Masz się łasić. Mobbing w Polsce - Bednarczykówna Katarzyna - ebook
NOWOŚĆ

Masz się łasić. Mobbing w Polsce ebook

Bednarczykówna Katarzyna

4,2

193 osoby interesują się tą książką

Opis

Nie ma żadnych wiarygodnych danych, które mogłyby pokazać prawdziwą skalę mobbingu w Polsce. Jeśli zdać się na statystyki wymiaru sprawiedliwości, można by uznać, że temat nie istnieje. Jesteśmy krajem szczęśliwych, szanujących się ludzi.

Warszawa? Kraków? Wieś pod Kaliszem? To bez znaczenia. Ta przemoc jest wszędzie. W korporacjach, rodzinnych biznesach i instytucjach państwowych, w mediach, urzędach, szkołach, samorządach, fundacjach, sądach, wojsku, fabrykach, szpitalach, sklepach. Ma jedynie różne oblicza.

Katarzyna Bednarczykówna wczytuje się w badania i rozmawia z ekspertami – prawnikami, psychologami, osobami, które walką z mobbingiem zajmują się zawodowo. Chce zrozumieć jego mechanizmy, sprawdza, co siedzi w głowach mobbera i ofiary, drąży, skąd bierze się mobber, jak wybiera swój cel i czy można się przed nim ochronić.

Masz się łasić to także zbiór rozmów z osobami, które doświadczyły mobbingu, a ich historie skończyły się załamaniem kariery, wycofaniem z życia społecznego, pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Autorka udowadnia, że wyzyskowi i pogardzie sprzyjają sam kapitalizm, sytuacja na rynku pracy, dyskryminacja ze względu na płeć lub wiek, a także postpańszczyźniana, folwarczna mentalność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (12 ocen)
5
6
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kultulinaria

Dobrze spędzony czas

Jeśli można powiedzieć, że czas spędzony na lekturze o mobbingu jest dobrze spędzonym czasem, to tak było. Potrzebujemy publikacji, które pokażą złożoność zjawiska i ta dobrze się z tego wywiązuje. Plus za materiały z ekspertami, praktykami w tym obszarze.
00
slate222

Dobrze spędzony czas

bardzo dobry reportaż
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu

Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego

Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)

Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą

Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela

Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy

Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała

Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan

Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni

Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci

Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)

Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)

Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce

Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)

Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)

Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)

Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość

Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)

Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)

Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem

Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)

Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu

Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi

John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)

Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach

Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)

Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie

Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)

W serii ukażą się m. in.:

Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu

Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Fiona Jackson-Downes / Getty Images

Copyright © by Katarzyna Bednarczykówna, 2024

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Charitonow

Korekta Anna Dajek / d2d.pl, Ewa Saska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-983-8

Rodzicom, Guci

Gdyby nikt nie odwracał się w naszą stronę, kiedy wchodzimy do pokoju; nikt nie reagował, gdy mówimy; nikt nie dostrzegałby, co robimy; gdyby wszyscy nas unikali i traktowali tak, jakbyśmy nie istnieli – wtedy wezbrałaby w nas taka wściekłość i bezsilna rozpacz, że przy nich najokrutniejsza nawet męka ciała byłaby wybawieniem.

William James

Jest luty 2020 roku, na chwilę przed wybuchem pandemii. Siedzimy z Grzegorzem Ilnickim we Wrzeniu Świata w Warszawie, rozmawiamy do wywiadu w „Wyborczej”. Grzegorz jest prawnikiem. Opowiada o mobbingu.

– Wykształciliśmy polski model ofiary – stwierdza i w tym momencie zaczyna się moja ciekawość.

Nie ma żadnych wiarygodnych liczb, które mogłyby pokazać prawdziwą skalę mobbingu w Polsce. Skalę przemocy psychicznej w relacjach między ludźmi pracującymi w prywatnych korporacjach, rodzinnych biznesach i potężnych instytucjach państwowych, w mediach, urzędach, na uniwersytetach, w szkołach, samorządach, fundacjach, kulturze, sądach, wojsku, fabrykach, szpitalach, sklepach, marketingu, mediach społecznościowych, gastronomii. Warszawa? Wieś pod Kaliszem? Bez znaczenia. Ta przemoc jest wszędzie. Ma jedynie różne narzędzia.

Chcę sprawdzić, czy istnieje nasz mobbing narodowy, i zrozumieć, o co w nim chodzi. Co siedzi w głowach mobbera i ofiary. Skąd bierze się mobber? Kto nim zostaje? Jak wybiera swój cel? Chodzi o osobowość? Poglądy? Wychowanie i style przywiązania wyniesione z domu? Co właściwie decyduje o tym, jakie są nasze relacje w pracy? To sprawa pokoleniowa? Spadek po Peerelu? Po latach dziewięćdziesiątych? Myślenie pańszczyźniane?

W trakcie trzech lat pisania książki rozmawiałam o mobbingu z setkami osób. Na początku pytałam, co się za tym słowem kryje. Może krzyk? Może przekleństwo rzucone mimochodem, brak pensji na czas. Może ból brzucha w bezsenną noc z niedzieli na poniedziałek. Może wieczory bez seksu, rozwód, dwadzieścia paczek wypalonych papierosów, depresja, poronienia, alkoholizm, lorazepam, życie na zasiłku, samobójczy plan.

Jeśli zdać się na statystyki wymiaru sprawiedliwości, można by uznać, że nie ma tematu. Jesteśmy krajem szczęśliwych, szanujących się ludzi. Bo choć trudno spotkać w Polsce osobę, która nie doświadczyła przemocy w pracy lub nie ma znajomego, który jej doświadczył, do naszych sądów trafia rocznie tylko kilkaset pozwów o mobbing. Tyle co nic. W dodatku przegrywają niemal wszyscy pracownicy.

Udowodnienie mobbingu w Polsce graniczy z cudem.

Ignorując te sądowe statystyki, latem 2020 roku rozpoczynam poszukiwania wzorów polskiej przemocy i uległości w pracy. I – o ile ona istnieje – powodów naszej cichej narodowej zgody na wzajemne wyniszczanie.

Wstęp

Badania, które dają klucz do zrozumienia mobbingu, odwołują się do odkryć profesora Heinza Leymanna, szwedzkiego psychologa i psychiatry niemieckiego pochodzenia. Jemu pierwszemu udało się zwrócić uwagę szerokiego międzynarodowego grona lekarzy, polityków i ustawodawców na skutki terroru psychicznego w pracy, który istnieje jak świat światem, jednak nigdy nie został odpowiednio potraktowany. To on wyodrębnił ten specyficzny rodzaj przemocy i nazwał go mobbingiem, zapożyczywszy słowo od zoologa, ornitologa i laureata Nagrody Nobla Konrada Lorenza (Lorenz, co ciekawe, mobbingiem określił regularne ataki grup mniejszych zwierząt na większe).

Leymann rozpoczął badania na początku lat osiemdziesiątych XX wieku. Chciał zrozumieć powód nagłych chorób swoich pacjentów: depresji, bólów, bezsenności, lęków. Okazało się, że wszystkie te osoby z dolegliwościami bez przyczyn, które można było jasno wyczytać z badań krwi, łączy ogromny stres wywołany życiem zawodowym. Przeprowadził szczegółowe wywiady z dwudziestoma jeden pielęgniarkami, które chciały popełnić samobójstwo z powodu traktowania w pracy (niektóre z nich faktycznie pozbawiły się życia). Między innymi na tej podstawie opracował później swój Leymann Inventory of Psychological Terror [Lista Przemocy Psychologicznej Leymanna], spis czterdziestu pięciu strategii nękania, do dziś używany, by rozpoznawać mobbing, choć oczywiście nie jest to wyczerpujący wykaz[1].

Leymann wyróżnił pięć rodzajów zachowań mobbera.

Pierwsze to działania utrudniające komunikację: ograniczanie lub utrudnianie wypowiadania się, ciągłe przerywanie, reagowanie krzykiem i wyzwiskami, nieustanne krytykowanie wykonywanej pracy lub życia osobistego, nękanie przez telefon, groźby, aluzje, zawoalowana krytyka, poniżające i obraźliwe gesty.

Drugie to działania wpływające na negatywne relacje społeczne: unikanie przez przełożonego rozmów i kontaktu z pracownikiem, fizyczne i społeczne izolowanie go, ostentacyjne ignorowanie i lekceważenie.

Trzecie – działania naruszające wizerunek: obmawianie, rozsiewanie plotek, ośmieszanie, sugerowanie zaburzeń psychicznych, żartowanie i prześmiewanie prywatnego życia, parodiowanie mówienia czy gestów, atakowanie poglądów politycznych i przekonań religijnych, wyśmiewanie i ataki z uwagi na narodowość, wyśmiewanie niepełnosprawności lub kalectwa, wulgarne przezwiska lub inne upokarzające słowa, insynuacje o charakterze seksualnym czy niechciane zaloty.

Czwarty rodzaj to działania atakujące pozycję zawodową: wymuszanie wykonywania zadań naruszających godność osobistą, kwestionowanie decyzji podejmowanych przez pracownika, ciągłe przydzielanie mu nowych zadań z nierealnym terminem realizacji lub nieprzydzielanie żadnych albo przydzielanie zadań bezsensownych, zbędnych, poniżej kompetencji lub zbyt trudnych, przerastających kompetencje. To także odbieranie mu zadań bez racjonalnego wytłumaczenia i wydawanie absurdalnych, sprzecznych poleceń.

Ostatni, piąty rodzaj zbiera działania uderzające w zdrowie: zlecanie prac szkodliwych, groźby użycia siły, od przemocy fizycznej o niewielkim nasileniu po znęcanie się, wykorzystywanie seksualne, przyczynianie się do strat materialnych i wyrządzanie szkód psychicznych w miejscu pracy czy zamieszkania.

Mobbing nie zawsze jest tak drastyczny. Na ogół przybiera on bardziej prozaiczne formy: ulotne nieprzyjemne półsłówka, niby obracane w żart, drobne uszczypliwości, ignorowanie pytań i próśb, kpiący uśmiech. Właśnie przez tę mozaikę drobnych działań mobbing jest tak groźny, bo trudny do zauważenia i zwalczenia. To przemoc w małych, niedających się zważyć dawkach, które zsumowane doprowadzają do destrukcji. Każdy atak z osobna nie zwala z nóg; ofiara pada z powodu licznych mikrourazów i drobnych niezagojonych ran.

Przemoc może przyjść z góry, od szefa, ale może też od innych pracowników, ludzi z zespołu, na tym samym poziomie zależności. W teorii pracownik może mobbować przełożonego, ale już w praktyce to dużo rzadsze. Mobbing i władza chodzą parami.

Taktyki nękania ze spisu Leymanna nie muszą występować jednocześnie i mogą mieć dowolne kombinacje. Ale żeby była mowa o mobbingu, muszą regularnie się powtarzać i trwać przez dłuższy czas – zdaniem Leymanna przynajmniej raz w tygodniu przez minimum pół roku (kilku późniejszych badaczy nie zgodzi się z tymi założeniami, ich zdaniem przemoc, w zależności od intensywności, może trwać krócej[2]; taki wniosek pojawi się też w polskim orzecznictwie).

Mobbing ma swoje fazy o różnym stopniu natężenia. Zdaniem Leymanna zaczyna się od ognisk zapalnych, drobnych, nierozwiązanych lub źle rozwiązanych konfliktów. Gdy konflikt eskaluje, przechodzi w fazę drugą: mobbingu właściwego. Wrogie zachowania przestają być incydentalne, agresor regularnie kieruje je w stronę tej samej osoby. Prowadzi to początkowo do jej negatywnego wyróżnienia, później do wykluczenia z zespołu i wejścia w rolę ofiary. Prześladowana osoba przestaje się bronić, a źródła konfliktu zaczyna poszukiwać w sobie, zastanawiając się: „Co ze mną jest nie tak?”. Kolejna faza zaczyna się w momencie, gdy do akcji wkraczają przełożeni wyższego szczebla, którzy obarczają ofiarę mobbera winą za całą sytuację, bo to w niej, nie w mobberze, widzą źródło problemów firmy. Planowane jest usunięcie ofiary, często przy łamaniu jej praw. I tu zaczyna się faza ostatnia, czyli etap skutecznego pozbycia się pracownika, który nie pracuje już efektywnie, bo od dłuższego czasu jest nękany i wyczerpany psychicznie – co w oczach przełożonych potwierdza jego bezużyteczność. Koło się zamyka.

Leymann udowodnił też, że mobbing jest ogromnym stresorem, który może trwale zmienić osobowość. Ofiary mobbingu mogą zachorować na zespół stresu pourazowego, diagnozowany u osób doświadczających najcięższych traum: u więźniów obozów koncentracyjnych, żołnierzy, weteranów wojennych. Szkodliwe warunki psychospołeczne w miejscu pracy prowadzą do biologicznych reakcji na stres, mierzonych między innymi produkcją adrenaliny przez nadnercza, wzrostem ciśnienia krwi czy przyśpieszoną akcją serca. Stres wpływa na układ nerwowy i mobilizuje organizm do reakcji „uciekaj albo walcz”, zatem ofiara wytypowana przez agresora żyje w nieustannym napięciu i poczuciu zagrożenia miesiącami, czasem latami. Jak na wojnie. Skutkami, które rodzą się w ciele i psychice takiej osoby, są: wrogość i podejrzliwość wobec innych, chroniczne uczucie nerwowości, skupianie się na własnym losie w stopniu przekraczającym tolerancję otoczenia, co prowadzi do izolacji i samotności. Doświadcza ona poczucia pustki i beznadziei, generuje w sobie nadwrażliwość na niesprawiedliwość i stałą, niemal obowiązkową identyfikację z cierpieniem innych.

Wspólnie z lekarzami medycyny pracy Leymann zaobserwował wśród ofiar mobbingu poważne zaburzenia psychosomatyczne, czyli choroby ciała, które mają podłoże w psychice: od drżenia rąk i kołatania serca, przez trudności w przełykaniu, atopowe zapalenie skóry, łysienie plackowate, do bólów psychogennych i wrzodów żołądka. Podejrzewał nawet, że przemoc w pracy może osłabiać układ odpornościowy do tego stopnia, by umożliwić rozwój choroby nowotworowej. Wśród skutków psychiatrycznych mobbingu wymienił depresję, zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne i samobójstwo. Wśród skutków społecznych i psychologicznych – stygmatyzację, dobrowolne bezrobocie, niesprawność społeczną, uczucie desperacji i całkowitej bezradności, lęk i rozpacz[3].

Z odkryć szwedzkiego lekarza czerpią do dziś międzynarodowe systemy ochrony pracowników, a jego badania zainspirowały kolejne.

Fińscy naukowcy z uniwersytetu w Helsinkach[4] przebadali jedenaście tysięcy pracowników tamtejszych szpitali, żeby w 2003 roku potwierdzić silny związek między mobbingiem a późniejszą depresją i uznać go za czynnik wywołujący szersze problemy w zakresie zdrowia psychicznego. Z kolei zespół francuskich i irlandzkich naukowców[5] przebadał grupę niemal ośmiu tysięcy francuskich pracowników z różnych branż i na tej podstawie potwierdził, że mobbing jest silnie związany z zburzeniami snu, a im częściej pracownik jest wystawiany na przemoc w pracy, tym wyższe ryzyko tych zaburzeń. One prowadzą z kolei do chronicznego przemęczenia, upośledzenia funkcji motorycznych, problemów z logicznym myśleniem, spadku popędu seksualnego i wzrostu ryzyka zawału. Lista kolejnych badań potwierdzających i łączących zaburzenia snu z przemocą w pracy jest długa.

Mobbing ma nie tylko destrukcyjny wpływ na ofiary, ale także odbija się na zdrowiu całej grupy pracowniczej, która jest świadkiem nękania – do takiego wniosku doszła w 2001 roku Maarit Vartia[6], badaczka z Fińskiego Instytutu Higieny Pracy. Zmierzyła stres wśród niemal tysiąca pracowników sektora publicznego i wykazała, że nie tylko długotrwały mobbing, ale i sporadyczna przemoc wywołują u ludzi wysoki poziom stresu i obniżenie poczucia własnej wartości. Najsilniej stresogenne są: pośpiech, brak jasno określonych celów, niesprawiedliwe lub obraźliwe oceny, ograniczenie możliwości wyrażania opinii i ingerencja w życie prywatne. Z kolei Sadia Mushtaq z National University of Medical Sciences w Pakistanie wraz z zespołem[7] udowodniła w 2022 roku, że osoby, które w dzieciństwie przeżywały agresję i nie mogły wykształcić bezpiecznej więzi z opiekunami, są bardziej skłonne do trwania w przemocowym środowisku pracy. Potwierdza to doktor Julia Pankiewicz, psychiatrka z Mazowieckiego Szpitala Wojewódzkiego Drewnica. Jej zdaniem w dorosłym życiu zawodowym ponownie wchodzimy w system relacji, gdzie są osoba nadrzędna i osoby równorzędne. Jak w rodzinie: matka, ojciec, siostra – szefowa, szef, współpracownicy. W rodzinach przemocowych, podobnie jak w przemocowych firmach, funkcjonują hierarchiczność i strach przed człowiekiem, który sprawuje nad nami kontrolę. Osoby, które dorastały w patologicznej komunikacji, mają problem ze stawianiem granic, a wysoki poziom stresu uważają za normę, bo jest im znany od dziecka. Nie potrafią inaczej, dopóki nie zmienią tego terapeutycznie. Tymczasem powielają schemat, podświadomie wchodzą w stresujące czy przemocowe sytuacje zawodowe i w nich trwają.

Dzięki Heinzowi Leymannowi Szwecja w 1993 roku, jako pierwszy kraj w Europie i jeden z pierwszych na świecie, wprowadziła przepisy antymobbingowe, na których wzorowało się później polskie prawo. U nas prawna definicja mobbingu pojawiła się, dopiero gdy wymusiło ją wejście Polski do Unii Europejskiej. Przedtem nie było w polskim Kodeksie pracy paragrafu, który chroniłby nas (przynajmniej w teorii) przed przemocą psychiczną. Słowo „mobbing” nie istniało. W związku z tym brak jakichkolwiek sensownych danych liczbowych, z pomocą których dałoby się prosto potwierdzić pozytywny wpływ wprowadzenia przepisów antymobbingowych na warunki pracy w Polsce po 2004 roku. Można za to obserwować późniejsze tendencje.

W 2007 roku Główny Urząd Statystyczny przebadał ponad 14,9 miliona pracowniczek i pracowników narażonych na czynniki psychologiczne mogące mieć niekorzystny wpływ na ich samopoczucie lub zdrowie[8]. Nadmierne obciążenie ilością pracy i presją czasu zgłosiło ponad 3,5 miliona osób (24 procent badanych), przemoc lub zagrożenie przemocą 290 tysięcy (niecałe 2 procent), a nękanie lub zastraszanie 243 tysiące (1,6 procent). W podobnym badaniu przeprowadzonym przez GUS w 2020 roku[9] z 16,3 miliona pracujących niemal połowa, bo aż 7,3 miliona, potwierdziła, że jest narażona na sytuacje i zachowania, które mają niekorzystny wpływ na ich psychiczny dobrostan. Także tym razem najwięcej pracujących, bo ponad 3,9 miliona osób (24 procent), wskazało na dużą presję czasu lub nadmierne obciążenie ilością pracy. To tak, jakby wywierać presję i nadmiernie obciążać pracą wszystkich mieszkańców Warszawy, Krakowa, Wrocławia i Poznania razem wziętych. Dwa procent wskazało na przemoc lub zagrożenie przemocą; to 326 tysięcy osób, czyli tak, jakby przemocy doświadczali wszyscy mieszkańcy Lublina. Jeden procent wskazał na nękanie lub zastraszanie; odpowiada to 163 tysiącom osób, czyli niemal całej populacji Bielska-Białej. Wychodzi na to, że przez kilkanaście lat polskie rozumienie mobbingu i jego konsekwencji nie drgnęło.

Ministerstwo Sprawiedliwości opublikowało ewidencję spraw w sądach pierwszej instancji o odszkodowanie i zadośćuczynienie w związku z mobbingiem w latach 2011–2022[10]. Rok w rok do sądów rejonowych i okręgowych z pozwami idzie zaledwie od sześciuset do siedmiuset pracowniczek (częściej składają je kobiety) i pracowników. Miażdżąca większość przegrywa. Wynika z tego, że polskie prawo antymobbingowe to iluzja, a rozbuchana na ogromną skalę przemoc, która rozgrywa się za drzwiami państwowych i prywatnych firm i instytucji, pozostaje bezkarna.

Tymczasem jej skutki ekonomiczne i społeczne wykraczają daleko poza te drzwi i dotykają wszystkich. To koszty leczenia i rehabilitacji ofiar mobbingu w przychodniach i szpitalach, koszty socjalne utrzymywania ich na bezrobociu, gdy zmaltretowane psychicznie i wypalone zawodowo nie są zdolne, by pójść do kolejnej pracy, koszty ich renty lub wcześniejszej emerytury, koszty odszkodowania i zadośćuczynienia, jeśli – jakimś cudem – udaje się im wygrać sprawę o mobbing i pracowały w sektorze publicznym. Wtedy rekompensata nie jest wypłacana z kieszeni mobbera, ale z budżetu państwa.

To wielomiesięczne terminy do dobrego lekarza na NFZ, bo młodzi lekarze uciekają od koszmaru rezydentury, więc brakuje wykształconych specjalistów. To „kryzysy powołań” w wojsku i policji. To ciągnące się kolejki do urzędniczych okienek, bo połowa z nich jest pusta, a osoby siedzące w pozostałych są przemęczone, więc pracują dwa–trzy razy wolniej. To wykwalifikowani nauczyciele z pasją, którzy nagle chorują i znikają na wiele miesięcy albo odchodzą z pracy na zawsze.

Spada zaufanie do instytucji publicznych i systemu sprawiedliwości, które nie chronią człowieka przed przemocą w pracy i jej skutkami.

Pod koniec 2022 roku Międzynarodowa Organizacja Pracy wraz z Fundacją Lloyd’s Register i Instytutem Gallupa wydały raport z pierwszego badania, w którym próbowano zmierzyć skalę globalnego mobbingu i molestowania w pracy[11]. Polska nie jest wyjątkiem, z problemem nie radzi sobie cały współczesny świat.

Na stronach raportu czytam, że jeden na pięciu pracowników doświadczył przynajmniej jednej formy przemocy i molestowania w trakcie życia zawodowego, a jedna osoba na piętnaście padła ofiarą przemocy seksualnej. Kobiet dotyczyło to dwa razy częściej niż mężczyzn. W ogóle osoby nieuprzywilejowane i o niższym statusie społecznym (kobiety, społeczność LGBT, mniejszości etniczne, religijne) są bardziej narażone na przemoc psychiczną w miejscu pracy[12].

W raporcie czytam też, że tylko połowa z ofiar mobbingu komuś o tym mówi, a i to dopiero, gdy przemoc się nasila. Nie chodzi tu o oficjalne zgłoszenia. Ludzie, jeśli już decydują się przyznać, że stosowano wobec nich przemoc, wolą dzielić się tym z przyjaciółmi lub rodziną, niż sygnalizować problem w firmie czy iść do sądu. Najczęściej powstrzymują ich „strata czasu” i „strach o reputację”. Poza tym osoby, które stały się celem mobbera, często nie mają wystarczającej wiedzy na temat mobbingu, nie potrafią go zdefiniować i przełożyć na własne doświadczenia. Samo spojrzenie w lustro i pogodzenie się z rzeczywistością to trudny i bolesny proces. Stawienie czoła otoczeniu i opinii publicznej, która stygmatyzuje ofiary lub dla własnej wygody nie chce przemocy dostrzegać i udziela jej milczącej akceptacji, bywa ponad siły.

Delikacik

– Może pan zobaczyć porodówkę – oznajmiła lekarka, więc z ulgą porzucił sprane szpitalne prześcieradło, którym oblekał materac, i poszedł na piętro. Już miał pociągnąć za klamkę oddziału porodowego, ale cofnął dłoń.

Julian zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak odpowiednio patrzeć na te kobiety. W końcu był dla nich obcy, a one leżały w cienkich koszulach z włókniny, czekając na falę bólu. Po namyśle zdecydował, że najpierw zajrzy do każdej sali i się przedstawi.

– Mogę? – pytał.

– Proszę bardzo – odpowiadały niemal chórem.

Trwało kilka porodów jednocześnie. Piąta godzina, szósta godzina, bóle, skurcze, nic się nie dzieje. Wreszcie u jednej stwierdzono rozwarcie całkowite i zaczął się ruch. Dołączyło kilka nowych położnych, rozłożyły jałowe chusty, przybory do szycia. Poród miał być naturalny.

Położna po raz kolejny zbadała rodzącą i Julian spostrzegł, że jej twarz nagle zmartwiała. Coś wyszeptała do koleżanki obok, a tamta pędem na korytarz, jak poparzona, jakby ją ktoś z procy wystrzelił. I w krzyk:

– Doooktooor!

Z dyżurki wybiegła lekarka.

Powiedzieli: „Dystocja barkowa”. Dziecko zaklinowało się w drogach rodnych, trzeba je wyciągnąć siłą, z pomocą rękoczynów położniczych, tak się to nazywa. Położyli na łóżku przerażoną, krzyczącą kobietę, wyprostowali jej nogi i zarzucili na głowę. Jedna położna naparła na jedną nogę, druga na drugą, trzecia ucisnęła brzuch nad spojeniem łonowym. Nacinanie krocza. Bez znieczulenia.

Wszystko to trwało kilka minut.

Dziewczynka.

Gdy Julian zobaczył, jak zdrowa wychodzi z ciała matki, do głowy uderzyła mu upojna mieszanka ekscytacji i szczęścia, wzruszenia i podziwu.

Był na drugim roku studiów medycznych w Poznaniu, które do tej chwili koszmarnie go nużyły i stresowały jednocześnie. Najchętniej by je rzucił w cholerę. Na zajęciach wkuwał bzdury – jak uważał – które nie przygotują go praktycznie do zawodu lekarza. Na kolokwiach wczytywał się w zawiłe, podchwytliwe pytania, jak gdyby nie chodziło o sprawdzenie wiedzy, ale o przyłapanie go na niewiedzy. Ordynatorek, profesorek, docentek było na uczelni więcej niż kiedyś, dzięki czemu jego koleżanki rzadziej już słyszały, że „najlepszą specjalizacją dla kobiety lekarza jest żona chirurga”. Choć ten akurat komentarz Julian pamiętał doskonale, podobnie jak profesora, który go wygłosił. Mizoginię starano się tępić. Zgłaszano ją władzom uczelni, ale nie przynosiło to spodziewanych efektów, więc z czasem każdy się jakoś przyzwyczaił, puszczał mimo uszu.

Na ćwiczeniach wymagano stuprocentowej obecności. Żartowano sobie u Juliana na roku, że tylko świadectwo zgonu jest skutecznym usprawiedliwieniem. Kto miał rodziców lekarzy, załatwiał sobie od czasu do czasu lewe zwolnienie, dla chwili wytchnienia. Bo normalnie to energole. Słyszało się o dopalaczach, ziole, amfetaminie. Julian zatrzymał się na kofeinie. Powrót z uniwersytetu około osiemnastej, drzemka, wkuwanie podręczników do północy, czasem do trzeciej nad ranem, cztery godziny snu, pobudka, o ósmej wykład. Od miesięcy snuł się wyczerpany między mieszkaniem a uczelnianymi korytarzami, więc tamten dzień na porodówce był dla niego jak niespodziewany zastrzyk adrenaliny. Jak gdyby ktoś mu wreszcie zilustrował sens uczelnianej męki i złożył obietnicę ciekawego życia. Uznał, że te wszystkie emocje nie mogły być przypadkiem.

Tak objawiło się powołanie.

Od tej pory wykłady wydawały mu się jeszcze bardziej skostniałe, nieprzystające do rzeczywistości kobiety ściskającej z bólu dłonie w pięści tak mocno, że sinieją palce, i ginekologa, który ma w mgnieniu oka uratować co najmniej dwa istnienia. Dowiedział się, że członkowie położniczych kół naukowych są popołudniami i wieczorami wpuszczani na szpitalną izbę przyjęć i porodówkę, gdzie mogą obserwować cesarskie cięcia, czasem nawet asystują na bloku, więc zapisał się do tych kół, ale to mu nie wystarczało. Zgłosił się jeszcze jako wolontariusz na OIOM, chirurgię, pediatrię. Był zachłanny. Chciał widzieć jak najwięcej, wszystkiego doświadczyć. Jeździł na konferencje medyczne z ginekologii i położnictwa, zgłaszał się jako pierwszy do prac naukowych pisanych pod dyktando lekarzy specjalistów. Ignorował smutek. Męczyło go kino, które zawsze uwielbiał, nie czuł już przyjemności z tańca, do ukochanej literatury pięknej, wierszy Ginczanki i Osieckiej, już nie sięgał. Pod koniec trzeciego roku studiów był tak zmęczony, że nie miał siły przykładać się do kolejnych trzech. Teraz państwowy Lekarski Egzamin Końcowy (czyli LEK) można zdawać po pięciu latach, wtedy jeszcze nie.

„Sześć lat medycyny ogólnej to nie na możliwości jednego człowieka” – myślał.

Średnia ocen z tych sześciu lat decyduje o tym, do którego szpitala publicznego lub przychodni trafi się na obowiązkowy trzynastomiesięczny staż podyplomowy, dzielony na kilka specjalizacji. Stażysta może spróbować każdej po trochu i wybrać sobie przyszłość.

Julian dobrze wspominał tamten czas: dużo praktyki, możliwość wcześniejszego wyjścia, gdy czuł się zmęczony. Dostał trzy i pół tysiąca złotych na rękę, wkrótce o siedem stów więcej. Pierwsze zarobione pieniądze. Nie miał wielkich potrzeb – kawaler, wynajmował w Poznaniu tanie mieszkanie – nawet trochę zaoszczędził.

Elegancki garnitur na zdawanie LEK-u odbierał z pralni trzykrotnie. Do egzaminu można podchodzić co pół roku tyle razy, ile się komu na medycynie podoba, więc Julian śrubował wynik. Miał być najlepszy. W Polsce istnieje spory fanklub ginekologii, jest mało miejsc w krajowych klinikach, za to wielu chętnych. On zdawał sobie z tego sprawę i za każdym podejściem do egzaminu, w odświeżonym garniturze, trafniej zakreślał odpowiednie litery pod setkami pytań na arkuszu: a, b, c, d, e.

Gdy dostał się na rezydenturę, trwała jesień. Przez kilka miesięcy był naprawdę szczęśliwy.

Pracę zaczął w styczniu 2022 roku.

Jego przyjaciółka wybrała szpital w Zielonej Górze, kolega w Nowym Tomyślu. On przez chwilę rozważał Francję (był nawet kiedyś na letnich praktykach w ładnym podparyskim szpitalu), ale czuł się tam obco, mimo że francuskim władał płynnie. Lepiej niż skalpelem.

Ostatecznie zgłosił się do sporej kliniki położniczej na zachodzie Polski. Ze swoimi wynikami LEK-u mógł wybierać i zdecydował się na oddział, który na liście Fundacji Rodzić po Ludzku plasował się daleko od podium. Wybrał jedno z najgorszych, najbardziej wrogich kobietom miejsc w kraju.

Dobrze o tym wiedział.

W środowisku mówiło się, że rodzące tam nie są informowane o stanie zdrowia, bo jeszcze zaczną pytać. Kto mniej wie, mniej wybrzydza. Często nie łagodziło się kobietom bólu porodu przez znieczulenie zewnątrzoponowe, które jest darmowym standardem Ministerstwa Zdrowia, w tym szpitalu tylko w teorii. Brakowało anestezjologów, więc nie miał kto podać znieczulenia, a przynajmniej tak brzmiało usprawiedliwienie wpisywane do papierów. Rodzące jechały na paracetamolu albo na „gazie”, mieszance tlenu i podtlenku azotu, czyli głupim jasiu. Albo wstrzykiwało się im słaby opioid, nalpain.

Tam niecałe trzydzieści lat wcześniej urodził się Julian.

W lokalnych mediach wisi laurka: państwowa porodówka i macierzyństwo państwowe, a piękne jak prywatne! A może nawet piękniejsze. Na zdjęciach błyszczą: świeżutki sterylny plastik aparatury, szkło i metal szafek, narzędzi. Pośrodku sali stoją duże łóżka przykryte fikuśnymi pledami w stylu duńskiego hygge, w rogu czekają łóżeczka w różowo-zieloną łąkę dla noworodków. Nad łóżkami, na ścianach rozkwitają drzewa, zioła i kwiaty – na jednych letnie, dorodne czerwone maki, na innych drobne chwasty, dzikie i niechciane, wiosenne.

Na pozostałych obrazkach, tych, które nie dotarły do mediów, Julian zobaczy oddziały stare, łuszczące się, bez okien. Ściany oddziałowej dyżurki, zamiast bajkowej wesołej polany, porasta całkiem realny wilgotny grzyb. Druga połowa bloku operacyjnego, ta bez błyszczących klamek, straszy.

Idący tymi korytarzami, ale rześki, w dobrym humorze Julian szukał gabinetu ordynatora. Chciał ustalić, kiedy zaczyna pracę, i prosić o opiekuna specjalizacji, którego sobie upatrzył. Opiekun to najważniejszy mentor młodego ginekologa: przez pięć lat rezydentury zabiera go na blok operacyjny, z czasem daje skalpel do ręki i uczy, jak nacina się i zszywa kobiecy brzuch i krocze, pokazuje powikłane porody, objaśnia skomplikowane przypadki. Po pięciu latach nauki u boku opiekuna (w przypadku ginekologii, bo przy niektórych innych specjalizacjach nawet po sześciu) zdaje się Państwowy Egzamin Specjalizacyjny, który otwiera drogę do kariery i prywatnej praktyki.

Julian dotarł pod gabinet. Zapukał.

Po uprzejmym „dzień dobry” i zaproszeniu do środka ordynator jakby przestał go słyszeć.

– Twoim opiekunem będzie doktor Michał. – Spokojnym głosem przerwał mu w pół zdania i zdecydowanym spojrzeniem wskazał na drzwi. – Powodzenia, do widzenia.

W sumie to Julian nawet się ucieszył. Znał doktora Michała z kilku ginekologicznych konferencji naukowych, jeszcze w trakcie studiów. Jego wykłady uważał za bardzo udane i solidne.

Przez pierwsze tygodnie doktor Michał mijał Juliana na oddziale bez słowa i znikał. Rano się spóźniał i musiał biec, po południu był już spóźniony, więc pędem opuszczał dyżurkę, zbywając go szybkim:

– Pogadamy jutro!

Po miesiącu pracy zadzwoniono do Juliana z urzędu wojewódzkiego. Powiedziano, że nie został zarejestrowany w żadnym szpitalu i że to opiekun musi go zgłosić na rezydenturę przez oficjalny państwowy system. Dopóki tego nie zrobi, Julian pracuje nielegalnie.

Gdy pożalił się doktorowi Michałowi, że to przez jego niedopatrzenie może mu zostać anulowana specjalizacja, tego wreszcie coś ruszyło.

– Tu masz login i hasło do mojego konta. – Nabazgrał kombinację liter i cyfr. – Wpisz sobie i zgłoś się sam – powiedział, podał mu kartkę i znowu gdzieś zniknął.

Julian, patrząc na świstek papieru, uświadomił sobie, że doktor Michał bywa solidny tylko wtedy, gdy mu się to opłaca. Wartość przyuczania absolwenta uczelni do zawodu ginekologa, wyliczona przez państwo na kilkaset złotych miesięcznego dodatku do pensji, nie jest dla doktora Michała wystarczającą zachętą, żeby zwrócił na niego uwagę. Co gorsza, okazało się, że systemowe konto doktora jest już nieważne, brakuje w nim danych, więc Julian nie może wyręczyć go w zgłaszaniu rezydentury.

Znów się prosi.

– Dobra, jutro! – słyszy.

Mijają dwa tygodnie.

Któregoś dnia Julian widzi opiekuna rozmawiającego na korytarzu z ordynatorem. Przystaje w bezpiecznej odległości, czeka, kiedy go zauważą.

– Co jest? – rzuca ordynator.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mógłby pan profesor poprosić pana doktora, żeby wypełnił moją kartę specjalizacji, bo ja mam wciąż nieaktualny wniosek? – mówi niepewnie skrępowany Julian. Nie chciał tej rozmowy, ale wyczerpały mu się inne pomysły na przebicie.

Doktor Michał patrzy znudzony gdzieś w głąb oddziału, jakby to nie o niego chodziło, ale ordynator reaguje natychmiast.

– Kurwa, chłopie, ogarnij się! – odpowiada, po czym panowie odchodzą.

Wtedy znów przeszywa Juliana ten nieprzyjemny dreszcz, niepokój. Zdezorientowany zawraca do dyżurki z pustego korytarza, z każdym krokiem usiłując zrozumieć to, co się właśnie wydarzyło. Po sześciu latach wyczerpujących studiów i rocznym stażu, po zarywaniu nocy nad encyklopediami medycznymi, po wolontariatach, którym poświęcał wolne popołudnia, po osiemnastu miesiącach nauki do egzaminów i wybitnym wyniku końcowym w pracy poczuł się jak śmieć.

Podobny niepokój czuł, gdy na początku stażu obok umowy o pracę do podpisu podsunięto mu klauzulę opt-out. To dokument, w którym lekarze zrzekają się części swoich praw pracowniczych.

Osoby zatrudnione na pełnym etacie w zawodach niemedycznych pracują średnio czterdzieści godzin w tygodniu, ale lekarze i pielęgniarki są traktowani wyjątkowo: ich tydzień pracy może mieć osiem godzin więcej. Liczy się to tak: trzydzieści osiem godzin dniówki i dziesięć godzin dyżurów razy cztery. W sumie niecałe dwieście godzin pracy w miesiącu. Dyrektywa Unii Europejskiej z 2003 roku potwierdza legalność tego rachunku. To jeszcze byłoby okej, ale sprawę urozmaica polska ustawa o działalności leczniczej z kwietnia 2011 roku. Ona wprowadziła tak zwaną klauzulę opt-out – tę, którą zaproponowano Julianowi. Wraz z jej podpisaniem lekarz zgadza się na przedłużenie dnia pracy do dwudziestu czterech godzin (dyżury dobowe). W sumie tygodniowo może przepracować nawet siedemdziesiąt osiem godzin, a miesięcznie ponad trzysta, czyli niemal dwa razy więcej niż na normalnym etacie. Wszystko w świetle prawa, pod warunkiem że lekarz klauzulę podpisuje dobrowolnie.

W klinice Juliana opt-out był sugerowany każdemu rezydentowi. Dawano do zrozumienia, że jest „mile widziany”. Julian słyszał, że rezydenci, którzy nie podpisują klauzuli, mają pod górkę: są szykanowani, izolowani, utrudnia się im rozwój albo zarzuca ich papierkową robotą, bo „nie potrafią pracować zespołowo”. Były też zalety – im więcej pracujesz, tym więcej zarabiasz.

Podpisał cyrograf.

Średnio za godzinę dostawał czterdzieści–czterdzieści pięć złotych, tak sobie wyliczył, gdy dodał nocki, święta, dyżury i wizyty weekendowe płatne ekstra. W zwykły dzień na oddziale płacono mu trzydzieści złotych za godzinę, ale za nocny dyżur już sześćdziesiąt złotych.

„Mniej niż nauczycielowi na prywatnych lekcjach, a ja biorę odpowiedzialność za życie kobiet i dzieci” – myślał rozżalony.

Wziął jeszcze sześćsetzłotowy dodatek z „bonu patriotycznego”, który miał zatrzymać lekarzy w kraju. Bon, wprowadzony przez rząd w 2018 roku, podwyższa podstawę pensji rezydenta, ale po skończeniu specjalizacji zobowiązuje go do kilkuletniej pracy w polskim szpitalu. Kto wyjeżdża za granicę, oddaje pieniądze.

W sumie przy dwustu dwudziestu do dwustu czterdziestu godzin pracy miesięcznie (z czego sto do stu trzydziestu na dyżurach całodobowych) Julian miał zarabiać około dziesięciu tysięcy złotych na rękę.

Hierarchii nauczył się szybko. Na swoich zmianach był najmłodszy, więc musiał wykonywać polecenia: ordynatora oddziału ginekologii, ordynatora i zastępcy ordynatora porodówki, opiekuna specjalizacji, specjalistów i profesorów ze swojego oddziału i nie swojego, starszych rezydentów. Musiał słuchać wszystkich, nawet gdy nie mieli nad nim bezpośredniej zwierzchności, nawet gdy ich polecenia były sprzeczne lub wymagały bilokacji. Poza nim na oddziale były jeszcze dwie młode rezydentki, ale z nazwiskiem, córki ginekologów. Julian nie miał nazwiska. Być może dlatego już w pierwszych dniach usłyszał od rezydentów starszych stażem:

– Masz nam zamawiać jedzenie. Jak nie, będzie gnój.

Na każdym dyżurze w porze obiadowej chodził po szpitalu i zbierał zamówienia. Robił to w odpowiedniej kolejności: najpierw ginekolodzy i anestezjolodzy na porodówce i izbie przyjęć, później rezydenci, od najstarszych do najmłodszych. Lekarz najwyższy rangą decydował o wyborze restauracji, reszta, około dziesięciu osób, miała się dopasować. Nikt nie protestował. Julian spisywał dania na kartce i dzwonił do wybranej knajpy, zwykle z tych droższych. Płacił z własnych pieniędzy, czasem czterysta, czasem sześćset złotych. Nie zawsze mu oddawano.

„To jest robienie z człowieka gówna” – pomyśli, ale dopiero za jakiś czas.

Na razie łaził zażenowany za niektórymi lekarzami przez trzy dni i dopominał się, żeby mu zwrócili za obiad.

Gdy na korytarzu spotykał doktora Michała, dopominał się też o wspólne dyżury; w szpitalu jest zwyczaj, że rezydent debiutancką operację wykonuje zawsze z opiekunem. Przyjaciółka Juliana na porodówce w Zielonej Górze zaliczyła już asysty przy cesarce, on co najwyżej robił USG.

– Dobrze, dobrze – uspokajał go doktor Michał. – Przyjdź do mnie kiedyś, pogadamy.

– Może jutro?

– Za tydzień. A nie, czekaj, za tydzień mnie nie ma. Dobra, kiedyś przyjdź.

Julian zauważył, że w szpitalu nieustannie brakowało lekarzy. Doktor Michał nie był jedynym, który gdzieś znikał. Na jego oddziale ordynator pojawiał się na godzinę, robił obchód i wychodził. W miarę pełna obsada była od siódmej do piętnastej. Później, na resztę dnia i na noc, zostawał jeden specjalista dyżurny nadzorujący cały szpital, jeden nadzorujący na izbie przyjęć, dwoje specjalistów na porodówce i paru rezydentów. Co z tego, że pracy było dla dwa razy większego składu, skoro nie było skąd go wziąć?

To typowe dla polskich szpitali publicznych. Lekarze odchodzą do sektora prywatnego, bo różnice w stawkach oferowanych przez państwo i sektor prywatny są ogromne. Specjaliści w szpitalach publicznych często nie chcą umowy o pracę, bo ona daje im znacznie niższy zarobek niż założenie działalności gospodarczej i zawarcie kontraktu na świadczenie usług zamawianych przez szpital: zabiegów, operacji. Lekarze na kontraktach mają wyższe stawki, elastyczny czas pracy, mogą współpracować z kilkoma szpitalami jednocześnie i prowadzić własną praktykę. Zakaz konkurencji ich nie dotyczy. Dodatkowo współpraca ze szpitalem publicznym podnosi ich atrakcyjność w oczach pacjentek: najpierw one umawiają się z nimi prywatnie, żeby później dostać się do szpitala z ominięciem długiej kolejki Narodowego Funduszu Zdrowia.

Trzecią opcją zatrudnienia lekarzy są umowy-zlecenia. Tu nie obowiązuje dyspozycyjność umowy etatowej, która razem z klauzulą opt-out właściwie wymaga od nich pracy non stop. Dlatego pracownikami etatowymi są głównie rezydenci – zmuszani do tego przez system.

Poza personelem w szpitalu brakowało łóżek. Julian trafił na położniczy magiel, gdzie rodzi się bez rozczulania i najlepiej bez znieczulenia zewnątrzoponowego, które wydłuża ostatnią fazę porodu, przekazuje się kobietę na oddział poporodowy, następna. Płodocentryzm, tak to nazwał. Zauważył, że tamtejsi lekarze i lekarki nawet przy zwykłym badaniu ginekologicznym niedotyczącym ciąży pytali i pytały o macierzyńskie plany. Macicę stawiano ponad kobietą, jej właścicielką. Nie z powodu religijności, uznał, gdy próbował zrozumieć stan rzeczy. Jasno wskazywały na to drwiny kościelno-polityczne. Kościoła nie lubiano i kobiet w sumie też. Julian nazwał to konserwatywną świecką mizoginią, która miała silną reprezentację, bez względu na lekarską płeć. Po równo, od ginekologów i ginekolożek, słyszał komentarze wygłaszane do pacjentek:

– Ale pani przytyła! No i po co pani tyle żarła?

Albo:

– Jak się tyle waży, to nic dziwnego, że się nie zachodzi w ciążę.

Do pacjentki z endometriozą, która powoduje bardzo bolesne miesiączki:

– Taka pani uroda, jak pani zajdzie w ciążę, to pani przejdzie.

Do pacjentki, która chciała wkładkę domaciczną, żeby nie zajść w ciążę:

– A ma pani męża?

Rodzącym kobietom nie tłumaczono, na czym polega cesarskie cięcie albo czym grożą kleszcze (metalowe zawiasy, w które zapina się główkę dziecka przy porodach z powikłaniami) i vacuum (przyssawka przytwierdzana do główki). Jeśli pacjentka chciała dyskutować, najczęściej wysyłano do niej młodych rezydentów, którzy przyjmowali wątpliwości i skargi z rozłożonymi rękami, bo nie mieli wystarczających możliwości i wiedzy, żeby rozwiązać problem. Rola specjalistów sprowadzała się do obwieszczania arbitralnych decyzji. A gdy pacjentka pozywała później szpital, mówili:

– Roszczeniowa baba.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] H. Leymann, The Content and Development of Mobbing at Work, „European Journal of Work and Organizational Psychology” 1996, vol. 5, no. 2, s. 165–184.

[2] P. Chomczyński, Mobbing w pracy z perspektywy interakcyjnej. Proces stawania się ofiarą, Łódź: Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, 2008.

[3] H. Leymann, Mobbing and Psychological Terror at Workplaces, „Violence and Victims” 1990, vol. 5, no. 2, s. 119–126.

[4] M. Kivimäki et al., Workplace bullying and the risk of cardiovascular disease and depression, „Occupational and Environmental Medicine” 2003, vol. 60, no. 10, s. 779–783.

[5] I. Niedhammer et al., Workplace Bullying and Sleep Disturbances. Findings from a Large Scale Cross-Sectional Survey in the French Working Population, „Sleep. Journal of Sleep and Sleep Disorders Research” 2009, vol. 32, no. 9, s. 1211–1219.

[6] M. A. Vartia, Consequences of workplace bullying with respect to the well-being of its targets and the observers of bullying, „Scandinavian Journal of Work, Environment & Health” 2001, vol. 27, no. 1, s. 63–69.

[7] S. Mushtaq, R. Muzaffar, I. Rohail, Insecure Attachment Styles and Bullying Perpetrators in the Workplace. An Exploratory Study, „Nurture” 2022, vol. 16, no. 2, s. 45–53.

[8] Główny Urząd Statystyczny, Departament Pracy i Warunków Życia, Wypadki przy pracy i problemy zdrowotne związane z pracą, google.com, bit.ly/49VUXZ4, dostęp: 12.03.2024.

[9] Główny Urząd Statystyczny, Wypadki przy pracy i problemy zdrowotne związane z pracą w II kwartale 2020 r., stat.gov.pl, bit.ly/4919xgC, dostęp: 12.03.2024.

[10] Ministerstwo Sprawiedliwości, Ewidencja spraw w sądach pracy I instancji – dyskryminacja, mobbing, molestowanie seksualne, l. 2011–2022, isws.ms.gov.pl, bit.ly/45cYLUj, dostęp: 31.05.2024.

[11]Joint report. Experiences of violence and harassment at work. A global first survey, ilo.org, bit.ly/47HxVmO, dostęp: 17.01.2024.

[12] D. Salin, Ways of Explaining Workplace Bullying. A Review of Enabling, Motivating and Precipitating Structures and Processes in the Work Environment, „Human Relations” 2003, vol. 56, no. 10, s. 1213–1232; A. Kaukiainen et al., Overt and covert aggression in work settings and relation the subjective well-being of employees, „Aggressive Behavior” 2001, vol. 27, no. 5, s. 360–371; H. L. Jóhannsdóttir, R.F Olafsson, Coping with bullying in the workplace. The effect of gender, age and type of bullying, „British Journal of Guidance & Counselling” 2004, vol. 32, no. 3, s. 319–333.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I