Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Niezwykła, przerażająca historia życia ojca spisana przez jego syna. Wstrząsająca opowieść przywołująca z mroków upiory przeszłości. Brutalna prawda o cenie, jaka gotowi jesteśmy zapłacić za życie. Co jesteś w stanie zrobić by uniknąć śmierci?
Alex Kurzem od wielu lat mieszka w Australii. Wtopił się w tutejszą społeczność, a jego pochodzenie zdradza tylko lekki europejski akcent. Jego żona długo sądziła, że z dzieciństwa zachował jedynie kilka mglistych wspomnień... Przez całe swoje życie Kurzem skrywa tajemnicę. Niemal pięćdziesiąt lat po wojnie zaczyna mówić.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (5)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (5)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 512
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
The Mascot
Copyright © Mark Kurzem, 2007
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2008
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Małgorzata Kaczmarek
Projekt okładki
Tomasz P. Wrzesiński
Skład
studio dialoog
www.dialoog.pl
Wszystkie zamieszczone w książce zdjęcia pochodzą ze zbiorów autora.
Wydanie I
ISBN 978-83-60383-71-1
Wydawnictwo Replika
ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo
tel/faks 0618944151
www.replika.eu
Druk i oprawa: Lega Opole
Pamięci mojej matki, Patricii Kurzem (1937-2003)
SPIS TREŚCI
OD AUTORA
CZĘŚĆ I
TO WSZYSTKO, CO WIEM
KRWOTOK
TRZĘSIENIE ZIEMI
PRZESŁUCHIWANIE
KUSZENIE
RODZINA DZENISÓW
WOŁSZOWSKIE BAGNA
CZEKOLADOWY ŻOŁNIERZ
OSĄDZANIE
DRŻENIE ZIEMI
DRYFOWANIE
OKSFORD
ELLI
CZĘŚĆ II
ZNOWU W DOMU
UCIECZKA Z RYGI
WOLNOŚĆ
OŚWIADCZENIE
W PUŁAPCE PRZESZŁOŚCI
SZTOKHOLM
STRACH
ALICE
LIST
KOSZMARY
TELEGRAM
CZĘŚĆ III
OKSFORD
KOJDANÓW
ZWIĄZKI RODZINNE
SOLOMON I WOŁODIA
RYGA
CARNIKAVA
FILM
EPILOG
PODZIĘKOWANIA
Historia mojego ojca, maskotki, jest prawdziwa. Aby chronić prywatność pewnych osób i organizacji, z którymi zetknąłem się, prowadząc przez wiele lat poszukiwania, zmieniłem kilka nazwisk i identyfikujących szczegółów. Skróciłem też opowieść o moich badaniach, aby poprawić w ten sposób płynność narracji. Równocześnie zachowałem rzeczywistą kolejność zdarzeń. Wszystkie te zmiany miały sprawić, że książka będzie łatwiejsza w odbiorze.
Istnieje wiele, różniących się od siebie, relacji dotyczących drugiej wojny światowej. Część historyków ma odmienne zdanie o pewnych wydarzeniach, miejscowościach i datach związanych z działaniami wojsk. W tej opowieści ważna jest, ciągle niejasna, data masakry w Alonimie. Mój ojciec mógł, albo nie, być jej świadkiem, jak to zostało ukazane w tej książce. W czasie badań zetknąłem się też z niekonsekwencjami we wspomnieniach pewnych osób, które były bezpośrednimi obserwatorami opisywanych tu wydarzeń. Istnieje też wiele wariantów pisowni nazw miejsc. Przez cały czas, dla jasności i konsekwencji, stosowałem jeden, wybrany zapis. Zrobiłem wszystko, co tylko możliwe, aby uniknąć jakichkolwiek rozbieżności.
Mark Kurzem
ROZDZIAŁ 1
Gdy ktoś mnie pytał: „Jaki jest twój ojciec?”, nigdy nie potrafiłem udzielić prostej odpowiedzi. Mimo że pamiętam czas spędzony wspólnie z nim, nie byłbym zdolny właściwie go ocenić. Nieco nieśmiały, ponury rosyjski chłop, z pewnymi cechami naiwności, a może nawet łatwowierności w stosunku do obcych. Z drugiej strony czujny, bardzo towarzyski i zdumiewająco światowy.
Jego niespodziewane pojawienie się na progu mojego mieszkania w Oksfordzie pewnego majowego dnia 1997 roku wywołało u mnie większe niż zwykle zdumienie.
*
Wróciłem do mojej dziupli, w której piętrzyły się stosy książek zakupionych w księgarni Blackwell. Rozglądałem się za własnym domem, wyobrażając sobie, jak siedzę w wygodnym fotelu przy oknie, rozkoszując się nowym nabytkiem za zamkniętymi przez wiele godzin dla całego świata drzwiami mojego gabinetu.
Rozmyślając o tym, zauważyłem kawałek papieru wsunięty pod drzwi. Była to karta pokładowa lotu z Melbourne. Na marginesie było napisane: PRZYJDŹ DO DAPHNE TATA.
Natychmiast poznałem pismo ojca, który z reguły pisał dużymi literami, nie stosując interpunkcji. Zawsze budował podobne do tego zdania. Dorastał w Europie Wschodniej podczas drugiej wojny światowej i nie miał formalnego wykształcenia.
Byłem zaskoczony. Zaledwie kilka dni temu rozmawiałem z ojcem przez telefon. Siedział z matką przed telewizorem w swoim domu w Melbourne i, gdy zapytałem go, jak minął tydzień, odpowiedział tylko:
Nie był w najmniejszym stopniu wzburzony, w jego głosie nie wyczułem też wahania, gdy zapytałem, co planuje na przyszły tydzień.
Ciche kliknięcie, które usłyszałem w tym momencie, świadczyło, że przełączył aparat na tryb głośnego mówienia, aby matka mogła włączyć się do rozmowy. Robił to za każdym razem, gdy dzwoniłem.
Słyszałem, jak jej słowa przebijają się przez dźwięki płynące z telewizora i mogłem sobie wyobrazić, że siedzi w fotelu przy ogniu. Ojciec zapewne wrócił do salonu i najprawdopodobniej leżał na podłodze przed nią, ze stopami zwróconymi do paleniska, aby je rozgrzać. Była to pozycja, jaką przybierał każdego zimowego wieczoru. Z trudem przypominam sobie, od jak dawna to robił.
Przez jakiś czas gawędziliśmy przez telefon we trójkę o rzeczach, które wydarzyły się w zeszłym tygodniu w Oksfordzie, gdzie jako student zajmowałem się badaniami naukowymi. Poruszyliśmy temat moich planów wyjazdu do Tokio - miałem tam spędzić prawie cztery miesiące, żeby przeprowadzić badania rytualnego święta matsuri, które trwa około miesiąc.
Ojciec nie miał wiele do powiedzenia na ten temat, więc rozmowa zamarła. Chociaż rodzice zawsze interesowali się moim życiem, moje trwające od dawna poważne zainteresowanie kulturą i historią Japonii wprawiało ich w pewne zakłopotanie. Opowieści o tym, jak będąc dzieckiem, przed pójściem do sklepu na rogu po mleko i chleb przebierałem się w strój samuraja, stały się swego rodzaju rodzinną legendą.
Przyrzekłem zadzwonić do nich przed wyjazdem. Potem, w chwili gdy chciałem odłożyć słuchawkę, usłyszałem nerwowe kaszlnięcie ojca. Często oznaczało, że jest czymś zmartwiony. Zawahałem się przed zadaniem pytania, czy u nich wszystko w porządku, ale się wyłączył. Przez cały czas naszej rozmowy nic nie wskazywało na to, że w jego umyśle rodzi się jakiś dramatyczny scenariusz.
*
Znowu spojrzałem na notatkę: PRZYJDŹ DO DAPHNE TATA. Chociaż wiadomość zapisana na karcie była niepodważalnym dowodem, ciągle nie mogłem uwierzyć, że mój ojciec tu jest i czułem rosnący niepokój. Co on tu robi? Odkąd rozpocząłem studia w Oksfordzie, zawsze chciałem, żeby rodzice mnie odwiedzili. Matka pragnęła tego, ale powstrzymywała ją niechęć ojca; nie był w Europie od wyjazdu w roku 1949 i niewzruszenie twierdził, że nie ma najmniejszego powodu, aby tam wracać.
- To już przeszłość - utrzymywał niezłomnie. - Nic tam po mnie. Teraz moją ojczyzną jest Australia.
W czasie gdy dorastałem, często czynił tego rodzaju uwagi, ale nikt - ani rodzina, ani przyjaciele - nie przywiązywał do nich wagi. Nigdy nie pytaliśmy go, dlaczego ma takie odczucia, a on nigdy z własnej inicjatywy nie udzielał nam jakichś szczegółowych wyjaśnień. My, tak samo jak on, byliśmy zaabsorbowani sprawami życia codziennego w tym słonecznym, zdrowym, „szczęśliwym kraju”, jak często nazywano Australię.
Poszedłem do Daphne. Była to moja sąsiadka, starsza pani mieszkająca po drugiej stronie ulicy. Zapewne zerkała zza zasłon we frontowym pokoju, ponieważ drzwi otworzyły się cicho, zanim zdążyłem zapukać. Stała na progu z szeroko otwartymi oczami, wskazując w podnieceniu za siebie, w głąb domu.
- To twój ojciec - powiedziała, pozornie tak samo zdumiona jak ja. - Wydaje się, że przysnął - wyszeptała. - Wejdź cicho.
Poprowadziła mnie wąskim przedpokojem i otworzyła drzwi do salonu. Od progu zobaczyłem ojca z wyciągniętymi przed siebie nogami i głową tak spoczywającą na oparciu fotela, że nie można było zobaczyć jego oczu. Ręce trzymał splecione na niewielkiej kasetce leżącej na kolanach.
Wszedłem do pokoju na palcach i szeptem podziękowałem Daphne za przyjęcie ojca i za to, że się nim zajęła. Odsunąłem się od ojca, żeby go nie budzić. Usłyszałem, jak się poruszył i poczułem na sobie jego wzrok. Odwróciłem się. Uniósł lekko głowę i z zaciekawieniem wpatrywał się we mnie ciemnoniebieskimi oczami. Dostrzegłem w nich ten jego charakterystyczny szelmowski błysk; ujrzałem znajome rysy twarzy, luki brwi, wysoko osadzone różowe policzki nadające jego twarzy ten stale psotny wyraz. Jednak uderzyło mnie też coś innego - tak jakbym pochwycił i utrwalił jego wizerunek na fotografii w aurze smutku. Trwało to krótko i zostało zatarte ruchliwymi rysami twarzy.
Nie mogłem udawać, że nie jestem tym zaniepokojony, lecz jego wygląd nie był dla mnie zaskoczeniem. W ciągu minionych lat zdążyłem się przyzwyczaić do jego bardzo impulsywnego i donkiszotowskiego charakteru. Często podejmował decyzję pod wpływem impulsu, bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie.
Chciałem natychmiast zacząć wypytywać ojca, jednak nie mogłem robić zamieszania w obecności Daphne, która zdawała się wyczuwać, iż jestem zbity z tropu przez pojawienie się ojca. Włączyła się, starając rozładować napiętą atmosferę:
Ojciec i ja uśmiechnęliśmy się, mimo że ja rzadko myślę o sobie jako o Aussie. Jednak nie tylko dlatego - nie byłem też blondynem, niebieskookim surferem czy piłkarzem, a lata spędzone w szkole z dala od kraju spalonego słońcem wybieliły moją skórę.
*
Wczesnym wieczorem wróciliśmy do mnie, na drugą stronę ulicy. W półmroku męczyłem się z kluczem do drzwi, podczas gdy ojciec, kaszląc, czekał cierpliwie za mną.
Drzwi się otworzyły i odwróciłem się, żeby mu pomóc. Sięgnąłem po małą, zniszczoną brązową kasetkę, ale natychmiast wyrwał ją z mojej ręki.
- Nie ruszaj, sam poniosę - rzucił stanowczo.
Zawsze bardzo się troszczył o tę kasetkę - z reguły nikt nie mógł go od niej oderwać, a nawet nie mógł jej dotknąć. Była dla niego wszystkim. Zabierał ją ze sobą wszędzie, ściskając pod pachą, jakby chciał ją wtopić w klatkę piersiową.
Była to jedyna rzecz, jaką zabrał z Europy pod koniec drugiej wojny światowej. Trzymał w niej trochę skromnych pamiątek z dzieciństwa w Rosji i na Łotwie.
Tak daleko, jak sięgam pamięcią, ta kasetka zawsze była w naszej rodzinie. Chociaż wiedzieliśmy, że zawiera fotografie, dokumenty i różne rzeczy z jego przeszłości, nikomu z nas nie pozwalał zajrzeć do środka. Musieliśmy czekać, aż sam zdecyduje się pokazać jej zawartość. Matka czasem łajała go za tę tajemniczość, krzycząc: „Na litość boską, Alex, strzeżesz jej jak Fortu Knox! Trzymasz w niej klejnoty koronne?”.
Przebywając w domu, zawsze chował ją na dnie szafy z rzeczami. Niezmiennie zamykał drzwi na klucz i, jakby dla dodatkowego, jakiegoś nadnaturalnego zabezpieczenia krył ją pod Biblią należącą do rodziny mojej katolickiej matki. Klucz do kasetki trzymał w kieszeni, przez co przez cały czas był poza naszym zasięgiem. To oczywiście w naszej wyobraźni nadawało tej kasetce prawie totemicznej mocy, zawsze najmocniej objawiającej się w chwili, gdy decydował się opowiadać o wypadkach ze swojej przeszłości, podpierając się zawartością pudełka.
Zwykle miało to miejsce raz lub dwa razy w miesiącu; matka robiła kolację i wszyscy siadaliśmy przed telewizorem, pochłonięci akcją jakiegoś policyjnego dramatu lub thrillera. Ojciec z przyzwyczajenia zajmował miejsce na podłodze przed kominkiem - zależnie od pory roku - a matka siadała w fotelu blisko paleniska.
Zawsze wydawało się, jakby głęboka cisza panująca w czasie, gdy byliśmy pochłonięci wpatrywaniem się w tę „idiotyczną skrzynkę”, jak matka nazywała telewizor, wywoływała w moim ojcu chęć podkreślenia jego osoby jako głowy rodziny. Zdawał się mówić: „Mógłbym wam opowiedzieć o wiele lepszą historię od tej, którą oglądacie”.
Zaczynał się wyraźnie niecierpliwić, unosił głowę w napięciu, czegoś nasłuchując. Potem jego oczy błądziły po pokoju, nie skupiając się na niczym konkretnym, sprawiając wrażenie, że patrzy gdzieś w zaświaty i jest całkowicie pochłonięty tym, co tam widzi. Potem ledwo słyszalnie odchrząkiwał, jakby usiłował uwolnić się od czegoś, co dławi mu głos albo przygotować nas do tego, co ma nastąpić.
*
Wstawał z podłogi i wychodził z pokoju, podczas gdy my w milczeniu przygotowywaliśmy się na jego powrót. Któryś z nas na skinienie głowy matki wyłączał telewizor. Nawet wtedy, gdy za chwilę miało się rozstrzygnąć, kto był mordercą w „Zabójstwie” albo w „Rozważ swój werdykt” (nasze ulubione), nigdy nie wypowiedzieliśmy słowa protestu. To, co miało za chwilę nastąpić, przykuwało nas do miejsca. Jeśli mieliśmy szczęście, matka dawała każdemu z nas małą tabliczkę czekolady. Moi bracia i ja wierciliśmy się i kręciliśmy niecierpliwie na kanapie, czekając na powrót ojca z kasetką w ręce. Kładł ją ostrożnie na podłodze na środku pokoju i przygotowywał się do występu. Odpowiednim, teatralnym gestem wyciągał fotografię lub dokument - zmięte albo postrzępione na brzegach i pożółkłe ze starości. Potem nagle zamykał wieko, układając na nim wybrane przedmioty. To, co wybrał, służyło mu do zobrazowania opowieści, czasem prezentowanej jako seria wycinków z jego życia w czasie wojny, ale częściej opowieści o przygodach w pociągach towarowych w australijskim interiorze czy też w wędrownym cyrku w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Jedząc czekoladę, siedzieliśmy i słuchaliśmy w napięciu rosnącym wraz z rozwojem opowieści. Od czasu do czasu tata sięgał do kasetki, wyciągał następną pamiątkę i wolno odwracał, jakby prezentował magiczną sztuczkę. Mojego ojca w istocie zawsze otaczała aura magika, a kasetka pełniła rolę kapelusza, z którego w precyzyjnie odmierzonych odstępach wyciągał kolejne króliki.
Ojciec nigdy nie zerkał do pudełka, aby zlokalizować następną „ściągę”. Każdą wyjmował jakby pod wpływem boskiego natchnienia. Zawsze byliśmy oczarowani jego opowieściami i magicznym sposobem traktowania tej starej, zniszczonej kasetki.
*
Poza miłością do wschodnioeuropejskiej kuchni, kasetka zdawała się stanowić jedyny jego łącznik z przeszłością - jedyny, jaki chciał zachować. Od chwili, gdy postawił stopę na australijskiej ziemi w grudniu 1949 roku, ojciec, nie tracąc rezonu, wydawał się entuzjazmować tym, że stanie się prawdziwym Aussie - „dinky-di”, w pełnym znaczeniu tego określenia. Szybko uwierzył, że tak jest. Pamiętam na przykład, że w czasie jazdy autem klął na złą jazdę innego auta, które prowadził jakiś „przeklęty nowoaustralijczyk”, zapominając, że w pojęciu wielu mieszkańców pochodzenia angielskiego sam - klnąc łamaną angielszczyzną z rosyjskim akcentem - daleki był od „konserwatysty”, jak Angole sami siebie nazywali.
Chociaż bardzo się różnił od krępych, prymitywnych Australijczyków grających w „nogę” - australijską odmianę piłki nożnej - to w jego mniemaniu dla świata był Aussie. W sobotnie popołudnia mył rodzinny samochód na podjeździe naszego domu ze słuchawkami na uszach, aby móc śledzić przebieg meczu. Słuchał w napięciu komentatora radiowego, szczególnie wtedy, gdy grała jego ulubiona drużyna - The Magpies2. Była to jedyna chwila, kiedy nie okazywał żadnego zniecierpliwienia, gdy próbowaliśmy mu przeszkadzać, mimo że nie pozwalano nam tego robić.
Nelly - statek, na którym ojciec przypłynął do Australii w 1949 roku.
Miłość ojca do Australii obejmowała dużo więcej niż tylko „nogę”. Od kiedy przybył tu jako uchodźca na pokładzie statku o nazwie Nelly, rzadkoprzychylnie porównywał coś do miejsca, które nazywał „swym domem”. Nosił w portfelu fotografię statku, co świadczyło o ogromnym przywiązaniu, nawet po upływie pięćdziesięciu lat od tamtego zdarzenia, do okrętu, który zabrał go z rozdartej wojną Europy do australijskiego raju.
- Od wyjścia na ląd w Australii - mówił - ludzie byli tak wolni, jak być powinni, bez prześladowań, i potrafili z tego skorzystać. - Potem teatralnie wykrzykiwał, unosząc wzrok ku niebu: - Więc, na Boga, po co miałbym wracać do Rosji? Bieda, pogoda. Boże broń! Chyba musiałbym zwariować!
Stawiał siebie za przykład:
- Spójrz na mnie - mówił. - Gdybym nie przybył do Australii, utknąłbym gdzieś na zamrożonym polu w środku Rosji i pasał owce. A tu zajmuję się tworzeniem własnego biznesu.
W tonie jego głosu nie brzmiała chełpliwa duma, lecz raczej skromna wdzięczność. Dla niego adoptowana ojczyzna była „najlepszym miejscem na Ziemi”.
Zawsze podziwiałem tę postawę ojca, lecz to różniło go od innych imigranckich rodziców moich przyjaciół, którzy często narzekali, że w swojej rzeczywistej ojczyźnie wiedli lepsze życie.
Zachodnie przedmieścia Melbourne, gdzie dorastałem, były zamieszkane przeważnie przez rodziny imigrantów z Włoch, Malty i Grecji. Wielu z nich zdawało się tęsknić za powrotem do ojczyzny. Kurczowo trzymali się rodzimego języka, nawet jeśli stopniowo zanikał i koniecznością stawało się używanie tylko angielskiego, aby móc się wzajemnie porozumieć. Otaczali się pamiątkami: strojami, sposobem odżywiania się, religią i obyczajami, co pozwalało im utrzymywać przy życiu przedemigracyjny świat.
Mój ojciec tego nie uznawał. Nigdy nie okazywał zainteresowania swoimi rosyjskimi korzeniami, a ponieważ tego nie robił, i my nie byliśmy nimi zainteresowani.
Mimo jego determinacji, by stać się Aussie w pełnym tego słowa znaczeniu, było też prawdą, że on i ja nie czuliśmy się związani ani z „nogą”, ani z jakimkolwiek innym sportem towarzyskim - co było w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku w Australii zwyczajem w stosunkach ojciec - syn. Zamiast tego w mojej pamięci utrwalił się tworzący między nami więź wizerunek ojca z jego nieodłączną kasetką.
Gdy usiłuję odtworzyć w pamięci ten obraz ojca, widzę go nieustannie trzymającego kasetkę. Jednak nigdy nie udało mi się zajrzeć do jej środka.
Nasz dom w Altonie.
*
Schyliłem się i zamiast kasetki podniosłem małą podróżną torbę, którą zawsze zabierał na weekend, a nie na wyprawę przez połowę kuli ziemskiej. Weszliśmy do ciemnego korytarza, a potem do małego saloniku.
Ojciec stał, oglądając pokój.
Potem oznajmił, rozpogadzając twarz na samą myśl o domu:
Obserwowałem go, stojącego w mdłym świetle saloniku. Nagle na jego twarzy pojawił się wyraz zmęczenia długim lotem.
- Tatusiu - powiedziałem tak łagodnie, jak tylko potrafiłem - czujesz się na siłach, żeby porozmawiać?
- O czym?
Po tym pytaniu oddalił się ode mnie na drugi koniec pokoju i zaczął oglądać ryciny wiszące na ścianie i japońską porcelanę na gzymsie kominka.
- A jak myślisz? - spytałem zmieszany. - Dlaczego tu przyjechałeś, oczywiście.
-Jakie to ma dla ciebie znaczenie? - ripostował niewinnie. - Przecież mówiłem, że pewnego dnia złożę ci wizytę. Żeby przekonać się, jak sobie ułożył życie mój syn numer jeden.
Zatrzymał się przy oknie i wyjrzał na małe podwórko położone z tyłu domu. Trochę zawstydzony zdołałem tylko wtrącić:
- Byłoby mi miło, gdybyś mnie wcześniej uprzedził, tato.
- Na ile wcześniej? - rzucił beztrosko. - Nie miałem na to za wiele czasu.
Czas nie miał tu oczywiście znaczenia, jednak było jasne, że nie ma ochoty na dalszą dyskusję o jego nagłym zjawieniu się w Oksfordzie. Odwrócił się od okna i, gdy na mnie spojrzał, zobaczyłem, że nie ma przedniego zęba.
- Twój ząb! - wykrzyknąłem, wskazując przerwę.
- Wypadł po drodze. Myślę, że gdzieś nad Indiami - wyjaśnił. - Ale cała reszta mojej osoby jest całkiem OK.
Mimo tej wyrażonej bez zająknięcia uwagi brak zęba sprawiał, że był zbity z tropu i zraniony, co powstrzymało mnie od dalszych pytań.
W czasie kolacji, którą jedliśmy w kuchni, nagle wyznał, że matka nie ma pojęcia o jego pobycie u mnie w Oksfordzie i że ją okłamał. Powiedział, że musi jechać do Sydney, by spotkać się z Otto, chorym przyjacielem z cyrku. Ten jego stary przyjaciel, również imigrant, zajął się moim ojcem po jego przybyciu do Australii, a teraz był sam, zatem to całkowicie normalne, że ojciec powinien wybrać się do Sydney i mu pomóc. Jednak obiecał matce, że w miarę możliwości będzie codziennie do niej dzwonił. Chciał zaraz to zrobić. Zaprowadziłem go do telefonu w gabinecie, ale od razu wróciłem do saloniku - bałem się, że słuchając, mógłbym się stać współuczestnikiem tej niezgłębionej szarady.
Jednak nie mogłem tego uniknąć. Czekając w drugim pokoju, próbowałem nie spowodować hałasów, mogących zdradzić matce, gdzie ojciec naprawdę się znajduje.
Przez uchylone drzwi słyszałem, jak gawędzi z nią uprzejmie i próbowałem śledzić tok rozmowy.
Ton głosu ojca, gdy wyłuszczał matce swój plan, brzmiał tak samo przekonująco jak jego słowa. Byłem w istocie pewny, że matka nie miała wątpliwości, co się dzieje tam, w Sydney, i dla niej przedłużenie wizyty u Otto było zupełnie naturalne. Ojciec należał do ludzi opiekuńczych i przez wiele lat nie szczędził wysiłków, by pomagać przyjaciołom, często ich potrzeby przedkładając nad własne. Moja matka narzekała, że go wykorzystują, ale zawsze tylko wzruszał ramionami i mówił łagodnie:
Zerknąłem do pokoju, żeby zobaczyć, czy ojciec, kłamiąc, okazuje jakiś niepokój. Nie było to dla mnie takie oczywiste. Spacerował po gabinecie, ciągle ze słuchawką przy uchu, udając, że znajduje się w domu Otto.
Przerwał, założył okulary do czytania i zaczął przeglądać szafę z książkami. Wyjmował i wkładał książki, oglądając okładki. Obserwowałem go przez chwilę, zanim zauważył mnie w drzwiach. Kiwnął, dając mi znak, żebym wszedł, ale nie ruszałem się z miejsca, stojąc oparty o framugę. Byłem trochę rozdrażniony opisaniem mojego gabinetu jako obskurnego i ciemnego i porównywaniem go z mieszkaniem Otto. Czekałem, aż skończy rozmowę.
Odwiesił słuchawkę.
*
W następnych dniach ojciec nie wydawał się skłonny do ruszania się z miejsca, jak gdyby po dotarciu do Oksfordu szukał tu schronienia i zadowalał się odpoczywaniem w spokoju. Sporadycznie wybieraliśmy się do miasta, wędrując od kolegium do kolegium, gdzie pokazywałem mu interesujące miejsca i obiekty. Ojciec słuchał uważnie moich słów, jednak ktoś, kto go dobrze znał - tak jak ja - mógłby zauważyć, że ciągle był roztargniony, jakby coś go martwiło. Zdawało się, że dręczy go jakiś niezałatwiony problem, z którym tu przyleciał.
Pewnego wieczoru pod koniec tygodnia siedzieliśmy przy kolacji. Właśnie skończyliśmy plotkować i trudno było nie poruszyć tematu ważniejszego - związanego z jego niespodziewanym pojawieniem się w Oksfordzie. Już dłużej nie można było ciągnąć tych stosowanych przez cały tydzień wymijających manewrów. Siedząc naprzeciwko mnie, zaczął się bawić łyżeczką - wodził nią po brzegach pustej miski i równocześnie błądził wzrokiem po przedmiotach znajdujących się w kuchni. Potem nagle oznajmił, że postanowił wracać do Australii jutro wieczorem. Oniemiałem i z trudem przyswajałem myśl, że jego wizyta dobiegnie końca bez najmniejszego wyjaśnienia, co go do niej pchnęło.
- Skąd ten pomysł, tatusiu?
- Co? - Spojrzał na mnie zakłopotany.
Pstryknął palcami.
Ostentacyjnie chrząknąłem, niepewny, czy zrobienie tego nie będzie znaczyło, że biorę udział w jego spisku. Zawsze nazywał mnie za pomocą czułych określeń - „Syn numer jeden” i „Marky” były jego ulubionymi, chociaż często mówił też pieszczotliwie „kochany” - robiąc to bez żadnego, związanego z nimi podtekstu. Jednak mimo tej pozornej intymności nigdy nie czułem, że darzy mnie zaufaniem. Należał do ludzi, którzy nikomu nie ufają i polegają wyłącznie na sobie.
- No, idź już - ponaglił mnie.
Poszedłem poszukać gazety.
Zadziwiające, jaki wpływ może mieć na nas efekt zmiany scenerii, pomyślałem, i jak bardzo może pomóc w przełamaniu impasu. Ciągle ukryty za płachtą gazety zasugerowałem, żebyśmy ostatni dzień spędzili w Londynie. Ojciec nigdy tam nie był, więc zgodził się ochoczo.
Mimo charakteryzującego nasz wspólny tydzień zakłopotania jego wizytą, mimo niezręcznego i często frustrującego milczenia, ciągle chciałem sprawić ojcu przyjemność i pozostawić w nim miłe wspomnienia z pobytu u mnie. Zaczęliśmy planować, jak spędzić dzień w Londynie. Ustaliliśmy, że pod koniec dnia zawiozę go metrem do Heathrow, aby zdążył na samolot do Melbourne. Przedtem zjemy lunch w Café Daquise, starej polskiej restauracji w Południowym Kensington.
Daquise słynęła z tradycyjnego, wschodnioeuropejskiego menu, czyli dań, które ojciec lubił. Czasami, w okresie mojego dzieciństwa, gdy siadaliśmy do naszej australijskiej uczty złożonej z pieczonego jagnięcia albo ryby z frytkami, ojciec odmawiał udziału w niej, wybierając kiszone ogórki z koprem, żytni chleb i - nawet teraz wzdrygam się na tę myśl i ten zapach - zielonego śledzia.
Miałem nadzieję, że Daquise przypomni mu kafejki i delikatesy na Acland Street, kilka tych miejsc w Melbourne w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku, gdzie mógł zaspokoić swoje zachcianki i gdzie mógł też znaleźć dla siebie miejsce wytchnienia.
Jako dziecko lubiłem chodzić z ojcem na Acland Street i kupować sernik w jednej ze wschodnioeuropejskich piekarni. Stałem przy nim, trzymając go za rękę, gdy patrzył na wystawę, gdzie piętrzyły się stosy tac z piramidami ciastek. Wspominając teraz Acland Street, nagle coś mi przyszło na myśl. Zupełnie o tym zapomniałem, więc byłem trochę zaskoczony nagłym pojawieniem się tej myśli. Pamięć wydawała się mieć siłę zmuszającą do wydobycia na powierzchnię wyjaśnienia dręczącej mnie kwestii o powodach złożenia mi przez ojca wizyty.
Przy okazji zauważyłem, jak patrzy w skupieniu w szparę miedzy tacami, gdzieś w mroczne zakamarki ciastkarni. Podążyłem za jego wzrokiem i stwierdziłem, że wpatruje się w świat, którego nigdy przedtem nie dostrzegałem: egzotyczną scenerię prezentującą jakieś nieziemsko wyglądające kobiety w strojach z dziewiętnastego wieku, o jaskrawo pomalowanych wargach i przesadnie podkreślonych brwiach. Ojciec zdawał się być zafascynowany tymi podobnymi do masek twarzami, obserwując, jak jedzą - ich delikatne ręce, palce utkane złotymi pierścionkami, bransolety, ruch policzków, gdy zbliżały do ust widelczyki z sernikiem. Wspominając to dziś, myślę, że te kobiety w jakiś sposób stanowiły odzwierciedlenie rozpoznawalnego przez ojca świata, którym był oczarowany.
Nagle przypomniałem sobie inne zdarzenie, które miało miejsce podczas naszych odwiedzin na Acland Street. Pewnego dnia, stojąc przed wystawą z ciastkami, zauważyłem, że ojciec jest czymś zaabsorbowany. Było to odbicie w szybie wystawy przedstawiające mężczyznę opierającego się o maskę samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Ręce założył na piersi i wpatrywał się w ojca z przyjaznym uśmiechem. Zauważyłem, że gdy ojciec spojrzał na niego, na chwilę zamarł bez ruchu, mimo że ten człowiek nadal szeroko się uśmiechał i kiwnął na niego lekko ręką. Ojciec chwycił mocniej moją dłoń i szybko odszedł od wystawy, jakby chciał przed czymś uciec. Dziś, patrząc z perspektywy czasu, stwierdzam, iż mimo że ten człowiek mógł nie znać ojca, mógł też mu kogoś przypominać.
Ojciec wyraźnie odczuwał jakąś więź z tymi postaciami z Acland Street. Niekiedy widziałem, jak nadstawia ucha. Sprawiał wrażenie, jakby czegoś nasłuchiwał. Wydawał się też przestraszony, zupełnie jak gdyby to, co widział przez okna wystaw, było krajobrazami przedstawiającymi inne życie, fragmentem sieci grożącej, że go usidli, tak jakby należał do nich, a one należały do niego.
ROZDZIAŁ 2
W prawie pustym pociągu do Londynu byliśmy w przedziale sami.Ojciec sączył kawę i patrzył przez okno na krajobraz Anglii. Na moment pochwyciłem jego odbicie w szybie i zobaczyłem, że patrzy na mnie badawczo. Wyraz jego twarzy złagodniał, gdy nasze oczy się spotkały.
Mówił bez jakiegoś wyraźnego związku z naszą wycieczką do Londynu. Byłem zaciekawiony, nigdy przedtem bowiem nie chciał dyskutować o swojej nauce w szkole, ignorując każde nasze pytanie. Zanim jednak zdążyłem sprowokować go do rozwinięcia tego tematu, nagle rozpostarł gazetę, ukrył się za nią i odłożył ją dopiero wtedy, gdy bezpiecznie dotarliśmy do dworca Paddington.
*
Słońce prawie mnie oślepiło, gdy wyszliśmy z metra w Południowym Kensington. Dochodziła jedenasta i miałem nadzieję, że będzie tu wielu imigrantów, którzy zwykle w południe odwiedzali Daquise, pijąc kawę, jedząc sernik i głośno dyskutując. Gdybyśmy się spóźnili, kakofonię wschodnioeuropejskich języków, szczególnie polskiego i rosyjskiego, zastąpiłby zgiełk przychodzących na lunch miejscowych urzędników, a ja chciałem, żeby wszystko, co tu znajdzie, podziałało na niego nostalgicznie.
Skierowaliśmy się do kawiarni. Trzymałem się z tyłu, obserwując, jak ojciec ogląda wystawę Daquise’a. Założył okulary i czytał umieszczony tam jadłospis.
- Spójrz, Marky, mają tu też pierogi. Jestem głodny. Idziemy jeść - stwierdził, jakby nie mógł już dłużej czekać. Chwycił mnie za łokieć, próbując pchnąć do środka. - Sezamie, otwórz się. - Otwierając drzwi, zachichotał ukontentowany.
Przekroczyliśmy próg.
Siedząca na stołku za kasą otyła właścicielka w czepku na głowie rzuciła nam pogardliwe spojrzenie. Ruszyła cielsko ze stołka tylko po to, by niedbałym ruchem pchnąć po blacie kontuaru w naszą stronę jadłospis. Ledwo dostrzegalnym kiwnięciem głowy wskazała, że mamy siadać gdzie się nam podoba, przy którymkolwiek wolnym stoliku. Wyobraziłem sobie, że było to typowo wschodnioeuropejskie powitanie: kwaśne, melancholijne, pozbawione entuzjazmu.
Usiedliśmy w kącie w tylnej części kawiarni. Ojciec rozejrzał się po sali, badając otoczenie. Goście siedzieli skupieni przy stolikach, pili kawę, gestykulowali; zdawało się, że są całkowicie pochłonięci dyskusją. Przy innych stolikach siedzieli samotni mężczyźni albo samotne
kobiety. Palili, wpatrując się w przestrzeń, albo czytali obcojęzyczne gazety.
Ojciec uśmiechnął się, pozornie wzruszony moimi staraniami, i wyraźnie się odprężył. Zauważyłem, że ciągle pieszczotliwie obejmuje tę swoją zniszczoną kasetkę, jak zwykle trzymając ją kurczowo blisko siebie, i znowu zaoferowałem, że ją od niego wezmę.
- Daj mi ją, tato. Położę ją pod ścianą za sobą. Obok twojej podręcznej torby.
- Tu jest jej dobrze, synu - sprzeciwił się delikatnie, odrzucając moją propozycję.
- No, daj, przecież nikt ci jej nie ukradnie.
Potrząsnął stanowczo głową.
-Jest dla mnie cenniejsza od mojego życia, od twojego także - oświadczył. - To twoje dziedzictwo.
Oboje zaśmialiśmy się, wiedząc, że to prawda; on naprawdę nie mógł mi zostawić po sobie wiele więcej poza tą kasetką.
- To wszystko, co dostanę? - rzuciłem z kpiącym rozczarowaniem.
- Bądź wdzięczny, że w ogóle coś. - Uśmiechnął się szeroko.
Dałem znak starszawej kelnerce, która człapała, żeby przyjąć od nas zamówienie.
- Tu możesz zjeść, tato, to, co lubisz. Więc co byś zjadł?
- Gołąbki z kapusty, oczywiście.
- A nie pierogi? - wykrzyknąłem zdziwiony.
- Tylko pierogi? - zapytał rozczarowany.
- Dlaczego nie to i to? Pamiętaj, że masz przed sobą długą podróż. Musisz się wzmocnić!
- Mam nadzieję, że nie będę musiał z tego powodu przez cały lot do Melbourne chwytać za broń - zażartował.
Kelnerka w odpowiedzi na nasze niezdecydowanie pogardliwie prychnęła. Przestraszyłem się, że to jej niemiłe zachowanie może ostudzić zainteresowanie ojca otoczeniem, ale nie musiałem się o to martwić. Uważał, że jej zachowanie jest zabawne i, patrząc za nią, powiedział, bagatelizując jej opryskliwość:
- Musimy coś zrobić, żeby poprawić jej nastrój - szepnął, mrugając okiem.
Tak jak przed laty, w czasie naszej wizyty na Acland Street, ojciec z uwagą słuchał otaczających nas dźwięków różnych wschodnioeuropejskich języków - polskiego, rosyjskiego, a nawet trochę jidysz. Zerkał przez ramię, usiłując zobaczyć, kto wydaje te dźwięki. Odchrząknął i spojrzał na mnie. Zdawało się, że poruszyły w nim jakąś „sprężynę”.
- Zanim przybyłem do Rygi jako dziecko... - zaczął.
- Masz na myśli wtedy, gdy zgubiłeś się w lesie?
- Nie, jeszcze wcześniej - wtrącił szybko.
- Myślałem, że nic nie pamiętasz z tych czasów.
- Coś jednak pamiętam - przerwał na dłuższą chwilę, po czym pochylił się ku mnie konfidencjonalnie. - Mam ciągle jeszcze w sobie te dwa słowa. Nigdy ich nie zapomniałem... - znowu przerwał.
Czekałem.
-Jedno to „Kojdanów” - kontynuował. - Drugie „Panok”. - Powtórzył oba: - Panok i Kojdanów. - Po ich wymówieniu popadł w zadumę.
- To jakieś nazwiska? Może nazwy miejsc? Jakie mają znaczenie?
Pochylił się jeszcze niżej nad stolikiem, zwracając się w moim kierunku. Potrząsnął głową, zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
- Nieważne. - Potem nagle dodał, natchniony nową myślą: - Wiesz, o co mi chodzi, synu? Te dwa słowa to klucz do tego, kim byłem przed pobytem w lesie, przed łotewskimi żołnierzami...
- Kiedy byłeś ze swoimi rosyjskimi rodzicami, świniopasami?
Milczał, pozornie zaprzątnięty myślami. Nagle powiedział cicho:
- Jeśli właśnie tym jestem.
- Kim jesteś? - wtrąciłem ostro. - Co to, na Boga, ma znaczyć, tatusiu?
Rzuciłem mu pytające spojrzenie, ale on krążył wzrokiem po sali, unikając spojrzenia na mnie. Spróbowałem z innej beczki:
- Zapamiętałeś na zawsze te dwa słowa? - pytałem łagodnie. - Mówiłeś o nich komuś?
Potrząsnął głową i wlepił wzrok w ręce złożone na stoliku.
- Nie rozumiem tego, tato.
Pochylił głowę, być może pod ciężarem tego, co właśnie ujawnił albo w daremnym wysiłku przeciwstawienia się mojej dociekliwości.
Jednak nalegałem.
- Dlaczego trzymałeś to w tajemnicy?
Wzdrygnął się i nagle odsunął ode mnie, wracając na swoją stronę stolika.
- To nie była tajemnica - powiedział. - Po prostu myślałem, że nie mam o nich nic do powiedzenia. Nie wiedziałem, jakie mieli znaczenie i nie wiedziałem, jak się dowiedzieć, kim byli. - Wydawał się zrozpaczony moimi pytaniami. - Poza tym - uśmiechnął się - mama i ja byliśmy zbyt zajęci wychowywaniem trójki chłopców. Nie miałem czasu myśleć o niczym innym.
Nagle wyobraziłem sobie moją matkę siedzącą w salonie naszego domu w Melbourne.
- Mama o tym wie? - zapytałem.
- Nie chcę, żeby wiedziała - odparł. - Na razie. Nie chcę jej martwić.
- Więc dlaczego mnie o tym mówisz? I dlaczego właśnie teraz?
- Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił, synu. - Chociaż próbował sprawiać beztroskie wrażenie, w jego głosie kryła się nuta niepokoju. - Chciałbym, żebyś dowiedział się, co te słowa znaczą.
Oparł się w krześle, złożył ręce w sposób, który miał być sygnałem zakończenia rozmowy na ten temat, sprawiającym wrażenie, że wszystko, czego ode mnie chce, to żebym odkrył znaczenie tych słów i nie przejmował się przyczyną, dla której tak długo trzymał je w tajemnicy.
- Chcę wiedzieć, kim jestem. Chcę wiedzieć, kim byli moi ludzie, zanim umrę - oświadczył, a potem znowu pochylił się nad stolikiem i dodał w zamyśleniu: - Chcę położyć kwiaty na grobie mojej matki. Gdziekolwiek się znajduje.
Milczałem zaskoczony.
Byłem zbity z tropu. Nigdy wprost nie prosił mnie o pomoc. Pomógłbym nawet wtedy, gdyby mnie o to nie prosił, nawet jeśli to, o co prosił, wydawało się niejasne i ogólnikowe. Wyjąłem kawałek papieru.
Przerwała nam kelnerka, przynosząc zamówione jedzenie i stawiając na stoliku talerze. Jedliśmy w milczeniu; ojciec jak zwykle nisko pochylony, jedną ręką obejmując talerz, chroniąc żarłocznie pożerane parujące gołąbki z kapusty.
Ja jednak straciłem apetyt. Znowu przyszła mi na myśl brązowa kasetka. Było prawdą, że uważałem ją wraz z zawartością za moje dziedzictwo. Mimo jej zniszczenia cenne było to, co zawierała, to wszystko, co dawało ojcu natchnienie do snucia opowiadań, szczególnie dotyczących jego życia po przybyciu do Australii. Był to rodzaj fascynujących relacji o jego brawurze. Każde dziecko byłoby dumne, mając takiego ojca. Dla kontrastu doznawałem sprzecznych uczuć, wysłuchując opowieści z jego dzieciństwa w Europie podczas wojny. Nigdy nie udało mi się zmusić go do przedstawienia pełnego obrazu tego, co się tam stało. Ojciec malował go fragmentarycznymi pociągnięciami pędzla.
Najczęściej wracał do pewnej, szczególnej, historii. Był to czas spędzony na samotnej wędrówce w ciemnościach gęstego lasu. Miał wtedy pięć, sześć lat i został rozdzielony ze swymi rosyjskimi rodzicami, pastuchami. Mówił, że nie pamięta, jak do tego doszło, ale wiedział, że samotność w tym mroźnym lesie była dla niego bardzo bolesnym przeżyciem. Przebywał tam wiele tygodni, może nawet miesięcy; zapomniał, jak się nazywa i skąd pochodzi. Opowiadał nam, że nocą przywiązywał się do gałęzi drzew, żeby nie pożarły go wilki, których wycie dochodziło go z oddali. Siedząc wysoko na drzewie w rozwidleniu gałęzi, trząsł się z zimna, machał krótkimi nóżkami i czekał na świt. Czasem wydawało mu się, że słyszy wołanie matki. Nie pamiętał jednak jej słów. Ten fragment zawsze prowokował nas do zadawania wielu pytań.
Pytania, czy czuł się bezbronny i zagubiony, puszczał mimo uszu, odpowiadając tak, jakby zawsze był dzielny, pewny siebie i dobrze przygotowany na wszystko, co się może zdarzyć.
Zgadzając się na taką formułę, któryś z nas zwykle wykrzykiwał stanowczo:
Jego zaprzeczenia wywoływały w nas jeszcze większą ciekawość i nalegaliśmy:
Matka, zawsze opiekująca się ojcem, zwykle wkraczała w tych momentach, w których z powodu naszej naiwności stawaliśmy się zbyt natarczywi i dociekliwi.
Po latach, gdy po raz kolejny opowiadał o tym, matka, bracia i ja akceptowaliśmy bez zastrzeżeń narzucone przez niego reguły, siedząc w milczeniu i o nic nie pytając. Ale w mojej wyobraźni rodził się mój własny, dziecięcy wizerunek ojca, podobnego do Mowgliego, istoty z rozszerzonymi przerażeniem oczami - mimo że tyle mówił o swojej odwadze - zaszczutego, błąkającego się w ostępach ciemnego lasu i ściganego przez jakieś wielkie, mroczne postaci, być może pół-ludzi, pół-bestie.
Ojciec mówił, że punktem zwrotnym w jego życiu było znalezienie go w roku 1942 przez łotewskich żołnierzy w lesie na skraju opuszczonej wsi, gdzieś w pobliżu rosyjskiej granicy. Nakarmili go i ubrali. Właśnie wtedy pojawiły się dwie postaci, mające wielki wpływ na jego przyszłość. Pierwsza to Karlis Lobe.
Lobe był dowódcą brygady łotewskiej policji i właśnie jego żołnierze znaleźli chłopca, zabrali ze sobą, dali mu nowe łotewskie imię i nazwisko. Nazwali ojca Uldis Kurzemnieks. Uldis było popularnym na Łotwie imieniem, podobnie jak Jan, natomiast Kurzemnieks dosłownie znaczy „ktoś z Kurzeme”. Kurzeme to region położony w zachodniej Łotwie, z którego pochodziło wielu żołnierzy. (Ojciec później skrócił Kurzemnieks do Kurzem, a Uldis zamienił na Alex, aby oszczędzić kolegom Australijczykom kłopotów z wymawianiem nazwiska o obcym brzmieniu).
Potem Lobe dał ojcu fałszywą datę urodzenia, wybierając osiemnasty listopada, dzień upamiętniający niepodległość Łotwy. Na koniec podjął jeszcze inną, kluczową dla życia mojego ojca decyzję, pozwalającą chłopcu uniknąć potencjalnego niebezpieczeństwa zbrojnego konfliktu na froncie, i zabrał go bezpiecznie do Rygi, gdzie umieścił go w łotewskiej rodzinie o nazwisku Dzenis, zajmującej się prowadzeniem fabryki czekolady.
*
Rozejrzałem się po sali i zauważyłem wielu Europejczyków w podeszłym wieku. Ten widok wzbudził we mnie refleksje na temat tego, co ojciec opowiadał o swoim życiu z Lobem. Nigdy nie widziałem tego człowieka, nie widziałem też jego fotografii, a ojciec zawsze był ostrożny, unikając odpowiedzi na moje pytania o to, jak wyglądał. Zwykle odpowiadał wymijająco:
- Był dobrym żołnierzem. Stanowczym, ale zawsze w porządku w stosunku do mnie.
Gdy próbowałem wymusić na nim opis wyglądu Lobego, zawsze odpowiadał mętnie:
-Jak żołnierz. To wszystko. Nic specjalnego.
Nigdy nie udało mi się więcej z niego wyciągnąć, więc w miarę upływu lat udało mi się odtworzyć w wyobraźni obraz Lobego jako wysokiego, sztywno wyprostowanego żołnierza o arystokratycznych, prawie pruskich manierach. Kiedy tworzyłem tę mentalną migawkę postaci Lobego, ojciec zawsze wybuchał serdecznym, chłopięcym śmiechem.
Jednak ten obraz w jakimś sensie stał się moim prywatnym wyrazem wdzięczności dla człowieka, który ocalił ojca przed wilkami.
Teraz, gdy miałem właśnie poznać nowy fragment z przeszłości ojca, zacząłem się zastanawiać, jakie jeszcze rewelacje ma dla mnie.
Po opuszczeniu Daquise trochę zdenerwowani poszliśmy ulicami Południowego Kensington. Właściwie dobrze się składało, że nie mieliśmy sprecyzowanych planów na pozostałą część popołudnia. Zdawało się, że przed niecałą godziną w zachowaniu ojca nastąpił jakiś przełom i teraz analizował to, zamykając się w sobie. Z zadowoleniem szedł obok mnie w milczeniu, ciesząc się, że i ja też nie mam ochoty na rozmowę.
Koniec końców doszliśmy do tunelu metra pod Exhibition Road. Wyłożony kafelkami tunel dzięki swemu chłodowi przynosił ulgę od tego dusznego, wilgotnego majowego popołudnia. Gdy zeszliśmy niżej, dochodził do nas tylko stłumiony hałas ulicznego ruchu. W tunelu rozbrzmiewało jedynie echo naszych kroków, wywołując w ojcu niepokój. Słysząc stukot butów, zesztywniał, jakby usłyszał coś, czego ja nie słyszałem
Nagle zatrzymał się i spojrzał na mnie.
- Wydarzyło się coś strasznego - wyznał.
Czekałem na to, co miał zamiar dalej powiedzieć. Badał wzrokiem moją twarz, potem odwrócił się i wlepił wzrok w ścianę.
- Nie. Zapomnij o tym - zażądał. - To nic. Naprawdę.
- Co to znaczy „nic”? Powiedziałeś, że stało się coś strasznego. Co było straszne, tato?
Odwrócił się do mnie.
- Zapomnij, synu. Nie zrozumiesz.
Na tle światła dochodzącego z końca tunelu widziałem tylko jego sylwetkę. Podszedłem bliżej. Jego twarz była blada, rysy świadczyły o niewytłumaczalnym znużeniu. Oddychał ciężej niż zwykle, jak gdyby przez to chciał rozładować wewnętrzne ciśnienie.
- Straszne było to, o co mnie prosili, żebym zrobił!
-Jacy „oni”? Co miałeś zrobić?
W tym momencie jego uwagę rozproszył hałas spowodowany przez kogoś wchodzącego do tunelu i znowu zesztywniał, słysząc echo zbliżających się kroków. Zdumiony reakcją na tak naturalne odgłosy instynktownie wyciągnąłem rękę i chwyciłem go za ramię, usiłując uspokoić jego nerwy. Zaskoczył mnie ten gest, bowiem ani ja, ani ojciec nigdy nie okazywaliśmy sobie czułości.
Minął nas mężczyzna w garniturze i pospiesznie się oddalił. Ojciec posłał mi pełen zakłopotania uśmiech. Pewnie stanowiliśmy dziwnie wyglądającą parę - dwóch mężczyzn stojących w milczeniu w środku ciemnego tunelu.
Ojciec odprężył się, gdy mężczyzna zniknął w oddali. Mogłem niemal wyczuć, jak jego serce się uspokaja i bije wolniej.
Potrząsnął głową.
Wpatrywał się we mnie z pobladłą twarzą. W końcu powiedział:
- Idziemy, Marky. Mam ochotę na lody. Gdzie możemy kupić lody?
Kochał słodkości i desery, szczególnie czekoladę i lody, jednak ja natychmiast zorientowałem się, że ten nagły przypływ zainteresowań to nic innego jak tylko chwyt, żeby uniknąć kontynuowania tematu. Jednak właśnie taka była - bardzo na mnie działająca - siła jego osobowości.
- Wyjdźmy stąd - powiedział, przejmując inicjatywę. - Czuję się tu tak... - pstryknął palcami jak zwykle, gdy szukał odpowiedniego angielskiego słowa - klaustrofobicznie. - Zachichotał po znalezieniu właściwego słowa. Objął mnie czule - znowu tym niezwykłym gestem - i ruszyliśmy w kierunku światła na końcu tunelu.
Wyszliśmy na uliczny zgiełk. Ojciec zawsze miał bystry wzrok i teraz też szybko dostrzegł stojący na końcu ulicy furgon z lodami pomalowany krzykliwie w różowe paski. Stanęliśmy w kolejce po jego ulubione lody („Truskawkowe, lubię truskawkowe”), a gdy je dostaliśmy, poszliśmy do pobliskiego parku. Idąc, rzucałem mu ukradkowe spojrzenia. Na jego twarzy malował się wyraz chłopięcej radości, którą sprawiły mu lody. W parku zebrało się wielu ludzi cieszących się popołudniowym słońcem. Znaleźliśmy wolną ławkę i w milczeniu obserwowaliśmy dzieci bawiące się na trawniku. Ojciec zapewne położył kasetkę na kolanach, bowiem nagle kątem oka dostrzegłem, że włożył rękę do kieszeni, szukając czegoś. Wyciągnął sfatygowany kluczyk i wsunął go w zamek. Jak zwykle uchylił wieko tylko na tyle, aby wsunąć rękę. Wyjął płaską kopertę i przed podaniem mi jej ostrożnie zamknął wieko.
- Co to jest? - zapytałem cicho.
- Coś, co powinieneś zobaczyć, synu.
Wahając się, zadrżałem podniecony. Gdy zabierałem się do otwarcia koperty, nagle wyrwał mi ją z ręki.
- Pozwól. Ja to zrobię! - Otworzył kopertę i wolno wysunął małą fotografię. Trzymał ją mocno, krzywiąc się, jakby odczuwał ból.
Przysunąłem się bliżej ojca i spojrzałem na zdjęcie. Chociaż wypłowiałe ze starości, było jeszcze względnie ostre. Przedstawiało sześcio-lub siedmioletniego chłopca. Miał na sobie wojskowy mundur uszyty specjalnie dla niego. Pozował dumnie przed ustrojonym świątecznie bożonarodzeniowym drzewkiem.
Skupiłem wzrok na mundurze i na moment wstrzymałem oddech. Na wyłogach i rękawach sięgającej wysoko pod brodę kurtki widniały błyskawice, insygnia SS. Chłopiec był zminiaturyzowaną wersją stereotypowego faszysty, jakiego przedstawiano w filmach wojennych. To był mój ojciec.
Badałem wizerunek chłopca-żołnierza, mojego ojca. Co on robił, nosząc ten mundur? Jakiego rodzaju ludzie ubierali dzieci w taki sposób? Kto zrobił tę fotografię? Gdzie i kiedy? W Rosji? Na Łotwie? Jaki to ma związek z Kojdanowem albo Panokiem? To nie miało sensu. Ojciec nigdy nie wspomniał, że był żołnierzem. Mówił jedynie, że był kimś w rodzaju skauta. Przysunąłem się jeszcze bliżej ojca, żeby porozmawiać o szczegółach. Jednak nie zdążyłem - ojciec szybko schował fotografię do białej, kojarzącej się z niewinnością koperty i wsunął ją do kasetki.
Fotografia, którą ojciec pokazał mi w Londynie w 1997 roku.
Unikał mojego wzroku.
W tym momencie moje uczucia do kasetki, tego tak zwanego dziedzictwa, uległy zmianie. Byłem oburzony i czułem do niej niewytłumaczalny wstręt, to samo czułem też do ojca. Odsunąłem się, chciałem od niego i tej kasetki uciec. Zastanawiałem się, co jeszcze może zawierać. Może coś jeszcze gorszego - jeśli to w ogóle możliwe - od tego, co zobaczyłem? Zadawałem sobie pytanie, ile i co opuścił, opowiadając nam o sobie. Czego o swoim dzieciństwie nie powiedział mnie, matce albo moim braciom? Ta kasetka zaczynała mi przypominać puszkę Pandory; teraz naprawdę była otwarta i może już nigdy nie będzie można jej zamknąć. Zastanawiałem się, czy troszczył się o nią dlatego, że zawiera tego rodzaju intymne tajemnice. Teraz wydawało się to absurdalne, jednak zamiast wywierać na ojca presję, rozejrzałem się dookoła, sprawdzając, czy ktoś nie mógł zerknąć na fotografię i zidentyfikować w chłopcu mojego ojca albo wręcz dostrzec jakieś podobieństwo do mnie. Jednak nikt niczego nie zobaczył. Na sąsiedniej ławce siedziała wesoło rozmawiająca rodzina. Zacząłem się zachowywać tak, jakby nic się nie stało. Spojrzałem na zegarek. Popołudnie już prawie minęło.
- Idziemy, tato. Musisz zdążyć na samolot. Odprowadzę cię do metra.
Chwyciłem go za rękę i wstałem, dając mu czas zaledwie na zabezpieczenie kasetki, i ruszyliśmy w kierunku stacji Południowe Kensington.
*
Peron był zatłoczony - większość stanowili pasażerowie z biletami okresowymi. Nagle pojawił się pociąg. Drzwi otworzyły się akurat w miejscu, w którym staliśmy i ludzie zaczęli się z nich tłumnie wylewać. Usunąłem ojca z ich drogi, popychając go w stronę drugich drzwi. Pochylił głowę, sprawiając wrażenie bardziej zniechęconego niż przedtem, prawie bez życia. Bałem się cokolwiek powiedzieć, nawet zwykłe „do widzenia” albo wyrazić nijakie życzenie „bezpiecznej podróży, tato”. Jednak ta jego apatia błyskawicznie ulotniła się, jakby trafił w niego piorun z jasnego nieba. Pokonując hałas na peronie, krzyknął bez tchu:
Wyrzucał to z siebie w niekontrolowanym potoku słów, jakby zaraz miała się otworzyć stara blizna, ukazując ropiejącą ranę.
Nie był sobą, oszołomiony strachem, niepokojem i wstydem, a jednak jakiś wewnętrzny przymus kazał mu mówić. Z głośnika odezwał się głos ostrzegający, że zamykają się drzwi.
- Tato, cofnij się! - krzyknąłem. Jednak zanim zdążyłem się zorientować, chwycił bagaż i wciągnął go przez zamykające się drzwi. Staliśmy, patrząc na siebie, rozdzieleni szybą. Ojciec miał szeroko otwarte oczy, niemal wyłupione, tak jakby rozpaczliwie potrzebował tlenu. Chyba był w szoku, zaskoczony tym mimowolnym wybuchem szczerości. Ja natomiast stałem ogłuszony jego przemianą, ale nie mogłem już nic zrobić. Konduktor zagwizdał, dając sygnał, żebym odsunął się od wagonu.
Pociąg ruszył. Biegłem przy wagonie, roztrącając ludzi i starając się nie zostawać w tyle. Widziałem przez okno, że znalazł wolne miejsce i usiadł, delikatnie obejmując kasetkę. Gdy pociąg zwiększył szybkość i wagon zaczął mnie wyprzedzać, uniósł rękę w niepewnym geście pożegnania. Przez moment ujrzałem w nim chłopca w mundurze. Potem pociąg znikł pochłonięty przez tunel, zostawiając za sobą turkot kół.
*
Pamiętam tylko część podróży powrotnej do Oksfordu. Pociąg szybko opuścił przedmieścia Londynu i mknął przez znajome okolice, których widok zwykle cieszył moje oczy. Jednak teraz, gdy zawładnęła mną niepewność co do dalszego życia, te strony wydawały się zupełnie obce.
Co mój ojciec wiedział, o czym przedtem nie wspomniał rodzinie? Dzenis chciał, żeby mój ojciec skłamał, ale o czym miał skłamać? Wspomniał Lobego, tylko czego miały dotyczyć kłamstwa? Z tego jego gwałtownego emocjonalnego wybuchu wynikało, że Dzenis i Lobe odegrali w życiu ojca bardziej złożoną rolę, niż mogłem to sobie wyobrazić. I, chociaż bardzo się starałem, nie potrafiłem wymazać z pamięci wizerunku chłopca z fotografii. Żałowałem, że nie wyciągnąłem go z wagonu albo że nie wskoczyłem za nim do środka. Teraz, oczywiście, nie miałem już szansy przekonać ojca, żeby się wytłumaczył.
Po dotarciu do domu zaraz położyłem się do łóżka, zwinąłem się pod kołdrą jak płód w łonie matki, czując skutki wywołujących konsternację wypadków tego popołudnia. Jednak sen usunąłby obraz mojego ojca, taki, jaki w tym momencie miałem przed oczami. Teraz leciał do domu. Wyobrażałem sobie, jak siedzi sztywno w ciasnym fotelu, ciągle troskliwie chroniąc kasetkę z tajemnicami, które - jak podejrzewałem - dręczyły go przez większość życia. Zaświtało mi, że właśnie straciłem ojca i nigdy już go nie odzyskam takiego, jakim go dotąd znałem. Jako mojego tatę. Nagle zostały podkopane fundamenty dotychczas bezpiecznego i wygodnego życia, jak gdyby gniazdo rodzinne z dobrze mi znanymi gałązkami i jajkami zostało rozrzucone na cztery wiatry.
ROZDZIAŁ 3
Po powrocie ojca do Australii powstrzymałem się od telefonowania do niego. Czekałem, żeby pobył w domu przynajmniej tydzień. Po prawie tygodniu wykręciłem numer telefonu rodziców, zastanawiając się, czy zdążył już wyznać matce, gdzie był naprawdę i wyobrażałem sobie, że może teraz wyjaśni mi swój zagadkowy wybuch na stacji metra. Nie mogłem się bardziej mylić.
Ojciec odebrał telefon, powitał mnie jak zwykle i prawie natychmiast przełączył na głośne mówienie, żeby matka mogła słyszeć rozmowę. Jowialny i zrelaksowany zapytał, co u mnie słychać i jak minął tydzień, nie wspominając, że niedawno był u mnie. Najwyraźniej kontynuował farsę z matką.
Po odwieszeniu słuchawki stwierdziłem, że w jego słowach nie pojawił się nawet cień aluzji do dramatycznego apogeum wizyty w Oksfordzie. W ciągu dwóch tygodni, jakie minęły od wizyty ojca, rozmawiałem z nim dwa albo trzy razy, jednak stale zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. W czasie pewnej rozmowy z przejęciem powtarzał pytanie mojej matki: „Kiedy złożysz nam wizytę, Marky? Minęły już wieki, odkąd widzieliśmy cię u nas”.
Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Zadzwoniłem do biura podróży i zabukowałem lot do Melbourne na następny wieczór. Wyprawa do Tokio musiała zaczekać.
Ojciec czekał na mnie w hali przylotów portu lotniczego Melbourne. Obaj mieliśmy zaczerwienione oczy - ja z powodu długiego lotu trwającego blisko dwadzieścia cztery godziny, on dlatego, że musiał wstać bardzo wcześnie, by zdążyć powitać mnie o piątej rano. Jednak nie okazywał zaskoczenia moim niespodziewanym przybyciem. Podejrzewałem, że wiedział, dlaczego przyleciałem do domu. Nie widziałem ojca od trzech tygodni, czyli od momentu jego krótkiej wizyty w Oksfordzie. Czułem się dziwnie, widząc go w takim stanie - był zażenowany, a nawet trochę zawstydzony, jak gdyby moja obecność wskazywała na to, iż będę się domagał dostępu do jego tajemnic. Jednak czułem, że to, co wyszło na jaw w Oksfordzie i Londynie, było tylko wstępnym zaproszeniem do towarzyszenia mu podczas podróży w przeszłość. Komuś postronnemu mój ojciec mógłby wydawać się człowiekiem uczuciowym, choć czasem paradoksalnie sprawiał wrażenie człowieka bardziej szorstkiego niż wrażliwego, lecz ja potrafiłem do niego dotrzeć. Chciał wyrażać swoje uczucia, jednak wydawało się, że są w nim uwięzione.
Objąłem go niezręcznie, zataczając się i psując powitanie.
Chwycił moje bagaże i skierował się na parking. Szedłem za nim oniemiały i zdezorientowany. Dopiero po chwili poczułem cierpki zapach drzew eukaliptusowych, usłyszałem poranny chór - śpiew ptaków kookaburra, rozelli, dzikich papug3, niezgrabnie poruszających się różowo-szarych galahów, często szamoczących się bez powodu w gałęziach drzew - i ujrzałem nad sobą australijskie niebo. Mimowolnie zadrżałem.
*
Jechaliśmy do domu w milczeniu. Ten incydent w londyńskim metrze w jakimś sensie spolaryzował nasze stosunki i póki nie nawiążemy do niego, poty nie będziemy mieli sobie wiele do powiedzenia.
Opuściłem szybę i patrzyłem na przesuwający się za oknem krajobraz ciągnących się przedmieść, zbudowanych, gdy australijski sen - wznoszenie na ćwierćakrowych działkach ceglanych budynków o trypletowych fasadach - był w pełnym rozkwicie. „Ceglane fasady”, jak je nazywano, dominowały po obu stronach szosy. Nie chciałbym w nich mieszkać, co czułem już jako dziecko, chociaż wtedy zazdrościłem ich prawdziwie angielskiej atmosfery. Wydawały się takie spokojne i uporządkowane w porównaniu z chaosem jałowego przedmieścia Altony z czasów mojego dzieciństwa, położonego w zachodniej części. Al tona to esencja rozległej, otwartej, wulkanicznej równiny, pełnej wyschniętych karłowatych zarośli i tygrysich żmij. Tu i ówdzie widniały wysepki nowych domów, niektóre w trakcie budowy z wysuszonymi, nędznymi ogródkami. Gdy byłem dzieckiem ulice i drogi nie były utwardzone i brakowało kanalizacji, więc mieszkańcy musieli czekać na beczkowóz, który przyjeżdżał raz w tygodniu opróżnić nasze śmierdzące metalowe zbiorniki na ścieki.
Altona była dzielnicą miejskiego przemysłu naftowego i otrzymała nazwę po niemieckiej Altonie, siostrzanym naftowym mieście w Niemczech. Dzielnicę otaczały kompleksy przemysłowe stanowiące zaplecze fabryk.
W czasie jazdy ojciec zwracał moją uwagę na nowo wznoszone budynki.
- Zbliżamy się do Melbourne, widzisz? - powiedział, wyraźnie szukając neutralnego tematu.
Nie odpowiedziałem, obserwując jego profil odbijający się w szybie okna pasażera. Zobaczyłem, że na krótko odwrócił głowę w moim kierunku, a potem znowu patrzył na drogę.
Skręciliśmy w główną arterię prowadzącą do Altony, a następnie w boczną drogę, którą dojechaliśmy do naszej ulicy. Ujrzałem znajomy widok rafinerii ze wznoszącą się wysoko ku niebu, przypominającą pajęczynę plątaninę rur. Z wysokich, smukłych przewodów nieustannie wydobywały się płomienie, rzucające nikłą poświatę na leżące w cieniu rafinerii domy.
Gdy byłem dzieckiem, te płomienie zawsze dodawały mi otuchy - przypominały olimpijską pochodnię albo wiecznie płonącą świecę na kościelnym ołtarzu. Przy nich bezpiecznie zasypiałem, czując ich opiekuńcze światło. Czasami, gdy budziłem się w nocy, wstawałem i podnosiłem zasłonę w oknie, żeby sprawdzić, czy ciągle płoną.
Na końcu naszej ulicy mieściła się rzeźnia, z której dochodziły zapachy świeżego mięsa. Mieszały się one z kwaśnym smakiem ropy naftowej, który nieustannie czuliśmy w ustach. Wiatr zawsze wiejący w tę stronę przenosił przed południem na naszą ulicę smród i niekiedy bywało aż tak źle, że musieliśmy zakrywać usta i nos chusteczką.
Wjechaliśmy na podjazd. Auto się zatrzymało. Matka stała już na frontowym ganku.
- Idź i przywitaj się z mamą - polecił ojciec, otwierając bagażnik. -Ja się zajmę bagażami.
- Nie czułaś się na tyle dobrze, żeby przyjechać na lotnisko, mamo? - zapytałem, całując ją.
- Przepraszam, kochanie - brzmiała krótka odpowiedź na moje pytanie. Zwykle chętnie zwierzała się ze swoich dolegliwości - jej irlandzkie stawy nie były już tak sprawne - lecz teraz jej zwięzła odpowiedź nasunęła mi myśl, że mogło ją dręczyć coś dużo poważniejszego.
Dom wypełniały znajome zapachy.
- Przygotowałam ci śniadanie - krzyknęła z kuchni. - Prawdziwe, smażone aussie. Ile mam zrobić?
- Wystarczą dwie kiełbaski, mamo - odparłem.
- Och, teraz nazywasz je kiełbaskami? - zdziwiła się kpiąco. - Tak to się nazywa w tym twoim eleganckim Oksfordzie?
Usiadłem przy kuchennym stole. Ojciec wniósł bagaże do mojej starej sypialni w tylnej części domu i przyłączył się do nas. Nalał sobie kawy i usiadł naprzeciwko mnie, udając, że zajmuje się poranną gazetą. Matka podała śniadanie i usiadła obok mnie. Zaraz potem ojciec wstał i dopił kawę.
Udał, że nie słyszy i odwrócił się do nas plecami.
Roześmiałem się. Nagle poczułem się szczęśliwy z powodu przyjazdu do domu.
Krótko potem zaniosłem naczynia po śniadaniu do zlewozmywaka, obok którego była już moja matka. Stałem przy niej i patrzyłem razem z nią na położone za domem podwórko. Widzieliśmy, jak ojciec majstruje w swoim warsztacie - starym, rozklekotanym, dosłownie walącym się garażu.
Matka zaczęła myć naczynia.
Mama wyrażała się na swój typowy, bezpośredni sposób. Czułem jednak, że obserwuje mnie uważnie, czekając na wyjaśnienia.
Próbowałem to zbagatelizować.
Mama zaśmiała się cicho, ale zaraz spoważniała.
Potrząsnęła głową.
Niedzielę zawsze spędzali razem.
Matka przerwała zmywanie i przez chwilę zdawała się zastanawiać nad moja odpowiedzią. Potem odparła:
Obudziłem się przed lunchem. Leżałem, patrząc w sufit. Wszystko było takie jak przed laty, gdy pierwszy raz opuściłem dom rodzinny. Czułem, że matka nigdy nie straciła nadziei, iż wrócę na stałe i w czasie każdej mojej wizyty w domu zawsze pytała przynajmniej raz: „Czy kiedyś myślałeś o powrocie na stałe?”.
Zwykle przyjmowałem to jak test mojego przywiązania do rodzinnego życia razem z nimi, ale teraz zastanawiałem się, czy zamiast tego nie zdradzała strachu przed pozostaniem samej z wielką niewiadomą. Matka była kobietą obdarzoną dobrą intuicją i wiedziała, że coś jest nie w porządku.
Ciche pukanie do drzwi wyrwało mnie z tych myśli. Zobaczyłem głowę ojca.
- Lunch, synu - oznajmił i zniknął.
Byłem w pełni świadomy tego, że ojciec przez cały czas mnie unika. Zastanawiałem się, jak, pokonując jego milczenie, poruszyć interesujący mnie temat.
*
Minął prawie tydzień od mojego przyjazdu do Melbourne i w tym czasie ojciec i ja kontynuowaliśmy nasze dziwaczne pas de deux z czasu spędzonego w Oksfordzie i Londynie. Jednak tym razem dynamika naszej choreografii uległa nieznacznej zmianie. On ciągle dyktował kroki - znajdowaliśmy się pod jednym dachem i mógł uciec do swojego warsztatu, ale równocześnie przecież nie mógł tam siedzieć wiecznie.
Spędzałem czas, nadrabiając zaległości w kontaktach z braćmi, ciotkami i przyjaciółmi. Wszystkich zaskoczyła moja niespodziewana wizyta. Ja tylko wzruszałem ramionami w odpowiedzi na ich sondujące pytania. Mój przyjazd sprawiał wrażenie zrzucenia bomby w sam środek rodziny, chociaż ta bomba jeszcze nie zdążyła wybuchnąć. Wiedziałem, że to nastąpi, ale nie chciałem im tego mówić.
Wjeżdżając pod koniec pierwszego tygodnia późnym wieczorem na podjazd, zauważyłem słabe światło w oknie kuchni. Wszedłem cicho. Usłyszałem, że mama pochrapuje przy włączonym radiu w sypialni położonej od frontu. Przeszedłem na palcach przez salon i, kierując się do kuchni, aby nalać sobie szklankę wody, usłyszałem nerwowy kaszel ojca. Uchyliłem drzwi, żeby zobaczyć, co robi.
Ojciec siedział przy stole kuchennym z okularami do czytania na czubku nosa i z głową pochyloną nad kasetką. Jej wieko było szeroko otwarte. Grzebał w niej, ale z miejsca, w którym stałem, nie mogłem wyraźnie zobaczyć jej zawartości.
Przez chwilę stałem cicho w drzwiach, musiał jednak wyczuć moją obecność, bo odwrócił się szybko i zobaczył, że patrzę na niego. Zatrzasnął wieko i położył na nim ręce w ochronnym geście.
Przez moment poczułem się dotknięty. Potraktował mnie jak wroga na swoim terytorium.
Zaakceptował moją odpowiedź, chociaż wyczułem, że nie wyzbył się podejrzenia.
Podszedłem do zlewozmywaka i nalałem sobie szklankę wody.
- Co tu robisz tak późno? - spytałem. -Już prawie pierwsza w nocy.
Usiadłem naprzeciwko niego.
Ostrożnie położył kasetkę na podłodze obok siebie, próbując to zrobić w taki sposób, żeby ten gest jak najmniej rzucał się w oczy.
Ojciec nonszalancko wyrzucił ręce nad głowę, udając, że kasetka mało dla niego znaczy.
- Niczego? - powtórzyłem. - Zawsze to samo. Niczego!
Ojciec spojrzał na mnie z nagłym zainteresowaniem, jednak milczał.
Byłem zmęczony grą w kotka i myszkę o tak późnej porze. Wstałem, podszedłem do zlewozmywaka odłożyć pustą szklankę. Stałem zwrócony do niego plecami, gdy usłyszałem, że coś mamrocze. Odwróciłem się i zobaczyłem, że znowu stawia kasetkę na stole i otwiera wieko.
- Przepraszam, tatusiu, nie chciałem - powiedziałem i podszedłem do niego, gdy zaczął w niej szperać.
- Mój dokument tożsamości - wyznał, unosząc na moment wzrok.
- Co masz zamiar z nim zrobić o tej godzinie? - zdziwiłem się.
Wzruszył ramionami i rozłożył pożółkły papier.
- Uldis Kurzemnieks - przeczytał.
- Nie zapominaj - Alex Kurzem - dodałem.
Zaśmiał się sucho.
- Miałem więcej nazwisk niż wielu innych ludzi, jednak swojego prawdziwego nazwiska nie znam.
Skinąłem ponuro głową. Postanowiłem skorzystać z okazji.
- Ale przynajmniej wiesz, że byłeś chłopcem pasającym świnie - zauważyłem, podejrzewając od chwili jego wybuchu w Londynie, że nie jest to takie pewne.
Ojciec potrząsnął głową.
Oderwał wzrok od dokumentu tożsamości. Nagle zmarszczył brwi.
Początkowo byłem zbyt przestraszony, żeby wyjść. Czekałem, obejmując brata i siostrę, i trzymałem kurczowo nogę matki. Potem usłyszałem, jak cicho jęczy. Powoli wysunąłem głowę spod spódnicy. Położyłem głowę na kolanach matki i objąłem ją w pasie. Poczułem na czole coś dziwnego. To było mokre. Spłynęło po policzku do ust. Było ciepłe, ale nie miałem pojęcia, co to jest. Potem matka się poruszyła. Wstała i zobaczyłem, że ma zakrwawioną twarz. Wtedy zrozumiałem, czym był ten słodki smak w moich ustach. To była krew mojej matki. Czułem smak krwi matki. Jednak zdawała się nieświadoma obrażeń. Brat i siostrzyczka zaczęli piszczeć ze strachu, więc wzięła ich na ręce, próbując uspokoić. Zaczęła im śpiewać.
Nagle usłyszałem krzyki dochodzące z sąsiednich domów i pobiegłem do drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje. Jednak matka powstrzymała mnie, wołając, żebym zamknął drzwi. Próbowałem, ale drzwi były półotwarte, a zasuwki wyrwane przez żołnierzy. Pamiętam, że rzęsisty deszcz wpadał przez próg do środka i wiał zimny wiatr.
*
Chciałem poskładać razem to, co ojciec opisywał, ale nie odważyłem się mu przerwać.
- Później tej nocy siedziałem w kuchni sam. Pamiętam, że wpatrywałem się w moje kołyszące się stopy. Matka była w sąsiednim pokoju - dzieliła nas tylko zasłona - i ciągle śpiewała mojemu małemu bratu i siostrze. Starała się ze wszystkich sił, jednak byli głodni, cały dzień nie jedli, i po tym, co się stało, nie mogła ich uspokoić. Pamiętam to uczucie pustki, jakby szczury wyżerały wnętrzności.
- Kiedy to się stało? - spytałem.
- Nie jestem pewny - odparł ojciec. - Miałem wtedy chyba pięć, sześć lat.
- Pamiętasz rok?
Ojciec potrząsnął głową.
- Jaka to była pora roku?
- Jesień? Może wczesna jesień. Mam jeszcze żywo w pamięci leżące na ziemi liście.
- W końcu - kontynuował - brat i siostra zasnęli. Ja pewnie też się zdrzemnąłem na krześle w kuchni. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem matkę siedzącą naprzeciwko mnie. Była bardzo spokojna. Widziałem tylko jej sylwetkę, ale czułem, że patrzy na mnie. Kiwnęła na mnie łagodnie. Posadziła na kolanach i objęła. Cały czas głaskała mnie po głowie, pamiętam ten równomierny rytm dłoni, palce poruszające się pieszczotliwie we włosach. „Jutro wszyscy umrzemy”, powiedziała.
Ojciec zamilkł. Po chwili spojrzał na mnie z wyrazem zdziwienia.
- Wiesz co - powiedział wolno - ona wtedy wymówiła moje imię, musiała to zrobić, ale przysięgam na moje życie, że nie pamiętam go. Słyszałem jej głos, ale po prostu nie słyszałem imienia.
- Może pamiętasz jakieś inne imiona? Imiona członków twojej rodziny? - pytałem.
Ojciec potrząsnął głową przygnębiony.
- Brata albo siostry? Co z nimi?
- Żadnych imion. Nic.
- W jakim byli wieku?
- Byli ode mnie młodsi. Brat zaczynał chodzić, już dreptał po domu. Siostra była jeszcze niemowlęciem noszonym na rękach matki. - Ojciec przerwał i na to wspomnienie na jego ustach ukazał się nikły uśmiech. - Matka powiedziała mi, że po odejściu ojca ja jestem głową rodziny...
- Gdzie był twój ojciec?
- Nie żył.
- Jak umarł?
- Nie wiem. Matka pewnego dnia powiedziała tylko, że nie żyje. Tylko tyle pamiętam. Miałem jedynie niewyraźne wrażenie, że go tam nie ma.
- Kiedy to było?
- Nie jestem pewien.
Zaczynała mnie trochę niecierpliwić ta jego niemożność przypomnienia sobie szczegółów. Jego też zdawały się denerwować luki w pamięci.
Ojciec zaczął wolno, metodycznie:
Wydawało się, że ojciec zamyka się w skorupce milczenia i myśli. Dopiero po dłuższej chwili stwierdził:
Matka położyła mnie do łóżka, w którym już spał mój brat. Usiadła na brzegu i otuliła mnie kocem. Pochyliła się, pocałowała mnie w policzek, a potem cicho szepnęła, żebym spał. Patrzyłem, jak kładzie się do swojego łóżka z moją małą siostrzyczką. Pomyślałem, że pewnie świeci księżyc, bo w świetle wpadającym przez okno do pokoju mogłem widzieć zarys jej sylwetki, gdy tuli niemowlę. Do dziś mam przed oczami ten obraz.