Marzenia się spełniają. Mroczne Opowieści - Elizabeth Lim - ebook

Marzenia się spełniają. Mroczne Opowieści ebook

Lim Elizabeth

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Marzenia się spełniają” to historia o Kopciuszku napisana na nowo.

Kopciuszek jest oszołomiony balem i oczarowany nieznajomym, z którym połączyła go głęboka więź. Niestety, wybija północ i czas wracać do złej macochy. Następnego dnia książę poszukuje tajemniczej księżniczki, która zgubiła szklany pantofelek. Kopciuszkowi jednak nie udaje się dowieść, że to ona jest tajemniczą właścicielką bucika. Zatrudnia się w pałacu jako pokojówka, gdzie odkrywa spisek mający na celu odsunięcie od władzy króla i jego syna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 358

Oceny
4,0 (42 oceny)
15
12
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalix96

Dobrze spędzony czas

Lubię retellingi baśni, ale już chyba wolałam trzecią część filmu Disneya "Co by było gdyby"...
00
Oki0919

Całkiem niezła

Całkiem niezła
00
hydrozagadka

Całkiem niezła

Spoko bajeczka, ale tłumaczenie momentami fatalne. Pisanie o Kopciuszku w rodzaju męskim to jakaś tragedia.
00
Iskra80

Z braku laku…

Dobrnęłam do końca, z trudem. Książka napisana topornym językiem
00
Semele01

Dobrze spędzony czas

Piękna wersja bajki o Kopciuszku dla nieco starszych dziewczynek :) Myślę, że każda z nas lubi nieraz zapomnieć o szarej codzienności i zanurzyć się w takim bajkowym świecie :) Polecam
00

Popularność




Rozdział pierwszy

To było wyda­rze­nie sezonu – wielki bal w pałacu króla Jerzego, na który zapro­szono panny na wyda­niu z całego kró­le­stwa.

Kop­ciu­szek nie mógł uwie­rzyć, że też tam będzie.

Jeden taniec, obie­cał sobie, przy­glą­da­jąc się pała­co­wym wie­życz­kom z okna karocy. Jeśli uda mi się zatań­czyć cho­ciaż raz… nawet gdy­bym miała tań­czyć sama… będę szczę­śliwa. Chcę choć raz poczuć się wolna, wiro­wać i wiro­wać w bla­sku księ­życa.

Pałac był prze­ogromny. W swo­ich murach pomie­ściłby całe mia­sto, a Kop­ciu­szek mógłby spę­dzić resztę wie­czora na odkry­wa­niu wszyst­kich zakąt­ków dzie­dzińca, na któ­rym zatrzy­mała się jego karoca.

Ale był spóź­niony. Tak bar­dzo spóź­niony, że przy wro­tach nie stał już nikt, kto mógłby go powi­tać. Nawet dłu­gie hole były puste, nie licząc kil­ku­dzie­się­ciu straż­ni­ków o twa­rzach pozba­wio­nych wyrazu, któ­rzy stali bez ruchu wzdłuż ozdo­bio­nych por­tre­tami ścian.

Dziew­czyna ruszyła nie­śmiało sze­ro­kimi scho­dami w poszu­ki­wa­niu sali balo­wej. Nie miała zapro­sze­nia, więc nie śmiała zapy­tać o drogę w oba­wie, że straż­nicy wypro­szą ją za pała­cowe bramy.

Pew­nie spę­dzi­łaby cały wie­czór na błą­dze­niu po wspa­nia­łych wnę­trzach (co samo w sobie było wiel­kim prze­ży­ciem), gdyby przy­pad­kiem nie natknęła się na cza­ru­ją­cego mło­dego męż­czy­znę.

– Do sali balo­wej idzie się tam­tędy, panienko – ode­zwał się nie­zna­jomy, deli­kat­nie muska­jąc jej dłoń.

Kop­ciu­szek odwró­cił się do niego na pię­cie, sta­ra­jąc się ukryć zakło­po­ta­nie. Spo­dzie­wał się zoba­czyć jed­nego ze straż­ni­ków, ale z ulgą ujrzał przed sobą ele­gancko ubra­nego mło­dzieńca, który też musiał być gościem na balu.

– Ach, rze­czy­wi­ście. Dzię­kuję!

Policzki dziew­czyny, które zaró­żo­wiły się z wysiłku od wspi­na­nia się po wyso­kich scho­dach, teraz spło­nęły pąso­wym rumień­cem. Nie­zna­jomy musiał ją wziąć za głup­tasa! Dla­czego nie wpa­dła na to, że wystar­czyło pójść za dźwię­kiem muzyki? Z sali gdzieś nie­da­leko dobie­gała melo­dyjna gra orkie­stry wymie­szana z przy­tłu­mio­nym szu­mem roz­mów.

Nie­zna­jomy jed­nak nie spra­wiał wra­że­nia, że wziął ją za głu­pią. Może był zbyt uprzejmy, by dać to po sobie poznać – to by wyja­śniało jego wypro­sto­wane ramiona i sztywną postawę. Ale z jego oczu biły cie­pło i życz­li­wość, a gdy się ukło­nił, dziew­czyna poczuła w brzu­chu nie­znaną dotąd, lecz cudow­nie błogą lek­kość.

– Dzię­kuję – powtó­rzyła, dyga­jąc odru­chowo.

– Czy… zechcia­ła­byś ze mną zatań­czyć?

Kop­ciu­szek zamru­gał.

– Chyba czy­tasz mi w myślach – powie­dział z cichym śmie­chem. – Jedyne, czego pra­gnę, to zatań­czyć… Tak dawno nie tań­czy­łam, że zaczę­łam się mar­twić, czy jesz­cze pamię­tam, jak to się robi!

Mło­dzie­niec par­sk­nął śmie­chem i wyglą­dał, jakby tro­chę się odprę­żył, a dzie­ląca ich dotąd for­malna sztyw­ność gdzieś wypa­ro­wała. Jego twarz roz­ja­śnił uśmiech rów­nie cie­pły jak jego oczy. Podał Kop­ciusz­kowi swoje ramię.

– W takim razie pozwól, że ci przy­po­mnę.

Przez kilka kolej­nych minut świat wokół Kop­ciuszka jakby się roz­mył, a dziew­czyna zapo­mniała się w tańcu, oto­czona lśnią­cymi smu­gami kolo­rów i świa­teł. Poczuła, jak nogi same pro­wa­dzą ją w walcu, a cudowna muzyka otula ją i zakrada się pro­sto do serca.

Widziała tylko twarz mło­dzieńca, który wpa­try­wał się w nią, jakby na sali balo­wej nie było nikogo prócz nich. Pomy­ślała, że ni­gdy nie zapo­mni tego spoj­rze­nia. Co jakiś czas jego usta roz­chy­lały się lekko, jakby chciał coś powie­dzieć, ale muzyka była tak obez­wład­nia­jąca, że szybko zmie­niał zda­nie. Tylko cudem nie wpa­dali na inne pary. A może byli na par­kie­cie zupeł­nie sami? Kop­ciu­szek nie miał poję­cia.

Gdy wybrzmiała ostat­nia nuta walca, dziew­czyna miała wra­że­nie, że zaraz zbu­dzi się z cudow­nego snu. Wspa­niałą muzykę zastą­pił szum roz­mów, powie­trze wypeł­niła odu­rza­jąca mie­szanka dro­gich per­fum, a żyran­dole nagle roz­ja­rzyły się ośle­pia­ją­cym świa­tłem.

Kop­ciu­szek spo­dzie­wał się, że mło­dzie­niec podzię­kuje za taniec i odej­dzie, ale on nachy­lił się i wyszep­tał:

– Może wyj­dziemy na chwilę na zewnątrz? Chciał­bym ci poka­zać pała­cowe ogrody.

I znów dziew­czy­nie zdało się, że męż­czy­zna czyta jej w myślach. A może po pro­stu myśleli podob­nie? Jej ojciec lubił mawiać tak o sobie i jej matce. Powta­rzał, że już pod­czas pierw­szego spo­tka­nia czuł, jakby znali się od zawsze.

A może mam takie poczu­cie, bo minęły całe wieki, od kiedy ostat­nio się z kimś zaprzy­jaź­ni­łam?, zasta­na­wiała się, gdy opu­ścili pałac. Chłodny wie­trzyk musnął jej kark, a ona wzięła głę­boki oddech, napa­wa­jąc się świeżą zie­le­nią ogrodu.

– Jak tu spo­koj­nie – powie­działa, prze­su­wa­jąc opusz­kami pal­ców po świeżo strzy­żo­nym żywo­pło­cie. – Czy obra­zisz się, jeśli powiem, że podoba mi się tuaj bar­dziej niż w sali balo­wej?

– A dla­czego?

Przez chwilę mil­czała, zasta­na­wia­jąc się, co nie­zna­jomy pomy­śli sobie, jeśli wyjawi mu prawdę.

– Wydaje mi się, że czuję się swo­bod­niej wśród kwia­tów i drzew. Minęło wiele czasu, od kiedy ostat­nio byłam wśród tylu ludzi – przy­znała nie­śmiało. – Nawet nie wie­dzia­ła­bym, o czym z więk­szo­ścią z nich roz­ma­wiać.

– Nie przy­by­łaś na bal, żeby poznać… poznać nowych ludzi?

– Przede wszyst­kim chcia­łam popa­trzeć. Posłu­chać muzyki i zoba­czyć kró­lew­ski pałac. Ale muszę przy­znać, że tu, w ogro­dzie, jest jesz­cze pięk­niej.

– I zde­cy­do­wa­nie mniej duszno.

Zaśmiali się oboje, a dziew­czyna znów poczuła w brzu­chu tę samą lek­kość.

– Chcę zapa­mię­tać każdy naj­drob­niej­szy szcze­gół tej nocy – powie­działa. – Walca, kwiaty, fon­tanny…

– I mnie? – spy­tał jej towa­rzysz prze­kor­nie.

Uśmiech­nęła się, ale była zbyt onie­śmie­lona, by odpo­wie­dzieć. Tak, bar­dzo chciała zapa­mię­tać i jego. To, jak trzy­mał jej rękę, deli­kat­nie, lecz pew­nie, jakby nie zamie­rzał jej już puścić. To, jak jego ramiona uno­siły się, gdy się do niego uśmie­chała. Czu­łość, która brzmiała w każ­dym wypo­wia­da­nym przez niego sło­wie.

Ale prze­cież nie znała nawet jego imie­nia. Powinna była go zapy­tać tuż po tym, jak się spo­tkali, ale od tam­tej chwili miała w gło­wie mętlik myśli i uczuć. Na doda­tek teraz, gdy zatań­czyli razem i ucie­kli z sali balo­wej, żeby zaszyć się w tym pięk­nym ogro­dzie, czuła, jakby prze­żyli wspól­nie wielką przy­godę. Nie miała ochoty wyko­ny­wać kroku wstecz na rzecz kon­wen­cjo­nal­nych uprzej­mo­ści.

No a poza tym, musiała przy­znać to w duchu, bała się, że on z kolei zapyta ją o to, skąd pocho­dzi.

– O czym myślisz? – spy­tał, wyczu­wa­jąc, że pogrą­żyła się w zadu­mie.

– Że nie chcę, by ta noc się skoń­czyła – odpo­wie­działa.

Nachy­lił się bli­żej, a ona prze­chy­liła głowę, spo­dzie­wa­jąc się, że chce jej coś powie­dzieć. Ale on zaci­snął usta i odchrząk­nął, a na jego policzki wkradł się rumie­niec.

– Ja też nie. – Zawa­hał się. – Spę­dzi­łem wiele lat z dala od Valors. Wyda­wało mi się, że nie mam ochoty tu wra­cać, ale teraz zaczy­nam zmie­niać zda­nie.

– Naprawdę? A gdzie byłeś?

Zamru­gał, jakby zasko­czyło go, że Kop­ciu­szek nie zna odpo­wie­dzi, ale na jego twarz szybko powró­cił uśmiech.

– Daleko. W szkole. Nie­zbyt cie­kawa histo­ria. Może masz ochotę jesz­cze się przejść?

Dziew­czyna ski­nęła głową.

– Bar­dzo mi tu dobrze. Dziwne, że ogrody nie przy­cią­gnęły wię­cej ludzi. Jeste­śmy tu sami?

– Wszy­scy są w środku – odparł.

– Tań­czą?

– Tak… i mają nadzieję, że poznają kró­le­wi­cza.

– Rozu­miem. Ja w każ­dym razie cie­szę się, że jestem tutaj. Też mie­li­śmy kie­dyś ogród… oczy­wi­ście nie tak wspa­niały jak ten, ale… och! – Spo­strze­gła rosnący nie­opo­dal rząd róża­nych krze­wów.

– Lubisz róże?

– Kto ich nie lubi?! – odpo­wie­działa i przy­klę­kła, uwa­ża­jąc, żeby nie zawa­dzić suk­nią o ostre kolce. – Moja matka hodo­wała róże. Zbie­ra­ły­śmy je razem każ­dego ranka.

Umil­kła, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak pod­trzy­my­wała tę tra­dy­cję z ojcem po śmierci matki. Ści­nali kwiaty jeden po dru­gim, a lśniące kro­ple rosy spły­wały po ich płat­kach i ska­py­wały na jej drżące palce.

– Osiem pąso­wych róż, sie­dem bia­łych i trzy gałązki mirtu – szep­nęła, wska­zu­jąc naj­pierw czer­woną, a potem białą różę na rosną­cych wzdłuż alejki krze­wach.

– Co takiego?

– Ulu­biony bukiet mamy. Taki poda­ro­wał jej mój ojciec, gdy się oświad­czył.

Histo­ria ich zalo­tów była jedną z jej naj­uko­chań­szych, tatuś opo­wia­dał ją na okrą­gło. Ni­gdy jej nie nudziła, zawsze pro­siła o wię­cej.

Zanim matka umarła, swoją opo­wieść za każ­dym razem koń­czył uśmie­chem i tym samym zda­niem: „Twoja matka jest moją praw­dziwą miło­ścią”.

Lecz po jej śmierci na jego twa­rzy zago­ściła kamienna powaga, bruzdy na czole utrwa­liły się i pogłę­biły, a zęby zaci­snęły się mocno od powstrzy­my­wa­nego pła­czu. Mówił już tylko: „Twoja matka była moją praw­dziwą miło­ścią”.

Wtedy odkryła, że jedno słowo mogło zmie­nić wszystko. Odtąd nie pro­siła go już o tę histo­rię.

– Nie­mal o tym zapo­mnia­łam – powie­działa cicho, z napię­ciem. – Minęło tyle czasu…

– Osiem pąso­wych róż, sie­dem bia­łych i trzy gałązki mirtu – powtó­rzył. – Pomogę ci to zapa­mię­tać.

Dziew­czyna spoj­rzała na niego, czu­jąc, jak jej serce wypeł­nia fala cie­pła. Jak to moż­liwe, że ktoś, kogo znała led­wie od kilku godzin, wyda­wał jej się tak drogi?

Prze­mie­rzyli ogród, minęli mar­mu­rowe altany i lśniące oczka wodne, a ona zupeł­nie stra­ciła poczu­cie czasu. W końcu przy­sie­dli obok scho­dów.

– Myślę, że pewna część ogro­dów bar­dziej ci się spodoba. Ale to dość daleko. Jesteś zmę­czona?

– Nie, ani tro­chę.

Zaczął ją pro­wa­dzić, ale idąc za nim, obej­rzała się przez ramię.

– Pocze­kaj, chcia­ła­bym jesz­cze przez chwilę popa­trzeć. Tak tu pięk­nie.

Prze­chy­lił głowę.

– Co cię tak zachwy­ciło?

– Wszystko. Wie­życzki, drzewa, frag­menty kotar za szy­bami okien. Nawet chmury. – Kop­ciu­szek poło­żył sobie dłoń na piersi i zwró­cił się w stronę pano­ramy Valors, omia­ta­jąc wzro­kiem błysz­czące w dole mia­sto. – Tylko spójrz w tym kie­runku. Ach! Co za widok.

– Muszę przy­znać, że ni­gdy go nie doce­nia­łem.

– Widzę pałac każ­dego dnia z mojego okna, ale stąd jest jesz­cze bar­dziej urze­ka­jący – powie­działa dziew­czyna. Oparła się o balu­stradę, podzi­wia­jąc lśniące białe mury pałacu i skryte w dole ogrody. – Nie wiem, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek będę mogła tu wró­cić.

Przy­sia­dła na stop­niu i prze­su­nęła fałdy sukni, by mocno objąć kolana.

– Zawsze marzy­łam, by się tu zna­leźć. Dziwne, że odtąd nie będę już tego robić.

Przy­kląkł przy niej, usa­da­wia­jąc się na stop­niu niżej.

– O czym jesz­cze marzysz?

Dziew­czyna zasta­no­wiła się przez chwilę. Przed przy­by­ciem na bal miała tak wiele marzeń. Lecz wszyst­kie były tylko tym – marze­niami. Życze­niami, jeśli miała być szczera, bez­rad­nymi życze­niami, by jej życie się odmie­niło. A mimo to dotąd nie miała nawet odwagi opu­ścić domu. Przy­naj­mniej do tego wie­czora.

Ale nie mogła mu tego powie­dzieć.

– Chcia­ła­bym poznać wię­cej świata – odparła powoli. – Chcia­ła­bym nieść pomoc innym…

Zamil­kła. Nie myślała o tym wiele. Nie była nawet pewna, co to zna­czy: nieść pomoc innym. Poza tym jak miała to robić, skoro była uwię­ziona w domu swo­jej maco­chy?

– O czymś jesz­cze?

Zaci­snęła usta. Po tym balu mogła nie mieć już wię­cej oka­zji, by z kim­kol­wiek o tym poroz­ma­wiać. Po balu musi wró­cić do usłu­gi­wa­nia hra­bi­nie Tre­ma­ine i swoim przy­rod­nim sio­strom i znów usu­nąć się w cień.

– Chcia­ła­bym sobie przy­po­mnieć, co to zna­czy być kochaną – wyznała w końcu, nie odry­wa­jąc wzroku od swo­ich dłoni. Sły­sząc wła­sne słowa, natych­miast ich poża­ło­wała. Brzmiały tak roz­pacz­li­wie, nawet w jej uszach. Ale nie mogła sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio usły­szała od kogoś coś życz­li­wego ani tym bar­dziej, kiedy ostat­nio ktoś trzy­mał ją za rękę i pró­bo­wał ją poznać.

Powrót do domu, w któ­rym cze­kała ją tylko wro­gość i lek­ce­wa­że­nie, to ostat­nie, o czym chciała w tej chwili myśleć. Marzyła, by ta noc ni­gdy się nie skoń­czyła.

– Pew­nie myślisz, że dra­ma­ty­zuję – powie­działa szybko, zanim jej towa­rzysz mógł odpo­wie­dzieć.

– Nie, ani tro­chę.

Nie śmiała spoj­rzeć mu w oczy, ale on przy­su­nął się do niej, tak że czubki ich pal­ców nie­mal się zetknęły.

– Rozu­miem to. Sam też cza­sem o tym marzę. – Wziął głę­boki oddech. – Matka powta­rzała, że ist­nieje wiele rodza­jów miło­ści: miłość bez­wa­run­kowa, miłość do samego sie­bie, miłość do człon­ków rodziny, miłość przy­ja­ciel­ska, miłość… roman­tyczna. – Zawa­hał się, jakby szu­kał odpo­wied­nich słów. – Każda z nich jest ważna, na każdą ma się miej­sce w sercu. Mówisz, że dawno nie byłaś wśród ludzi. Ze mną jest dokład­nie odwrot­nie. Ota­czają mnie ludzie, ale nie­wielu potrafi spoj­rzeć głę­biej niż… się­gnąć głę­biej…

– …do serca? – spy­tała.

Na jego ustach zago­ścił nie­od­gad­niony uśmiech.

– Tak, do serca – powie­dział cicho. I poca­ło­wał ją.

To był jej pierw­szy poca­łu­nek. Ni­gdy wcze­śniej nie była zako­chana. Ale gdy jego usta dotknęły jej ust, coś w niej roz­kwi­tło, ożyło po raz pierw­szy od wielu lat. W tej jed­nej chwili wszyst­kie zmar­twie­nia i obawy ule­ciały, a ich miej­sce zajęła radość, jakiej nie czuła od bar­dzo dawna.

Wtem zegar zaczął wybi­jać godzinę, a ona przy­po­mniała sobie ostrze­że­nie Dobrej Wróżki:

Gdy zegar wybije pół­noc, czar pry­śnie i wszystko znów sta­nie się takie, jakie było wcze­śniej.

Kop­ciu­szek cof­nął głowę, prze­ry­wa­jąc poca­łu­nek.

– O nie!

– Co się stało?

– Już pół­noc.

– Tak, rze­czy­wi­ście.

Pod­nio­sła się, ale on zła­pał ją za rękę.

– Ale dla­czego…

Jęk­nęła. W jej gło­wie kłę­biły się setki wyja­śnień, ale zdo­była się tylko na jedno słowo:

– Żegnaj.

– Nie, nie, zacze­kaj. Nie możesz teraz odejść, prze­cież

dopiero…

– Muszę. – Wyrwała się z jego objęć. – Pro­szę, pozwól mi. Muszę.

– Ale dla­czego?

Zegar znów zabił, napeł­nia­jąc ją jesz­cze więk­szym prze­ra­że­niem. Co mogła powie­dzieć?

– Bo… kró­le­wicz! Tak, wciąż jesz­cze nie pozna­łam kró­le­wicza.

– Kró­le­wi­cza? – Zmarsz­czył brwi.

– Żegnaj.

Rzu­ciła się bie­giem przez ogrody i salę balową, zatrzy­mu­jąc się tylko na chwilę, by poma­chać na poże­gna­nie straż­ni­kom sto­ją­cym w gale­rii. Wszy­scy pró­bo­wali zatrzy­mać ją na dłu­żej, ale nie zwra­cała uwagi na ich nawo­ły­wa­nia. Nawet gdy na scho­dach zgu­biła jeden ze szkla­nych pan­to­fel­ków, wie­działa, że nie może po niego wró­cić.

Nie miała czasu.

Gdy zna­la­zła się w karocy, powóz pomknął w dół zbo­cza w kie­runku Valors. To była naj­dłuż­sza minuta jej życia.

Bar­dzo powoli jej lśniący strój zaczął tra­cić swój blask, a gdy zegar ude­rzył po raz dwu­na­sty, znów miała na sobie porwaną suk­nię matki, sie­działa na dyni, a zamiast woź­nicy i stan­greta patrzyli na nią jej pies Bruno i koń Major.

Drgnęła, gdy w oddali dostrze­gła powóz pędzący w ich kie­runku. Usko­czyła z drogi w chwili, gdy prze­mknął obok, a dynia roz­pry­snęła się pod koń­skimi kopy­tami.

Powóz znik­nął za zakrę­tem, a Kop­ciu­szek uspo­koił oddech i przy­kląkł, żeby pod­nieść myszki, które tego wie­czora ode­grały rolę ele­ganc­kich ruma­ków.

Dziew­czy­nie zakrę­ciło się w gło­wie, gdy myślami wró­ciła do ostat­nich chwil balu. Żało­wała, że nie mogła zostać z przy­stoj­nym nie­zna­jo­mym choćby chwili dłu­żej. Och, dla­czego nie wymy­śliła lep­szej wymówki? Prze­cież zupeł­nie nie zale­żało jej na pozna­niu kró­le­wi­cza! Pokrę­ciła głową, czu­jąc palący wstyd.

Przy­naj­mniej nie muszę się mar­twić, że jesz­cze kie­dyś go zoba­czę, pomy­ślała.

Ale mimo takiego zakoń­cze­nia, jej serce wciąż drżało na wspo­mnie­nie cudow­nych chwil, które wła­śnie prze­żyła. W końcu miała oka­zję obej­rzeć z bli­ska kró­lew­ski pałac – jego migo­czące żyran­dole, wytworne stroje gości i zachwy­ca­jące ogrody – i choć przez jeden wie­czór pode­lek­to­wać się roman­tyczną muzyką.

W mroku zalśnił szklany pan­to­fe­lek, który wciąż miała na nodze. Schy­liła się, żeby go zdjąć.

Dziwne, że nie znik­nął, tak jak wszystko inne.

Przy­tu­liła go do piersi. Przed wyda­rze­niami tej nocy nawet nie śniła, że w jej życiu mogła poja­wić się magia.

To wszystko nie byłoby moż­liwe bez Dobrej Wróżki.

Wpa­trzyła się w gwiazdy migo­czące na nie­bie. Coś pod­po­wia­dało jej, że wróżka mogła ją usły­szeć.

– Bar­dzo ci dzię­kuję… za wszystko.

Ponow­nie spoj­rzała na pan­to­fe­lek. Przy­naj­mniej on będzie przy­po­mi­nał jej o tej jed­nej cudow­nej nocy.

Czar Dobrej Wróżki stra­cił moc. Jutro powita ją dobrze znana szara codzien­ność. Maco­cha znów będzie miała dla niej długą listę obo­wiąz­ków, a Gry­zelda i Ana­sta­zja dalej będą zamę­czać ją swo­imi zachcian­kami. Ale tej nocy poczuła pro­myk rado­ści, jakiej nie zaznała od bar­dzo wielu lat.

Po raz pierw­szy przy­szła jej do głowy myśl o opusz­cze­niu domu i sku­pie­niu się na marze­niach, które miały szansę się speł­nić. Lecz na razie bra­ko­wało jej odwagi, by prze­kuć myśli w czyny – jesz­cze nie teraz. Nie od razu po tak cudow­nej nocy.

Nie wie­działa, że los może nie dać jej wyboru.

Rozdział drugi

Pierw­szy blask świtu ozdo­bił niebo pro­mie­niami różo­wa­wego świa­tła, od któ­rego rumie­niły się wiszące nad mia­stem obłoki.

Wiele panien, które przy­były na bal z daleka, dopiero wra­cało do domu. Ich stopy były opuch­nięte od tańca, a w sercu kieł­ko­wał zawód: przez całą noc nie udało im się wymie­nić nawet naj­krót­szego spoj­rze­nia z kró­le­wi­czem Karo­lem.

Dla Kop­ciuszka pora­nek roz­po­czął się tak jak każdy, choć tego dnia dziew­czyna obu­dziła się w nieco lep­szym humo­rze niż zwy­kle. Nuciła, przy­go­to­wu­jąc śnia­da­nie dla maco­chy i przy­rod­nich sióstr.

Gry­zelda i Ana­sta­zja na­dal spały, gdy wspi­nała się po scho­dach, żeby zanieść im tace z jedze­niem. Ale nim dotarła na miej­sce, do sypialni obu córek wpa­dła maco­cha, naka­zu­jąc im czym prę­dzej się ubrać.

– Całe mia­sto o tym mówi – oznaj­miła hra­bina Tre­ma­ine, gdy Kop­ciu­szek wniósł tacę ze śnia­da­niem do pokoju Ana­sta­zji, w któ­rym wszyst­kie się zebrały. – Całe kró­le­stwo. Prędko, dziew­częta, zaraz tu będzie.

– Ale kto? – spy­tała Gry­zelda.

– Arcy­książę. Szu­kał jej całą noc.

– Kogo szu­kał? – spy­tały sio­stry chó­rem.

– Tej dziew­czyny. Tej, która zgu­biła na balu pan­to­fe­lek. Podobno zako­chał się w niej do sza­leń­stwa.

Ana­sta­zja ziew­nęła sze­roko.

– Arcy­książę?

– Nie, nie, nie. Kró­le­wicz!

Kop­ciu­szek upu­ścił tacę ze zdu­szo­nym okrzy­kiem. Kró­le­wicz?

Dziew­czyna nie mogła w to uwie­rzyć. Ni­gdy by nie pomy­ślała, że męż­czy­zną, z któ­rym spę­dziła cały wie­czór, mógł być sam kró­le­wicz Karol.

Miała nie­wiel­kie nadzieje na to, że jesz­cze kie­dyś go zoba­czy, ale w naj­śmiel­szych snach nie przy­pusz­cza­łaby, że następca tronu Aure­lais może zechcieć odszu­kać wła­śnie ją.

– Pod­nieś to, wstrętna nie­zdaro.

Kop­ciu­szek ukląkł posłusz­nie, lecz myślami był daleko od odłam­ków por­ce­lany roz­rzu­co­nych po pod­ło­dze. Z uwagą chło­nął każde słowo maco­chy.

– Jedyną wska­zówką jest szklany pan­to­fe­lek – cią­gnęła hra­bina Tre­ma­ine.

– Arcy­książę ma za zada­nie dopil­no­wać, by pan­to­fe­lek przy­mie­rzyła każda panna na wyda­niu w kró­le­stwie. A jeśli znaj­dzie się ta, na któ­rej stopę pasuje, panna roz­ka­zem króla poślubi kró­le­wi­cza.

Poślubi kró­le­wi­cza.

Kop­ciusz­kowi zakrę­ciło się w gło­wie. Wszystko stra­ciło ostrość. Dziew­czyna na chwilę zapo­mniała o maco­sze i przy­rod­nich sio­strach – zapo­mniała, gdzie jest. Skoro kró­le­wicz pra­gnął ją poślu­bić, to zna­czy, że… że ją poko­chał. A jeśli to prawda, może nie będzie musiała dłu­żej usłu­gi­wać hra­bi­nie, ani miesz­kać sama w cia­snej izdebce na pod­da­szu. Może wresz­cie sta­nie się wolna.

Odru­chowo zaczęła nucić melo­dię, do któ­rej poprzed­niego wie­czora tań­czyła z nie­zna­jo­mym. Z kró­le­wi­czem. Towa­rzy­szyła jej wyobra­żona orkie­stra: par­tie smycz­kowe nara­stały har­mo­nicz­nie, harfa wtó­ro­wała im z roz­ma­chem, a flety śpie­wały upojną kontr­me­lo­dię. Dziew­czyna kiwała się w jej takt, kie­ru­jąc z każ­dym kro­kiem do swo­jego pokoju, by przy­go­to­wać się na przy­by­cie arcy­księ­cia. Nie mogła przy­jąć go z przy­ku­rzo­nymi wło­sami i w popla­mio­nym far­tu­chu.

Drżała z pod­eks­cy­to­wa­nia. Kiedy ostat­nio pozwo­liła sobie na tyle nadziei?

Się­gnęła po grze­bień leżący koło lustra i zaczęła cze­sać włosy, a każde prze­su­nię­cie ząb­ków powo­do­wało, że po jej ple­cach prze­bie­gały ciarki. Zer­k­nęła przez okno na kró­lew­ski pałac, któ­rego mury i wie­życzki lśniły per­łową bielą. Stał na mala­chi­to­wym obłoku wzgó­rza niczym dostojny łabędź, oto­czony wspa­nia­łym ogro­dem z nie­koń­czą­cymi się rzę­dami wią­zów i świer­ków o zie­leni tak głę­bo­kiej, że mogła przy­ćmić nawet szma­ragdy.

Czy to moż­liwe? Może kró­le­wicz wła­śnie w tej chwili wyglą­dał przez jedno ze strze­li­stych okien i zasta­na­wiał się, gdzie jej szu­kać? Czy naprawdę był gotów ją poślu­bić, jeśli prze­kona się, że to ona jest wła­ści­cielką pan­to­felka? Nie miała poję­cia, jak mogło wyglą­dać ich kolejne spo­tka­nie, ale to nie miało zna­cze­nia. Ta nie­pew­ność była nawet eks­cy­tu­jąca. Naresz­cie przy­szłość mogła przy­nieść jej coś poza codzien­nymi obo­wiąz­kami, uty­ski­wa­niem maco­chy i zło­śli­wo­ścią sióstr. Jej życie może się zmie­nić. W końcu.

Nachy­liła się do lustra i przyj­rzała swo­jemu odbi­ciu, żału­jąc, że musi wystą­pić przed arcy­księ­ciem w sta­rej, poła­ta­nej sukience.

Odło­żyła grze­bień i spoj­rzała przez odbi­ja­jące się w lustrze okno. Arcy­książę wciąż jesz­cze się nie zja­wił. Wprost nie mogła się docze­kać jego przy­by­cia, ocze­ki­wa­nie wyda­wało jej się nie do znie­sie­nia. Splo­tła ręce na brzu­chu, pod­da­jąc się nara­sta­ją­cej eks­cy­ta­cji.

Tak się w niej zapo­mniała, że nie usły­szała hra­biny Tre­ma­ine, która wspi­nała się po krę­tych scho­dach pro­wa­dzą­cych do jej cia­snego poko­iku na pod­da­szu wie­życzki. Dostrze­gła ją, gdy było już za późno.

– Nie – szep­nęła, gdy za jej ple­cami poja­wiła się maco­cha, a jej ciemna syl­wetka wypeł­niła taflę lustra.

Ku prze­ra­że­niu Kop­ciuszka hra­bina się­gnęła do klamki po wewnętrz­nej stro­nie drzwi. Dziew­czyna odwró­ciła się, ale maco­cha zdą­żyła wycią­gnąć klucz i zatrza­snąć drzwi.

– Nie! – Kop­ciu­szek rzu­cił się do nich i ude­rzył w nie pię­ściami. – Nie możesz mnie tu zamknąć! Bła­gam! Nie możesz! Nie możesz!

Ale kroki hra­biny odda­lały się już, aż w wie­życzce znów zapa­no­wała cisza. Dziew­czyna sku­liła się na pod­ło­dze.

Na nic krzyki, wie­działa, że maco­cha nie wróci. Zna­la­zła się w pułapce.

Na dole ze skrzyp­nię­ciem otwo­rzyła się brama. Chrap­nęły konie, a cięż­kie koła karocy zater­ko­tały na bruku pod­jazdu.

Przy­był arcy­książę.

Dziew­czyna poczuła przy­pływ nadziei. Pode­rwała się i pobie­gła do okna, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc zwró­cić uwagę arcy­księ­cia.

– Wasza Wyso­kość! – zawo­łała, macha­jąc. – Tutaj! Pro­szę, bła­gam o pomoc!

Arcy­książę wysiadł z karocy, wspie­ra­jąc się na wycią­gnię­tej ręce stan­greta. Jego cień miał oso­bliwy kształt – smu­kły, poza wysta­ją­cym okrą­głym brzu­chem i jajo­watą głową. Na czar­nych wło­sach spo­czy­wało wyso­kie błę­kitne czako z czer­wo­nym pió­rem pasu­ją­cym do szarfy prze­wie­szo­nej przez ramię. Hra­bina powi­tała go na dzie­dzińcu, a on odpo­wie­dział jej zdaw­kowo, po czym ruszył żwawo w kie­runku drzwi.

– Wasza Wyso­kość! – zawo­łała znów dziew­czyna, jesz­cze gło­śniej.

Lecz arcy­książę znik­nął już w środku.

Nie usły­szał jej. Nikt jej nie usły­szał i nikt nie usły­szy. W końcu tkwiła zamknięta na szczy­cie wieży dworku, wysoko ponad koro­nami drzew. Krzy­czała na próżno.

Złość ści­snęła ją za gar­dło, ale dziew­czyna pró­bo­wała nie zwra­cać na to uwagi. Dotąd nie kwe­stio­no­wała okru­cień­stwa maco­chy. Przez lata nauczyła się z nim godzić, a każ­dej nocy poświę­cała nawet chwilę, by wyba­czyć hra­bi­nie Tre­ma­ine i jej cór­kom ich zło­śli­wość i nie­życz­li­wość, choć te zda­wały się spra­wiać im przy­jem­ność.

Ale teraz maco­cha ode­brała jej nadzieję wła­śnie w chwili, gdy dziew­czyna po raz pierw­szy od dawna zdo­łała uwie­rzyć, że jej marze­nia mogą się speł­nić. Kop­ciu­szek miał wra­że­nie, jakby zna­lazł się w klatce.

Ze szpar w ścia­nach wyj­rzały myszki i zbli­żyw­szy się do dziew­czyny, zaczęły sku­bać skraj jej spód­nicy. W innej sytu­acji ucie­szy­łaby się na ich widok, ale tym razem, odwró­ciła się od nich, ocie­ra­jąc łzy.

– Pro­szę, zostaw­cie mnie samą – powie­działa cicho.

Ale myszy nie rozu­miały jej słów. Oto­czyły ją krę­giem, skro­biąc pazur­kami po drew­nia­nej pod­ło­dze.

Od tak dawna myszy i wierny Bruno były jej jedy­nymi przy­ja­ciółmi. I zde­cy­do­wa­nie wolała ich towa­rzy­stwo od towa­rzy­stwa przy­rod­nich sióstr. Nie licząc ostat­niej nocy, od wielu tygo­dni, a nawet mie­sięcy, nie miała oka­zji zamie­nić słowa z nikim poza swo­imi przy­szy­wa­nymi krew­nymi.

Coś ukłuło ją w sercu, gdy przy­po­mniała sobie, jak dobrze roz­ma­wiało jej się z Karo­lem – kró­le­wi­czem Karo­lem. Gdyby tylko już wtedy wie­działa, z kim spę­dza wie­czór.

Ale czy cokol­wiek by to zmie­niło? I tak ucie­kła­bym o pół­nocy, prawda?

Nie­pewna odpo­wie­dzi wes­tchnęła i popa­trzyła, jak myszy czmy­chają przez szpary w ścia­nach z powro­tem do swo­ich gniazd. Gdyby tylko sama potra­fiła z taką łatwo­ścią opu­ścić ten pokój. Nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Nie mogła liczyć na ratu­nek ze strony myszy.

Wzięła drżący oddech i spró­bo­wała się uspo­koić. Daw­niej całymi nocami zasta­na­wiała się, co takiego zro­biła, że tak zra­ziła do sie­bie maco­chę. W zamian za odro­binę cie­pła była gotowa prze­łknąć dumę i oka­zy­wać jej bez­względne posłu­szeń­stwo, choć ta ule­głość zda­wała się tylko jesz­cze bar­dziej roz­wście­czać bez­duszną hra­binę. Z cza­sem dziew­czyna zupeł­nie się pod­dała i sku­piła na codzien­nych obo­wiąz­kach. Nie­roz­my­śla­nie o swo­jej sytu­acji i poświę­ca­nie uwagi przy­ziem­nym czyn­no­ściom spra­wiało, że dni sta­wały się zno­śniej­sze.

Czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Dziew­czyna nie miała poję­cia, jak długo sie­działa na pod­ło­dze, ocie­ra­jąc łzy i wma­wia­jąc sobie, że wszystko jesz­cze się ułoży. Zda­wało jej się, że minęły wieki, zanim roz­legł się trzask ponow­nie zamy­ka­nej bramy.

Kop­ciu­szek pod­niósł się i pod­szedł do okna. Oparł się o drew­niany para­pet i z roz­pa­czą patrzył na odda­la­jącą się karocę arcy­księ­cia, dopóki nie skryły jej dęby rosnące wzdłuż drogi.

Hra­bina nie wyszła odpro­wa­dzić arcy­księ­cia, co mogło ozna­czać tylko, że żadna z jej córek nie zdo­łała wci­snąć stopy w szklany pan­to­fe­lek.

Kop­ciuszka to nie zasko­czyło, ale nie poczuł satys­fak­cji. Jedy­nie ulgę.

Może przy­naj­mniej wszystko będzie tak jak daw­niej.

Dziew­czyna zaci­snęła usta. Tylko głu­piec mógłby w to uwie­rzyć.

Nic nie mogło być już takie jak daw­niej. Poza tym teraz, gdy zakosz­to­wała innego życia – po raz pierw­szy od śmierci ojca – jak mogła wró­cić do usłu­gi­wa­nia maco­sze i sio­strom?

Zaci­snęła palce na fał­dach far­tu­cha, tłu­miąc wes­tchnie­nie.

Jesz­cze nie wszystko stra­cone, pomy­ślała. Wciąż mam drugi pan­to­fe­lek.

Ale co mogła zro­bić ze szkla­nym pan­to­fel­kiem uwię­ziona na pod­da­szu?

W oddali zbie­rały się burzowe chmury, a przez otwarte okno wdarł się chłodny powiew wia­tru. Dziew­czyna wstała, żeby je zamknąć, ale przy­sta­nęła na chwilę i wyj­rzała na podwó­rze.

Dwo­rek ojca był jedy­nym domem, jaki znała. Kie­dyś był piękny. Posia­dłość ota­czały roz­ło­ży­ste dęby, a po sza­rych cegla­nych murach piął się zie­lony bluszcz.

Jej ulu­bio­nym miej­scem był ogród, gdzie na oto­czo­nej kwia­tami huś­tawce spę­dzała z matką dłu­gie godziny.

Huś­tawki już nie było, została zdjęta wiele lat temu. To miej­sce sta­no­wiło jej jedyną pamiątkę po rodzi­cach – hra­bina Tre­ma­ine zdą­żyła sprze­dać więk­szość nale­żą­cych do nich sprzę­tów i przed­mio­tów: por­trety i obrazy, książki, meble, stroje. A listy spa­liła.

Dziew­czyna od tak dawna igno­ro­wała wewnętrzny głos, który popy­chał ją do opusz­cze­nia tego miej­sca. Jak mogła opu­ścić dwo­rek, który był wszyst­kim, co znała – jedy­nym, co pozo­stało jej po kocha­ją­cych rodzi­cach? Skąd mogła wie­dzieć, czy życie tam, w wiel­kim świe­cie, nie okaże się rów­nie pełne cier­pie­nia? Dokąd miała się udać? Jak zaro­bić na swoje utrzy­ma­nie? Nie ist­niało wiele roz­wią­zań dla sie­rot bez gro­sza przy duszy.

Poza tym hra­bina Tre­ma­ine i jej córki były jej jedyną żyjącą rodziną. Ten pro­sty fakt spra­wiał, że igno­ro­wała żal i zno­siła upo­ko­rze­nie wyni­ka­jące z tego, że we wła­snym domu spro­wa­dzono ją do roli słu­żą­cej. Tatuś chciałby, żebym o nie dbała, powta­rzała sobie.

Ale po raz pierw­szy zaczęła wąt­pić, czy rze­czy­wi­ście tego by chciał.

W końcu prze­ko­nała się, że hra­bina ni­gdy nie będzie życzyła jej dobrze, że była gotowa zdep­tać każdą iskierkę rado­ści w życiu pasier­bicy.

Wtem na scho­dach wie­życzki znów roz­brzmiały mia­rowe kroki hra­biny, jak gdyby roz­my­śla­nia Kop­ciuszka przy­wo­łały ją na górę. Ale tym razem miała towa­rzy­stwo.

– Co za bez­czel­ność! Jak ona śmie! – obu­rzała się piskli­wie Ana­sta­zja. – To oczy­wi­ste, że pan­to­fe­lek był mój. Mój!

– Twój? – odparła Gry­zelda z drwiną. – Zabawne.

Ich matka spoj­rzała na nie z dez­apro­batą.

– Dziew­częta! Wię­cej god­no­ści.

Sio­stry Kop­ciuszka uci­chły, ale tylko na chwilę.

Ana­sta­zja pierw­sza prze­rwała ciszę.

– Dla­czego tam idziemy? – spy­tała lekko zasa­pana. – Fuj, ile tu kurzu!

– Co to za chro­bot? Czy tu są myszy? – zanie­po­ko­iła się Gry­zelda. – Matko, czy możemy już wró­cić na dół? Musimy do niej iść? To takie…

– Cisza! – prze­rwała jej ostro hra­bina. – Dość tych narze­kań.

Kop­ciu­szek przy­go­to­wał się na awan­turę. Ton głosu maco­chy wska­zy­wał, że nie była w dobrym nastroju. Ale dziew­czyna ze zdzi­wie­niem odkryła, że wcale się nie boi – w końcu co wię­cej mogła jej zro­bić ta okrutna i nie­czuła kobieta? Arcy­książę odje­chał i na pewno już tutaj nie wróci. Dalej szuka nie­zna­jo­mej, na któ­rej stopę pasuje szklany pan­to­fe­lek, a gdy ją znaj­dzie, zapro­wa­dzi ją do kró­le­wi­cza – jej kró­le­wi­cza.

Kroki wciąż się zbli­żały.

– Czas, żeby­ście się prze­ko­nały, jak paskudny ma cha­rak­ter – powie­działa hra­bina. – Postą­piła wbrew mojemu wyraź­nemu zaka­zowi i wykra­dła się na bal.

Dziew­czyna zamarła zasko­czona. Skąd maco­cha wie­działa, że była na balu?

Prze­cież wró­ciła do domu na długo przed nimi, a o poranku wszystko odby­wało się nie­mal tak jak zawsze, przy­naj­mniej do chwili, gdy dowie­działa się o arcy­księ­ciu…

Melo­dia, którą nuciła. Był nią walc zagrany przez orkie­strę pod­czas balu. Po ple­cach dziew­czyny prze­szedł zimny dreszcz. Czy maco­cha mogła ją roz­po­znać?

Jeśli tak, musiała się domy­ślić, że szklany pan­to­fe­lek należy do Kop­ciuszka, a Kop­ciu­szek jest dziew­czyną, któ­rej szuka kró­le­wicz.

Nagle wszystko stało się jasne: to, że maco­cha zja­wiła się w pokoju Kop­ciuszka i że zamknęła drzwi na klucz. Ale co mogła pla­no­wać teraz, skoro arcy­książę już odje­chał?

Nie prze­pro­szę, posta­no­wił Kop­ciu­szek z prze­ko­na­niem. Na pewno nie za to, że poszłam na bal.

W zamku szczęk­nął klucz, prze­krę­ciła się gałka, a dziew­czyna wzięła głę­boki oddech i spró­bo­wała uspo­koić nerwy…

…czu­jąc, że dopiero teraz zna­la­zła się w praw­dzi­wej pułapce.

Rozdział trzeci

Co za porażka!

Fer­dy­nand, arcy­książę Mal­loy, zato­pił się w plu­szu aksa­mit­nych podu­szek karocy, żału­jąc, że ze wszyst­kich miejsc na świe­cie musiał być aku­rat tutaj.

Obok niego leżał pomięty doku­ment zwi­nięty w luźny rulon, a według znaj­du­ją­cej się na nim listy miał do odwie­dze­nia jesz­cze nie­mal sto domostw.

Zamknął oczy, wie­dząc, że jeśli pozwoli sobie na drzemkę, natych­miast doje­dzie do kolej­nego przy­stanku. Mógł mieć tylko nadzieję, że ta rodzina nie okaże się tak nie­zno­śna jak poprzed­nia.

Na samo wspo­mnie­nie okrop­nych córek hra­biny Tre­ma­ine czuł ciarki na ple­cach. Doprawdy nie­smaczne, z jaką zachłan­no­ścią rzu­ciły się na szklany pan­to­fe­lek.

– Coś takiego, on jest mój! – prze­krzy­ki­wały się nawza­jem. – To mój pan­to­fe­lek!

Fer­dy­nand czuł, że jeśli usły­szy te trzy słowa choćby jesz­cze raz, cał­kiem postrada zmy­sły. Nie zdzi­wiłby się, gdyby naza­jutrz miał obu­dzić się z siwymi strą­kami w miej­scu swo­ich kru­czo­czar­nych wło­sów.

Co za upo­ko­rze­nie!

Przez zasłony w oknie karocy zaglą­dały pro­mie­nie słońca. Arcy­książę skrzy­wił się z nie­chę­cią, po czym otwo­rzył jedno oko i wyj­rzał na zewnątrz. Zbli­żali się do pomnika jego ojca sto­ją­cego pośrodku jed­nego z bar­dziej ele­ganc­kich pla­ców mia­sta. Zna­leźli się w jego ulu­bio­nej czę­ści Valors. W dzie­ciń­stwie Fer­dy­nand wiecz­nie prze­chwa­lał się swoim kole­gom, jak ważny był jego ojciec, skoro jego podo­bi­zna znaj­do­wała się w samym sercu mia­sta, i to w tak hero­icz­nej i peł­nej god­no­ści pozie.

– Pew­nego dnia też będę miał swój pomnik – powta­rzał z upodo­ba­niem.

Dla­tego doznał abso­lut­nego zgor­sze­nia, gdy ujrzał, że na gło­wie ojca przy­sia­dły gołę­bie, a nie­czysz­czony od tygo­dni kamień zarósł war­stwą brudu. Na domiar złego w ota­cza­ją­cej posąg rabatce kwia­to­wej oko­liczne psy urzą­dziły sobie toa­letę!

Gdyby nie jego nie­zwy­kle napięty gra­fik, wypadłby z karocy, prze­pło­szył gołę­bie i zażą­dał od pro­stac­kich pod­da­nych, by zabrali swoje bar­ba­rzyń­skie bestie.

– Hańba – mruk­nął, marsz­cząc czoło. I to po tym wszyst­kim, co jego rodzina zro­biła dla Aure­lais! Posta­no­wił, że pod­nie­sie temat zanie­dba­nia pomnika ojca zaraz po powro­cie do pałacu.

Jak też zmie­niły się czasy! Gdy był dziec­kiem, ludzie trak­to­wali ary­sto­kra­cję z sza­cun­kiem. Sama myśl, że kró­le­wicz mógłby poślu­bić prze­ciętną szlach­ciankę, wywo­ła­łaby wiel­kie poru­sze­nie. A oże­nek z kobietą z gminu o zupeł­nie pospo­li­tym pocho­dze­niu byłby praw­dzi­wym skan­da­lem!

Jego ojciec, który przed nim peł­nił funk­cję naj­bliż­szego doradcy króla, z pew­no­ścią prze­ko­ny­wałby władcę, aby ten do tego nie dopu­ścił. To samo pró­bo­wał zro­bić Fer­dy­nand.

Jego ojciec nad­zo­ro­wał odbu­dowę Aure­lais po zakoń­cze­niu wojny sie­dem­na­sto­let­niej. Lecz według Fer­dy­nanda jego naj­więk­szym doko­na­niem było wygna­nie z kró­le­stwa wszyst­kich magicz­nych istot – to zna­czy wró­żek, które zbyt chęt­nie zaczęły maczać palce w poli­tyce. Naj­gor­szy był ten absur­dalny zwy­czaj bło­go­sła­wie­nia i prze­kli­na­nia człon­ków rodziny kró­lew­skiej.

Ale pew­nym było, że Fer­dy­nand nie dosta­nie pomnika za odna­le­zie­nie jakiejś pan­nicy gubią­cej pan­to­felki. Nawet jeśli była „praw­dziwą miło­ścią” kró­le­wi­cza Karola, jak wyra­ził się sam zain­te­re­so­wany…

Co takiego zro­bił, żeby zasłu­żyć sobie na taki los? Żeby krę­cić się po całym kró­le­stwie jak jakiś, za prze­pro­sze­niem, chło­pak na posyłki? Całą noc i pora­nek spę­dził na recy­to­wa­niu głu­piego obwiesz­cze­nia o jakimś pan­to­flu ze szkła zamiast pra­co­wać nad pro­jek­tami klu­czo­wych ustaw i pla­nów budże­to­wych dla rady kró­lew­skiej.

Tak, w Aure­lais już od ponad dwu­dzie­stu lat pano­wał pokój, ale wciąż nale­żało wyne­go­cjo­wać wiele mię­dzy­na­ro­do­wych umów i trak­ta­tów i szu­kać mądro­ści naj­tęż­szych umy­słów w pań­stwie. Nawet parę dni temu Fer­dy­nand prze­czy­tał o wyna­lazcy, który okrą­żył cały świat balo­nem na gorące powie­trze.

I mógł rów­nież zabie­rać nim pasa­że­rów! Inne pań­stwa budo­wały okręty, któ­rymi docie­rały w naj­dal­sze zakątki świata, usta­na­wiały ważne szlaki han­dlowe, odkry­wały nowe zie­mie.

A tym­cza­sem Fer­dy­nand, prawa ręka króla Aure­lais, zjeż­dżał całe kró­le­stwo w poszu­ki­wa­niu… wła­ści­cielki buta.

Spoj­rzał z nie­sma­kiem na szklany pan­to­fe­lek spo­czy­wa­jący na poduszce na jego podołku. Jakże go kor­ciło, żeby cisnąć nim przez okno.

O wszystko winił kró­le­wi­cza.

– Prze­stra­szy­łeś ją – oskar­żył go Karol poprzed­niej nocy. – Gdy­byś nie posłał za nią swo­ich ludzi, może by wró­ciła.

Mło­dzie­niec był nie­spełna rozumu. Fer­dy­nand musiał z całych sił powstrzy­my­wać się przed powie­dze­niem tego na głos.

Jego Miłość też na nie­wiele się zdał. To on wpadł na pomysł, by każda panna w kró­le­stwie przy­mie­rzyła pan­to­fe­lek. Z czym zresztą Fer­dy­nand się zgo­dził. Sam nawet z rado­ścią napi­sał obwiesz­cze­nie:

Ogła­sza się wszem i wobec roz­po­czę­cie naj­wyż­szej wagi poszu­ki­wań, które objąć mają całe kró­le­stwo, jak dłu­gie i sze­ro­kie. Jego celem jest, co nastę­puje: każda panna na wyda­niu, bez wyjątku, przy­mie­rzy na swą stopę pan­to­fe­lek ze szkła, a jeśli on pasu­ją­cym się okaże, panna ta zosta­nie uznana za cel poszu­ki­wań i nie­zwłocz­nie okrzyk­nięta praw­dziwą miło­ścią następcy tronu Aure­lais, Jaśnie Oświe­co­nego Kró­le­wi­cza.

Fer­dy­nand nie spo­dzie­wał się tylko, że to on będzie musiał pod­jąć się tych poszu­ki­wań.

Król Jerzy zawsze był nieco nie­ra­cjo­nalny, gdy cho­dziło o jego syna. To przy­po­mi­nało Fer­dy­nan­dowi, jak ogrom­nie się cie­szył, że jego samego los nie poka­rał żoną i dziećmi. Ist­niały bar­dziej ele­ganc­kie spo­soby na zapi­sa­nie się w pamięci przy­szłych poko­leń.

Miał tylko nadzieję, że szybko znaj­dzie tę pannę. Oby jak naj­szyb­ciej.

Sta­ra­jąc się otrzą­snąć z sen­no­ści, się­gnął do kie­szeni po chustkę, by prze­trzeć monokl, ale nim zdą­żył jej użyć, woź­nica zatrzy­mał karocę.

– Jeste­śmy na miej­scu, Wasza Wyso­kość.

Fer­dy­nand skrzy­wił się, po czym się­gnął po czako, przy­brał naj­god­niej­szą minę, na jaką było go stać, opu­ścił karocę i ruszył w stronę drzwi wej­ścio­wych. Nim dotarł na ganek, ktoś wyj­rzał zza cięż­kiej kotary w oknie domu i wyco­fał się pośpiesz­nie, gdy napo­tkał spoj­rze­nie arcy­księ­cia.

– To on! – pisnęła młoda kobieta. – Arcy­książę! Z moim…

Fer­dy­nand wci­snął sobie czako na uszy, żeby nie usły­szeć znie­na­wi­dzo­nego słowa.

– …pan­to­fel­kiem!

Zapo­wia­dał się nie­zno­śnie długi dzień.

Rozdział czwarty

Drzwi otwo­rzyły się ze skrzyp­nię­ciem, a Kop­ciu­szek przy­go­to­wał się na spo­tka­nie z maco­chą.

Odcho­dzę, powta­rzał w myślach, ćwi­cząc roz­mowę z hra­biną Tre­ma­ine. Nie zostanę tu ani minuty dłu­żej.

Tylko… dokąd miał pójść? Dokąd mógł się udać? Nikt nie uwie­rzy, że dziew­czyna w poła­ta­nej robo­czej spód­nicy jest panną, która na balu wystą­piła w prze­pięk­nej sukni i szkla­nych pan­to­fel­kach.

Może… odszu­kam arcy­księ­cia i pokażę mu drugi pan­to­fe­lek? Kop­ciu­szek ode­tchnął głę­boko, czu­jąc w sercu otu­chę na myśl o tym pla­nie. Wtedy na pewno mi uwie­rzy.

Przez szparę w drzwiach wsu­nął się do izdebki cień maco­chy, przy­sła­nia­jąc stłu­mione świa­tło sło­neczne wpa­da­jące do poko­iku Kop­ciuszka. Po chwili w drzwiach sta­nęła hra­bina, a zza jej ple­ców wyj­rzały przy­rod­nie sio­stry.

Kop­ciu­szek nie mógł sobie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz Gry­zelda i Ana­sta­zja były na pod­da­szu. Ich zmarsz­czone nosy i pełne pogardy spoj­rze­nia suge­ro­wały, że one rów­nież nie pamię­tają.

– Zapo­mnia­łam, jak tu cia­sno – mruk­nęła Gry­zelda. – Ledwo się tu mie­ścimy.

– I brudno – dodała Ana­sta­zja. – Zaku­rzą mi się włosy. – Prze­rzu­ciła sobie rudy pukiel przez ramię i powa­chlo­wała się dłońmi.

Kop­ciu­szek wypro­sto­wał plecy, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na zaci­śnięte usta hra­biny i unie­sione wysoko brody sióstr. Nie zamie­rzał pozwo­lić, by zra­niły go ich drwiny i przy­tyki.

– Arcy­książę odje­chał – oświad­czyła hra­bina pusto. – I nie wróci.

– Wiem – odpo­wie­dział Kop­ciu­szek.

– Dobrze. Nie umknęło mojej uwa­dze, że nie byłaś z nami szczera. – Unio­sła dłoń, gdy Kop­ciu­szek spró­bo­wał zapro­te­sto­wać. – Dogłęb­nie prze­my­śla­łam sprawę i zamie­rzam cię zgło­sić.

– Zgło­sić? – powtó­rzył Kop­ciu­szek, marsz­cząc czoło. Takiego obrotu spraw zupeł­nie się nie spo­dzie­wał. – Za co?

– Za co? – Hra­bina zaśmiała się ostro i odwró­ciła do swo­ich córek. – Udaje, że nie ma poję­cia.

Gry­zelda i Ana­sta­zja naj­wy­raź­niej także go nie miały, ale zare­cho­tały posłusz­nie.

– Nie mogłaś wystą­pić na balu w tych łach­ma­nach. Komu ukra­dłaś suk­nię?

– Co? – wydu­sił zdu­miony Kop­ciu­szek. Przy­gryzł wargę, pró­bu­jąc się uspo­koić. – Nie… nie rozu­miem – dodał drżą­cym gło­sem.

– Czyżby? – prych­nęła hra­bina. – Suk­nia, kol­czyki, karoca… szklane pan­to­felki.

Gry­zelda pierw­sza zro­zu­miała.

– Ona?! To nie mogła być ona.

– Matko! – zawo­łała Ana­sta­zja, krzy­żu­jąc ręce na piersi. – To ona jest tą panną od pan­to­felka? Prze­cież to nie­moż­liwe.

– Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. – Hra­bina ponow­nie wbiła lodo­wate spoj­rze­nie w Kop­ciuszka. – Zdaje się, że wszyst­kie jej nie doce­ni­ły­śmy. Ale popeł­niła ogromny błąd. – Ponow­nie unio­sła dłoń wład­czym gestem. – Prze­szu­kaj­cie jej pokój.

– Nie!

Kop­ciu­szek rzu­cił się, żeby powstrzy­mać sio­stry, ale były zbyt szyb­kie. Gry­zelda ode­pchnęła go na bok, nie­mal ciska­jąc o ścianę. W dzi­kim szale razem z Ana­sta­zją ścią­gnęły pościel z łóżka, po czym pocięły mate­rac zna­le­zio­nymi na komo­dzie noży­cami.

Dziew­czyna pró­bo­wała zacho­wać spo­kój, ale czuła wzbie­ra­jącą w piersi panikę. Ta scena przy­wo­łała wspo­mnie­nia z poprzed­niego wie­czora, gdy sio­stry roz­szar­pały jej suk­nię – suk­nię jej matki, którą wła­sno­ręcz­nie prze­ro­biła – zerwały sznur zie­lo­nych korali i zasy­py­wały ją obe­lgami, dopóki nie wybu­chła pła­czem.

Za każ­dym razem, gdy wyda­wało jej się, że ma w sobie siłę, by wytrzy­mać ich zło­śli­wość i wro­gość, znaj­do­wały nowy spo­sób, by ją skrzyw­dzić.

Nie mogła dopu­ścić, by zna­la­zły pan­to­fe­lek. Tylko on pozo­stał jej po balu. Tylko on przy­po­mi­nał o ulot­nej chwili szczę­ścia. I tylko on mógł pomóc jej zna­leźć nowe, lep­sze życie.

– Prze­stań­cie, bła­gam! – zawo­łała, pró­bu­jąc wyrwać Ana­sta­zji nożyce.

– Matko! – wrza­snęła Ana­sta­zja.

Na nad­garstku Kop­ciuszka zaci­snęły się zimne palce, a ostre paznok­cie wpiły się w jego skórę. Szarp­nął się, z prze­ra­że­niem przy­glą­da­jąc się roz­sza­la­łym sio­strom.

Gry­zelda zna­la­zła pan­to­fe­lek.

– Mia­łaś rację! – wykrzyk­nęła. – Matko, to…

Hra­bina wycią­gnęła rękę.

– Podaj mi go.

Ale zanim Gry­zelda zdo­łała wyko­nać pole­ce­nie, Kop­ciu­szek wyrwał się maco­sze i chwy­cił pan­to­fe­lek.

Twarz hra­biny pociem­niała.

– Kop­ciuszku, daj mi pan­to­fe­lek!

– Nie.

– Natych­miast, Kop­ciuszku!

Dziew­czyna nie drgnęła. Zgod­nie z kró­lew­skim roz­po­rzą­dze­niem kró­le­wicz miał poślu­bić pannę, na któ­rej stopę paso­wał szklany pan­to­fe­lek zna­le­ziony na balu. Gdyby oddała swój hra­bi­nie, któ­raś z jej córek mogłaby ogło­sić, że pan­to­fe­lek należy do niej, zabrać go do pałacu i skła­mać kró­lowi, że to ona prze­tań­czyła cały wie­czór z kró­le­wi­czem. Nawet jeśli kró­le­wicz nie roz­po­zna w niej dziew­czyny z balu, co do czego nie było wąt­pli­wo­ści, pan­to­fe­lek był potężną kartą prze­tar­gową.

– Nie – powtó­rzył Kop­ciu­szek sta­now­czo.

– Jak chcesz. – Głos hra­biny był dziw­nie spo­kojny. – Gry­zeldo, Ana­sta­zjo.

Sio­stry jed­no­cze­śnie nasko­czyły na Kop­ciuszka. Umysł dziew­czyny przez chwilę ogar­nęło obez­wład­nia­jące prze­ra­że­nie. Nie mogła pozwo­lić, by zdo­były pan­to­fe­lek. Gry­zelda i Ana­sta­zja szar­pały ją, wrzesz­cząc „Odda­waj!”, a ona w jed­nej chwili uświa­do­miła sobie, co musi zro­bić.

Zbie­ra­jąc wszyst­kie siły, unio­sła pan­to­fe­lek wysoko nad głowę. Przez moment sku­piła wzrok na pro­mie­niu słońca, który odbił się w nim, roz­świe­tla­jąc go niczym dia­ment.

A potem cisnęła nim o ścianę.

Pan­to­fe­lek roz­pry­snął się na tysiąc kawa­łecz­ków.

– Patrz, coś naro­biła! – wrza­snęła Gry­zelda.

Dysząc ciężko, dziew­czyna ledwo to usły­szała. Widok roz­trza­ska­nego pan­to­felka spra­wiał jej ból, poczuła, jak serce ści­ska jej się z roz­pa­czy. Szklany bucik był jej klu­czem do odna­le­zie­nia męż­czy­zny, któ­rego poznała na balu, do wła­snego szczę­ścia z dala od tyra­nii hra­biny. A teraz w jed­nej chwili prze­padł, a wraz z nim roz­pry­sły się jej wszel­kie nadzieje…

Zaci­snęła zęby. Przy­naj­mniej teraz maco­cha nie użyje go dla wła­snych korzy­ści.

– Matko! – jęk­nęła Ana­sta­zja. – Jak ona mogła?!

– Nie rozu­miem, skąd wzięła szklany pan­to­fe­lek…

– Cisza! – prze­rwała im hra­bina. Mówiła cicho, ale każde słowo było nasą­czone jadem. – Dziew­częta, zostaw­cie nas.

– Ale, matko!

– Nie będę powta­rzać.

Sapiąc ze wście­kło­ści, Gry­zelda i Ana­sta­zja wyma­sze­ro­wały z pokoju i zatrza­snęły drzwi. Gdy znik­nęły, hra­bina pode­szła do roz­trza­ska­nego pan­to­felka i posłała Kop­ciusz­kowi lodo­wate spoj­rze­nie.

– Oszu­ka­łaś mnie.

– Nie możesz myśleć, że ukra­dłam…

– Nie inte­re­suje mnie, skąd wzię­łaś suk­nię i buty – prze­rwała jej hra­bina. – Ani jak zdo­ła­łaś dostać się na bal. – Jej bla­do­zie­lone oczy zmru­żyły się groź­nie. – Twoja zuchwa­łość się­gnęła szczytu. Spójrz na sie­bie. Sie­rota, marna służka. Kto by cię zechciał? Z pew­no­ścią nie syn króla.

Jej słowa ubo­dły Kop­ciuszka do żywego. Ledwo pano­wał nad łamią­cym się gło­sem.

– J-jestem córką mojego ojca. Twoją pasier­bicą. Jeste­śmy rodziną – powie­dział cicho.

Hra­bina zaśmiała się głu­cho.

– Rodziną? Naprawdę masz fan­ta­zję, jeśli w to wie­rzysz.

Kop­ciusz­kowi zadrżały usta.

– Za co tak mnie nie­na­wi­dzisz?

– Nie­na­wi­dzę? – W oczach hra­biny poja­wiło się nie­do­wie­rza­nie, a po nim roz­ba­wie­nie. – Skąd pomysł, że zasłu­gu­jesz na moją uwagę, a tym bar­dziej nie­na­wiść?

– Ale…

– Czy kie­dy­kol­wiek cię ude­rzy­łam? Gło­dzi­łam? Ośmie­sza­łam publicz­nie? Taki los czeka dziew­częta w sie­ro­cińcu.

Kop­ciu­szek pokrę­cił głową w mil­cze­niu.

– Zamknę­łam cię tutaj, bo nie mogę ci ufać. Oszu­ka­łaś mnie i moje córki.

– Ni­gdy nie skła­ma­łam – zapro­te­sto­wał Kop­ciu­szek, zbie­ra­jąc się na odwagę. – Na każ­dym kroku byłam ci posłuszna. Robi­łam, co kaza­łaś. Sprzą­ta­łam, goto­wa­łam, ni­gdy się nie skar­ży­łam. Chcia­łam tylko, żebyś trak­to­wała mnie jak swoją córkę.

– Jak mogła­bym uwa­żać cię za swoją córkę? – wark­nęła hra­bina, marsz­cząc się z wście­kło­ści. Lecz zaraz opa­no­wała się i cią­gnęła: – Do dnia, w któ­rym cię pozna­łam, nie prze­pra­co­wa­łaś ani dnia w swoim paso­żyt­ni­czym życiu. Pamię­tasz, co powie­dzia­łaś ojcu na mój widok? „Tatu­siu, przy­pro­wa­dzi­łeś mi nową matkę!” – Hra­bina skrzy­wiła się, powta­rza­jąc te słowa. – Jak­bym była rze­czą, jakimś przed­mio­tem, który można sobie wybrać, kupić.

Kop­ciu­szek pamię­tał. Pamię­tał, że tymi sło­wami chciał tylko wyra­zić radość na widok hra­biny Tre­ma­ine. Nie miały być obraź­liwe.

– Ucie­szy­łam się, że mogłam cię wresz­cie poznać. Nie chcia­łam…

– Pamię­tam, jak patrzy­łaś na moje córki. Z góry. Z pogardą. Ty z tymi swo­imi wymyśl­nymi sukien­kami i lek­cjami muzyki. Z kolek­cją stro­jów do jazdy kon­nej, kwia­tami i tymi nie­zno­śnymi pio­se­necz­kami dla pta­ków i tego psi­ska. – Hra­bina prych­nęła z nie­sma­kiem. – Pierw­sze co zro­bi­łaś, to zadrwi­łaś ze mnie i ośmie­szy­łaś moje córki przed swoim ojcem.

– Nie wie…

– Oczy­wi­ście, że nie wie­dzia­łaś. Uwa­żasz, że twoja igno­ran­cja to nie­win­ność. Ja zaczy­na­łam z niczym. Wła­sną krwa­wicą zapew­ni­łam moim cór­kom naj­lep­sze moż­liwe życie. Ale ty śmia­łaś się z naszych sta­rych ubrań, z zębów Gry­zeldy, z wło­sów Ana­sta­zji.

Dziew­czyna zdu­miała się, sły­sząc te oskar­że­nia. Czy naprawdę tak było? Tak wyraź­nie pamię­tała dzień, w któ­rym maco­cha przy­była do dworu. Przy­je­chały, gdy miała lek­cję muzyki, a ona prze­rwała ją natych­miast i wybie­gła z salo­niku, gdy tylko za oknem uka­zał się powóz ojca. Nikt nie powie­dział jej wcze­śniej o hra­bi­nie Tre­ma­ine, więc jej poja­wie­nie się nieco ją zasko­czyło: jej upięte wysoko włosy na kształt serca, przez które zda­wała się góro­wać nawet nad ojcem, jej długa szyja i wynio­sła postawa, zupeł­nie ją onie­śmie­liły. Była ubrana w suk­nię w kolo­rze wina z wyso­kim koł­nie­rzem. Po bokach miała swoje córki z równo przy­cię­tymi locz­kami i ponu­rymi minami.

– To hra­bina – szep­nęła jedna ze słu­żą­cych, która minęła Kop­ciuszka ukry­wa­ją­cego się pod scho­dami.

– Lepiej nie pod­bie­gaj do ojca i nie przy­tu­laj się do niego tak jak zwy­kle. Trzy­maj bródkę wysoko i dygnij, wita­jąc jego gości.

I dziew­czynka tak wła­śnie zro­biła. Ale może unio­sła brodę zbyt wysoko albo nie dygnęła wystar­cza­jąco nisko. Jej tatuś ni­gdy wcze­śniej nie ocze­ki­wał od niej prze­strze­ga­nia sztyw­nej ety­kiety, a ona chciała tylko zaim­po­no­wać swo­jej nowej matce. Była taka stre­mo­wana.

– Hra­bino Tre­ma­ine – powie­działa na powi­ta­nie, dyga­jąc naj­ni­żej, jak potra­fiła.

Tatuś zaśmiał się i pomógł jej się pod­nieść.

– Szkoda czasu na takie cere­mo­niały. Jeste­śmy rodziną.

– Ojej, tatu­siu! – zawo­łała, obej­mu­jąc go mocno. – Przy­pro­wa­dzi­łeś mi nową matkę!

Z prze­ję­cia potrzą­snęła głową, polu­zo­wu­jąc wstążkę we wło­sach. Ojciec pomógł dziew­czynce ją zawią­zać.

– Może poka­żesz Gry­zel­dzie i Ana­sta­zji salo­nik muzyczny, a ja pomogę hra­bi­nie Tre­ma­ine się roz­go­ścić? – zapro­po­no­wał.

– Mam dziś lek­cję muzyki – wyja­śniła swoim nowym sio­strom, sta­ra­jąc się być uprzejma i tak­towna. Bar­dzo jej zale­żało, żeby ją polu­biły. – Nauczy­cielka poka­zy­wała mi wła­śnie nową pio­senkę. Czeka na mnie na górze. Może dołą­czy­cie?

– Ja chcę śpie­wać – oświad­czyła Gry­zelda – a Ana­sta­zja gra na fle­cie.

Skąd mogła wie­dzieć, że jej przy­rod­nie sio­stry nie miały słu­chu? Wcale nie chciała ich ośmie­szyć.

Jakiś czas póź­niej przy­pad­kowo usły­szała, jak dwie słu­żące roz­ma­wiały ukrad­kiem w kuchni. Nie widziały jej, a ona nie miała zamiaru pod­słu­chi­wać, ale ich słowa utkwiły jej w pamięci:

– Nie podoba mi się ta nowa pani. Widzia­łaś, jak pil­nuje rachun­ków? Wła­śnie dosta­łam od niej burę za to, że sypię kurom za dużo ziarna i zbyt hoj­nie sma­ruję chleb masłem. Widzi mi się, że wyszła za naszego dobrego pana tylko dla pie­nię­dzy.

– Nie mów tak, jesz­cze będą z tego kło­poty! Jej poprzedni mąż był hra­bią.

– Tak, ale bez gro­sza przy duszy.

– Nie­moż­liwe, nasz pan nie…

– Oszu­kała naszego pana, jestem tego pra­wie pewna. Sły­sza­łam, że hra­bia Tre­ma­ine prze­grał cały mają­tek w karty, a gdy został powo­łany do woj­ska w trak­cie wojny, zacią­gnął się tylko po to, żeby uciec wie­rzy­cie­lom. Potem pró­bo­wał zde­zer­te­ro­wać i został powie­szony. Straszny dys­ho­nor.

– Nie możesz wie­rzyć w te wszyst­kie pogło­ski.

– To żadne pogło­ski! Wiesz, jak dobre serce ma nasz pan. Pew­nie spo­tkał ją pod­czas swo­ich podróży i zli­to­wał się nad nią i jej cór­kami. Ale ona nie jest taka nie­winna, na jaką wygląda. Gdy­byś tylko wie­działa, co ludzie o niej wyga­dują! Wydaje jej się, że jest nie wia­domo kim! A teraz, gdy stała się panią tego domu, naj­bar­dziej boję się o naszą kochaną…

W tym momen­cie słu­żące spo­strze­gły Kop­ciuszka i umil­kły.

W tam­tej chwili dziew­czyna nie rozu­miała wagi słów, które wła­śnie usły­szała. Nawet po śmierci ojca, gdy hra­bina Tre­ma­ine zyskała nie­po­dzielną wła­dzę nad dwor­kiem, nie roz­my­ślała wiele nad prze­szło­ścią swo­jej maco­chy.

Po każ­dym okrut­nym geście hra­biny powta­rzała sobie, że mimo wszystko lepiej będzie zostać w domu swo­jego ojca ze swoją przy­szy­waną rodziną, zamiast szu­kać szczę­ścia gdzie indziej.

Ale może to błąd? Maco­cha była wyra­cho­wana, nie miała skru­pu­łów, gdy cho­dziło o jej inte­res i dobro jej córek. Była też bez­względna, ale Kop­ciu­szek nie dopusz­czał do świa­do­mo­ści, jak bar­dzo. Chro­nił się, przy­kry­wa­jąc swoje nie­szczę­ście marze­niami, i uda­wał, że wszystko jest w porządku. Powta­rzał sobie, że jest im potrzebny.

Dziew­czyna spoj­rzała na hra­binę Tre­ma­ine, kobietę, która kie­dyś miała wszystko, czego pra­gnęła: bogac­two, sta­tus, powszechny podziw i sza­cu­nek. Teraz miesz­kała w nisz­cze­ją­cym dworku, bez służby poza pasier­bicą, a z daw­nej for­tuny zostało jej tak nie­wiele, że aby kupić suk­nie balowe dla córek, musiała sprze­dać ostat­nie jedwabne zasłony.

– Źle mnie zro­zu­mia­łaś, matko – powie­dział Kop­ciu­szek cicho. – Żałuję, że nie mogłam wyja­śnić moich inten­cji już wtedy, skoro moje słowa tak zawa­żyły na naszej rela­cji. Nie patrzy­łam z góry na Gry­zeldę i Ana­sta­zję. Jedyne, czego pra­gnę­łam, to mieć matkę, tak jak one. Moja zmarła…

– Wystar­cza­jąco się nasłu­cha­łam o two­jej zmar­łej matce od two­jego świę­tej pamięci ojca – prych­nęła hra­bina. – Gdy odszedł, wzię­łam sobie za cel wresz­cie cię napro­sto­wać. Sta­ra­łam się, jak mogłam, wycho­wać cię na porządną dziew­czynę, ale widzę, że wszyst­kie moje wysiłki były daremne. – Kop­nęła odłamki szkła w stronę Kop­ciuszka. – Sprząt­nij ten bała­gan. Póź­niej zde­cy­duję, co z tobą zro­bić.

Odwró­ciła się na pię­cie i zanim Kop­ciu­szek zdą­żył dosko­czyć do drzwi, znów je zatrza­snęła, a w zamku szczęk­nął klucz.

Po dru­giej stro­nie ode­zwały się głosy jej córek.

– Co teraz zro­bisz, matko? – spy­tała Ana­sta­zja. – Nie może tu zostać! Co jeśli arcy­książę wróci i…

– Zdaję sobie sprawę z sytu­acji, Ana­sta­zjo.

– N-no dobrze… ale prze­cież nie możemy wiecz­nie trzy­mać jej zamknię­tej.

Hra­bina unio­sła głos, jakby chciała, żeby Kop­ciu­szek ją usły­szał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki