Matrioszki - Adam Karczewski - ebook + audiobook + książka

Matrioszki ebook i audiobook

Adam Karczewski

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy stawką jest coś ważniejszego niż życie...

 

Kapitan Tomasz Tomasik po odejściu z kontrwywiadu wojskowego uczy w szkole historii. Pewnego dnia dowiaduje się, że jego dwaj uczniowie popełnili samobójstwa, a dwie kolejne uczennice zaginęły. W Tomasiku rodzą się podejrzenia. Zaczyna więc własne śledztwo i od razu wpada w wir międzynarodowego spisku sięgającego najwyższych szczebli władzy.

 

Adam Karczewski ­– gdański pisarz, w wolnej chwili zaczytujący się w powieściach akcji. Autor „Okrętu”, pierwszej części serii o kapitanie Tomaszu Tomasiku, byłym żołnierzu Służby Kontrwywiadu Wojskowego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 28 min

Lektor: Adam Karczewski
Oceny
4,3 (42 oceny)
21
16
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Marzec 1945 roku.Pomorze Gdańskie (Prusy Zachodnie)

 

Mały Johann siedział w kącie ziemianki i z zainteresowaniem wpatrywał się w chybocący płomień świecy. Co jakiś czas rzucał ukradkowe spojrzenie na tulącą się do ojca matkę i nieświadomą niczego, bo mającą dopiero niecały roczek, siostrę. Rodzice najwyraźniej się bali. I to było dla małego Johanna całkowitym zaskoczeniem. Zwłaszcza ojciec. Ten potężny, blisko czterdziestoletni mężczyzna, którego kochał ponad wszystko. Największy bauer w okolicy. Który jednym uderzeniem pięści potrafił powalić na ziemię uchylającego się od pracy robotnika – teraz się bał! I to małemu Johannowi zupełnie nie mieściło się w głowie.

W pobliżu znowu nastąpiła eksplozja. Ziemianką jakby zakołysało, a spomiędzy belek chroniących sufit posypała się ziemia. Ojciec, który zamiast brunatnego munduru ze swastyką, miał teraz tylko zwykłą cywilną koszulę, omiótł pomieszczenie dziwnie wystraszonym wzrokiem i zaklął bezgłośnie pod nosem, a matka, nie mogąc opanować ogarniającej ją paniki, zaczęła się cicho modlić i szlochać.

Gdzieś tam na górze toczyła się wojna, a w pobliżu ich gospodarstwa przebiegała linia frontu. Johann nie do końca wiedział, co to wszystko dla nich oznacza. Rozumiał tylko to, co wielokrotnie słyszał z ust ojca. Że ich niezwyciężona niemiecka armia, ich wermacht, dowodzony przez wielkiego wodza Adolfa Hitlera, walczy teraz na śmierć i życie z Ruskimi. Dzikimi Hunami, którzy przybyli tu ze Wschodu, żeby zniszczyć ich cywilizację i wyrzucić z własnego domu. I że Hitler już wie, co robi, i że ci barbarzyńcy dalej już na pewno nie przejdą. Chłopiec nie rozumiał tylko, dlaczego w takim razie jego ojciec teraz tak bardzo się bał.

Nagle coś głośno uderzyło o drzwi. Jakby ktoś mocno kopnął w nie butem albo rzucił z bliska ciężkim kamieniem. Wszyscy aż podskoczyli z zaskoczenia.

– Cisza! – syknął ojciec i naśliniwszy palce szybko zgasił świecę.

Zapadła nieprzenikniona ciemność i Johann mimowolnie poczuł, jak gdzieś przez skórę, nieświadomie i błyskawicznie, do jego ciała też wkrada się strach. I był on inny od tego, jaki już znał i odczuwał wielokrotnie przed ojcem, kiedy tylko coś przeskrobał. Bo chociaż ojciec był naprawdę surowy i zawsze karał Johanna dyscypliną, to teraz „ten strach” to było coś zupełnie innego. Jego dziecięce lęki zostały zastąpione przez coś o wiele potężniejszego. Coś, co sprawiło, że serce łomotało mu w piersiach szybko i głośno, jakby miało zamiar wyskoczyć z niego na zewnątrz.

Zapragnął przytulić się do któregoś z rodziców. Zapytać, co się z nim dzieje, ale nie potrafił zdobyć się nawet na otwarcie ust. Siedział dalej w swoim kącie i niewidzącymi oczyma wpatrywał się w miejsce, gdzie powinny być drzwi.

Znowu coś w nie załomotało. Tym razem nie było to jednak pojedyncze uderzenie. To była cała kanonada, jakby grad wielkości kurzych jaj zaczął bębnić po grubym szkle.

– Otwieraj, skurwysynu! – Johann rozpoznał głos po drugiej stronie. Bez wątpienia należał do Gerarda. Robotnika zatrudnionego w ich gospodarstwie. – Otwieraj, bo rozwalimy drzwi!

Spojrzał na miejsce, gdzie powinien znajdować się jego ojciec. Nie widział go w panujących ciemnościach. Dlaczego siedział bez ruchu i nic nie mówił? Dlaczego nie kazał mu odejść? Dlaczego natychmiast nie ukarał tego głupiego Polaka?

Za drzwiami dało się słyszeć głośną wymianę zdań. Podniesione męskie głosy i piskliwe kobiece krzyki. Tym razem rozpoznał głos służącej matki. Krzyczała coś po kaszubsku i Johann nic nie mógł z tego zrozumieć.

W drzwi znowu coś gwałtownie i mocno uderzyło. Wystraszony chłopiec zeskoczył z ławki i niechcący przewrócił taboret ze zgaszoną świeczką, wzbudzając tym dodatkowy hałas. Zapragnął wtulić się w ramiona ojca i chociaż na chwilę przestać się bać. Kolejne uderzenia zadudniły o drzwi.

– Zabijemy cię, ty faszystowska świnio! – ryczał po polsku rozwścieczony Gerard. – Zaszlachtujemy jak tego tłustego wieprza w zeszłym tygodniu!

Johann po omacku doczołgał się do ojca. Podniósł się na kolana i z przerażeniem odkrył, że ojciec cały się trzęsie.

– Tato – szepnął z wyrzutem.

– Cicho, synku. Nic nie mów.

Ojciec objął go mocno i przytulił do piersi. Był mokry od potu. Chlipanie matki zmieniło się w głośne łkanie. Mała Dora zaczynała płakać. Drzwi dudniły głucho od miarowych uderzeń.

– Siekiery – wyszeptał ojciec i drżącymi rękoma sięgnął do kieszeni po zapałki. Po chwili pomieszczenie rozjaśnił nikły płomień. Ojciec pochylił się i podniósł z klepiska ubrudzoną świeczkę. Zapalił ją i Johann ujrzał wykrzywione przerażeniem twarze matki i ojca. Obydwoje aż dygotali ze strachu.

Do wnętrza ziemianki sypnęły się pierwsze wióry z rozbijanych drzwi. Matka instynktownie nakryła córkę ciemnozielonym szalem i rzuciła się w najciemniejszy kąt, gdzie zaczęła wyć jak potępiona, klnąc i modląc się głośno na przemian.

Drzwi pod wpływem kolejnych uderzeń w końcu ustąpiły i wpadły częściowo do środka, a w nich stanął potężny mężczyzna o ziemistej cerze i tępej twarzy.

– Ty szwabski skurwysynu! – ryknął. – Tyle lat! Tyle lat życia gorszego niż życie psa!

– Gerard… Ja…

– „Pan” Gerard! Ty hitlerowski pomiocie! Myślałeś, że nie wiemy o tej twojej szczurzej norze?!

Za jego plecami tłoczyli się inni polscy robotnicy oraz kilka kobiet pracujących w ich domu. Część z nich trzymała w rękach widły albo kłonice, niektórzy siekiery i noże. I wszyscy mieli oczy pełne nienawiści.

Bauer nie był tym zdziwiony i nie oczekiwał od nich litości. Od samego początku wojny, od września 1939 roku, czyli od blisko pięciu lat, dokładał wszelkich starań, aby każdy dzień ich życia zamienić w piekło na ziemi, a ich samych sprowadzić do roli bezmózgich niewolników. To od jego kaprysu i humoru często zależało ich być albo nie być. I dla wielu z nich i ich rodzin jego zły humor skończył się rodzinnym dramatem, pobiciem w trakcie przesłuchania albo wywózką do obozu koncentracyjnego, co w efekcie i tak dawało taki sam wynik. Śmierć!

– Panie Gerardzie… – zaczął ponownie bauer, jąkając się z nerwów. – Ja…

– Gadaj po swojemu, niemiecka świnio! – przerwał mu któryś z robotników. – Dopiero teraz przypomniałeś sobie, że potrafisz też po polsku?! Ty nie masz już prawa mówić po naszemu!

– Ja przepraszam. Ja musiałem…

– Mojego brata też musiałeś?! – ryknął ktoś z tłumu. – Musiałeś go wydać gestapo?! Umarł w dwa dni po powrocie z przesłuchania! Przez dwa dni konał w męczarniach! Wszystko miał połamane! Był tak zbity, że nie mógł nawet leżeć bez bólu! Umarł, rzygając i srając krwią! I za co, bydlaku?! Za to, że nie zdjął przed tobą czapki?! Czy za to, że przed wojną dobierał się do twojej żony?!

Bauer nadal się trząsł, ale widząc, że jego dawni robotnicy nie rzucili się na niego od razu i nie utłukli go jak wściekłego psa, zaczął wierzyć, że może ocali chociaż swoją rodzinę. Że może jednak ich gniew i nienawiść skupi się tylko na nim.

– Wybaczcie… – omiótł przybyłych błagającym wzrokiem. – Ja…

– Jestem Polką – szepnęła w tym momencie piskliwie z kąta ziemianki jego żona. – Jestem przecież Polką!

Podniosła wysoko głowę, jakby olśniona swoim odkryciem. – Znacie mnie! Jestem z domu Nowak! Ja…

– Jesteś dziwką! – przerwał jej ktoś brutalnie. – Skurwiłaś się z tym hitlerowcem i chociaż widziałaś, co wyczynia, to nic nie zrobiłaś, żeby przestał! Twój syn doniósł na mojego Władka, że w szkole mówił po polsku! Stłukli go jak psa. Chłopak stracił wszystkie zęby i tydzień przeleżał w łóżku, zanim mógł wstać!

Większość tych ludzi nie mogła im wybaczyć i zrozumieć. A przecież przed wojną byli sąsiadami. Wszyscy się znali. Kłaniali się sobie, wymieniali codzienne uprzejmości. On pił z nimi piwo i wódkę w tej samej karczmie. Chodził do tego samego kościoła i nigdy nie uskarżał się na panujące stosunki narodowościowe ani na polski ucisk niemieckiej mniejszości. Przecież ożenił się właśnie z nią. Polką! Dziewczyną z sąsiedniej wsi.

A potem okazało się, że już od kilku lat był członkiem niemieckiej NSDAP i miejscowym przywódcą powstałego we wrześniu 1939 roku Selbstschutzu, organizacji paramilitarnej, przygotowującej się do przejęcia władzy po „odzyskaniu” przez nich „polskiego korytarza”. To on pomagał przy przygotowywaniu listy polskich i kaszubskich działaczy społecznych. I to on był odpowiedzialny za wysłanie ich wszystkich do Piaśnicy. Miejsca kaźni tysięcy Kaszubów i Polaków z całego polskiego Pomorza.

– Zabiję całą twoją rodzinkę! – wycedził przez zaciśnięte zęby Gerard. – Nienawidzę was!

– Błagam…

W tym momencie gdzieś na zewnątrz rozległa się seria bliskich wystrzałów z broni maszynowej i do ich uszu dotarły krótkie wojskowe komendy wydawane w języku rosyjskim przeplatane dziwnymi szczekliwymi odpowiedziami. Zaskoczony Gerard obejrzał się. Ludzie patrzyli po sobie niepewnie i nagle rzucili się gwałtownie do wyjścia. I w tym momencie w pobliżu eksplodował granat. Spadające odłamki zasypały wybiegających. Krzyki rannych i przerażonych ludzi zmieszały się z odgłosami wystrzałów.

– Zostańcie tutaj! – krzyknął bauer do żony i podczołgał się ostrożnie do wyjścia.

A kiedy wychylił tylko głowę za drzwi, zobaczył piekło. Ciemność nocy rozjaśniona była przez palące się zabudowania jego gospodarstwa i opadające na spadochronach race świetlne. Pozostawieni sami sobie i wijący się z bólu ranni błagali innych o pomoc. Ale ci przerażeni biegali bezładnie po resztkach zabłoconego śniegu i padali od kul lub byli tratowani przez uwolnione z obory kwiczące z przerażenia konie i ryczące krowy. Uwięziony na łańcuchu i pozostawiony przy palącej się chałupie pies wył jak potępiony, wprowadzając do tego obrazu grozy dodatkowy element rozgrywającej się właśnie apokalipsy.

– Boże… – szepnął bauer i wrócił z powrotem do ziemianki. Spojrzał na trzęsącą się nadal żonę i płaczące wystraszone dzieci. Zacisnął mocniej zęby. – Idziemy! – warknął do nich cicho i złapał żonę za ramię. Ta jednak opadła bezsilnie z powrotem na ziemię.

– Nie dam rady – jęknęła.

– Wstawaj! Bo nas zabiją!

– Nie zabiją. Jestem Polką – jęknęła.

Poczuł gwałtowną falę zalewającej go wściekłości. Uderzył ją w twarz.

– Teraz sobie o tym przypomniałaś, suko? Wstawaj!

Kobieta wzięła córkę na ręce, podniosła się i zrobiła dwa niepewne kroki w kierunku wyjścia. W tym momencie na zewnątrz rozległa się kolejna seria z automatu i zanim zdążyli wyjść, w drzwiach stanęło dwóch żołnierzy w długich zgniłozielonych szynelach, okrągłych hełmach z wielką czerwoną gwiazdą na przodzie i z charakterystycznymi pepeszami w rękach. Ich skośne oczy Azjatów zza dalekiego Uralu patrzyły na nich czujnie i z lekkim zaciekawieniem.

Tym razem Bauer nie stracił zimnej krwi.

– My Polacy! – podniósł uspokajająco rękę i wskazał swoją rodzinę. – Polacy! – mówił cichym, łagodnym i potulnym głosem po polsku.

Jeden z żołnierzy kiwnął powoli głową na znak, że rozumie, ale mimo wszystko nie opuścił wymierzonej w nich broni. Zatrzymał za to dłużej swój wzrok na żonie mężczyzny. Bauer zauważył to spojrzenie.

– Moja żona – lekko zdenerwowany przełknął głośno ślinę. Słyszał od uciekinierów z Prus Wschodnich opowieści, co sowieccy żołnierze robią z niemieckimi kobietami. – Moje dzieci.

Żołnierz znowu kiwnął ze zrozumieniem głową i nie spuszczając kobiety z oczu, zrobił ostrożny krok do tyłu. Najwyraźniej zawiedziony, chciał się już wycofać, lecz wtedy tuż za nimi rozległ się lekki rumor i do środka ziemianki wpadł trzymający się za krwawiący brzuch Gerard.

– To Niemcy! – krzyknął, wskazując oskarżycielsko bauera. – Niemcy! Volksdeutsche! Pieprzone hitlery!

– Zamknij się, Gerard! – ryknął bauer i spróbował rzucić się na niego. Lecz sowiecki żołnierz bez chwili zastanowienia trzasnął go brutalnie kolbą karabinu w twarz, przewracając go na ziemię. Jego żona znowu wybuchła głośnym szlochem. Zalany krwią Niemiec spróbował podnieść się na nogi, lecz natychmiast został bezceremonialnie przygnieciony butem do ziemi.

– Nie lzja! – szczeknął tylko sowiet groźnie, po czym kiwnął porozumiewawczo głową w kierunku swojego kolegi. Ten kopnął leżącego bauera w żebra i kręcąc przecząco głową, wskazał na drzwi. Jednocześnie na migi kazał Gerardowi wyprowadzić płaczące dzieci.

Zdezorientowany Polak rozejrzał się niepewnie po wszystkich, jakby nie rozumiejąc, czego od niego oczekują, aż zniecierpliwiony żołnierz krzyknął:

– Dawaj! Dawaj, Poljak! – i jednoznacznym ruchem broni pokazał, co zrobi, jeżeli ten się nie pośpieszy.

Gerard podbiegł do trzymającej kurczowo córkę kobiety i spróbował wyrwać ją z jej rąk. Ta jednak rzuciła się ponownie na ziemię i przygniotła ją całym swoim ciężarem.

– Nie dam! Nie oddam! – krzyczała rozpaczliwie po polsku, zasłaniając sobą dziecko.

Gerard zawahał się na moment i w tej chwili otrzymał potężny cios kolbą karabinową w plecy. Upadł prosto na leżącą i trzęsącą się w spazmach płaczu przerażoną kobietę. Od razu uniósł się na kolana i wycedził tylko krótko:

– Dawaj je!

I podniósł ją brutalnie do góry, oderwał od niej dziecko i odrzucił z powrotem na ziemię. Kobieta zerwała się i wyjąc wściekle, rzuciła się rozpaczliwie z rozwartymi rękoma w jego kierunku. Jej paznokcie wryły się w policzki mężczyzny i rozorały je niemalże do żywego mięsa. Rozbawieni sołdaci zarechotali złym śmiechem.

– Niemiecka suka! – zaryczał Gerard i strząsnął ją prosto w objęcia żołnierzy. Kilka sekund później wybiegał już z płaczącą dziewczynką na zewnątrz.

Przerażony bauer wykorzystał fakt, że uwaga żołnierzy skupiła się na jego żonie, i wyczołgał się tuż za uciekającym Gerardem, pozostawiając kobietę wraz z synem na pastwę spragnionych jej wdzięków Azjatów. Orzeźwiony chłodnym powietrzem, pędził, zataczając się niby pijany do oddalonego o jakieś dwieście metrów lasu. Biegł najszybciej jak tylko potrafił i nie zważając na wszystko, co się dookoła niego działo, szlochał nad swoją słabością, przeklinał swój los i własne tchórzostwo. Zostawił tam przecież żonę i syna! I nie miał odwagi wrócić, by choć spróbować o nich walczyć!

Dobiegł do pierwszych drzew i upadł bezsilnie na kolana. Jego piersią wstrząsnął szloch bezsilności, upokorzenia i poczucia niepowetowanej straty. Łzy same ciekły po policzkach, a dłonie zaciskały się i rozkurczały na grudach zmarzniętej ziemi.

– Nie mam już syna – jęczał. – Nie mam już córki.

Mimo hałasu wystrzałów, ryku przerażonego bydła i trzasków dopalających się belek usłyszał rozdzierający krzyk. Znowu nie miał wątpliwości. To była jego żona. A potem poczuł z tyłu na karku dotyk chłodnego metalu.

– Hände hoch!

Uniósł posłusznie ręce do góry i przymknął zrezygnowany łzawiące oczy. Był u kresu. Miał dość! Nie interesowało go nawet, kto tym razem mierzy do niego z broni. Było już mu wszystko jedno, kto go w końcu zastrzeli. Polacy, Rosjanie czy Niemcy. Nie miało to przecież żadnego znaczenia.

– Herr Zygfryd Stolz? – chrapliwy i pewny siebie głos sprawił jednak, że przeszedł go dreszcz nieoczekiwanej radości. Znał przecież jego właściciela! To musiał być on!

–Tak! – odpowiedział pośpiesznie. – To ja!

Chciał się odwrócić, ale poczuł jak zimny metal jeszcze mocniej zagłębia się w jego szyi.

– Gdzie skrzynia? – pytanie zadane było spokojnie. Bez żadnej nerwowości czy pośpiechu.

– Zakopana w sadzie.

– Prowadź!

– Ale mój syn i córka…

– Zajmiemy się nimi. Ale najpierw skrzynia!

Ucisk na karku ustał i bauer podniósł się z kolan. Powolnym ruchem odwrócił się i zobaczył stojących w rozproszeniu kilku mężczyzn ubranych po cywilnemu i uzbrojonych w pistolety maszynowe z zatkniętymi za pasy granatami. Jego rozmówca był jedynym, który dysponował zwykłym waltherem i który ubrany był w wojskową czapkę i czarny skórzany płaszcz z czerwoną opaską ze swastyką na rękawie. A te jego oczy! Mimo ciemności dostrzegł w nich obezwładniającą wręcz siłę i bezwzględność.

– Nie bój się – mężczyzna mówił uspokajająco. – Wskażesz nam tylko, gdzie zakopałeś skrzynię, i potem zajmiemy się twoją rodziną. – Widząc wahanie bauera, dodał: – Pośpiesz się, przyjacielu. Nasza organizacja nigdy nie zostawia swoich ludzi w potrzebie! Ale Ruscy nie dadzą nam zbyt dużo czasu.

Bauer skinął ze zrozumieniem głową i ruszył pośpiesznie w kierunku znajdującego się obok domu sadu. Idąc, czuł na sobie świdrujący wzrok tajemniczego mężczyzny. Spotkali się tylko jeden raz i miało to miejsce nieco ponad pół roku temu. Pamiętał to dokładnie, bo od tego czasu żył w ciągłym strachu. To przez tego człowieka, przez złożoną mu przysięgę, nie mógł stąd uciec już dawno, dawno temu. To dla niego warował tu jak pies, czekając aż w końcu ktoś się do niego zgłosi. I kiedy myślał już, że poświęcenie jego i jego rodziny poszło na marne, ten mężczyzna się zjawił! I to we własnej osobie!

Szedł szybko. Prawie biegł. Kątem oka widział, jak idący za nim mężczyźni strzelają do wszystkiego, co się rusza, zabijając zdezorientowane i przerażone zwierzęta oraz dobijając leżących w pobliżu rannych ludzi. Mimowolnie spojrzał w kierunku nieodległej ziemianki. Tylko z najwyższym trudem powstrzymał się od ponownego wybuchu płaczu i od rzucenia się biegiem w tamtą stronę. Musiał być silny. Nie zareagował nawet, kiedy zobaczył z bliska swój spalony doszczętnie dom i leżącego bez ruchu przy nim nadpalonego ogniem Burka. Dopiero widok obnażonej i najwyraźniej zgwałconej kaszubskiej służącej, która wiła się teraz półprzytomna z bólu w przydrożnym rowie, przywiódł mu na myśl podobny obraz jego żony. Usłyszał kolejny strzał i półnaga kobieta znieruchomiała. Zacisnął jeszcze mocniej zęby. Pół minuty później wskazywał miejsce, gdzie kilka miesięcy temu zakopał tajemniczą skrzynię.

– To tu! – powiedział krótko.

Mężczyzna gestem nakazał swoim ludziom przystąpić do pracy. W ich rękach pojawiły się małe saperki i zaczęli pośpiesznie kopać.

– Mówiłeś o tym komuś? – dobiegło go pytanie.

– Nie.

– I nikt ci nie pomagał?

– Nie.

– Na pewno?

– Nie odważyłbym się!

– W porządku.

Łopatki zastukały o coś twardego.

– To ona – szepnął nabożnie bauer.

Kopiący przyśpieszyli ruchy i kilka minut później wydobyli z ziemi niewielką metalową skrzynię zamkniętą na dwie solidne kłódki. Mężczyzna przyklęknął przy niej i wyjąwszy niespiesznie z kieszeni płaszcza małe kółeczko z dwoma kluczami, otworzył metalowe wieko. Jeden z jego kompanów poświecił mu mdłym światłem latarki.

Bauer chciał zerknąć do środka, lecz powstrzymało go krótkie i wrogie warknięcie:

– Nie patrz!

Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Właśnie zdał sobie sprawę, że pół roku temu chyba popełnił jednak błąd. Niepotrzebnie się zgodził na współpracę z tym człowiekiem i mu zaufał. Po tym jednym krótkim warknięciu zrozumiał, co teraz najprawdopodobniej nastąpi. Walcząc z ogarniającą go paniką, spróbował wymyślić jeszcze jakiś ratunek. Może dobrze byłby powiedzieć im, że w lesie ukrył jeszcze trochę kosztowności? Ale w tym stanie ducha nie był do tego zdolny. Przeszedł go tylko kolejny nieprzyjemny dreszcz. Zresztą… – przemknęło mu przez głowę – jest już za późno. Teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Jeżeli w tej skrzyni jest to, o czym on myśli, to on na ich miejscu postąpiłby pewnie tak samo.

Starając się odwlec jak najdłużej nadchodzący moment, odwrócił się powoli w kierunku ziemianki i nie patrząc na nich, zapytał drżącym mimowolnie głosem:

– To pomożecie mi?

– Jasne…

W tym momencie jego pęcherz nie wytrzymał napięcia i mokra struga uryny rozpłynęła się mu po udach i kroczu, znacząc je wyraźnym i wstydliwym śladem. Zaraz potem rozległy się dwa szybko następujące po sobie strzały, a trafiony w plecy bauer osunął się bezwładnie na ziemię. Padając, jęknął jeszcze i wymówił bezgłośnie imię swojego syna.

– Johann.

Przez krótką chwilę wszyscy patrzyli na niego w milczeniu, a kiedy przestał się już poruszać, padło krótkie pytanie:

– Co z jego żoną i dziećmi? Zaufamy mu?

– Nie! Mamy trochę czasu. Zajmiemy się nimi! – I ruszyli w kierunku ziemianki.

Szli w rozproszeniu, ubezpieczając się nawzajem, wyprostowani i pewni siebie. W środku grupy dwóch z nich dźwigało wydobytą wcześniej skrzynię. Kiedy dotarli do ziemianki, zatrzymali się i bez słowa ostrzeżenia wrzucili do środka dwa odbezpieczone granaty. Dwa wybuchy zlały się w jeden i już po chwili dwóch z nich wskoczyło do środka. Na wszelki wypadek zasypali jeszcze pomieszczenie gradem pocisków z pistoletów maszynowych, a potem odczekali aż opadnie dym, włączyli latarki i wkroczyli do środka.

Trójmiasto

Czasy współczesne

 

Tomasz Tomasik siedział na schodach na ganku swojego domu i w błogim uczuciu nieróbstwa patrzył bezmyślnie na wyglądający zza pojedynczej chmury jasny i okrągły księżyc.

– Jak w bajce – szepnął sam do siebie i sięgnął po kolejnego orzeszka ziemnego.

Potem przeniósł wzrok na siedzącą przed nim i wpatrzoną w niego z bezgraniczną miłością i oddaniem Maszę i z uśmiechem na ustach rzucił jej kolejnego orzeszka. Ten upadł bezgłośnie na kostkę brukową, a psina z nosem przy samej ziemi zaczęła go szukać, kręcąc się zabawnie w kółko na swoich krzywych jamnikowatych łapakach. W końcu znalazła to, czego szukała, i wciągnęła orzeszka łapczywie niczym wygłodzony bezdomny psiak. Rozbawiony Tomasik parsknął śmiechem i pociągnął kolejny łyk lekko schłodzonego Żywca.

– Tylko twojej miłości mogę być pewny – westchnął.

Uwielbiał te chwile samotności, kiedy nic nie musiał i kiedy nikt nic od niego nie chciał. Był tylko on, Masza i kilka butelek piwa. No i orzeszki ziemne. Koniecznie bez soli. Bo takie ponoć nie szkodzą. Lubił wówczas trochę pomarzyć, czasami porozmyślać o teraźniejszości lub przeszłości… Po prostu miał czas dla siebie. Teraz też wrócił do wspomnień. Przypomniał sobie pierwsze spotkanie z Agnieszką, swoją fascynację jej osobowością, jej ciałem. Potem odejście dla niej z wojska. Próbę poukładania sobie na nowo życia w zupełnie obcym dla niego świecie. Bez munduru, pistoletu i z dala od tych wszystkich pokręconych spraw i ludzi, którymi wcześniej się zajmował. Czy było warto? Czy nie popełnił błędu? Sam nie wiedział. Życie cywila, w miarę młodego emeryta, nie było jednak takie beztroskie i bezproblemowe jak to wcześniej sobie wyobrażał. Co prawda nikt do niego teraz nie strzelał, nie próbował zabić czy wymusić na nim odstąpienia od zrobienia tego, za co ojczyzna mu płaciła, ale to wcale nie sprawiało, że wszystko zrobiło się prostsze. Najzwyczajniej w świecie jego stare problemy zostały zastąpione przez nowe, nieco inne. Być może bardziej błahe, ale tak samo stresujące i gmatwające życie jak te poprzednie.

Z rozmyślań wyrwał go lekki zgrzyt otwieranych z tyłu drzwi. Masza wstała i machnęła leniwie ogonem. Po chwili poczuł na swoich ramionach dotyk kobiecych dłoni.

– Mogę jedno? – zapytała cicho Agnieszka.

– Pewnie.

Usiadła obok i przy użyciu otwieracza zdjęła kapsel. Pociągnęła kilka małych łyków i odstawiła butelkę na ziemię.

– Dzieciaki śpią? – zapytał Tomasz.

– Chyba tak. A może tylko udają… Chyba czują, że coś między nami jest nie w porządku.

– A jest?

Uśmiechnęła się lekko.

– Nie udawaj. Przecież wiesz. Byłeś przecież szpiegiem.

Roześmiał się.

– Nie szpiegiem, tylko żołnierzem. Służyłem w kontrwywiadzie wojskowym. I nie zajmowałem się szpiegowaniem ludzi.

– Wiem, wiem.

Na krótką chwilę zapadła krępująca cisza.

– Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał w końcu.

– Chyba tak… – nabrała więcej powietrza w płuca.

Tomasz mimowolnie zauważył jak jej duże piersi przykryte cieniutkim T-shirtem unoszą się jeszcze bardziej ku górze, a sterczące sutki prześwitują przez materiał i wabią kusząco. I domyślając się, co za chwilę usłyszy, zaczynał żałować, że prawdopodobnie już nigdy więcej nie będzie miał okazji ich oglądać, dotykać i pieścić.

– Mirek mi się wczoraj oświadczył.

Tym wyznaniem trochę go jednak zaskoczyła.

– Szybko – mruknął.

– Wiem. Ale on to zrobił. A ty nie zdążyłeś, chociaż miałeś na to kilka lat!

Westchnął tylko. Bo i co jej miał odpowiedzieć? Że nie zrobił tego, bo właśnie bał się takiej chwili? Że przewidywał, że wcześniej czy później kiedyś musi do tego dojść? Że ona spotka faceta, który mu ją odbije? Jego uczucia wobec niej były stałe. Ciągle ją kochał. Ale najwidoczniej nie na tyle mocno, żeby poprosić ją oficjalnie o rękę. A teraz, w chwili próby nie miał dość odwagi i siły, aby zawalczyć o nią z tym pieprzonym doktorkiem.

– Czym on cię ujął?

– Pytasz, czy spaliśmy ze sobą?

– Nie. Nie o to chodzi. Zresztą… Nie jestem pewien, czy akurat to chcę właśnie wiedzieć. Po prostu jestem ciekaw, czym cię zdobył.

Agnieszka uśmiechnęła się trochę smutno.

– Nie musiał mnie zdobywać. Po prostu był sobą. To wspaniały facet. Miły, czuły, męski… Dobrze ustawiony.

Tomaszowi przed oczyma stanęła postać tego kobiecego ideału. Przystojnego mężczyzny koło czterdziestki, w białym lekarskim kitlu, z nieodłącznym stetoskopem i w irytująco wieśniackich drewniakach. Poznał go kiedyś podczas wizyty w szpitalu, w którym pracowała Agnieszka. Od razu intuicyjnie wyczuł w nim zagrożenie. Ale nie zrobił nic, żeby je zneutralizować. Spokojnie czekał na dalszy rozwój wypadków. No i się doczekał. Mniej więcej od roku czuł, jak się z Agnieszką coraz bardziej oddalają od siebie. Jak coraz rzadziej ze sobą rozmawiają. Jak coraz mniejszą radość sprawia im wspólne przebywanie w swoim towarzystwie i seks.

– Nie zdradziłam cię, jeśli o to ci chodzi. Ale on mnie najwyraźniej kocha. I daje mi to odczuć.

– A ty go?

Zawahała się na moment.

– Myślę, że będzie mi z nim dobrze, że dzieciaki go polubią. Może nawet tak bardzo jak ciebie.

Pokiwał w zamyśleniu głową i sięgnął po piwo. Pociągnął kilka dużych łyków i znowu zapatrzył się na księżyc.

– Kiedy się chcesz wyprowadzić? – zapytał.

– Jeszcze nie wiem. Na razie nic nie mówiłam dzieciom. Chyba że każesz mi się wynieść natychmiast. Zrozumiem to.

– Nie. Przecież to i tak nic nie zmieni.

Agnieszka wstała, muskając niechcący przy tym jego twarz swoimi wielkimi piersiami. Pod wpływem tego dotknięcia poczuł, jak przeszły go ciarki.

– Bzykniemy się jeszcze raz? – zapytał i spojrzał na nią wyczekująco. – Ostatni raz…

Popatrzyła na niego smutno i pokręciła z niedowierzaniem głową.

– Ty nic nie rozumiesz! Kocham cię! Ale nie chcę być i pieprzyć się z facetem, który pozwala mi odejść bez walki o mnie do innego. I na dodatek ciągle myśli tylko o jednym. Jutro się wyprowadzam.

I odwróciwszy się na pięcie weszła z powrotem do domu. Zaskoczony jej reakcją Tomasz, skierował zdziwione oczy na Maszę. Psina zakręciła się zniecierpliwiona w miejscu, oczekując następnego orzeszka, i szczeknęła radośnie nieświadoma rozgrywającego się przy niej małego ludzkiego dramatu.

– I zostaliśmy sami, Maszka – mruknął ochłonąwszy nieco Tomasz, uświadamiając sobie jednak przy tym, że chyba naprawdę jest kompletnym idiotą, który nigdy nie zrozumie kobiet. I że właśnie skończyło się w jego życiu coś, dla czego poświęcił wszystko, co dotychczas osiągnął i na czym mu dotąd zależało. I że oddał to wszystko kompletnie bez walki, zostając całkowicie sam.

Rozgoryczony złapał niedopitą przez Agnieszkę butelkę i kilkoma szybkimi łykami opróżnił ją do samego dna. Musiał przy tym walczyć z chwytającym go za gardło żalem. Wiedział już bowiem, że oto kolejny etap jego życia nie zakończył się happy endem.

* * *

Iwona z Martyną patrzyły z rozbawieniem na wygłupiających się chłopaków. Ci kretyni byli naprawdę pokręceni. Wszyscy inni, którym powinęła się noga na egzaminie maturalnym, zakuwali teraz całymi dniami i nocami, byle tylko zaliczyć poprawkę. A oni zamiast tego włóczyli się z nimi po całym górnym Wrzeszczu i odwiedzali wszystkie możliwe puby. Wlewali tam w siebie hektolitry piwa i wymyślali niesamowite i coraz głupsze zabawy. Aby tylko nie wypuścić ich do domu, żeby tylko nie mogły jutro pójść do szkoły i żeby zatrzymać je jak najdłużej przy sobie. A może oni naprawdę nie potrzebowali się już więcej uczyć? Bo przecież przez te trzy lata liceum byli naprawdę dobrzy. Mieli średnią ogólną grubo ponad cztery. A z historii nawet pięć. I tylko ten egzamin! I ta stuknięta „historyczko-histeryczka – żyleta pierdolona”, jak brzydko mówili o niej chłopcy, im w tym przeszkadzała. To właśnie przez nią aż siedem osób z ich klasy nie mogło już teraz iść na wymarzone studia, tylko musiało się jeszcze stresować. No bo co tej wrednej babie przeszkadzało udać wtedy, że nic nie widzi? Odwrócić się w drugą stronę i zapomnieć o sprawie? Przecież ich znała. Wiedziała, że z historii wiedzą prawie wszystko, bo to był ich konik. Ale nie! Nie ona! Zawsze taka porządna i idealna! Ich własna wychowawczyni! Ona musiała postąpić zgodnie z zasadami! Bo przecież tego ich właśnie uczyła. To tego zawsze od nich wymagała. Pracowitości i uczciwości! I na nic były tłumaczenia, że oni chcieli tylko coś sprawdzić. Że chcieli otrzymać maksymalną liczbę punktów, bez których ciężko by im było dostać się tam, gdzie zamierzali. Że tak naprawdę to ich testy były już dawno rozwiązane.

Dla niej liczyło się tylko to, że złamali obowiązujące reguły. I że bardzo ją rozczarowali. Zauważyła, że ściągają, i zrobiła z tego aferę. Z katastrofalnym dla siedmiu osób skutkiem.

– Dziewczyny! – darł się teraz Roman. – Chcecie zobaczyć, czy ten peugeot jest do dupy? Bo jak się po nim przebiegnę i wgniotą się blachy, to znaczy, że jest do niczego.

– Przestań, głuptasie! To kretynizm! I do tego bez sensu!

– A czy wszystko, co się robi, musi mieć sens?!

Roman podbiegł truchtem do auta, lecz w ostatnim momencie dał się złapać śmiejącej się głośno z tego wygłupu Martynie. Chłopak natychmiast wykorzystał to, żeby ją mocno objąć i złapać bezczelnie za piersi.

– Świnia! – krzyknęła z udanym oburzeniem, lecz nie oderwała od siebie jego dłoni, które łapczywie wdarły się pod kusą koszulkę. Zwarli się w długim i namiętnym pocałunku.

W którejś z sąsiadujących kamienic otworzyło się okno i ukazała się głowa starszej kobiety.

– Nie hałasować mi tu, hołoto! Bo wezwę policję! – zagroziła.

Iwona i Krystian zachichotali rozbawieni, a Roman z Martyną pomachali do niej przyjaźnie. Młodość i wypity alkohol dodawały im odwagi i sprawiały, że niczym się teraz nie przejmowali.

– Idziemy gdzieś jeszcze? – zapytał rozochocony Roman.

– Tak. Na dworzec. O czwartej z minutami jest kolejka do Gdyni. I tak przez was nie pójdziemy dzisiaj do szkoły.

– No co wy? Przecież dopiero świta!

Wszyscy zaśmiali się dobrze tym ubawieni. Szli środkiem ulicy Matki Polki i zmierzali w kierunku Komendy Straży Pożarnej. Dochodzili właśnie na wysokość budynku Konsulatu Generalnego Federacji Rosyjskiej, kiedy zobaczyli zbliżające się z tyłu za nimi światła.

– Zejdźmy lepiej z drogi. Przy konsulacie na pewno jest policja.

– I co mi zrobią? – Roman zaśmiał się buńczucznie. – Wlepią mandat?

Auto zbliżało się do nich z dużą prędkością. Dziewczyny z Krystianem zeszły na chodnik.

– Roman! – krzyknęła podenerwowana Iwona. – Chodź do nas!

Lecz chłopak wyszczerzył tylko rozbawiony zęby i stanął w miejscu niemalże na środku ulicy. Rozłożył szeroko ręce, zamknął oczy i zastygły niczym posąg czekał na nadjeżdżające auto. Po chwili znalazł się już w kręgu samochodowych świateł, lecz czarne bmw nawet odrobinę nie zwolniło. Stojący z boku odnieśli wręcz wrażenie, że kierowca jeszcze bardziej docisnął pedał gazu.

Rozległ się ostrzegawczy pisk krzyczących z przerażenia dziewczyn i Roman w ostatniej chwili uskoczył na bok. Przewrócił się i przeturlał do krawężnika. Tam zerwał się od razu na równe nogi i odwrócił w kierunku oddalającego się auta. To przejechało jeszcze kilkadziesiąt metrów i wytracając gwałtownie prędkość, zatrzymało się tuż przed budynkiem konsulatu. W limuzynie otworzyły się drzwi od strony kierowcy i wysiadł z niej młody, potężnie zbudowany mężczyzna w obcisłym czarnym garniturze i z wysoko podgoloną na wojskową modę głową. Spojrzał w kierunku dopiero co o mało nieprzejechanego chłopaka i powolnym wyrachowanym ruchem pogroził mu palcem. Na krótką chwilę ich oczy się spotkały i chłopak mimo takiej odległości poczuł, jak pod wpływem tego spojrzenia przechodzą go nieprzyjemne ciarki. Mężczyzna uśmiechnął się lekko i wsiadł z powrotem do auta. Po chwili bmw zniknęło za otwartą już automatycznie bramą.

– Dureń! – usłyszał Roman tuż przy uchu.

Martyna patrzyła na niego z wściekłością, lecz chłopak nie reagował. Przed oczami ciągle miał wyraz twarzy tego kierowcy. Pogardę i drwinę.

– Dureń! – krzyknęła ponownie dziewczyna. – Powinieneś się leczyć!

Odwrócił do niej głowę i, lekko jeszcze pobladły, spróbował się uśmiechnąć.

– Kto jest durniem? On czy ja?

– Ty! I nie pij nigdy więcej! Alkohol rozmiękcza ci mózg!

– To Rosjanie. Dyplomaci – powiedział podchodzący do nich Krystian. – Gdyby cię stuknął, nawet by nie stanął przed sądem.

– Skąd wiesz?

– Miał dyplomatyczne blachy i wjechał na teren ruskiego konsulatu. Oni mogą wszystko.

– Chodźmy stąd! Chcę jechać do domu – wtrąciła Iwona.

Zrobiła kilka kroków do przodu, ale Roman stał ciągle w miejscu. Krystian popatrzył na niego z niepokojem.

– Ej, stary, wszystko w porządku?

– Nie. Ten facet o mało mnie nie zabił i jeszcze mi groził. A ty mi mówisz, że on może wszystko i nic mu za to nie grozi?

Krystian tylko roześmiał się lekceważąco. Wypity alkohol sprawił, że nie dostrzegł gwałtownej zmiany w nastroju kolegi. To nie były już ich zwykłe żarty.

– Przestań chrzanić, Romek! Nikt nie kazał ci stawać na środku ulicy i udawać Jezusa Chrystusa! Ciesz się, że faktycznie cię nie potrącił albo nie spuścił za ten wygłup dobrego łomotu. Ja na jego miejscu tak bym właśnie zrobił!

Roman popatrzył na niego ze złością. Takich rzeczy nie powinno się mówić do kumpla w towarzystwie kobiet – pomyślał.

– Ty? Ty byś mi na jego miejscu spuścił łomot? – powiedział zaczepnie, czując narastającą złość. – Ty byś stąd rwał najszybciej jak tylko się da!

Chłopcy stanęli naprzeciwko siebie w wojowniczych pozach. Sytuacja zaczęła się zaogniać.

– A ty to niby taki odważny jesteś? – mruknął Krystian, ciągle nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji.

– Jestem!

– Pajac jesteś i tyle! Gdybyś wiedział, kto jedzie tą bryką, to byś grzecznie zszedł na bok.

– Gówno prawda! Ruskiemu nigdy bym nie ustąpił!

– Ale Niemcowi już tak?

– Ich też mam w dupie! Nikogo się nie boję!

– Jasne! Pieprzony zakompleksiony bohater! Ten Rusek i tak miał dużo wyrozumiałości dla ciebie.

– To co?! Trzymasz stronę Ruskich?! – I Roman popchnął Krystiana aż prawie upadł.

– Odwal się, idioto!

– Boisz się! Nie masz jaj!

– Przestańcie! – przerwała im podniesionym głosem zdenerwowana Iwona.

Weszła między nich i wspólnie z Martyną rozdzieliła chłopaków.

– Zachowujecie się jak dwa gnojki. My spadamy do domu!

Obrażone dziewczyny odwróciły się do nich plecami i zawróciły w stronę dworca PKP Gdańsk Wrzeszcz.

– Stójcie! – krzyknął za nimi Roman. – Ten dupek myśli, że ja się ich boję! No to patrzcie!

To mówiąc, zaczął biec w kierunku konsulatu. Dziewczyny obejrzały się za siebie i stanęły niezdecydowane w miejscu.

– Co on chce zrobić? – spytała zaniepokojona Iwona. – Przecież to nie ma żadnego sensu…

– Roman! – krzyknęła za nim Martyna.

Chłopak tymczasem dotarł do niezbyt wysokiego płotu odgradzającego sąsiadującą z konsulatem posesję i bez problemu przeskoczył na drugą stronę. Tam wdrapał się po roślinnych pnączach na dach garażu i już był na terenie konsulatu.

– Jezu – jęknęła z przestrachem Martyna, kiedy tylko Roman zniknął im z oczu. – Gdzie on jest?

– Chodźmy stąd! I to szybko! – stojący dotąd bezczynnie Krystian złapał je nagle za ręce i pociągnął w cień stojącego najbliżej samochodu. – On chyba oszalał. Podejrzewam, że chce zdjąć rosyjską flagę z konsulatu!

– Co?! – dziewczyny nie mogły w to uwierzyć. – Skąd wiesz?

– Zawsze po pijaku się odgrażał, że kiedyś to zrobi.

– Ale po co? Przecież to jest chyba teren eksterytorialny. Przez coś takiego może być międzynarodowy skandal.

– Jemu to powiedzcie.

I w tym momencie zobaczyli, jak na ulicę wypada z powrotem Roman. Biegnąc, chłopak potknął się o jakąś nierówność, zachwiał, lecz odzyskał równowagę i pędził, ile tylko miał tchu w płucach, wymachując przy tym w ich kierunku gwałtownie rękoma. Kiedy dopadł do nich, natychmiast obejrzał się nerwowo za siebie. Nikt go nie gonił.

– Gdzie flaga, bohaterze? – mruknął Krystian i wyszedł zza auta. – Zabrakło odwagi?

– Idziemy! – wysapał tylko drżącym lekko głosem Roman, jakby nie słysząc słownej zaczepki. – Szybko!

– Ale co ci strzeliło do głowy? – zadała pytanie Martyna. – Za to można trafić do więzienia!

Dopiero teraz ujrzeli jego pobladłą twarz. Chłopak miał szeroko otwarte, jakby niewidzące oczy i mimo próby zapanowania nad własnym ciałem, trząsł się jak galareta. Był przerażony.

– Co ci jest? – wyszeptała Iwona.

Lecz Roman nie odpowiedział. Złapał dziewczynę za rękę i w tym momencie po policzkach pociekły mu łzy. Prawie biegli, uciekając w kierunku Manhattanu, kiedy zaintrygowany tym wszystkim Krystian zaryzykował i obejrzał się za siebie. Gdzieś tam w oddali, na wysokości konsulatu, z rękoma w kieszeniach, stał bez najmniejszego ruchu samotny potężny mężczyzna w czarnym garniturze i z wysoko podgoloną głową. I najspokojniej w świecie patrzył w ich stronę.

* * *

W niewielkim pomieszczeniu pracowników ochrony w Konsulacie Generalnym Federacji Rosyjskiej w Gdańsku paliło się światło i włączonych było kilka komputerowych monitorów.

– Myślisz, że ten chłopak coś widział? – głos mężczyzny zadającego to pytanie był wyraźnie nerwowy.

– Nie wiem. Nie powinien… ale mógł.

– Mówiłem, żeby z tamtej strony zrobić jakieś porządne zabezpieczenie.

– To nie Fort Knox. A my przecież nie jesteśmy we wrogim kraju.

Obaj rozmówcy uśmiechnęli się, jakby usłyszeli jakiś dobry dowcip. Ale tak naprawdę wcale nie było im do śmiechu. To, co przed chwilą się wydarzyło, czyli naruszenie strefy bezpieczeństwa konsulatu, i to akurat w takim momencie, mogło się dla nich skończyć utratą pracy. A powrót do życia w niewielkim miasteczku w obwodzie kaliningradzkim, z wilczym biletem i bez szans na znalezienie jakiejkolwiek roboty, nie był wizją zbyt ciekawej przyszłości. Obaj mieli przecież na utrzymaniu rodziny.

W tym momencie do gabinetu wszedł potężny mężczyzna. Bez zbędnych słów podszedł do siedzącego bliżej niego agenta ochrony i przykucnąwszy bezpośrednio przed nim spojrzał mu prosto w oczy. Ten mimowolnie zadrżał. W jasnobłękitnych oczach nowo przybyłego było coś, co sprawiło, że poczuł się, jakby zaglądał w otwarte wrota piekieł. Mężczyzna przetarł sobie dłonią twarz i drapiąc się leniwie za uchem, niskim gardłowym głosem zapytał:

– Po co tu jesteś? – mówił wolno, jakby od niechcenia.

– Ja?

– Tak, ty.

– Jestem agentem ochrony, Wiktorze Nikołajewiczu – udzielając tej odpowiedzi, czuł, jak gwałtownie zaczyna się pocić.

– No właśnie.

Potężny mężczyzna podniósł się i spojrzał uważnie na monitory. Przez krótką chwilę analizował coś w myślach, a potem powiedział:

– Za dziesięć minut chcę mieć materiał z całym dzisiejszym zajściem. Widok z kamery numer dwa, trzy i sześć. A za dwie godziny chcę znać ich nazwiska, adresy i numery telefonów.

– Wiktorze Nikołajewiczu – spróbował zaprotestować drżącym głosem ochroniarz. – Jest czwarta rano… Wszyscy informatycy śpią.

Wystarczyło jedno spojrzenie olbrzyma i przerwał w pół słowa. Z trudem złapał oddech. Zła sława mężczyzny, która dotarła za nim tu aż z Kaukazu, po prostu paraliżowała.

– Dwie godziny – powtórzył dobitnie mężczyzna, odwrócił się i wyszedł.

Niecałą minutę później na ekranie jednego z komputerów zastygła w stopklatce sylwetka Romana. Ochroniarz błyskawicznie zrobił kilka zbliżeń w różnych pozycjach i włączył drukarkę. Po chwili miał już kilka zdjęć i skopiowane na pendrivie całe zajście.

– Co z informatykami? – zapytał kolegę.

– Wiera Anatolija Czubaszko już idzie. Powinna być za kilka minut.

– W porządku. To idę z tym do niej.

Przed wyjściem, dla uspokojenia nerwów, odetchnął jeszcze głęboko i spojrzał kolejny raz na trzymane w ręku zdjęcie. Widok tego polskiego chłopca pewnie będzie go prześladował do końca życia. Musiał przecież być mniej więcej w wieku jego syna.

Pokręcił głową z nieukrywanym żalem i szepnął:

– Ty biedny głupi sukinsynu. Coś ty zrobił najlepszego…

* * *

Tomasik wszedł do pokoju nauczycielskiego w bardzo kiepskim nastroju. Po wczorajszej rozmowie z Agnieszką pozwolił sobie na kilka butelek piwa więcej niż powinien i teraz najzwyczajniej w świecie miał lekkiego kaca. Do tego odczuwał jeszcze „moralniaka”. Myślał, że skoro od jakiegoś już czasu spodziewał się mniej więcej takiego właśnie zakończenia swojego związku, to będzie mu łatwiej to znieść. Niestety się pomylił. Rozstanie bolało jak cholera. Do tego jeszcze to głupie poczucie winy. Zresztą… Czy świadomość nieuchronności śmierci sprawiała, że umierało nam się z tym lżej i z mniejszym żalem?

Pomieszczenie było puste. Spojrzał na ścienny zegar. Do dzwonka na przerwę zostało jeszcze kilka minut. Miał dość czasu, żeby spojrzeć na swój rozkład zajęć i spróbować się ogarnąć. Najpierw historia z II „a”, a potem z II „c”. Okienko i znowu II „a”. Porąbany ten plan – pomyślał. Ale nie miał na to żadnego wpływu. Po maturach i odejściu klas trzecich liczba godzin zmalała mu do tego stopnia, że pracował zaledwie dwa dni w tygodniu i to tylko po kilka godzin. Większość zajęć historii w XX LO im. Zbigniewa Herberta na gdańskiej Morenie prowadziła bowiem pani Milena Zalewska. Czyli Żyleta z małym obraźliwym przydomkiem na końcu, jak ją często przezywali uczniowie. Na samo jej wspomnienie Tomasz uśmiechnął się lekko pod nosem. W sumie to była naprawdę fajna babka. Inteligentna, z dużą wiedzą i do tego, jak na jego gust, całkiem ładna. Ale jej sposób bycia… Była zimna jak lód i oschła jak stara zołza. Do tego pełna zasad i to tak konserwatywnych i nieżyciowych, że momentami wręcz uniemożliwiających normalną współpracę. Nie dało się z nią zwyczajnie porozmawiać, żeby jej czymś przypadkiem niechcący nie urazić i nie zostać ukaranym spojrzeniem, po którym nie wiadomo było, jak się zachować. Spuścić nisko głowę i odejść ze skruchą czy najzwyczajniej w świecie parsknąć śmiechem, powiedzieć „przepraszam” i udać, że nic się nie stało? Ale samą siebie przeszła na tegorocznej maturze. Wywalić z egzaminu siedmiu uczniów, i to z własnej klasy, za ściąganie? To był naprawdę wyczyn godny wpisu do Księgi Rekordów Guinnessa, za który dyrektorka ich szkoły z całą pewnością musiała się naprawdę dobrze tłumaczyć w pomorskim kuratorium oświaty.

Na korytarzu rozległ się głos dzwonka. Tomasik natychmiast usiadł na krześle w samym rogu przy niewielkim stoliku. Nie chciał, żeby ktoś się do niego przysiadł i przypadkiem zauważył lub wyczuł, że jest lekko wczorajszy. Jak na złość pierwsza do pokoju weszła sama pani dyrektor. Piękna Bożenka z Wielkim Cycem, jak ją nazywał na własny użytek, od razu go zobaczyła i rzuciła w jego kierunku:

– Panie Tomaszu, proszę nigdzie nie wychodzić i przypomnieć wszystkim, żeby tu na mnie czekali. Zaraz przyjdzie tu ktoś z policji.

Zaklął w myślach. Policja? Po co? Chyba nie po to, żeby zrobić kontrolę trzeźwości albo jakąś pogadankę o narkotykach.

To by dopiero był numer, gdyby on miał dzisiaj w tym cyrku uczestniczyć. Na szczęście do pokoju zaczęli wchodzić kolejni nauczyciele i wszyscy zajęci byli sobą. O czymś głośno rozmawiali, coś komentowali, mocno przeżywali. Tomasik odpowiadał tylko zdawkowo na przywitania i siedząc samotnie w swoim kącie, udawał głęboko pochłoniętego przygotowaniami do zajęć. Nawet nie próbował wyłapywać strzępów tych rozmów i coś z nich zrozumieć. Wystarczyły mu bowiem zmagania z samym sobą, z irytująco dokuczliwym bólem głowy i z próbą analizy wczorajszych wieczornych wydarzeń. Dzwonek zwiastujący początek kolejnej lekcji nie zakończył gorących dyskusji nauczycielskiego grona. Nikt nawet nie podniósł się do wyjścia.

Zaintrygowany tym Tomasik wreszcie przerwał swoje rozmyślania i rozejrzał się uważniej dookoła. Cholera – pomyślał. Chyba coś mi umknęło.

W tym momencie weszła Piękna Bożenka w towarzystwie dwóch ubranych po cywilnemu mężczyzn. Tomasik nawet bez uprzedniej informacji od pani dyrektor bez najmniejszego problemu rozpoznałby ich zawód. Lata spędzone w kontrwywiadzie dały mu niemalże intuicyjną umiejętność identyfikowania na odległość wszystkich przedstawicieli służb mundurowych. A wojskowi i policjanci, nawet ci na co dzień chodzący po cywilnemu, byli wśród nich najłatwiejsi do identyfikacji.

– Witam wszystkich – zaczęła dyrektor. – Zapewne większość z państwa już słyszała o dzisiejszej tragedii. Obecni ze mną panowie są z Komendy Miejskiej Policji i zajmują się tą straszna sprawą. Chcą teraz z nami porozmawiać. Bardzo proszę o jak najściślejszą współpracę.

Tomasik nachylił się do kolegi od angielskiego i zapytał szeptem:

– Co się stało?

Ten spojrzał na niego zdziwiony.

– To ty nic nie wiesz?

Tomasz pokręcił przecząco głową.

– Nasi absolwenci, Roman Dąbrowski i Krystian Nowak z III „a” nie żyją.

– Jak to się stało?

– Mówią, że naćpali się czegoś i wyskoczyli z dziesiątego piętra.

– Kiedy?

– Dzisiaj nad ranem.

– Cholera – mruknął Tomasz. – Szkoda chłopaków.

Odszukał w pamięci ich twarze. Nie uczył ich, ale miał z nimi styczność. Wpadali do niego czasami na dodatkowe zajęcia z historii. Poza tym – przypomniał sobie – byli razem w zeszłym roku na wycieczce klasowej w Krynicy Morskiej i we Fromborku. Trochę był tym wszystkim zdziwiony. W ich szkole nie było dotąd żadnych problemów z dragami. A to byli raczej rozgarnięci i porządni chłopcy. Alkohol, fajki, dziewczyny… to się pewnie mogło zdarzyć. W końcu każdy wiek ma swoje prawa. Ale narkotyki? I co to musiało być za gówno, skoro doprowadziło ich do takiej desperacji?

Przez chwilę obserwował, jak policjanci spisują dane nauczycieli i wychodzą z nimi na zewnątrz. Rozmowy indywidualne miały się bowiem odbywać w gabinecie pani dyrektor. Tomasik pomyślał, że zanim do niego dojdą, to może minąć jeszcze kilka ładnych minut. Postanowił się trochę odświeżyć. Przecisnął się przez tłum kolegów i wyszedł na korytarz.

Co za bezsensowna śmierć – ciągle nie mógł w to uwierzyć. I dlaczego? Po co?

W oddali pod drzwiami klas stali uczniowie. Zobaczył swoich z II „b”. Wszyscy jacyś nienormalnie cisi i poważni. Oni już wiedzą – przyszło mu do głowy. Doszedł do łazienki i stanął przed lustrem. Kiepsko dziś wyglądał. Twarz blada, prawie przezroczysta, oczy podkrążone i wyraźnie zmęczone. Agnieszka od razu wiedziałaby, że coś jest z nim nie w porządku. Starzejesz się, Tomeczku, i wątroba już nie ta – szepnął do siebie bezgłośnie. Pochylił się nad umywalką i zanim zdążył odkręcić kran, usłyszał ciche chlipnięcie gdzieś w głębi, za ścianą. Przez chwilę nasłuchiwał zaintrygowany. Ktoś tam najwidoczniej miał jakiś problem i rozwiązywał go, płacząc. Może któraś z koleżanek nieszczęsnych chłopaków?

Przyszło mu do głowy, że być może powinien to jakoś sprawdzić, ale w końcu stwierdził, że nie będzie się wtrącać. Przynajmniej nie teraz. Nie czuł się najlepiej, dzisiejsze samobójstwa chyba wyczerpywały na jakiś czas limit poważnych tragedii w tej szkole.

Opłukał więc spokojnie twarz, poprawił swoje krótko przycięte na wojskową modę włosy i wyszedł na zewnątrz. Z ciekawością zerknął w kierunku, gdzie jeszcze kilka minut temu stała jego klasa. Już ich nie było. Najwyraźniej matematycy byli pierwsi w kolejce do przesłuchania. W tym momencie jakiś metr za sobą usłyszał ciche stuknięcie obcasa. Natychmiast się odwrócił i o mało nie został uderzony przez zapłakaną i oślepioną łzami Żyletę. Złapał ją za ramiona i przytrzymał, żeby się nie przewróciła.

– Uważaj, Milena, bo zaraz sprokurujesz trzeciego już dzisiaj trupa.

Od razu się zorientował, że żart był nie na miejscu. Zarówno ze względu na okoliczności, jak i na osobę, do której go powiedział.

– Przepraszam – powiedział szybko i puścił jej ramiona. – Nie powinienem tego mówić.

Stała przed nim teraz bezradna i zagubiona. Tak diametralnie inna od kobiety, którą dotąd znał, że aż obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Z powodu zapuchniętej od płaczu buźce i lekko rozmazanemu makijażowi wydała mu się nagle normalnym, żywym człowiekiem. I nagle z zaskoczeniem stwierdził, że dzięki temu Milena wydała mu się jeszcze ładniejsza i tak ujmująco kobieca, że aż poczuł w sobie niespodziewane u siebie uczucie tkliwości. Czarnowłosa, niezbyt wysoka, szczupła i zgrabna. Z lekko wypiętą, idealną wręcz pupą oraz wyglądającymi jak u nastolatki drobnymi, dziewczęcymi piersiami. No i te oczy. Duże, piękne, brązowe… Przypominała mu trochę niezapomnianą dla niego Nataszę. W jej wyglądzie odnajdywał tylko jeden niewielki mankament. Po prostu nie była Nataszą…

– W porządku, Tomasz – powiedziała cicho. – Nic się nie stało i nic nie słyszałam.

Chciała się już odwrócić, ale Tomasz przypomniał sobie, że chłopcy, którzy zginęli, byli właśnie z jej klasy. I że to ona uwaliła ich na maturze.

– Milena! – zawołał.

– Tak?

– Mogę ci jakoś pomóc?

Popatrzyła na niego tak jakoś żałośnie, że aż naprawdę zrobiło mu się jej żal. Zobaczył, jak zaczynają drżeć jej usta, a do oczu znowu napływają wielkie krople łez.

– Ej, kobietko… – podszedł do niej niepewnie i chwycił delikatnie za dłonie. – Nie rozklejaj się. Przecież to nie twoja wina.

Przez głowę przemknęło mu, czy aby jej nie objąć i nie przytulić, ale w tym właśnie momencie rozległ się sygnał jego komórki i pierwsze takty z utworu Personal Jesus Depeche Mode wypełniły korytarz.

– Przepraszam – puścił powoli jej ciepłe i mokre od łez dłonie. – Zapomniałem go wyciszyć.

Najpierw nacisnął przycisk z zieloną słuchawką, a dopiero potem spojrzał na wyświetlony numer.

– Tak, pani Halino? – rzucił niechętnie do słuchawki.

Dzwoniła matka jednej z jego uczennic, a jednocześnie sąsiadka z tej samej ulicy. Kobieta miała problemy z alkoholem, przez co już kilka razy nieźle narozrabiała i poważnie skomplikowała życie własnej córce. To właśnie przez nią dziewczyna musiała teraz dojeżdżać do szkoły prawie trzydzieści kilometrów z Gdyni Wielkiego Kacka aż na gdańską Morenę.

– Ja przepraszam, panie Tomaszu. Ale nie wie pan, czy Martynka jest dzisiaj w szkole?

Przez krótką chwilę musiał zwalczyć w sobie narastającą w nim irytację. Ta baba naprawdę nie miała wstydu. Wyraźnie słyszał, że znowu jest pijana. A przecież była dopiero dziesiąta rano! Milena chciała już odejść, lecz zatrzymał ją gestem.

– Nie wiem, pani Halinko, czy Martyna jest w szkole – odpowiedział, siląc się na uprzejmość. – Nie miałem z nią dzisiaj jeszcze zajęć. A teraz, pani Halinko, ja przepraszam, ale mam lekcje…

– Ale ona nie wróciła na noc do domu.

– Do widzenia, pani Halinko.

I wyłączył telefon. Spojrzał na wycierającą chusteczką oczy Milenę i powiedział delikatnym głosem:

– Staraj się nie myśleć o tym wszystkim. Zajmij się pracą. A jak chcesz, to później odprowadzę cię do domu.

– Dzięki – spróbowała się uśmiechnąć.

Następnie odwróciła się na pięcie i zrobiła kilka kroków. Potem zatrzymała się gwałtownie, obejrzała do tyłu i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała wyraźnie zmieszana:

– Wiesz, Tomek, może nie jesteś wcale takim kretynem, za jakiego cię zawsze miałam. – I stukając głośno obcasami, poszła do swojej klasy.

* * *

Pułkownik Anatolij Czubaszko z G-2 Dowództwa Floty Bałtyckiej przeglądał ostatni meldunek rozpoznawczy, który spłynął do niego od szefa rozpoznania 336. Samodzielnej Brygady Piechoty Morskiej z Bałtijska w Obwodzie Kaliningradzkim. Brygada ta była flagową jednostką najbardziej na zachód wysuniętego okręgu wojskowego Federacji Rosyjskiej. To ona obok 23. Gwardyjskiej Brygady Zmechanizowanej i 15. Gwardyjskiego Pułku Zmechanizowanego miała być główną zaporą w razie ataku wrogich sił NATO na mateczkę Rossiję. Chociaż pułkownik, znając realia potencjału militarnego ewentualnego przeciwnika, zupełnie nie wierzył w jakiekolwiek zagrożenie z ich strony, to jednak obowiązująca w Rosji oficjalna doktryna obronna nakazywała używanie właśnie takiej terminologii w odniesieniu do sił zbrojnych Polski czy republik nadbałtyckich.

Przerzucał powoli kartki meldunku i sam nie wierzył w to, co widzi. Opracowanie było po prostu świetne! Nadzwyczaj dokładne. Bardzo merytoryczne i przejrzyste. Dużo wyraźnych zdjęć i zbliżeń. Krótkie opisy użytkowanego sprzętu i ostatnio przeprowadzanych ćwiczeń. Zdarzały się nawet wyniki pojedynczych strzelań z broni strzeleckiej. Sylwetki dowódców praktycznie wszystkich szczebli zawierały krótkie, lecz wyczerpujące charakterystyki. Kiedy i gdzie się urodzili. Jakie uczelnie skończyli. Jaki jest ich stan rodzinny i finansowy. Jakie mają słabości i nałogi. Jaka była ich droga kariery i pod kogo są podwieszeni. Zdarzały się nawet cytaty z for internetowych. Z ciekawością przeczytał kilka z nich na temat pewnego polskiego podpułkownika z 9. Braniewskiej Brygady Kawalerii Pancernej, którego obserwował już od dłuższego czasu i z którym wiązał poważne plany na przyszłość. Po pominięciu tych, które ograniczały się tylko i wyłącznie do wykropkowywanych wyzwisk, najbardziej spodobał mu się post podpisany przez niejakiego Trzmiela: „My nie potrzebujemy przeciwnika. Ten facet sam nas wykończy. W razie wojny pierwszy powinien dostać kulkę”.

Czubaszko odłożył dokument i się zamyślił. Niby gówniany wpis w internecie, ale jak dużo mówił o człowieku i morale jego ludzi. Spojrzał na nazwisko wykonawcy meldunku. Major Kuzniecow. Natychmiast skojarzył to nazwisko z ostatnim rozkazem personalnym, który kilka dni temu przyszedł z Petersburga, i z pewnym ważnym generałem w Moskwie. Pokiwał ze zrozumieniem głową. Jeżeli to nie zbieg okoliczności, to tego młodego oficera czekała świetlana przyszłość. A co ważniejsze, chłopak był naprawdę tego wart.

Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer swojego kolegi w Moskwie. Zadał mu kilka ostrożnie sformułowanych pytań, na które otrzymał bardzo interesujące odpowiedzi. Znowu się zamyślił. Tak. Zdecydował po chwili. To jest ten człowiek. Znowu sięgnął po telefon.

– Jutro, godzina dwunasta, major Kuzniecow. Ma się u mnie zameldować. Może być po cywilnemu.

Odłożył słuchawkę i sięgnął ponownie po opracowanie. Tym razem jeszcze raz, tylko wolno i bardzo uważnie, zaczął przeglądać charakterystykę interesującego go oficera.

* * *

Tomasz czekał cierpliwie na Milenę przed szkołą. Czuł się już o wiele lepiej i mógł teraz spokojnie pomyśleć o tym, co od niej usłyszał. Miała go za kretyna? To nie było miłe. Szczerze mówiąc, był tym wręcz bardzo nieprzyjemnie zdziwiony. Wydawało mu się, że zawsze był wobec niej grzeczny i szarmancki. Nie wchodził jej w drogę i nie powtarzał nawet w rozmowach z kolegami uczniowskich żartów zasłyszanych czasami o niej w szkolnej szatni. Zresztą… Nie rozmawiali ze sobą zbyt często. Skąd więc ten „kretyn”?

W końcu ją zobaczył. Szła jak zwykle samotna między grupkami wychodzącej ze szkoły młodzieży. Miała na sobie czarny żakiecik i czarną spódniczkę do kolan. Biała koszula i modne buciki na niewysokim obcasie dopełniały jej stroju. Znowu była poważna, a jej twarz przypominała wyniosłą i bezuczuciową maskę. Mimo to stwierdził, że jest nie tylko ładna i zgrabna, ale ma też dobry gust i całkiem przyjemnie się porusza.

Przez krótką chwilę przemknęło mu też przez głowę, że może rzeczywiście jest szowinistycznym chamem. Przecież kobieta, z którą spędził kilka ostatnich lat życia i z którą dopiero co właśnie się rozstał, nie zdążyła się jeszcze nawet wyprowadzić z jego domu, a on już reagował jak wygłodniały samiec i dostrzegał w innej kobiecie walory, na które wcześniej zupełnie nie zwracał uwagi.

– Cześć – rzucił pogodnie w jej kierunku. Ciągle była blada, ale najwyraźniej pierwszy szok miała już za sobą. – Masz ochotę na kawę?

Przystanęła w miejscu i rozejrzała się niepewnie dookoła. Dzieciaki raczej nie zwracały na nich uwagi.

– Za kawę dziękuję – zawahała się. – Ale będzie mi miło, jeśli odprowadzisz mnie do domu.

– W porządku. Tylko powiedz dokąd.

– Blisko. Na Wyrobka.

– Nie mam pojęcia, gdzie to jest, więc prowadź.

Przez pierwsze kilkadziesiąt metrów szli obok siebie w milczeniu. Dopiero kiedy wyszli za ogrodzenie szkoły, Tomasz zapytał:

– Jak zniosłaś przesłuchanie?

– Kiepsko. Trochę się rozkleiłam.

– Dlaczego?

Na kilkanaście sekund zapadło milczenie.

– Oni byli z mojej klasy – zaczęła ostrożnie Milena. W jej głosie dało się wyczuć wyraźne wahanie. Widać było, że waży każde słowo. – Czuję się z tym… źle. Tak jakbym była tej tragedii jakoś winna.

Tomasik spojrzał na nią jeszcze uważniej. Nie spodziewał się aż tak szczerej rozmowy z jej strony. Przez chwilę słychać było tylko stuk obcasów jej butów.

– Oni chyba też uważają, że to przeze mnie – powiedziała znowu. – A przynajmniej… że się do tego przyczyniłam.

– Nie sądzę – odpowiedział uspokajająco. – A o co cię właściwie pytali?

– Pytali o wszystko. O nich… Jacy byli, jak się uczyli, zachowywali. Jakich mieli kolegów, koleżanki. Czy wiedziałam, że mogą zażyć narkotyki, że palą i piją… Czy byli agresywni, miewali depresje i tak dalej.

– To raczej standardowe pytania w takich sytuacjach.

– A ty skąd wiesz? Pracowałeś kiedyś w policji?

– Nie – spróbował się uśmiechnąć. – Ale czytam dużo kryminałów.

Doszli do świateł przy przejściu dla pieszych na Rakoczego i zatrzymali się na czerwonym. Sznur aut ciągnął się wolno w obydwu kierunkach i Tomasik zdał sobie sprawę, że zaraz się zacznie czas popołudniowych korków i że dziś pewnie nieco później dotrze do domu. Spojrzał jeszcze w dół, w kierunku budowanej tam akurat stacji kolei metropolitalnej i mimowolnie stwierdził, że ta inwestycja – może i potrzebna – strasznie oszpeci to miejsce.

W końcu zapaliło się zielone. Przeszli na drugą stronę i już po chwili znaleźli się przed zwykłą klatką w dziesięciopiętrowym bloku z wielkiej płyty.

– Dzięki. Jesteśmy na miejscu.

– Cała przyjemność po mojej stronie. No i przynajmniej dowiedziałem się, jaka to ulica, a przejeżdżam tędy prawie codziennie.

Spojrzała na niego uważnie.

– Kłamiesz – stwierdziła autorytatywnie, wyczuwając jakiś żart. – Przecież na samej górze bloku jest napisane jak byk: Wyrobka.

– Tak. Kłamię… – roześmiał się lekko.

– Powiedz mi jeszcze, że już wcześniej wiedziałeś, gdzie mieszkam?

– Wiedziałem – odpowiedział bezczelnie. – Kretyni czasem dużo wiedzą.

Przez krótką chwilę patrzyła mu prosto w oczy. Myślał nawet, że może się na niego obrazić. W końcu jednak uśmiechnęła się smutno i szepnęła prawie niedosłyszalnie.

– Przepraszam.

– Za co?

– Za to, że tak właśnie o tobie myślałam.

Tomasz poczuł, że się czerwieni.

– I dziękuję – kontynuowała. – To naprawdę był dla mnie ciężki dzień.

– Wiem.

– Ja ich autentycznie lubiłam… A wtedy, na tej maturze, byłam przekonana, że tak trzeba. Bo gdybym udała, że tego nie widzę, to zrobiłabym im jeszcze większą krzywdę. Przekreśliłabym wszystko to, czego próbowałam ich nauczyć. Rozumiesz?

– Chyba tak – kiwnął ostrożnie głową.

– Ale jak się o tym rano dowiedziałam… – Znowu była tą zagubioną kobietką sprzed kilku godzin. Łzy stanęły jej w oczach. – To było mi tak cholernie przykro, tak wstyd… Wszystko mi się zawaliło. Oni byli tacy młodzi. – Łzy płynęły już ciurkiem. – Całe życie przed nimi stało otworem. A ja to wszystko zepsułam… To przeze mnie wzięli to świństwo. To musiał być ich pierwszy raz. Może jednak powinnam wtedy na maturze odwrócić głowę? Powiedz mi… Co ty byś wtedy zrobił? Co byś zrobił na moim miejscu? No, powiedz!

Patrzyła na niego wyczekująco tymi zapłakanymi brązowymi oczyma i z tą bezgraniczną rozpaczą na twarzy, a Tomasik czuł, jak zaczyna mięknąć.

– Nie wiem, co bym zrobił – skłamał. – Podszedł do niej wzruszony, delikatnie objął i przytulił. Nie odwzajemniła uścisku, ale się też nie broniła. – Nie wiem – szepnął jej raz jeszcze uspokajająco.

A przez głowę przeleciały mu obrazy z dziesiątek podobnych sytuacji z kilku ostatnich matur. Zawsze odwracał głowę i udawał, że nie widzi, jak dzieciaki ściągają.

– Boże – łkała Milena. – Jak ja spojrzę w oczy ich rodzicom? Jak będę mogła dalej tu pracować i uczyć tę małą Martynę Wojciechowską?

Tomasika przeszedł dziwnie znajomy dreszcz. Nie wiedział jeszcze dokładnie z jakiego powodu. Ale czuł, że coś jest nie w porządku. I nagle uprzytomnił sobie, że właśnie się dowiedział, że to jego młoda sąsiadka jest, a właściwie to była, sympatią jednego z tych chłopców. Nigdy nie rzuciło mu się to w oczy.

– Nie myśl teraz o tym – powiedział cicho, chociaż myślami był już zupełnie gdzie indziej. – To naprawdę nie twoja wina.

I w tym momencie go olśniło. Przypomniał sobie bowiem telefon swojej kłopotliwej sąsiadki i jej pytanie: „Czy pan nie widział mojej Martynki dzisiaj w szkole?”. A teraz już znał na nie odpowiedź. Martyna Wojciechowska na pewno nie dotarła dzisiaj do szkoły.

* * *

Komisarz Trojan już od blisko dwóch godzin siedział w niewielkiej kanciapie w siedzibie oddziału Straży Miejskiej w Gdańsku i z uwagą przeglądał nocny zapis monitoringu miejskiego z okolic górnego Wrzeszcza. Właśnie próbował odtworzyć ostatnie godziny życia dwójki nastolatków, którzy nad ranem prawdopodobnie naćpali się jakiegoś gówna i wyskoczyli z dziesiątego piętra, ponosząc przy tym śmierć na miejscu. Jak dotąd ustalił kilka naprawdę ważnych szczegółów, ale w tej chwili miał mały problem. W pewnym momencie te małolaty zapadły mu się gdzieś pod ziemię. Obraz z miejskich kamer był co prawda w miarę wyraźny, ale nie monitorowały one przecież całego miasta i skupiały się głównie na jezdniach i skrzyżowaniach. Nareszcie znowu ich zauważył. I wtedy zadzwoniła jego służbowa komórka. Zatrzymał obraz na ekranie komputera i przeniósł wzrok na telefon. Na wyświetlaczu aparatu pojawił się komunikat, że numer jest zastrzeżony.

Nie lubił odbierać tego typu anonimowych telefonów, ale czasami to właśnie one były najbardziej pomocne w jego pracy.

– Komisarz Trojan – rzucił do słuchawki.

Po drugiej stronie przez krótką chwilę panowała cisza. A potem usłyszał groźnie brzmiące:

– Nie wychylaj się! I czekaj na instrukcje.

Połączenie zostało przerwane. Komisarz wykrzywił zniesmaczony usta i potarł w zamyśleniu czoło. Znów jakiś skurwiel chciał mu zepsuć humor. Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i wypuścił ustami dym w kierunku wiszącego na ścianie plakatu antynikotynowego przedstawiającego obleśny męski tyłek imitujący usta ze zwisającym z niego petem.

A więc to takie buty – przeanalizował sytuację i nie zwracając uwagi na plakat, znowu zaciągnął się głęboko dymem. – Ciekawe tylko, w stosunku do której sprawy miał się nie wychylać? Aktualnie prowadził ich przecież kilka.

Przepracował w policji prawie dwadzieścia pięć lat. Teoretycznie w każdej chwili mógł przejść na emeryturę. Ale jego młodszy syn był dopiero na drugim roku studiów. Skądś trzeba było wziąć kasę na tę jego naukę. Starszej córce też chciałby pomóc w uzyskaniu kredytu na kupno mieszkania… A sprokurowanie sytuacji, w której on z dnia na dzień straciłby uprawnienia emerytalne i wylądował z zarzutami na zielonej trawce bez środków do życia, to w tym kraju nie była zbyt wielka sztuka. Zaciągnął się papierosem. Zerknął na monitor komputera i wtedy coś skojarzył. Czas! Cofnął obraz o kilka minut, a potem znowu przewinął do przodu. Nie miał już wątpliwości. Ktoś manipulował przy tych nagraniach. I najwyraźniej trochę się temu komuś spieszyło, bo schrzanił robotę.

Do kanciapy zajrzał jeden ze strażników miejskich.

– I co? Znalazł już pan to, czego szukał?

– Niestety. Nic, co wnosiłoby coś nowego do sprawy – skłamał.

Rzucił okiem na świecący monitor i znowu się mocno zaciągnął dymem. Na ekranie jeden z denatów w towarzystwie jakiejś dziewczyny biegł najszybciej jak tylko się dało i nerwowo oglądał się do tyłu. Policjant westchnął zrezygnowany. Nie chciał już na to patrzeć. Wyłączył komputer i spokojnie wstał od biurka.

– Dzięki – powiedział krótko do patrzącego na niego z uwagą strażnika i zabrał się do wyjścia.

Idąc wąskim korytarzem, czuł narastające obrzydzenie do siebie.

– Cholera – mruknął i splunął na podłogę. – Nigdy się do tego gówna nie przyzwyczaję.

* * *

Tomasik zaparkował swojego starego opla astrę przed domem i nie zachodząc nawet do siebie, skierował się prosto na posesję matki Martyny Wojciechowskiej. Co prawda dzwonił do niej zaraz po pożegnaniu z Mileną, ale kobieta nie odebrała telefonu. Dzwonił też do jej córki, ale i tu efekt był podobny. Tomasz był całą sprawą coraz bardziej zaintrygowany i teraz czuł znany już sobie z dawnych czasów lekki niepokój. Furtka wejściowa była zamknięta. Nacisnął więc przycisk domofonu. Nie było odzewu. Odczekał minutę i zadzwonił powtórnie. Znowu nic. Rozejrzał się uważnie po oknach i niewielkim ogrodzie. Nikogo tam nie było. Nacisnął klamkę. Otwarte. Wszedł na teren posesji, potem po schodach na zaniedbaną werandę i tam zapukał w drewniane drzwi pokryte łuszczącą się farbą. Odczekał kolejną minutę i złapał za klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Przeanalizował najbardziej prawdopodobną wersję – pijana kobieta po prostu śpi. Przecież już o dziesiątej rano język się jej wyraźnie plątał. Mimo wszystko przyjrzał się uważnie zamkowi. Był stary i tandetny. Nawet on, po kilku zaledwie koleżeńskich lekcjach od jednego ze znajomych z dawnej firmy, nie miałby większych trudności ze sforsowaniem tych drzwi. Przez krótki moment kusiło go, aby je otworzyć. Ale ryzyko było zbyt duże, a on przecież mieszkał w okolicy. W razie wpadki czułby się niezręcznie. Wybrał prostsze rozwiązanie. Podszedł do bocznego okna i zajrzał do środka. Zlustrował uważnie kuchnię i przeniósł wzrok w głąb korytarza. Na jego końcu zobaczył kawałek wystającego kapcia. Momentalnie poczuł, jak jego zmysły gwałtownie się wyostrzają i stają maksymalnie czujne. Natychmiast odwrócił się od szyby i przywarł plecami do ceglanej ściany. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu czegokolwiek, co byłoby nietypowe. Nic takiego nie zauważył. Nieco uspokojony znowu spojrzał przez okno. Tak. To był kapeć. Spróbował przypomnieć sobie rozkład domu. Tam powinny być schody.

– Cholera – syknął w końcu zirytowany. – Chyba popadam w paranoję…

Przecież nie pracował już w kontrwywiadzie. Był teraz zwykłym belfrem, który zerwał wszelkie kontakty z przeszłością. Po co więc ten cyrk? To pewnie zwykły kapeć, który leży nie na swoim miejscu. W domu, gdzie nadużywa się alkoholu, porządek nie jest przecież priorytetową sprawą. Pani Halina pewnie gdzieś chrapie pijana albo poszła do monopolowego po zaopatrzenie. A samobójstwo chłopaków i szkolna absencja Martyny też na pewno dadzą się w miarę logicznie wytłumaczyć. Zawalili maturę. Balowali i skusili się na dragi. Mieli pecha, bo wzięli coś, co sprawiło, że wyskoczyli z dziesiątego piętra. Ale tak zawsze jest przy tragediach. Zbieg nieszczęśliwych okoliczności… A on na miejscu Martyny, jeżeli dziewczyna była z nimi, też pewnie nie przyszedłby do szkoły. Ani do takiego domu. Gdzie tu zagadka?

Odetchnął głęboko i mimo wewnętrznego sprzeciwu zdecydował się przerwać tę irytującą niepewność. Odkleił się od okna i z całej siły zaczął dobijać się do drzwi.

– Pani Wojciechowska! – krzyknął. – Proszę otworzyć!

Jednak zamiast pani Halinki z sąsiedniej posesji wyszedł jej sąsiad. Potężnie zbudowany mężczyzna, z wielkim brzuszyskiem i w grubych okularach na nosie. Gdyby nie te szkła, Tomasik uznałby go za brata bliźniaka sławetnego pana Boczka z serialu Świat według Kiepskich. Nawet nie znał jego nazwiska. Wiedział tylko, że facet prowadzi jakąś firmę budowlaną i najwyraźniej nieźle mu się wiedzie. Nie każdego było stać na najnowszego terenowego mercedesa.

– Co się dzieje? – zapytał sąsiad wyraźnie niezadowolony z hałasów.

– Jeszcze nie wiem. Próbuję się skontaktować z panią Wojciechowską. Nie odbiera telefonów, nie reaguje na dzwonek. Widział ją pan?

– Nie. – Mężczyzna podszedł do drzwi i mocno uderzył w nie pięścią. – E! Sąsiadka!

– Przez okno widać leżący pod schodami kapeć. Mam nadzieję, że nic się tam złego nie stało.

Boczek podszedł do okna i zajrzał przez nie, osłaniając sobie dłońmi oczy.

– Nic nie widzę – mruknął.

– Niech pan spojrzy w lewo.

– Ano! Ma pan rację!

Odwrócił się w stronę Tomasza i spojrzał na niego z zaciekawieniem.

– A ta młoda? – zapytał. – Może z nią trzeba spróbować się skontaktować?

– Próbowałem. Też nie odbiera telefonów.

Mężczyzna patrzył na niego pytająco.

– To co teraz? Ta stara pipa pewnie się nawaliła i spadła ze schodów. A młoda gdzieś baluje. Dzwonimy na policję?

– Bo widzimy leżący kapeć?

– Ano – poprawił sobie w zakłopotaniu okulary. – Dobra, panie – zadecydował – wywalimy te drzwi. Jakby co, to dam nowe. Te i tak są do niczego. Jesteś pan świadek, że chcemy dobrze.

– Myśli pan?