażu. Tak jest najtaniej. Te wszystkie markowe, gumowane czy inne kosztują niemożebnie drogo.
Nie wiedzieć kiedy przynieśli kolejne dwa gryfy i dwanaście talerzy dwudziestek. Gdzieś na skraju świadomości dotarły do Andrzeja różne pokrzykiwania trenera Stalińskiego. Ale chłopak nie miał zamiaru się na nich skupiać. Chłonął wszystko, co Rosjanin chciał mu powiedzieć. Najwyżej później będzie miał problem, że nie usłyszał jakiegoś rozkazu.
– Czym są kettlebelle? – Jego umysł zafiksował się na tym słowie.
Piotr się zawiesił. Wydawał się wyczerpany, ale nie od tej ćwierci tony żelastwa, które przeniósł. Najwyraźniej rozmowa kosztowała go więcej niż chodzenie w kółko po schodach z obciążeniem.
– Hn, takie kule armatnie z uchwytami. A tak dokładnie… Tak dokładnie to kule armatnie z uchwytami. Świetne, jak masz mało miejsca na trening. Albo nie chcesz mieć dużo sprzętu. Albo chcesz się zajechać w kilka chwil. Albo chcesz ćwiczyć asymetrycznie. No albo nie możesz się zdecydować, co chcesz robić danego dnia. Siłę czy wydolność. Więc machasz takim dziadem, aż jedno i drugie jest przećwiczone. Kettle są piękne. – Ostatnie zdanie tego narastającego w intensywności monologu podkreślił głębokim zaciągnięciem, spalającym naraz przynajmniej pół papierosa. Jeszcze chwila i Piotr zacząłby się inhalować płonącym filtrem. Na podsumowanie ody miłosnej do kul armatnich z uchwytami brakowało tylko wypuszczenia przez dziurkę od nosa strzały przez uformowane z dymu serce.
– Nie widziałem tego na żadnej siłowni…
– Jak mówiłem, rzadko mam zamówienia na kettle. Hn, nie bez przyczyny. Są mało popularne. Z jakiegoś powodu dostaję zamówienia głównie z Zielonej Góry. Nie wiem, co tam się dzieje. Ludzie lubią kupować rzeczy. A jak kupisz kettlebella, to później nie musisz nic kupować. Nawet przez rok. Dwa. A może nigdy.
– Ciężko schudnąć, jak nie ma żadnego nowego gadżetu do kupienia. – Andrzej uśmiechnął się pod nosem; coraz lepiej rozumiał ten model biznesowy.
– Hn – prychnął Piotr i uśmiechnął się do chłopaka. Nie pod nosem, nie w reakcji na coś, co sam powiedział, tylko po prostu do Andrzeja.
Chłopak się spłoszył, ponieważ dawno nikt się do niego tak po prostu nie uśmiechnął.
Piotr najwyraźniej sam siebie też spłoszył. Po raz kolejny tego dnia papieros narodził się z niebytu, od razu podpalony, od razu w kąciku ust.
***
– Trenerze… – Andrzej, gdy z własnej inicjatywy miał się zwrócić do Jana Stalińskiego, zawsze zaczynał niepewnie. Nabrał powietrza w płuca i powtórzył z większą pewnością: – Trenerze.
– Co?! – Przełożony oderwał wzrok od obmiarów dokonanych przez Stefana. – Nie widzisz, że jestem zajęty?
– Trener zawsze jest zajęty.
– He, dobrze cię nauczyłem. Co chcesz?
– Skończyliśmy nosić na dzisiaj.
– Co to znaczy: na dzisiaj?
– No, to znaczy… że…
– Więcej na wóz nie wejdzie – włączył się Rosjanin, który dotąd trzymał się z tyłu. – Piotr Potiomkin. Zamówił pan u mnie skup sprzętu.
„Potiomkin… Przynajmniej wiadomo, co skłoniło trenera do nazywania go Ruskiem” – Andrzej przeanalizował źródłosłów pseudonimu.
Piotr wyciągnął prawicę do Jana Stalińskiego. Trener przez chwilę się wahał. Był w rozkroku między człowiekiem, który brata się z każdym drobnym biznesmenem, a tym, który gardzi każdym uznanym przez siebie za gorszego. Ostatecznie zdecydował się być bratem w handlu i podał prawicę.
– Jan Staliński. Stal, dla przyjaciół i towarzyszy w biznesie. Miał pan wziąć od nas wszystko, tak się umawialiśmy.
– I wezmę. Ale nie potrafił pan określić ilości. A ma pan tego bardzo dużo. I to tylko w tym jednym pomieszczeniu. – Rosjanin wskazał dłonią na pozostałe drzwi.
– No tak, no tak… – Trener Staliński nie lubił, gdy ktokolwiek wytykał choćby najdrobniejsze luki w jego planowaniu. – W pozostałych pokojach są dwie łazienki, jedna mała kanciapa z umywalką i takimi tam, dla zarządu. Nie jest zawalona żelazem. A w ostatnim pokoju stoją jakieś stojaki do sztang i kilka maszyn kulturystycznych. Takich do robienia przysiadów i klaty.
– Hn – chrząknął Piotr i się zamyślił. – Stojaki mógłbym wziąć. Z maszynami raczej nie mam co zrobić. Mogę jutro obejrzeć. Jak przyjadę. Podam też wtedy wstępną wycenę. Porozmawiamy o detalach płatności.
– Liczę, oczywiście, na najlepszą cenę. – Jan Staliński musiał negocjować, nawet jeśli jeszcze nie wiedział, co dokładnie. – Endrju, wy tu dziś zostajecie oczywiście na noc, więc będziesz miał jeszcze parę godzin, żeby przenieść towar na górę. Jutro ma pójść szybciej niż dzisiaj.
– Tak, trenerze… – Andrzej zastanawiał się, gdzie będą spali z chłopakami. Teraz przynajmniej już wiedział. Wolał na razie nie zaprzątać sobie głowy tym, co będzie, gdy już otworzą klub.
– Sprzęt jest dobry, cena będzie dobra. Przy tym wolumenie proponuję z kilograma. Będzie łatwiej – podsumował Piotr.
Trener Staliński nie wydawał się już taki wielki, gdy stał przy Rosjaninie. Mimo że ten nie był rosłym mężczyzną pod względem sylwetki. Ale emanowała z niego siła.
W świadomości Andrzeja impuls wywołany tym widokiem przetarł nowe ścieżki.
„Stąd Rusek…” – pomyślał chłopak, dodając kolejny powód, dla którego Staliński wymyślił taki, a nie inny przydomek. By umniejszyć, obniżyć wartość. Nawet jeśli Piotr Potiomkin był „bratem w handlu”, to nie mógł być równy trenerowi. I ta jedna rzecz musiała być jasna dla wszystkich dookoła. Dlatego przy chłopakach nigdy nie używał imion takich osób.
„Może dlatego nigdy też nie mówi po imieniu… nam?”.
Gdy tak snuł ponure myśli, jedna jasna mu zaświtała. Przypomniał sobie coś, co wspomniał Piotr kilka godzin wcześniej. Kiedy trener z Rosjaninem krótko się pożegnali i ten drugi ruszył na górę, Andrzej szybko zniknął w mroku kanciapy. Po chwili wychynął z niej, trzymając w dłoniach dwa dziesięciokilowe talerze. Starając się nie zwracać na siebie uwagi trenera, pomaszerował – a gdy tylko zniknął z jego pola widzenia, pobiegł – za Piotrem.
– Biorę się za noszenie, trenerze! – rzucił za siebie, na wszelki wypadek usprawiedliwiając wszystkie swoje ruchy.
Dogonił Rosjanina, gdy ten wsiadał do samochodu.
– Przepraszam, miał mi pan jeszcze coś pokazać. Z dziesiątkami.
– Hn. – Rosjanin ni to westchnął, ni to prychnął, ni się zaśmiał. – Racja.
Piotr wyszedł z żuka, podszedł do tyłu wozu i otworzył pakę.
– Będziemy sztangi potrzebowali. Masz dwie dyszki? Dobra, weź mi je załóż – powiedział, trzymając gryf na wysokości ud. Kiedy Andrzej założył po jednym talerzu na każdą stronę, Rosjanin postawił sztangę na ziemi i mówił dalej: – To było kiedyś jedno z moich ulubionych ćwiczeń. Taka trochę sztuczka cyrkowa. Ale mająca swoje benefity. Może dlatego tak ją lubiłem.
Ustawił nogi trochę szerzej niż do normalnego martwego ciągu albo innego wiosłowania. Ale nie złapał sztangi obiema dłońmi, tylko jedną, pośrodku. Przyjął pozycję, napiął mięśnie i… po chwili sztanga teleportowała się na wysokość obojczyków. Była dokładnie tam, gdzie powinna wylądować przy standardowym zarzucie oburącz.
– I teraz w górę – dodał mężczyzna bez stęknięcia. Gdy sztanga minęła głowę Piotra, lekko się obróciła. Teraz jeden talerz był przed Rosjaninem, a drugi za nim. Piotr zrobił dwa wyciskania, utrzymując sztangę dokładnie w takiej pozycji. A gdy zdecydował się ją odłożyć, gryf ponownie minął jego głowę i sztanga znów była przed klatką piersiową, na wysokości obojczyków. Szybki ruch ręką i ciężar ponownie stał na ziemi. – Świetne ćwiczenie uzupełniające. I… Jest fajne. Po prostu. To nie jest ważne. Ale… No. Tyle.
Andrzej stał z szeroko otwartymi oczami. Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby tak ćwiczyć ze sztangą. Uczył się na wszystkie możliwe sposoby, ale był pewien limit tego, czego o sztandze można się dowiedzieć w lokalnej siłowni od emerytowanego trenera siatkówki. Pobliska biblioteka miała w zbiorach mało sportowych książek, a z internetu… Z internetu jak dotąd nie miał okazji nauczyć się dobrze korzystać. Miał do niego dostęp tylko w szkole, na technice i trochę po lekcjach.
Gdy zdecydował się na ucieczkę ze swojego Pcimia Dolnego, właśnie tego chciał, tego szukał… Dokładnie to obiecał mu trener Staliński.
– Spróbuj dzisiaj, zostało wam dużo sprzętu na dole.
– Nie wiem… czy trener… pozwoli… – wymamrotał chłopak.
– No to nie pytaj o pozwolenie. Po prostu idź i podnieś kilka razy. Albo tu, jak będziesz wynosił. Nie wnikam w wasz układ. Ale trener cały czas nad tobą nie stoi. Skończysz robotę, łap za sztangę.
„Ale robota się nie kończy” – pomyślał Andrzej, zbyt zestresowany, żeby cokolwiek powiedzieć. Już widział oczami wyobraźni, jak sprawdza nowe ćwiczenie. I po chwili przypominał sobie wszystkie krzyki, których się nasłuchał raptem parę godzin temu z powodu kilku dzisiejszych powtórzeń martwego ciągu.
Piotr zdjął talerze z gryfu i schował je razem ze sztangą do żuka.
– Słuchaj… Nie moja sprawa. Widzę, że szybko łapiesz. Bardzo szybko. Hn, nie wnikam w wasz układ. – Piotr powtórzył to zdanie, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce skrócić dystans w konwersacji, czy jednak go zwiększyć. To chrząkał, to wzruszał ramionami. Patrzył w dół, na swoje dłonie, próbując skupić się na zwijaniu kolejnego papierosa. Podnoszenie sztangi go nie męczyło. Rozmowa ewidentnie tak. – Szybko złapałeś, co ci pokazałem. Nie wiem, jaki macie układ. Nie moja sprawa. Ale… Hn, nie zmarnuj tego, co masz. A jak pan Staliński jest trenerem, to… No. Hn. Nie wiem, czemu trener miałby cię odciągać od sztangi. Do zobaczenia jutro.
Chłopak dalej stał bez ruchu i słowa. Chciał się pożegnać, ale na chęciach się skończyło. Chciał też pobiec za żukiem, gdy ten odjeżdżał. Nie wiedział, co miałby zrobić, gdy już by dobiegł, ale chciałby. Tego również nie zrobił.
***
Piotr zaciągnął się mocno, spalając dopiero co skręconego papierosa prawie w całości, na jeden raz. Wstrzymał oddech i nieśpiesznie zakręcił korbą, by otworzyć okno żuka. Zrobił długi wydech, odprowadzając wzrokiem smugę dymu rozpływającą się za oknem.
Dźwięk klaksonu, wduszonego trzy razy i przytrzymanego na deser przez parę sekund, wyrwał go z zamyślenia. Spojrzał na światło – zielone. Wrzucił jedynkę i ruszył.
– Hn – mruknął sam do siebie.
Dawno nikomu nie pokazywał żadnych ćwiczeń. Tak, nastawiał barki i leczył inne urazy chłopakom ze straży miejskiej czy policji. Czasem im coś pokazał, co mają robić, żeby poprawić mobilność i wyjść z kontuzji.
Ale takich ćwiczeń jak dziś nie pokazywał nikomu od lat.
Kolejne czerwone światło zatrzymało go na ulicy Grochowskiej. Szybko wyjął bibułkę, nasypał tytoniu i skręcił. Po chwili kolejny papieros sterczał mu już z kącika ust. Tym razem zaciągał się słabiej i krócej, wypuszczając za okno serię mniejszych obłoczków.
Dźwięk klaksonu – tego samego co poprzednio – znowu wyrwał go z zamyślenia. Tym razem było to jedno przeciągłe wycie.
– Co ja dzisiaj… – wymruczał pod nosem i ruszył. Nigdy mu się nie zdarzało tak zawalać drogi.
Nigdy nie zdarzało mu się analizować dnia. A przynajmniej nie pamiętał, kiedy ostatni raz to robił. Na ogół po prostu… był.
Ale dziś? Coś się zmieniło.
Przypomniały mu się chłopaki, których trenował wieki temu, w innym życiu, w Rosji.
Każdy jeden skończył z medalem na olimpiadzie czy innych mistrzostwach świata.
Każdy jeden skończył z kontuzją, która skończyła jego zdrowie, karierę, a czasem życie.
Ten Andrzej był jak te chłopaki. Miał ten potencjał. Łapał w lot.
– Hn – warknął Piotr, odpędzając od siebie wszystkie myśli. Nie chciał analizować.
Nie lubił wspominać.
Redakcja: Krystian Gaik
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Gabriela Niemiec
Projekt okładki i stron tytułowych,
grafika wykorzystana w książce: Dawid Boldys
Skład i łamanie: Dariusz Ziach
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
tel. +48 505 636 224
ISBN 978-83-68371-16-1