Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1964 roku na okręcie podwodnym ORP „Sęp”, wiozącym tajemniczy ładunek, w okolicach Helu dochodzi do wypadku. Po 35 latach oficer kontrwywiadu Marynarki Wojennej w Gdyni Tomasz Tomasik wpada w wir wydarzeń, które zagrażają nie tylko życiu jego i jego bliskich, ale też mogą wpłynąć na losy kraju. Tomasik wraz z kilkoma innymi straceńcami staje do brutalnej walki z bezwzględnymi spiskowcami.
Adam Karczewski – zakochany w Trójmieście. Wychowany na powieściach Karola Maya i przygodach Pana Samochodzika. Obecnie fan Jacka Higginsa, Roberta Ludluma i Toma Clancy’ego. Oprócz czytania i pisania skupia się na pracy zawodowej i rodzinie. Dodatkowo lubi piłkę nożną, muzykę Depeche Mode i wycieczki rowerowe po trójmiejskich lasach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Oficynka & Adam Karczewski, Gdańsk 2013
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze, Gdańsk 2013
Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl
Skład: Piotr Geisler
Projekt okładki: Anna Maria Damasiewicz
Zdjęcie na okładce © Mauro Rodrigues | Depositphotos.com
© Ying Feng Johansson | Depositphotos.com
ISBN 978-83-64307-09-6
www.oficynka.pl
email: [email protected]
tel. 510 91 54 42
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com
Mojej żonie Anicie
Noc z 2 na 3 grudnia 1964 roku, 30 mil morskich na północny wschód od Helu
Okręt podwodny ORP „Sęp” wynurzył się na powierzchnię morza. Po chwili umilkły dieslowskie silniki i łódź zaczęła bezwładnie dryfować na spokojnej wodzie. Bezgłośnie otworzył się właz na kiosku i na pokład wyszło dwóch ubranych w zimowe kurtki oficerów z przewieszonymi przez szyję lornetkami.
Niemalże jednocześnie przyłożyli je do oczu i w blasku księżyca zaczęli obserwować otaczającą ich taflę wody. W oddali widać było światła licznych statków rybackich, ale oni wypatrywali tylko jednego – czerwonego światełka, które miało się ukazać dokładnie na północnym wschodzie horyzontu.
Przez kilka długich minut obaj mężczyźni stali w milczeniu, nie odzywając się do siebie, aż w końcu jeden z nich powiedział:
– Widzę ich.
W oddali mignął czerwony punkcik.
– Są wyjątkowo punktualni jak na nich. Niech pan, poruczniku, da im umówiony sygnał.
Porucznik Michalczuk włączył na moment trzymany w lewej ręce reflektor. Po chwili czynność tę powtórzył.
– Powinni tu być za kilka, może kilkanaście minut. Nie wydaje się panu, panie komandorze, trochę dziwne to, co robimy? – Michalczuk patrzył uważnie na twarz komandora Czackiego. – Przecież to nie jest normalne.
Czacki, czterdziestokilkuletni ciemny brunet, nadal spoglądał w milczeniu w kierunku, gdzie niedawno ukazał się oczekiwany przez nich znak. Zastanawiał się, czy podwładny mówi szczerze, czy też tylko sprawdza jego reakcję.
Porucznik na okręcie był nowy, służył tu dopiero niecałe trzy tygodnie. I pracował jako oficer kontrwywiadu – tak zwany „Canaris”. Zarówno komandor, jak i większość załogi nie traktowali go jak prawdziwego podwodniaka. Nie należał do ekskluzywnej braci marynarskiej.
– Nie wiem, panie poruczniku. Ja tylko wykonuję rozkazy – odpowiedział wymijająco komandor.
Na okręcie wygaszono wszystkie światła pozycyjne, ale w jasnym blasku księżyca widoczność była bardzo dobra i sięgała kilku mil. Pomimo to Michalczuk co minutę włączał na krótką chwilę swój reflektor, chcąc ułatwić orientację zbliżającej się do nich jednostce.
– Zapali pan? – porucznik wyciągnął w kierunku Czackiego paczkę cameli. – Amerykańskie!
Komandor przecząco pokręcił głową. Sprawdza mnie, głupi sukinsyn, pomyślał. Podpuszcza!
W tym momencie usłyszeli wyraźny warkot silników.
– Niech pan karze włączyć światła pozycyjne, poruczniku! – rozkazał Czacki.
Michalczuk bez słowa odwrócił się i przez otwarty właz zszedł do wnętrza okrętu. Po chwili na dziobie, rufie i burtach zapaliły się niewielkie światełka. Porucznik wygramolił się z włazu i z papierosem w zębach stanął obok Czackiego.
Był młody. Miał najwyżej 25 lat, 170 centymetrów wzrostu i delikatną budowę ciała. Ciemne włosy, wąskie usta i jakby wyblakłe, bladoniebieskie oczy – cyniczne i inteligentne zarazem.
– Wie pan, panie komandorze, czego najbardziej nie lubię u Ruskich? – Michalczuk zaciągnął się camelem i wypuścił ustami dym. – Tego, że ich papierosy są okropne. Nie to, co te...
Wyrzucił niedopałek do wody i z zaciekawieniem spoglądał na zbliżający się okręt. Na nieznanej jednostce wyłączono silniki i już po chwili manewrowania obcy ustawił się burtą równolegle do „Sępa”.
Był to niewielki kuter torpedowy z opuszczoną banderą, zakrytymi numerami rozpoznawczymi i wygaszonymi światłami pozycyjnymi. W blasku księżyca bardziej przypominał zjawę z innego świata niż zwykły okręt wojenny.
Na pokładzie rufowym przybyłej jednostki stało kilku oficerów, wyraźnie odróżniających się wielkością czapek od krzątających się w zupełnej ciszy zwykłych marynarzy.
Z kutra sprawnie przerzucono na „Sępa” wąski trap i jeden z oficerów ostrożnie zszedł na pokład podwodniaka. Podszedł do stojących w pozycji zasadniczej Czackiego i Michalczuka i niedbale zasalutował.
– Który z was to Anatolij Mikołajewicz Michalczuk? – zapytał po rosyjsku.
– Melduję się, towarzyszu pułkowniku!
Porucznik stał wyprostowany jak struna i patrzył prosto w oczy radzieckiego oficera. Ten pokiwał smętnie głową i wyciągnął w jego kierunku trzymaną dotąd w lewej ręce ciemną teczkę.
– Jesteście, towarzyszu, za to odpowiedzialni – powiedział cicho. – Wiecie, komu macie to oddać?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!
Rosjanin odwrócił się w stronę kutra i krzyknął:
– Dawać to tu!
Kilku radzieckich marynarzy złapało cztery metalowe pojemniki i zaczęło ostrożnie przenosić je na „Sępa”. Czacki obserwował to wszystko w milczeniu i zastanawiał się, o co tu właściwie chodzi. Był dowódcą polskiego okrętu podwodnego, a teraz musiał stosować się do rozkazów niższego od niego stopniem porucznika kontrwywiadu i jakiegoś zupełnie mu obcego radzieckiego oficera. Nie wiedział, w jakiej grze uczestniczy. Jednak rozkaz z dowództwa brzmiał wyraźnie: „Wykonywać wszystkie polecenia i instrukcje porucznika Michalczuka. To sprawa wagi państwowej”.
Radzieccy marynarze bez słowa postawili pojemniki nieopodal kiosku i szybko wrócili na kuter. Pułkownik tymczasem z niechęcią przyglądał się „Sępowi”.
– Zachodni złom! – rzucił, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę dla holenderskiego producenta okrętu. Potem salutując niedbale, dołączył do swojej załogi.
Po chwili zabrano trap i obie jednostki oddaliły się od siebie na kilka metrów. Na kutrze włączono silniki i okręt zaczął się oddalać.
Michalczuk wyjął następnego camela i podsunął paczkę pod nos Czackiego. Tym razem komandor przyjął papierosa. Usiedli obaj na przyniesionych pojemnikach i zapalili. Nie odzywali się do siebie, tylko wpatrywali się w spokojne morze i wsłuchiwali w zanikający odgłos silników. Paląc papierosa, porucznik zastanawiał się, co by było, gdyby do tych pojemników dostał się ogień. Nie mógł sobie nawet tego wyobrazić.
Kiedy odgłos silników kutra ostatecznie ucichł, Michalczuk podniósł się i powiedział:
– Proszę tu chwilę poczekać, panie komandorze.
Pomału zszedł pod pokład. Na mostku zastał pierwszego oficera – kapitana Maćkowiaka, oraz głównego mechanika – porucznika Grabowskiego. Obaj oficerowie prowadzili ze sobą cichą rozmowę, lecz na widok wchodzącego „Canarisa” zamilkli. Michalczuk wiedział, że podobnie jak większość załogi nie przepadali za nim. Ale zupełnie się tym nie przejmował. Nie miał zamiaru przebywać na „Sępie” ani chwili dłużej, niż to było konieczne.
– Proszę obywateli o udanie się do swoich kajut i nieopuszczanie ich aż do odwołania! – rozkazał.
Obaj oficerowie zawahali się i spojrzeli na siebie uważnie.
– To rozkaz komandora Czackiego – dodał Michalczuk. – Tylko najpierw proszę obywatela kapitana o przywołanie przez radiowęzeł marynarzy: Kowalskiego i Abramkiewicza.
Tym razem pierwszy oficer Maćkowiak posłusznie wykonał polecenie i po chwili razem z Grabowskim bez słowa opuścili mostek.
Zadowolony z siebie Michalczuk rozsiadł się wygodnie w fotelu kapitańskim i pomyślał o dalszej części zadania. Wszystko wydawało mu się teraz takie proste. Musiał jeszcze tylko dotrzeć z ładunkiem do portu w Świnoujściu. A potem...
W tym momencie weszli wezwani przez niego marynarze. Zameldowali się przepisowo i wyprostowani stali przed nim w pozycji na baczność. Porucznik zastanawiał się, czy bardziej się go teraz boją, czy też nienawidzą. Dwa dni wcześniej, na kilka godzin przed wyjściem w morze, wezwał ich obu do siebie i pokazał kilka zdjęć. Na wszystkich widać było bardzo wyraźne zbliżenia, przedstawiające ich obu w niedwuznacznych pozycjach pod prysznicami w bazie w Świnoujściu.
– Na górze są cztery pojemniki. Wnieście je tutaj. Tylko obchodźcie się z nimi bardzo ostrożnie.
Marynarze natychmiast poszli wykonać rozkaz. Tuż za ostatnim pojemnikiem pod pokładem znalazł się również komandor Czacki.
– Niedługo będzie sztorm – powiedział. – I co teraz z tym ładunkiem, poruczniku?
– Niech przeniosą te pojemniki do mojej kajuty.
Dziesięć minut później ładunek leżał już w kajucie Michalczuka, który tłumaczył Kowalskiemu i Abramkiewiczowi:
– Nikt nigdy nie może się dowiedzieć o tym, co teraz robiliście. O tym, co miało tu przed chwilą miejsce, wiecie tylko wy, komandor Czacki i ja. Jeżeli kiedykolwiek gdzieś usłyszę o tym, co się tu wydarzyło, będę miał pewność, że to wasza robota. A wtedy może wam się przydarzyć jakiś nieszczęśliwy wypadek, no i wasze wspólne fotki trafią do całej rodziny i znajomych. Rozumiemy się?
Obaj marynarze skinęli potakująco głowami.
– Innym powiedzcie, że musieliście wyszorować cały pokład, bo taki był mój kaprys. Idźcie do siebie i czekajcie na rozkazy.
Kiedy marynarze zniknęli za włazem drugiego pomieszczenia, Michalczuk wszedł jeszcze raz do swojej kajuty, gdzie przyniesione pojemniki stały jeden na drugim i zajmowały całą wolną przestrzeń. Na nich to położył otrzymaną od radzieckiego oficera teczkę. Jedynym wolnym miejscem w kabinie okazała się wąska koja, równo zasłana szarym kocem. Porucznik pochylił się nad nią i delikatnie podniósł materac. Wyciągnął spod niego swoją tetetkę w skórzanej kaburze z szelkami. Sprawdził, czy mechanizm jest sprawny i czy magazynek jest pełny. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, pomyślał z rozbawieniem, zakładając szelki pod bluzę oficerską. Potem wyszedł z kajuty, zamknął ją na klucz i przyłożył referentkę.
Kilkanaście sekund później stanął obok Czackiego.
– W porządku, panie komandorze. Możemy ruszać.
Czacki przez radiowęzeł odwołał zakaz opuszczania pomieszczeń i wezwał załogę na stanowiska. Po kilku minutach okręt ruszył w kierunku Świnoujścia.
Komandor usiadł w swoim fotelu, a obok niego stanęli pierwszy oficer Maćkowiak i porucznik Michalczuk. Porucznik w myślach obliczał czas potrzebny „Sępowi” na dotarcie do portu. Bez względu jednak na to, kiedy to nastąpi, miał tam na niego czekać oficer radzieckiego wywiadu.
Michalczuk zastanawiał się, ilu Polaków wiedziało o „przesyłce”. I kto należał do tej grupy. Może dowódca Marynarki Wojennej? Może szef MON? A może tylko pierwszy sekretarz KC PZPR i premier?
Porucznik czuł się w tym momencie bardzo ważnym człowiekiem, pewnym jednego. Czekała go wielka przyszłość! Był przecież wnukiem wielkiego radzieckiego marszałka! Obywatelem wielkiego i niezwyciężonego ZSRR!
W tym momencie rozmyślania te przerwał głos głównego elektryka płynący z głośnika łączności wewnętrznej.
– Obywatelu komandorze, mamy problem! Przez jeden z zaworów doprowadzających świeże powietrze dostała się woda i zalewa szyby wentylacyjne.
– Cholera – mruknął Czacki. – Proszę zmienić system wentylacji.
– Tak jest! – padło z głośnika.
Michalczuk poczuł lekkie zaniepokojenie.
– Czy to coś poważnego? – zapytał.
Czacki i Maćkowiak spojrzeli na niego z nieukrywaną drwiną. Ten facet nie miał najmniejszego pojęcia o okrętach podwodnych.
– Nie. To się czasami zdarza – odpowiedział komandor. – Jeżeli szyby wentylacyjne zalewa woda przedostająca się do kolektora ssącego, wówczas zamykamy je, a powietrze zasysamy w inny sposób. To wszystko.
Michalczuk odetchnął z wyraźną ulgą.
– W takim razie sprawdzę, czy wśród załogi panuje odpowiedni duch patriotyczny – odmeldował się dla formalności i ruszył w kierunku przedziału torpedowego.
Już po kilku metrach poczuł wiejący od góry chłód. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył otwarty właz.
– Dlaczego ten właz jest otwarty? – zapytał stojącego obok wachtowego.
Był to młody marynarz służący na okręcie dopiero czwarty miesiąc, który stał teraz ze spuszczoną głową, przestraszony pytaniem „Canarisa”.
– Nie wiem, obywatelu poruczniku.
– W takim razie zamknij to natychmiast!
– Ale...
– Zamknij to, powiedziałem! – Michalczuk nie dał wachtowemu dojść do słowa, a marynarz wolał nie wdawać się z nim w dyskusję. Wiedział, że przed porucznikiem Michalczukiem nie ochroni go bosman Gryczman, który zabronił mu zamykać właz.
– Rozkaz! – krzyknął i już po chwili właz został zamknięty.
Michalczuk poszedł do pierwszego przedziału. Jedni marynarze leżeli na kojach i grali w karty, inni próbowali spać, powciskani między torpedy. Widok oficera sprawił, że wszelkie rozmowy ucichły i słychać było tylko pracę dieslowskich silników.
– No coście tak zamilkli, obywatele? – zapytał porucznik, rozbawiony wrażeniem, jakie wywołało jego wejście. – Nie zaprosicie mnie do gry?
Marynarze niemrawo zrobili dla niego miejsce i rozpoczęli następne rozdanie.
Michalczuk lubił pokera, nawet jeżeli ten był tylko na punkty. Poza tym lubił wygrywać, a czuł, że tej nocy szczęście nie przestanie mu sprzyjać.
Marynarze nie mieli żadnych szans. Po kilku rozdaniach wszyscy z wyjątkiem Michalczuka chcieli wycofać się z tej gry, ale nie bardzo wiedzieli, jak to przerwać. Porucznik szybko się zorientował, że entuzjazm jego kompanów wygasł, a jednak nie zamierzał z tego powodu psuć sobie dobrej zabawy.
Minęła godzina. Zrezygnowani gracze rzucali obojętnie karty, a on ciągle rozpoczynał nową licytację. Właśnie wygrał kolejną i szykował się do następnego rozdania, kiedy nagle, gdzieś z tyłu, nastąpił głośny huk, a okrętem nieznacznie wstrząsnęło. Wszyscy poderwali się ze swoich miejsc i zamarli w bezruchu. Przebudzeni marynarze półprzytomnie rozglądali się dookoła, nie rozumiejąc co się stało.
– Co to było? – zapytał jeden z nich. – Mina?
Przez długą chwilę w pomieszczeniu panowało pełne napięcia milczenie, aż pierwszy odezwał się Michalczuk.
– Abramkiewicz i Kowalski za mną! Reszta zostać na miejscach!
W trójkę skierowali się w stronę środka okrętu. Wychodząc z pomieszczenia, natknęli się na wachtowego pierwszego przedziału.
– Co to było? – zapytał porucznik.
Wachtowy wyglądał na wyraźnie przestraszonego.
– Nie wiem, obywatelu poruczniku. Coś jakby wybuch. To chyba tam, w drugim przedziale.
W tym momencie w głośnikach radiowęzła usłyszeli lekko spięty głos komandora Czackiego.
– Meldować przedziałami, co się stało. Jedynka!
Wachtowy chwycił słuchawkę i poinformował, że u niego wszystko w porządku. Następny powinien składać meldunek przedział drugi. Jednak Michalczuk nie czekał na dalszy ciąg, tylko rozkazał iść za sobą Abramkiewiczowi i Kowalskiemu i ruszył w kierunku włazu oddzielającego oba przedziały. Był zamknięty. W tym momencie z głośników radiowęzła Czacki ponownie wezwał drugi przedział do złożenia meldunku.
Porucznik spróbował otworzyć właz. Nie dał rady. Był zatrzaśnięty!
– Cholera – mruknął. – Pomóżcie mi!
Wszyscy trzej naparli z całych sił. Właz ani drgnął.
– Musiał się zaklinować – stwierdził Michalczuk. – Wachtowy! – ryknął. – Wachtowy!
Chłopak przybiegł po kilku sekundach.
– Zawołaj tu jeszcze kogoś do pomocy! Ale szybko!
Marynarz natychmiast się odwrócił i już chwilę później pojawiło się dwóch kolejnych młodych mężczyzn.
– Pomóżcie!
W piątkę naparli na właz. W wąskim korytarzu ledwo się przy nim mieścili.
Z głośnika znowu dobiegł głos Czackiego.
– Jedynka! Czy możecie dostać się do dwójki?
Michalczuk odskoczył od włazu i podbiegł do wachtowego. Wyrwał mu słuchawkę z ręki.
– Tu porucznik Michalczuk! Właz się zatrzasnął! Nie możemy go otworzyć!
– Niech pan próbuje. My też nie możemy się do nich dostać.
– Wie pan, co się stało?
– Nie. Niech pan trzyma z nami łączność.
Porucznik odłożył słuchawkę i wrócił do marynarzy bezskutecznie siłujących się z włazem.
– Nic z tego, obywatelu poruczniku! Zablokowało się na amen! Ale z tamtej strony cisza.
Wszyscy popatrzyli na siebie bezradnie. Tuż obok tkwili w zamknięciu ich koledzy z załogi, którzy teraz nie dawali żadnych oznak życia. A oni nie wiedzieli, co się z nimi dzieje, i nie potrafili im pomóc.
– Jeszcze raz! – krzyknął nagle Michalczuk i z furią rzucił się na właz. Ale ten znowu ani drgnął.
– Obywatelu poruczniku! – Zjawił się wachtowy. – Komandor chce z panem rozmawiać.
Michalczuk pobiegł do radiotelefonu i chwycił słuchawkę.
– Poruczniku – w głosie Czackiego brzmiało wyraźne zdenerwowanie – tam się pali! Udało nam się trochę odchylić właz, ale nie na tyle, żeby móc tam wejść i spróbować im pomóc. Niech pan natychmiast weźmie wszystkich ludzi i przez właz pokładowy przejdzie do nas.
Michalczuk pomyślał o pojemnikach w swojej kajucie. Była ona, co prawda, prawie na samej rufie, ale gdyby ogień tam dotarł... Czy doszłoby wtedy do eksplozji?
– Panie komandorze! Ten ogień nie może dotrzeć do mojej kajuty! Temu okrętowi nie może się nic stać! – wykrzyczał przerażony.
– Niech pan natychmiast wykona moje rozkazy! – Głos komandora był już spokojniejszy i bardziej opanowany. – I niech pan nie panikuje.
Michalczuk odwiesił słuchawkę i przez krótką chwilę patrzył na stojącego obok wachtowego. Potem uniósł do góry głowę i spojrzał na znajdujący się nad nimi zamknięty właz pokładowy. Musiał się wziąć w garść.
– Przyprowadź tutaj chłopaków – rzucił do stojącego obok niego wachtowego. – Wszystkich!
Wachtowy popędził na dziób, a porucznik pomału wszedł po drabince do góry i bez trudu uniósł klapę. Wyjrzał na zewnątrz i od razu odczuł diametralną zmianę pogody. Panowała ciemność, było zimno i padał drobny deszcz ze śniegiem. Podmuchy mroźnego wiatru sprawiały, że morze było mocno wzburzone, a fale niemalże przelewały się przez niski pokład.
Na dole zjawiło się trzech marynarzy. Michalczuk zszedł z drabinki i krzykiem wezwał resztę załogi walczącej dotąd bezskutecznie z zablokowanym włazem.
– Wszyscy? – zapytał wachtowego.
– Tak jest, obywatelu poruczniku!
– Mamy przejść górą do trzeciego przedziału. Tylko uważajcie, tam jest sztorm!
Widząc wpatrzonych w siebie z niemym pytaniem marynarzy, westchnął ciężko i rzekł cicho:
– Tamtym i tak nie możemy już pomóc.
Marynarze stali w bezruchu, jakby nie rozumieli tego, co im przed chwilą powiedział.
– Wykonać! – rozkazał porucznik.
Dopiero teraz pierwsi marynarze zaczęli wchodzić na górę, a Michalczuk znowu chwycił za słuchawkę radiotelefonu.
– Panie komandorze, idziemy.
Kiedy ostatni z marynarzy wyszedł już na zewnątrz, porucznik ruszył za nimi. Od momentu eksplozji minęło kilka minut, a on dopiero teraz pomyślał o tym, jaki wpływ może mieć zaistniała sytuacja na sprawę przewożonego przez niego ładunku. Dotarcia ognia do jego kajuty czy też innego uszkodzenia pojemników w ogóle nie brał pod uwagę. Do tego po prostu nie mogło dojść!
Zastanawiał się, jakie decyzje podejmie teraz komandor Czacki. Najbliższą bazą Marynarki Wojennej był Hel. Tam jednak w żadnym wypadku „Sęp” nie powinien wpływać. Nie z tym ładunkiem! Nie w sytuacji braku odpowiedniego radzieckiego człowieka. On nie mógł do tego dopuścić!
Na zewnątrz pogoda pogarszała się z każdą chwilą. Ledwie zdążył opuścić za sobą właz, a już czuł, jak woda zalewa go całego. Uchwycił się niskiego relingu i pomału zaczął przesuwać się w kierunku kiosku.
Gdy ostatni marynarz znikał we wnętrzu okrętu, przez pokład przelała się kolejna wysoka fala. Było bardzo ślisko i porucznik z trudnością utrzymywał równowagę.
Nieprzyzwyczajony do takich sytuacji, czuł strach. Bał się, że zanim dojdzie do włazu, przyjdzie jeszcze jedna fala i porwie go ze sobą. Szybko się jednak opanował i mocniej chwycił za reling. Drobnymi kroczkami, już bez przeszkód, dotarł do kiosku. Tuż za nim znajdował się właz, z którego teraz wychyliła się głowa kapitana Maćkowiaka.
– Wszystko w porządku? – pierwszy oficer starał się przekrzyczeć wiatr.
Michalczuk skinął głową i zszedł na dół. Wewnątrz było pełno wody i duszącego dymu. Oprócz Maćkowiaka stało tam jeszcze dwóch oficerów i kilku marynarzy, którzy przed chwilą przybyli tu z pierwszego przedziału.
– Komandor jest przy włazie – rzucił jeden z oficerów.
Porucznik bez słowa poszedł w tamtym kierunku. Po kilkunastu krokach, wykonanych w kłębach gęstego dymu, zobaczył, jak Czacki z kilkoma podoficerami i marynarzami w maskach przeciwgazowych próbują za pomocą jakichś żelaznych prętów mocniej uchylić przymknięty właz. Wydobywały się stamtąd czarne, duszące opary, co utrudniało im pracę. Co chwilę jeden z marynarzy stojących nieco z boku doskakiwał do szczeliny i gaśnicą spryskiwał palące się wnętrze.
Ze szczeliny u dołu wystawała ludzka ręka którejś z uwięzionych wewnątrz palącego się pomieszczenia osób. Rozcapierzone palce zaciskały się w pięść, aby po chwili ponownie się rozprostować.
Michalczuk obserwował to wszystko bezsilnie i czuł, że za chwilę udusi się od gryzącego dymu albo zwymiotuje.
Nagle rozległ się rozdzierający krzyk palącego się żywcem człowieka, a ze szczeliny buchnął jeszcze silniejszy płomień. Marynarze próbujący dotąd otworzyć właz odskoczyli przerażeni. Na jednym z nich tlił się ogień. Chłopak z gaśnicą natychmiast podbiegł do niego i błyskawicznie pokrył kolegę gęstą pianą.
Wrzask palącej się wewnątrz ludzkiej istoty przemienił się w obłędne wycie. Dwóch marynarzy z gaśnicami walczyło z ogniem, aż stłumiło go na tyle, że ten ponownie zniknął we wnętrzu zablokowanego przedziału.
Wycie przemieniło się w ciche jęki, a ruchy palców wystającej dłoni niemalże ustały. W tym momencie stojący nieco z boku komandor Czacki jednym ruchem ściągnął maskę przeciwgazową i krzyknął:
– Uszczelnić przedział!
Członkowie załogi patrzyli na niego bez ruchu, jakby nie rozumiejąc rozkazu.
– Do kurwy nędzy! – ryknął komandor. – Uszczelnić przedział!
I sam rzucił się do włazu. Pochylił się i schwyciwszy wystającą z niego osmaloną rękę, bezceremonialnie wepchnął ją do środka. Lecz kiedy chciał domknąć właz, ręka znowu wypadła na zewnątrz, a z ust przytkniętych do szczeliny wydobył się ostatni krzyk rozpaczy.
– Nie!
– Pomóżcie mi! – wrzeszczał wściekle Czacki.
Marynarze nadal jednak stali bez ruchu, nie mogąc oderwać wzroku od wystającej na zewnątrz dłoni.
I wtedy Michalczuk, przełamując ogarniającą go słabość, rzucił się do przodu. Kiedy Czacki ponownie wepchnął rękę do środka, naparł całym ciężarem swojego ciała na właz i domknął go.
Komandor, parząc sobie gorącym metalem ręce, zamknął zasuwę i odskoczył od włazu. W tym momencie porucznik poczuł, jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa, a żołądek podchodzi do gardła. Widząc to, dwóch najbliżej stojących obok niego marynarzy chwyciło go pod ramiona i szybko zaczęło odciągać w kierunku otwartego wejścia na pokład. Bezwładny Michalczuk przez całą drogę mimowolnie wymiotował.
Członkowie załogi wyciągnęli go na świeże powietrze. Zimno, wiatr i padający deszcz nieco go ocuciły. Stał teraz przytrzymywany przez dwóch mężczyzn, którzy starali się, aby przelewające się co chwilę przez pokład fale nie zalały mu ust.
– Lepiej? – wrzasnął mu do ucha Maćkowiak, a porucznik skinął potakująco głową. Czuł się nadal bardzo słaby, ale zaczynał już nieco jaśniej myśleć. Zrobiło mu się bardzo zimno i nagle uzmysłowił sobie, że przytrzymujący go z lewej strony marynarz jedną ręką dotykał ukrytego pod kurtką pistoletu.
– Ja wracam! – kapitan przekrzykiwał wiatr. – A wy zostańcie z obywatelem porucznikiem, aż dojdzie do siebie.
Marynarz, który przed chwilą odkrył ukrytą pod kurtką podtrzymywanego mężczyzny broń, wykonał niezdecydowany ruch, jakby chcąc zatrzymać pierwszego oficera. Nie był jednak pewien do końca swojego odkrycia, bo przez chwilę się zawahał. Ten moment niezdecydowania natychmiast wykorzystał Michalczuk.
– Nawet o tym nie myśl! – warknął mu prosto do ucha.
Marynarz pozostał bez ruchu. Porucznik zdawał sobie jednak sprawę, że kiedy tylko wejdą pod pokład, chłopak na pewno poinformuje o wszystkim któregoś z oficerów.
Na okrętach podwodnych polskiej Marynarki Wojennej w okresie pokoju oficerowie nie nosili przy sobie broni. Była ona zamknięta w niewielkim magazynie na dziobie, do którego teraz nikt nie miał dostępu. Klucze do niego mógł mieć tylko Czacki i jego zastępca – kapitan Maćkowiak.
Wiadomość o posiadaniu przy sobie broni przez oficera kontrwywiadu musiałaby wzbudzić u dowództwa „Sępa” przynajmniej zdziwienie.
Michalczuk krzyknął: „Możemy wracać!” i zrobił krok w kierunku włazu. Stojący dotąd po jego prawej stronie chłopak pochylił się i jednym pociągnięciem podniósł przymkniętą klapę. Drugi chciał natychmiast opuścić się w dół, lecz porucznik bezceremonialnie złapał go za bluzę i zatrzymał w miejscu. Ruchem głowy nakazał wchodzić pierwszemu. Kiedy tamten zniknął we wnętrzu, nachylił się do ucha stojącego marynarza.
– To, co zauważyłeś, jest wbrew regulaminowi. Jeżeli coś powiesz, będę miał kłopoty. A jak ja będę miał kłopoty, to ty będziesz miał jeszcze większe!
To rzekłszy, wszedł na drabinkę i już po chwili stał na dole obok Maćkowiaka. Kilka sekund później dołączył do nich ostatni marynarz.
– Idź, odpocznij – powiedział kapitan do przemoczonego chłopaka, a do Michalczuka rzucił krótko: – W porządku?
Porucznik skinął głową i wszyscy podeszli do mostku. Radiotelegrafista przez cały czas nadawał sygnał SOS, a pobladły Czacki siedział załamany w swoim fotelu.
Michalczuk bez słowa stanął przed dowódcą, a ten, nie podnosząc głowy, powiedział do niego cicho:
– Wszystko jest pod kontrolą, poruczniku. Poza tym, że zginęło ośmiu moich ludzi, to wszystko jest w porządku...
Westchnął głęboko, a stojący wokół niego oficerowie patrzyli na niego ze współczuciem, wstrząśnięci tragedią, która się przed chwilą rozegrała. Rozumieli, co teraz musiało się dziać w głowie i duszy komandora. W ciągu ostatnich kilkunastu minut podjął kilka najtrudniejszych decyzji w swoim życiu. W tym tę szczególną o uszczelnieniu i odcięciu palącego się przedziału.
– To moja wina – kontynuował Czacki. – Nie powinienem pozwolić, aby przy takiej pogodzie stał tam na wachcie taki młokos. A teraz on i siedmiu innych marynarzy nie żyje.
Michalczuk patrzył na niego w milczeniu.
– Gdybym kazał stanąć tam któremuś z podoficerów...
– Przecież pan dobrze wie, że to nie pana wina – przerwał mu Maćkowiak. – To był nieszczęśliwy wypadek. Bosman Gryczman powinien powiedzieć wachtowemu, że tego włazu w żadnym wypadku nie można zamykać. W żadnym!
W tym momencie porucznik przypomniał sobie, jak kazał młodemu wachtowemu z drugiego przedziału zamknąć właz. Nie pozwolił mu na żadne tłumaczenia. Nie bardzo jeszcze rozumiał, jaki to wszystko ma ze sobą związek, ale czuł, że robi mu się gorąco i że się mimowolnie czerwieni.
– Jak do tego doszło? – wychrypiał nieswoim głosem.
– Jak wiecie, obywatelu poruczniku – zaczął tłumaczyć Maćkowiak, wiedząc że oficer kontrwywiadu będzie ważnym świadkiem w nieuchronnym postępowaniu wyjaśniającym – mieliśmy mały problem. Przez jeden z zaworów doprowadzających świeże powietrze dostała się woda. Wydaliśmy polecenie zmiany systemu wentylacji. Silnik spalinowy obraca śrubę napędową i jednocześnie wirnik silnika elektrycznego, który pracuje jako prądnica. Wytworzona energia zasila pracujące urządzenia elektryczne, a przy tym ładuje akumulatory. Z tych w czasie ładowania wydziela się wodór. A ten w zetknięciu z tlenem tworzy mieszankę wybuchową. Dlatego też baterie akumulatorów muszą być intensywnie wentylowane. Ponieważ szyby wentylacyjne zalewała przedostająca się do kolektora ssącego woda, więc nie ładowaliśmy dalej akumulatorów i zamknęliśmy szyby. A żeby utrzymać niezbędną wielkość prądu, kazaliśmy zasysać powietrze przez właz komunikacyjny w kiosku. Tylko że tam trzymał wachtę ten młody marynarz... I widocznie zamknął ten właz. Nie wiem... Może było mu zimno? W komorze musiał zacząć gromadzić się wodór. A potem nastąpiła eksplozja. Zablokowało włazy... Bez palników nic więcej nie można było zrobić.
Dopiero teraz do Michalczuka dotarło, że to on był bezpośrednim sprawcą tragedii. Stał przed całym dowództwem „Sępa” i mimowolnie stwierdził, że świadomość jego własnej winy nie robi na nim żadnego wrażenia. Przez niego zginęło właśnie ośmiu ludzi, zdawał sobie z tego doskonale sprawę, a jednak nic nie czuł. Jakby nic się nie stało! Żadnych wyrzutów sumienia!
– To był rzeczywiście straszny wypadek – powiedział cicho i spokojnie analizował sytuację, która w wyniku nieprzewidzianych wydarzeń mocno się dla niego skomplikowała. – Komandorze, czy mogę z panem porozmawiać na osobności? – zapytał.
Czacki powoli podniósł głowę i spojrzał niechętnie na „Canarisa”. Był wyraźnie załamany. Wstał wolno z fotela i skinąwszy na porucznika, przeszedł kilka kroków na bok.
– Słucham – powiedział.
Michalczuk zdążył się już opanować.
– Nie płyniemy już do Świnoujścia?
– Nie. Hel jest najbliżej.
– Przykro mi. Ale tam nie możemy płynąć!
– Dlaczego?
– Bo to jest po prostu niemożliwe!
Komandor zrezygnowany pokręcił głową. Przez ostatnie wypadki zupełnie zapomniał o nieznanym ładunku, przechowywanym w kajucie „Canarisa”.
– A jeżeli mimo wszystko każę wpłynąć do portu w Helu? – zapytał i spojrzał zaczepnie na porucznika.
Michalczuk przez chwilę nie odpowiadał, tylko patrzył komandorowi prosto w oczy. W końcu, odpinając pomału guziki bluzy oficerskiej, wycedził:
– Wtedy zgodnie z otrzymanymi rozkazami będę musiał przejąć dowodzenie nad okrętem!
I wyjął z kabury swój pistolet.
Koniec XX wieku – Trójmiasto
Porucznik Tomasz Tomasik nie czuł się zbyt szczęśliwy, kiedy po dwunastu godzinach pracy przy samobójstwie kapitana Makarego, oficera marynarki służącego na ORP „Warszawa”, przed drzwiami swojego mieszkania zastał siedzącą na schodach Nataszę. Rosjanka miała dwadzieścia osiem lat i była najpiękniejszą kobietą, jaką znał. Od kilku tygodni sypiała z nim, a ostatnio zapytała nawet, czy może zostać jego dziewczyną.
Lubił ją. W łóżku też sprawdzała się fantastycznie. Ale miała jedną, za to wielką, wadę. Pracowała jako striptizerka, tańcząca każdego wieczoru w „Hadesie”, nocnym klubie dla panów.
Poznał ją tam przy okazji oblewania awansu kolegi. Czuł się niezręcznie, wykorzystując tę młodą kobietę, lecz nie miał dość odwagi, aby powiedzieć jej, że nie może się przecież z nią spotykać publicznie. Połowa jego znajomych wiedziała, czym ona się zajmuje, a kilku nawet twierdziło, że na tańcu jej praca się nie kończy...
– Co ty tu robisz? – zapytał.
Kiedy dziewczyna wstała i odgarnęła ręką włosy, zobaczył jej twarz. Wokół prawego oka zaczynała już robić się wyraźna fioletowa obwódka, a przy lewym kąciku ust widniała źle wytarta i rozmazana stróżka krwi.
Kobieta ze szlochem zarzuciła mu ręce na szyję i wtulając głowę w jego ramiona, mocno się do niego przytuliła. Tomasik pod wpływem dziwnego impulsu mimowolnie objął ją i delikatnie pogłaskał.
– Już dobrze – szepnął. – Już jesteś bezpieczna.
Przez chwilę stali tak przytuleni do siebie, aż w końcu delikatnie odsunął ją i otworzył drzwi.
Weszli do mieszkania i Natasza opadła bezsilnie na jedyny fotel. Tomasz wyjął z lodówki napoczęte pół litra sobieskiego i sok z czarnej porzeczki. Zrobił jej mocnego drinka i podał bez słowa. Patrzyli na siebie w milczeniu, aż nagle dziewczyna podniosła szklankę do ust i duszkiem wypiła całą zawartość.
– Powiesz mi, co się stało? – zagadnął Tomasik.
Natasza, mimo sińca i zapuchniętej od płaczu twarzy, ciągle wydawała mu się piękna, a jej duże brązowe oczy wyglądały na jeszcze bardziej smutne i zamyślone niż zwykle. W tej chwili mężczyzna zrozumiał, dlaczego ta dziewczyna ciągle robiła na nim aż takie wrażenie. Bo że nie chodziło tu tylko o darmowy seks, tego był pewien już wcześniej. Ona po prostu miała w sobie to „coś”. „Coś”, co wyróżniało ją z tłumu wiecznie roześmianych i głupiutkich striptizerek w „Hadesie”, kręcących na zawołanie gołymi tyłkami i miętoszących w radosnym podnieceniu własne cycki.
Kobieta świetnie mówiła po polsku, jednak z wyraźnym wschodnim akcentem. Kiedy zaczęła opowiadać, głos miała już w miarę spokojny i opanowany.
– Dzisiaj rano przyszli do nas jacyś dziwni mężczyźni. Dwóch Rosjan i Polak. Dobrze ubrani, młodzi... Ja nie spałam, tylko rozmawiałam na dole w barze z takim chłopcem, który przychodzi do nas sprzątać. Oni weszli i zapytali, gdzie szef. Powiedziałam im, że śpi. Zapytali gdzie. Myślałam, że to mafia znowu czegoś chce, więc im powiedziałam. Po chwili wyszli od niego i kazali mi ze sobą jechać. Nie pozwolili mi się umyć ani nic. Wsadzili mnie do czarnego bmw i kazali się położyć na podłodze, twarzą do ziemi. Jechaliśmy jakieś pięć minut, a potem wysiedliśmy w jakimś garażu. Był połączony z domem, bo przeszliśmy do takiego dużego pokoju. Tam kazali mi się rozebrać i usiąść na wersalce. Myślałam, że to jacyś zboczeńcy, ale wtedy jeden z tych Rosjan zapytał, czy byłam tej nocy z takim jednym. I pokazał mi fotografię. Powiedziałam, że tak. A on wtedy zaczął się wypytywać, o czym z nim rozmawiałam. Mówiłam im, że o niczym konkretnym. On zawsze przychodzi do nas tak pijany, że nie bardzo może nawet mówić. Lubi po prostu trzymać głowę na moim brzuchu, a ja go po niej głaszczę.
Tomasik patrzył na nią w skupieniu, a Natasza kontynuowała.
– Wtedy uderzył mnie pierwszy raz. I znowu zapytał, o czym rozmawiałam z tamtym facetem. Powiedziałam, że o niczym i że mówię prawdę. A wtedy on mnie jeszcze raz uderzył. Stwierdził, że wszystko wie... Że jestem kochanką tego faceta, że mi się zwierzał i że na pewno wiem, o co on mnie w tym momencie pyta. Rozpłakałam się i wtedy oni wyszli na chwilę z pokoju. Zaraz jednak wrócili i polecili mi się ubrać. Potem znowu musiałam położyć się na podłodze w samochodzie i przewieźli mnie pod „Hades”. Wysadzili mnie i zastrzegli, że mam nikomu nic nie mówić, a oni jeszcze ze mną pogadają.
Tomasik w milczeniu analizował każde jej słowo.
– Kiedy weszłam, szef siedział za barem. Przed sobą miał prawie wypitą butelkę whisky. Jak mnie tylko zobaczył, kazał mi się natychmiast wynosić. Krzyczał, że nie chce mnie więcej widzieć. Że mnie nie zna i nie chce znać. Że nie chce mieć przeze mnie kłopotów. I rzucił we mnie butelką.
Przerwała na chwilę i spojrzała Tomaszowi prosto w oczy.
– Wystraszyłam się i uciekłam od razu do ciebie.
Tomasik spuścił głowę. Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Tak naprawdę jednak bardziej niż kłopotami Nataszy martwił się problemem, jaki stwarzała mu w tym momencie dziewczyna.
Fakt, że jacyś podejrzani Rosjanie chcieli coś wiedzieć o człowieku, który całe noce zalany w trupa spędzał w burdelu, niewiele go obchodził. W Trójmieście codziennie we wszystkich pubach, dyskotekach, agencjach towarzyskich i siłowniach trwała mała prywatna wojna między różnymi grupami przestępczymi. Pobicia, porwania i morderstwa były niemalże na porządku dziennym.
Tomasik od pięciu lat pełnił funkcję oficera kontrwywiadu Marynarki Wojennej służącego w Gdyni, na Oksywiu. Na co dzień miał styczność z różnymi świństwami wielkich i małych ludzi. Wiedział, że istoty ludzkie bez względu na wykształcenie, pochodzenie czy status materialny zawsze chcą mieć więcej pieniędzy i więcej władzy. I aby zdobyć to, czego uczciwie mieć nie mogą, gotowi są oszukiwać, kraść, a nawet zabijać.
Jego praca przynajmniej teoretycznie powinna polegać na zwalczaniu ludzkich słabości prowadzących często do zdrady własnego kraju. Ale porucznik już po kilku miesiącach służby dał sobie z tym spokój. Wie- dział, że z ludzkim obłędem i żądzą pieniądza nie można wygrać.
Dlatego od kilku lat próbował już tylko w miarę normalnie żyć. Nie narażać się w pracy i dbać o własny interes. Sprawa Nataszy nie stanowiła dla niego problemu z bandytami czy mafią w roli głównej. W to bowiem nie miał najmniejszego zamiaru się angażować.
Nie chciał, aby dziewczynie coś się stało, ale nie chciał też komplikować sobie przez nią życia. Była więc to sprawa typu: „Co on ma teraz z nią zrobić i czego ona będzie od niego chciała?”.
– Jeżeli faktycznie nic nie wiesz ani nic nie widziałaś – zaczął ostrożnie, unikając przy tym jej spojrzenia – to może powinnaś wrócić do „Hadesu” i spróbować wszystko wyjaśnić.
Podniósł pomału wzrok i napotkał wpatrzone w siebie przerażone oczy Nataszy.
– Jak chcesz, możesz u mnie przenocować – kontynuował. – Ale nie wiem, czy do jutra coś zmieni się na lepsze.
Dziewczyna milczała, a Tomasik czuł się jak ostatnia świnia. Pomimo to brnął dalej.
– Możemy też pójść z tym na policję. Ale... sama wiesz, że oni nic nie zrobią, a można narobić sobie jeszcze większych kłopotów. Naprawdę... nie wiem, jak mógłbym ci pomóc.
Zapadła nieznośna cisza, zakłócana tylko przez ciche tykanie budzika. Aby ją przerwać, Tomasik wstał z łóżka i poszedł do łazienki. Pochylił się nad umywalką i spojrzał w lustro. Ujrzał w nim twarz zmęczonego młodego człowieka. Miał dopiero dwadzieścia siedem lat, a w środku czuł się już wypalony jak siedemdziesięcioletni starzec, który całe życie pozostawił za sobą. Blada, lekko wychudzona twarz, pokryta jednodniowym zarostem. Szare i puste oczy. Co jej we mnie może się podobać? – zapytał sam siebie. Chyba nic.
Odkręcił mocno kran z zimną wodą i opłukał nią twarz. Potem mokrą dłonią przyczesał do tyłu swoje krótkie włosy i wrócił do pokoju.
Kiedy stanął w drzwiach, Natasza nadal siedziała bez ruchu i patrzyła w okno. Najwyraźniej walczyła ze sobą, aby powstrzymać się od płaczu.
Tomasz mimowolnie poczuł wzrastającą w nim czułość. Podszedł do kobiety i przykucnąwszy przed nią, objął ją delikatnie w pasie.
– Przepraszam – wyszeptał. – Jestem egoistyczną świnią. Coś wymyślimy. Wszystko będzie dobrze.
Natasza odsunęła się od niego, a po jej policzkach popłynęły łzy.
– Boisz się? – zapytała. – Czy tylko się mnie wstydzisz?
Mężczyzna poczuł, że się czerwieni.
– No, powiedz! – naciskała dziewczyna.
– To nie jest tak, jak myślisz – zaczął nieskładnie. – Ale obiecuję, że ci pomogę. – Mówiąc to, czuł, że pakuje się w kłopoty. – Słowo honoru oficera Wojska Polskiego!
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Wierzę ci. – Pocałowała go delikatnie w policzek, a potem wstała i poszła do łazienki.
Tomasz długo jeszcze siedział przykucnięty przy fotelu i zastanawiał się, w jakie bagno właśnie sam się wpakował. A z łazienki, poprzez odgłos lejącej się wody, dobiegało go ciche nucenie starej rosyjskiej pieśni z okresu rewolucji październikowej.
***
Antoni Michalski zamówił w restauracji sejmowej swoje ulubione danie – ruskie pierogi z cebulką i czerwony barszcz. Miał nadzieję, że w końcu posiedzi przez chwilę sam i nie będzie zmuszony wysłuchiwać głupot opowiadanych przez innych posłów na temat pracy Sejmowej Komisji do Spraw Służb Specjalnych, której był przewodniczącym, ani odpowiadać na idiotyczne pytania wścibskich dziennikarzy w związku z ostatnią aferą wyrzucenia z Polski dwóch rosyjskich dyplomatów oskarżonych o działalność szpiegowską.
Niestety, kiedy zabierał się do drugiego pieroga, do niemalże pustej sali wszedł pułkownik Kuliński, były zastępca szefa Urzędu Ochrony Państwa. Rozejrzał się nerwowo i ujrzawszy siedzącego samotnie Michalskiego, skierował się do jego stolika.
– Dzień dobry, panie przewodniczący.
– Witam, panie pułkowniku. Co pana do mnie sprowadza?
Kuliński obecnie piastował funkcję poselską w AWS i pełnił rolę jednego z członków jego komisji. Michalski nie lubił go. Nie tylko dlatego, że pułkownik był jego przeciwnikiem politycznym, ale również dlatego, że uważał go za beznadziejnie uczciwego kretyna, gotowego dla idei przestrzegania prawa dokonywać najgłupszych z politycznego punktu widzenia rzeczy. Zero pragmatyzmu politycznego czy choćby instynktu samozachowawczego.
Sprawa rosyjskich dyplomatów to również jego dzieło. Szkodliwa dla interesów Polski, stanowiła jednak powód do dumy i samozadowolenia pułkownika Kulińskiego. Michalski zastanawiał się nawet, czy ten dureń zdawał sobie sprawę, ile złego uczynił dla stosunków polsko-rosyjskich.
Przecież dla każdego funkcjonariusza służb specjalnych fakt, że spora część dyplomatów akredytowanych w Polsce zajmuje się między innymi wywiadem, był sprawą oczywistą. Sztuka polegała na tym, aby tych szpiegów wykryć, a potem dezinformować albo najlepiej – zmusić do współpracy. Jednak w przypadku pułkownika Kulińskiego przekraczało to możliwości jego intelektu. Swoją wręcz obsesyjną nienawiść i niechęć do Rosji karmił, wygłaszając publicznie najprzeróżniejsze brednie na temat niebezpieczeństwa, które grozi Polsce z jej strony. I to właśnie jego dawni współpracownicy odkryli podwójną działalność rosyjskich dyplomatów, a Kuliński przyczynił się do ich wydalenia.
– Muszę koniecznie z panem porozmawiać – rzekł pułkownik.
– To ważne?
– Bardzo! To sprawa najwyższej wagi państwowej.
Michalski pokiwał ze zrozumieniem głową i jednocześnie zastanawiał się, jaką nową niespodziankę szykuje mu kolega z sejmowej komisji.
– Niech pan siada – zaprosił pułkownika, wkładając sobie do ust kolejnego pieroga. – Nie będzie panu przeszkadzać, że będę jadł?
– Ależ nie... Bardzo proszę. I smacznego – grzecznie odpowiedział Kuliński, choć Michalski z satysfakcją zauważył, że go to zirytowało.
– Proszę, niech pan mówi, co pan odkrył.
Pułkownik poprawił się na krześle i lekko od- chrząknął.
– W naszej komisji jest zdrajca! – Na chwilę zawiesił głos. – Nie wiem, kto to jest, ale musimy go dopaść!
Michalski odłożył widelec i spojrzał uważnie na rozmówcę.
– Dlaczego pan tak myśli? – zapytał.
– Bo świat przestępczy wie już wszystko, o czym ostatnio mówiliśmy w czasie obrad komisji. O projekcie nowej ustawy o UOP, o propozycji nadania CBŚ większych uprawnień i funduszy... O wszystkim!
Przewodniczący patrzył na niego z niedowierzaniem.
– UOP ma swojego człowieka w mafii Panka z Gdyni. Jest wysoko postawiony. Dziesiątego lipca mieliśmy naradę, a trzynastego oni już wszystko wiedzieli. Przecież to największa afera Trzeciej Rzeczypospolitej!
Na chwilę zapadło milczenie.
– A dlaczego pan mówi to właśnie mnie? A nie na przykład posłowi Kociewskiemu albo Trzaskowskiemu. To oni są pana kolegami z partii, a ja przecież teoretycznie też mogę okazać się zdrajcą... Zakładając oczywiście, że to, co pan mówi, jest prawdą.
– Bo mam pewność, że to nie pan. Proszę się nie gniewać. Ale kiedy byłem szefem UOP, to zgodnie z tajną instrukcją K sto piętnaście inwigilowałem pana. Nie lubimy się. W wielu kwestiach się nie zgadzamy. Jesteśmy przeciwnikami politycznymi. Ale osobiście widziałem pana teczkę i wiem o panu prawie wszystko. Przez trzy miesiące był pan pilnie obserwowany. Pan jest uczciwym Polakiem!
Michalski pokiwał głową. O tym, że kilka lat temu jego telefon działał na podsłuchu i nieustannie chodziło za nim kilku szpicli, świetnie wiedział. Jednak informacja o wtyczce świata przestępczego w Sejmowej Komisji do Spraw Służb Specjalnych była niezwykle ciekawa.
– No ale wie pan – zwrócił się do pułkownika. – Dziwi mnie jednak pewna kwestia. Jaki może być cel takiej wtyki? Przecież jeżeli komisja coś ustali, to i tak idzie to dopiero pod obrady i głosowanie Sejmu. A wtedy, bądźmy szczerzy, i tak wszyscy o wszystkim wiedzą. No i żadnych zagadnień, które mogłyby mieć bezpośredni związek z mafią, i tak nie dyskutujemy.
– Mnie też to zastanawiało, panie przewodniczący. Myślę, że to może być poważniejsza sprawa. Może na przykład szantażują któregoś z członków naszej komisji albo nawet kilku. A wtedy będą mogli wpływać na decyzje komisji, na przykład w sprawie wysokości funduszy ustalanych na walkę ze zorganizowaną przestępczością. A od tego już tylko krok od uruchomienia mechanizmu wpływania na państwo.
– Nie insynuuje pan chyba, że poseł Słomka, głosując przeciw nowej ustawie, mógł być szantażowany?
– Ja niczego nie insynuuję, panie przewodniczący. Ja tylko pana ostrzegam, że wśród nas jest zdrajca. I jednocześnie proszę pana o czujność i współpracę.
– Ależ oczywiście, panie pułkowniku. To zrozumiałe. Pan lepiej się orientuje w tej materii... Dziękuję za zaufanie. Proszę działać i w miarę możliwości informować mnie na bieżąco o wszystkim.
Obaj mężczyźni wstali i uścisnęli sobie dłonie. Kiedy wychodzili z restauracji, rzuciła się na nich chmara dziennikarzy z pytaniami dotyczącymi afery związanej z wydaleniem rosyjskich dyplomatów.
***
Tomasik obudził się jak zwykle o szóstej rano. Jego zegar biologiczny, testowany przez ostatnie kilka lat, działał tak niezawodnie, że nie musiał używać budzika.
Kiedy już w przedpokoju zakładał buty przed wyjściem do pracy, obudziła się Natasza.
– O której wrócisz? – zapytała, przeciągając się na łóżku.
– Koło szesnastej. W lodówce są parówki, więc lepiej nigdzie nie wychodź. Idę, bo i tak już jestem spóźniony.
Mieszkał na ostatnim piętrze dziesięciopiętrowego bloku i bardzo nie lubił wind. Jakoś nigdy nie miał zaufania do tych wiecznie zdewastowanych i psujących się urządzeń. Dlatego teraz też zdecydował się zejść po schodach.
Będąc na siódmym piętrze, minął idącego do góry młodego i krótko ostrzyżonego mężczyznę w dresie. Ciekawe, co ten koleś robi tu o tej porze, pomyślał. Bo na pewno tu nie mieszka.
Kiedy wyszedł z klatki, uważnie rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś „złodziejskiego” auta – obcego malucha albo golfa. Jednak jedynym nieznanym mu samochodem był szary polonez caro. Złodzieje takimi nie jeżdżą, pomyślał. A ten na dodatek był bez kierowcy.
Uspokojony, zapamiętał na wszelki wypadek numery rejestracyjne obcego auta i wsiadł do swojego zdezelowanego poloneza. Ruszył w kierunku trójmiejskiej obwodnicy, którą codziennie pokonywał blisko trzydziestokilometrową trasę z gdańskiego Chełmu aż do portu wojennego na gdyńskim Oksywiu. Zajmowało mu to około 45 minut i pochłaniało blisko jedną piątą zarobków wydawanych na paliwo. Jednocześnie jednak dawało dużo czasu na rozmyślania i analizę wszystkiego, co się dookoła niego działo.
Włączył swoją ulubioną płytę Depeche Mode i zaczął się zastanawiać nad ostatnimi wypadkami. Na pierwszy ogień poszedł odgórny rozkaz natychmiastowego zamknięcia dochodzenia w sprawie samobójstwa kapitana Makarego. Rozkaz przyszedł zaraz po tym, jak wspólnie z komandorem Halskim z prokuratury wojskowej ustalili, że facet już od miesiąca bardzo dziwnie się zachowywał. Dotąd był przykładnym mężem, ojcem dwójki małych dzieci i wzorowym oficerem. I taki właśnie człowiek nagle zaczyna pić, zaniedbywać rodzinę, pracę oraz szastać pieniędzmi. A potem strzela sobie nagle w łeb z własnego pistoletu w czasie pełnienia służby, dowództwo zaś bez podania sensownej przyczyny przerywa prowadzone śledztwo.
Dyskretne odsunięcie w takich wypadkach od dochodzenia prokuratury i Żandarmerii Wojskowej należało do często stosowanych praktyk. Armia nie potrzebowała żadnych skandali. Tym dziwniejszy jednak wydawał się rozkaz dotyczący jego, oficera Wojskowych Służb Informacyjnych, który w ramach obowiązków kontrwywiadu zajmował się tą kwestią. W normalnym przypadkach, kiedy zachodziło podejrzenie o zdradę państwa albo działalność obcych służb wywiadowczych, to właśnie kontrwywiad przejmował sprawę po wcześniejszym wyciszeniu jej przez prokuraturę. Tym razem jednak on również został odsunięty.
Przypomniał sobie wyraz twarzy komandora Hal- skiego, kiedy ten w domu denata, po wstępnym przesłuchaniu jego żony, odebrał telefon z dowództwa. Był wściekły. Do Tomasika powiedział tylko: „Jak zwykle! To dla mnie koniec sprawy!”. W odpowiedzi porucznik tylko kiwnął głową i wtedy odezwała się jego komórka. W pierwszym momencie nie wydawał się zdziwiony, kiedy usłyszał głos swojego bezpośredniego przełożonego, kontradmirała Miodowicza. Za to wręcz w osłupienie wprowadził go otrzymany rozkaz. „Przerwać dochodzenie. Zapomnieć o sprawie samobójstwa kapitana Makarego”. Na pytanie o przyczynę takiej decyzji, padła krótka odpowiedź: „Rozkaz z góry”.
Jadąc teraz do pracy, miał niemalże pewność, że za chwilę zostanie oddelegowany do zajęcia się jakąś gównia- ną sprawą w którymś z licznych garnizonów Marynarki Wojennej, gdzieś na dalekiej prowincji. Najprawdopo- dobniej tak dalekiej, aby zupełnie nie mógł kontrolować tego, co się będzie działo na Oksywiu.
Zupełnie mu się to nie uśmiechało, tym bardziej że miał teraz jeszcze na głowie Nataszę. Po dzisiejszej nocy czuł, że wpadł w sidła własnej słabości. Jeszcze wczoraj mógł się zmusić do mniej lub bardziej taktownego wyrzucenia jej za drzwi i pozbycia się problemu. Jednakże dzisiaj sprawa wyglądała już zupełnie inaczej.
Dziewczyna bez przerwy pojawiała się mu przed oczami. Gęste czarne włosy sięgające ramion. Szczupła i delikatnie opalona buzia. Piękne brązowe oczy, zgrabny nosek, bielutkie ząbki. Idealne wymiary biustu, talii i bioder. Duża jędrna pupa. I najwspanialsze, jakie tylko widział i dotykał, uda. A na dodatek była jeszcze miła i inteligentna. Skończyła ponoć nawet historię na którymś z prowincjonalnych rosyjskich uniwersytetów. Czuł, że zaczyna tracić dla niej głowę. A to oznaczało tylko kłopoty.
Postanowił, że zanim w Gdyni pojawią się okręty NATO w związku ze zbliżającymi się ćwiczeniami na Bałtyku, spróbuje wykorzystać kilka dni zaległego urlopu. Chciał go poświęcić na znalezienie dla Nataszy jakiegoś rozsądnego i normalnego zajęcia, aby mogła zerwać z pracą striptizerki.
Kiedy znalazł się już na korytarzu swojego biura, zatrzymał go komandor Halski.
– Czołem, panie poruczniku.
– Witam pana komandora.
– Mam do pana prośbę, panie poruczniku. Wczoraj, kiedy przesłuchiwaliśmy Makarową, wziąłem od niej zdjęcie. – Prokurator wyciągnął z teczki czarno-białą fotografię przedstawiającą kapitana Makarego w galowym mundurze. – I zapomniałem oddać. Pan zapewne będzie się z nią jeszcze widział. Oddałby ją pan?
– Ależ oczywiście, panie komandorze.
Halski nie domyślał się, że tym razem Tomasik też został odsunięty od sprawy. To jednak nie oznaczało, że ten powinien go o tym poinformować.
Spoglądając na zdjęcie, pomyślał ze smutkiem: „I już cię nie ma, kapitanie” – po czym schował je do bocznej kieszeni. W tym momencie zadzwonił jego telefon komórkowy.
– Tomasik – rzucił do słuchawki, nie spoglądając nawet na wyświetlony numer.
– Sierżant Klimowski. Komenda Miejska Policji w Gdańsku. Czy pan jest właścicielem mieszkania numer osiemdziesiąt na Witosa trzydzieści?
– Tak. A o co chodzi?
– Była próba włamania do pana mieszkania. Złodziej nie spodziewał się chyba, że spotka tam pana przyjaciółkę. Trochę się poszarpali, ale spłoszyli go sąsiedzi.
– Czy nic się jej nie stało? – chciał się dowiedzieć zaniepokojony Tomasik.
– Nie. Jest tylko w lekkim szoku i tak na wszelki wypadek zawieźliśmy ją na pogotowie. Czy mógłby pan przyjechać teraz do siebie?
– Chyba tak. Powinienem być za jakieś czterdzieści minut.
Komandor Halski patrzył na niego z zaciekawieniem.
– Coś się stało?
– Właśnie miałem włamanie do mieszkania. Moja przyjaciółka, która u mnie nocowała, została pobita i jest na pogotowiu. Czy może pan, panie komandorze, wyjaśnić kontradmirałowi, że musiałem wyjść? Niech mi da na dzisiejszy dzień urlop.
– Nie ma sprawy, poruczniku. I tak miałem się z nim dzisiaj widzieć.
Tomasik niemalże biegiem zszedł do samochodu. Jadąc, przeklinał w duchu swoją nonszalancję. Przecież to musiał być ten typ, którego mijał na schodach. W pamięci odtworzył obraz jego twarzy, a następnie spróbował przypomnieć sobie numery rejestracyjne nieznanego poloneza.
– Złodzieje takimi wozami nie jeżdżą – przedrzeźniał sam siebie. – Detektyw od siedmiu boleści...
Z odtworzeniem numeru rejestracyjnego poszło mu nieźle. Nie zatrzymując samochodu, wklepał go do pamięci komórki. Dorwę tego dupka i tak mu mordę obiję, że już nigdy nie połasi się na cudze – obiecywał sobie w duchu.
Kiedy znalazł się przed blokiem, zauważył, że obcy polonez zniknął. Stał za to zaparkowany policyjny radiowóz. Gdy wszedł do klatki, okazało się, że winda znowu nie działa. Musiał wchodzić na dziesiąte piętro piechotą. Śpieszył się, więc przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Metodę tę stosował zresztą dosyć często w ramach treningu, dla zachowania jako takiej sprawności fizycznej.
Gdy znalazł się na dziewiątym piętrze, zatrzymał się dla uspokojenia oddechu i po kilkunastosekundowym odpoczynku ponownie ruszył do góry. I nagle jego spojrzenie padło na mikroskopijną blaszkę leżącą na schodach i odbijającą światło słoneczne.
Pochylił się i wziął ją ostrożnie do ręki. Była niewiele większa od łepka szpilki, ale i tak wystarczył mu jeden rzut oka, aby wiedzieć, z czym ma do czynienia.
– Pluskwa – mruknął cicho i wrzucił ją do kie- szeni.
Po chwili stał już przed młodym policjantem, który od razu przeszedł do rzeczy.
– Przepraszam, że pana wzywaliśmy, ale musi pan potwierdzić, że nic nie zginęło.
Tomasik rozejrzał się po pokoju. Poza komputerem stojącym w rogu i wieżą stereo na regale z książkami nie było nawet co kraść.
Widząc spojrzenie Tomasza, funkcjonariusz po- wiedział:
– Wszystko powinno być w porządku. Nie zdążył nawet wejść. Pana przyjaciółka usłyszała manipulowanie przy drzwiach i pomyślała, że to pan. A że akurat robiła panu domowy makaron, to wyszła do niego z wałkiem w ręku. Facet otworzył drzwi i jeszcze w przedpokoju dostał po głowie. Oddał jej pięścią, ale ona zaczęła krzyczeć i wtedy wyskoczył z pomocą syn pana sąsiadki. Chłopak co prawda nie okazał się najlepszym bokserem, ale złodziej się spłoszył i uciekł na dół. A swoją drogą nawet nie uszkodził zamka...
– A dziewczynie nic się nie stało? – przerwał mu Tomasik.
– Nie – odrzekł policjant. – Ale twarzyczkę to ona już wcześniej miała przez kogoś załatwioną. Niech więc przynajmniej pan nie udaje, że się tak o nią troszczy – dodał z przekąsem.
Najwyraźniej myślał, że podbite oko i spuchnięte wargi to jego dzieło. Tomasik nie zamierzał się jednak tłumaczyć, wiedząc z doświadczenia, że to niewiele pomaga, a często przynosi wręcz odwrotny skutek. Zresztą niewiele go obchodziło, co sobie młody człowiek pomyśli.
W tym momencie na klatce dał się słyszeć hałas i do mieszkania weszła Natasza w towarzystwie drugiego policjanta, w stopniu sierżanta. Dziewczyna rzuciła się Tomaszowi na szyję i mocno go objęła.
– Już dobrze, Natka. – Pogłaskał ją czule po policzku. – Nic ci się nie stało?
– Nie.
Policjanci przez chwilę patrzyli na to w milczeniu, aż w końcu sierżant chrząknął znacząco i zapytał:
– Nic nie zginęło? Jeżeli państwo nie mają nic przeciwko temu, to chcielibyśmy tę sprawę zamknąć.
– A ustalili panowie coś?
– Pytaliśmy sąsiadów z dołu. Nikt nic nie widział. Ta pani z boku też nic nie widziała, bo akurat dzwoniła po nas. Beznadziejna sprawa. Chyba że pan wniesie coś nowego.
Tomasik przez chwilę się zastanawiał.
– Niestety, nic nie mogę panom pomóc – skłamał gładko. – Dziękuję za pomoc.
Kiedy policjanci wyszli, poszedł podziękować sąsiadce i jej synowi. Gdy wrócił, Natasza znowu ugniatała ciasto w kuchni. Podszedł do niej od tyłu i delikatnie objął w pasie.
– Nawet nie wiedziałem, że mam w domu mąkę. Byłaś bardzo dzielna.
Pocałował ją w policzek. Dziewczyna odłożyła wałek na stół.
– Nawet nie zdążyłam się przestraszyć. Kiedy zobaczyłam, że to jakiś obcy facet, po prostu zdzieliłam go po głowie.
Tomasz jeszcze raz ją pocałował i wrócił do pokoju. Cała ta sprawa z włamaniem wydawała mu się dziwna. Przez chwilę zastanawiał się, jak powinien rozegrać to, co chciał zrobić. Najpierw jednak musiał potwierdzić swoje podejrzenia.
– Możesz mi powiedzieć, jak ten facet wyglądał? – zapytał.
– Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat. Sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Dobrze zbudowany. Ostrzyżony na zero. Eleganckie sportowe ciuszki. Typowy dresiarz.
To był ten sam mężczyzna, którego minął rano na schodach. Co do tego Tomasik nie miał żadnych wątpliwości.
– A długo po moim wyjściu to się stało?
– Nie. Raptem kilkanaście minut. Dlatego myślałam, że to ty o czymś zapomniałeś i wróciłeś do domu.
– To szybko się wzięłaś za ten makaron...
– Od razu, jak tylko wyszedłeś. Umyłam ręce i wzięłam się do roboty. Potem leci w telewizji mój ulubiony program.
– Jaki?
– O zdrowej kuchni.
– Nie mówiłaś mi, że cię to interesuje.
– Jeszcze dużo o mnie nie wiesz.
Zapadła cisza. Tomasik zastanawiał się, dlaczego ten gość próbował się do niego wkraść tak wcześnie rano. Widocznie musiał dokładnie wiedzieć, kogo chciał obrobić i o której ta osoba wychodzi. Dlatego prawdopodobnie miał zamiar poczekać na schodach, aż gospodarz wyjdzie z domu. Nie przewidział jednak, że Tomasz nie lubił windy i że też będzie szedł schodami. Tyle tylko że skoro spotkali się na siódmym piętrze, to złodziej powinien go poznać. Dlaczego więc mimo wszystko nie zrezygnował ze skoku? Przecież musiał się liczyć z tym, że poszkodowany poda później policji jego rysopis. Fakt, że włamywacz bez żadnego problemu otworzył zamek, wcale go nie zdziwił. Ale jego bezczelność i pewność siebie wydawała się wręcz zadziwiająca.
– Nie pukał?
– Kto?
– No... ten złodziej.
– Nie. Wszedł, jakby miał klucze. Przy czym najpierw z jednym się pomylił.
Tomasz wyjął komórkę i odtworzył numer zapamiętanego poloneza. Potem zadzwonił do swojego kumpla pracującego w komisariacie na gdańskim Suchaninie.
Jarek Sopoćko był jego przyjacielem jeszcze ze szkolnych czasów i jedynym człowiekiem spoza wojska, który wiedział o charakterze jego pracy. W świadomości reszty znajomych funkcjonował tylko jako zwykły żołnierz zawodowy – trep. A nie jako oficer kontrwywiadu z Wojskowych Służb Informacyjnych.
Po krótkim powitaniu przeszedł do sedna.
– Czy mógłbyś mi sprawdzić numery jednego auta?
– Sprawa prywatna czy służbowa?
– Prywatna.
– Jasne. – W słuchawce rozległ się śmiech. – Akurat dzisiaj będę sprawdzał parę wozów.
– Ale to pilne.
– No dobra. Daj mi tylko te numery i idę do komputera. Zaraz do ciebie oddzwonię.
Rozłączyli się. Tomasik przez kilka minut siedział w fotelu i obserwował krzątającą się po kuchni Nataszę. Naraz przypomniał sobie o znalezionej na schodach pluskwie. Sięgnął do bocznej kieszeni i oprócz niej wyciągnął też zdjęcie kapitana Makarego.
– Cholera, jeszcze to! – mruknął poirytowany i położył fotografię na stole. Przyglądał się mikroskopijnemu urządzeniu do podsłuchu i zastanawiał się, jakim cudem znalazło się „to” na jego klatce schodowej. Miał zamiar oddać przedmiot do analizy w laboratorium, ale na razie włożył go tylko do specjalnego pudełeczka w biurku.
– No, nareszcie koniec! – krzyknęła dziewczyna.
Kiedy weszła do pokoju, od razu zauważyła leżące na stole zdjęcie, a jej twarz przybrała wyraz kompletnego zaskoczenia.
– Skąd to masz? – zapytała.
– Co? Zdjęcie?
– Tak.
– Z pracy.
– A wiesz, kto to jest?
– Tak. Obecnie nieboszczyk, a wcześniej oficer Marynarki Wojennej.
Kobieta zaczerpnęła głęboko powietrza i oznajmiła:
– To jest ten facet, który do mnie przychodził i o którego dopytywali się ci Rosjanie!
– Co?! – wykrzyknął Tomasik.
W tym momencie zadzwoniła jego komórka. Kom- pletnie zaskoczony usłyszaną przed chwilą informacją odebrał telefon.
– Słuchaj, stary! – Dzwonił Sopoćko. – Po co ci właściwie właściciel tego wozu?
– Innym razem, Jarek. – Tomasik był zniecierpliwiony. – Wiesz coś?
– Jasne. Wóz o takich numerach rejestracyjnych figuruje na stanie Urzędu Ochrony Państwa.
Porucznik zaniemówił.
– Jesteś tego pewien?
– Na sto procent. To dobrze czy źle?
– Sam jeszcze nie wiem. Zadzwonię później. Dzięki!
W głowie miał kompletny chaos. Przecież to wszystko razem nie miało sensu. Pewien był tylko jednego.
– Słuchaj, Natasza – powiedział cicho. – Musimy bardzo poważnie ze sobą porozmawiać.
***
Czachowski uwielbiał prędkość. Tak samo jak kochał dobre samochody i piękne kobiety.
Czasem dobrze być gangsterem, pomyślał z rozbawieniem i mocniej docisnął pedał gazu. Jego najnowsze bmw mknęło opustoszałą aleją Rzeczypospolitej na gdańskim Przymorzu z prędkością 160 kilometrów na godzinę. Po chwili musiał jednak zwolnić o połowę, ponieważ dojeżdżał do skrzyżowania z Kołobrzeską. Minął je i delikatnie nacisnął na hamulec. Jak zwykle po nocnej odprawie żołnierzy gangu Panka Czachowski miał zamiar zjeść kilka cheeseburgerów w McDonaldzie.
W Trójmieście, nawet w czasie sezonu turystycznego, w nocy nie bardzo było gdzie zjeść. Dlatego dziękował Bogu, że istniało coś takiego, jak czynny całą do- bę McDrive. Bez kolejki i wysiadania z auta dostał trzy cheeseburgery i colę.
Swoje bmw zaparkował pod latarnią na opustoszałym parkingu. Jedynie nieco dalej, już na ulicy, zauważył stojące przy chodniku czarne audi z przyciemnionymi szybami.
Czachowskiemu dopisywał świetny humor. W radiu leciał akurat jego ulubiony kawałek Madonny, a w życiu zawodowym i prywatnym wszystko mu się ostatnio udawało. Miał ciekawą, choć ryzykowną robotę. Zarabiał niezłe pieniądze, a na dodatek wczoraj dowiedział się, że za osiem miesięcy zostanie ojcem.
Kiedy skończył jeść, wyjechał na Kołobrzeską, aby udać się do Gdyni. Po chwili we wstecznym lusterku zauważył, że na ogonie siedzi mu czarne audi. Przyśpieszył, przejechał Grunwaldzką, a potem w ostatnim momencie gwałtownie skręcił w prawo, w ulicę Wita Stwosza. Podejrzany samochód powtórzył jego manewr i ciągle trzymał się kilkadziesiąt metrów za nim. Zaniepokojony wyciągnął spod marynarki pistolet i położył go tuż obok, na siedzeniu.
Zdecydował, że ponownie sprawdzi audicę. Tym razem skręcił w Derdowskiego i znowu ostro przyśpieszył. Po chwili w lusterku zobaczył znajome światła.
– Co jest? – mruknął do siebie lekko zaniepokojony.
W ostatnim czasie gang Panka nie darł kotów ani z Tygrysem ze Stogów, ani z Wróblem z Obłuża. Może to policja? – pomyślał poirytowany i roześmiał się nerwowo.
Wjechał z powrotem na Grunwaldzką i zatrzymał się przed kolejnym skrzyżowaniem, zajmując skrajny pas. Szybko opuścił boczną szybę i wziął do ręki pistolet. Z mocno bijącym sercem czekał na dalszy rozwój wypadków.
Audi zahamowało tuż obok. Czachowski czuł, że nerwy ma napięte do ostateczności, a ręka, w której trzymał gotowy do strzału pistolet, lekko mu drży. W obserwowanym samochodzie zaczęły się zsuwać elektrycznie opuszczane, przyciemniane szyby i wtedy oczom Czachowskiego ukazały się roześmiane gęby Wasyla i Orła – żołnierzy z jego gangu.
– Narobiłeś w portki, co? – zapytali rozbawieni.
– Kurwa mać! O mało was nie zabiłem. – To mówiąc, mężczyzna pokazał im trzymany w lewej ręce pistolet.
– Spokojnie, Czacha. Sorry. To był głupi dowcip.
Czachowski, już rozluźniony, schował broń.
– W porządku.
Podniósł szybę i ostro ruszył do przodu. Sekundę później to samo zrobiło audi. Jechali tak obok siebie przez kilkaset metrów, aż nagle w audicy znowu opuściła się szyba. W oknie ponownie ukazała się roześmiana twarz Wasyla, który robił głupie miny i pokazywał kumplowi, żeby otworzył swoje okno. Co za dureń, pomyślał z rozbawieniem Czachowski i opuścił szybę.
W tym momencie w rękach Wasyla znalazł się pistolet maszynowy. Z lufy bluznął ogień. Kilkanaście pocisków trafiło Czachę w głowę i klatkę piersiową.
Bmw jeszcze przez kilkadziesiąt metrów jechało prosto, a potem gwałtownie skręciło w prawo. Staranowało stojący na chodniku śmietnik i z hukiem wbiło się w kamienny murek otaczający niewielki kwietnik.
Po chwili obok zatrzymało się audi i wysiadł z niego Wasyl. Podszedł do rozbitego samochodu i spojrzał na zmasakrowanego Czachowskiego.
– Chyba już nie żyje! – krzyknął.
– Walnij mu jeszcze w łeb i zjeżdżamy! – odpowiedział nerwowo Orzeł.
Wasyl przystawił zakrwawionemu mężczyźnie do głowy pistolet.
– Śmierć szpiclom! – krzyknął i pociągnął za spust.
Po chwili siedział już obok Orła i auto ruszyło z piskiem opon.
Wasyl śmiał się jak dziecko i klepał rękoma po udach.
– Wiesz co? Nigdy w życiu jeszcze nie strzelałem do kogoś z takiej odległości!
– Zamknij się, debilu! – Orłowi wyraźnie nie było do śmiechu.
***
Ból głowy był okropny. Tomasik przeklinał własną głupotę. Nie powinien wczoraj tyle pić.
Po rozmowie z Nataszą, która niewiele nowego wniosła do sprawy, Tomasz zdecydował, że na wszelki wypadek wywiezie dziewczynę z miasta. Do głowy przyszedł mu Misiek, jego stary kolega z czasów liceum, który później skończył SGGW w Warszawie i teraz pracował jako leśniczy w Zawadach pod Olsztynem.
Wyjeżdżając z Gdańska, kluczył jeszcze przez dobrą godzinę, chcąc się upewnić, czy przypadkiem nikt go nie śledzi. Tajemniczy włamywacz, mający prawdopodobnie coś wspólnego z UOP, znaleziona na schodach pluskwa i dziwne wypadki związane z samobójstwem kapitana Makarego – to wszystko sprawiało, że w głowie miał kompletny mętlik. Zupełnie nie rozumiał, co się dookoła niego działo i w jaką grę się właśnie wplątał.
Przedstawiając Miśkowi Nataszę, powiedział tylko, że to jego rosyjska przyjaciółka, która ma problemy ze swoim zazdrosnym polskim mężem. Kolega nie za bardzo uwierzył w tę historię, ale też i nie bardzo w nią wnikał. Znali się od wielu lat i dobrze wiedział, że Tomasz nie lubi, kiedy zadaje mu się za dużo pytań.
Zmusił za to gościa do ostrej libacji alkoholowej. Wspólnie z żoną leśniczego i Nataszą wypili prawie dwa litry piekielnie mocnego swojskiego bimbru. O czwartej rano Misiek obudził Tomasika, aby ten mógł zdążyć do pracy. Prowadząc samochód, Tomasz miał wrażenie, jakby właśnie przed chwilą przeżył trepanację czaszki, i ciągle czuł się jeszcze na poły pijany.
Kiedy dojechał do Gdyni, okazało się, że w sztabie nie ma problemu z dostaniem urlopu do końca tygodnia. Wydało mu się nawet, że kontradmirał Miodowicz ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Przy okazji zabrał też swojego służbowego P-83, którego nie nosił na co dzień przy sobie.
Kac już mu nieco minął, więc postanowił oddać Makarowej zdjęcie jej męża. Chciał też podjąć próbę porozmawiania z nią. Nurtowało go pytanie, czy dochodzenie w sprawie samobójstwa jej męża zostało naprawdę zamknięte, czy też to tylko jego od niego odsunięto. Normalnie śmiałby się ze swoich podejrzeń, ale teraz już niczego nie był pewien i nic nie mogło go zdziwić.
Gdyńska dzielnica Obłuże składała się głównie z bloków z wielkiej płyty, zamieszkanych w większości przez byłych lub obecnych zawodowych wojskowych i ich rodziny. Na każdym kroku spotykało się tu umundurowanych żołnierzy najróżniejszych szarż.
Tomasik zaparkował swojego poloneza przed jednym z dziesięciopiętrowych budynków, tuż obok wojskowego stara, z którego kilku marynarzy właśnie wyładowywało meble. Wszedł do klatki i wsiadł do windy. Nacisnął przycisk szóstego piętra i już po chwili stanął przed otwartymi drzwiami Makarych. Akurat wychodziło z nich dwóch marynarzy, a tuż za nimi młody podoficer w polowym mundurze oglądał pobrudzoną czymś framugę.
– Dużo jeszcze gratów zostało na dole? – zapytał wchodzących po schodach i dźwigających wielką szafę chłopaków.
– Nie. Jeszcze tylko fotele i lampa.
Tomasik był kompletnie zaskoczony. Przez chwilę pomyślał nawet, że pomylił adres.
– Przepraszam, panie bosmanie – zwrócił się do młodego podoficera. – Czy mógłbym rozmawiać z panią Makarową?
Wojskowy zrobił zdziwioną minę.
– Z tą panią, która tutaj mieszka – wyjaśnił porucznik.
– Aha... Ale ona już tutaj nie mieszka. Jej mąż zginął przedwczoraj w nocy i kobieta postanowiła się gdzieś przenieść. Już wczoraj się wyprowadziła. Do rodziców czy gdzieś...
– Jak to? Przecież jeszcze nie było nawet pogrzebu?
– Tak. Ale ona była ponoć tak na niego wściekła, że nie chciała tu zostać ani chwili dłużej. Pogrzebem ma się zająć dowództwo. Wie pan... Facet ostatnio dużo pił, chodził na dziwki... A potem palnął sobie w łeb i zostawił ją z dwójką małych dzieci.
– I nie wie pan, dokąd się przeprowadziła?
– Przykro mi. Ale niech pan popyta wśród sąsiadów. Może oni coś wiedzą. Albo w dowództwie.
– Dzięki.
To wszystko wydało mu się co najmniej dziwne. W czasie wstępnego przesłuchania Makarowa wyglądała na kompletnie załamaną samobójstwem męża. Ale na pewno nie odczuwała w stosunku do niego wściekłości. Mówiła, że był dobrym mężem i ojcem. Nie pił, nie palił, oddawał jej całą wypłatę. Chodził z dzieciakami na spacery, na mecze Arki. Dopiero miesiąc temu, na początku czerwca, zaczęły się problemy. Wtedy pierwszy raz przyszedł z pracy późno w nocy i na dodatek kompletnie pijany. Śmierdział papierochami i damskimi perfumami. Następnego dnia przeprosił ją jednak i obiecał, że to się już nigdy nie powtórzy. Jednakże kilka dni później znowu pojawił się w stanie nietrzeźwym. I tak to się zaczęło. Pił codziennie, czasami nie pokazywał się w domu przez dwadzieścia cztery godziny. Sprawiał wrażenie ciągle naładowanego i rozdrażnionego. Aż w końcu – dzień przed samobójstwem – jeszcze raz ją przeprosił i powiedział, że teraz już wszystko będzie dobrze i wszystko się jakoś ułoży... A potem strzelił sobie w głowę.
Zdezorientowany Tomasik zapukał do najbliższych sąsiadów, tam gdzie na drzwiach nie było żadnej wizytówki. Po chwili jakiś dziecięcy głosik zapytał, kto tam.
– Czy zastałem rodziców? – zapytał.
– Nie. Ale mój tata zaraz wróci.
Porucznik przypomniał sobie o dwójce dzieciaków Makarych. Musiały znać się z dzieckiem sąsiadów.
– A nie wiesz może, gdzie wyjechali twoi sąsiedzi?
Na chwilę za drzwiami zapanowało milczenie, tak jakby dziecko zastanawiało się, co odpowiedzieć.
– Pan jest z policji?
– Nie. Jestem wujkiem Tomka i Krzyśka – skłamał, mając tylko nadzieję, że nie pomylił imion maluchów. – Przywiozłem im prezenty.
Zachrobotał przekręcany zamek i po chwili drzwi ostrożnie się uchyliły. W szparze pokazała się główka kilkuletniej dziewczynki.
– A gdzie pan ma te prezenty?
– Na dole. W samochodzie. – Tomasz przykucnął. – To powiesz mi, gdzie oni pojechali?
Dziewczynka podrapała się z namysłem po główce.
– Krzysiek mówił, że teraz będą chodzić na Cracovię. To taki zespół piłkarski. Wie pan?
– Tak, wiem. A nie dali ci adresu, żebyś mogła do nich pisać listy?
– Ja jeszcze nie umiem pisać. Teraz dopiero pójdę do zerówki.
Porucznik zdał sobie sprawę, że strzelił gafę.
– A może dali ci telefon?
– Nie. Ale powiedzieli, że do mnie zadzwonią.
W tym momencie z windy wysiadł czterdziestokilkuletni, dobrze zbudowany mężczyzna. Miał na sobie mundur z dystynkcjami kapitana.
Tomasik znał go z widzenia i z opowieści. Kamienna Twarz – tak o nim mówiono. Facet był ponoć niezłym twardzielem i prawie nigdy się nie uśmiechał.
Kiedyś, w czasie stanu wojennego, kiedy był jeszcze młodym podporucznikiem, lubił dawać poborowym w kość. Był przez nich najbardziej znienawidzonym trepem na Oksywiu. Aż w końcu kilku starszych marynarzy nie wytrzymało i postanowiło się na nim odegrać. W sześciu zaczaili się na niego i przy pomocy metalowych prętów spróbowali wyrównać rachunki. W wyniku starcia trzech z napastników wylądowało w szpitalu w ciężkim stanie, a pozostała trójka miała tak widoczne obrażenia, że całe Oksywie wiedziało, kiedy i od kogo dostali.
Kamienna Twarz z połamanymi żebrami, pękniętą kością policzkową i urazami wewnętrznymi wylądował na intensywnej terapii. Nie wniósł jednak sprawy do sądu, a żandarmom z ówczesnego WSW powiedział, że się nieszczęśliwie przewrócił. W innym wypadku chłopaków czekałoby wieloletnie więzienie. Panował przecież stan wojenny.
A kiedy poobijani marynarze wyszli ze szpitala, to oczywiście trafili z powrotem do niego. W niewyjaśnionych okolicznościach wpadali twarzami na słupy i łamali sobie nosy i ręce. Kamienna Twarz od tego czasu przestał już męczyć poborowych, a z jego oblicza prawie w ogóle znikł uśmiech. Mówiono, że z sadysty stał się prawie człowiekiem.
– Co pan tu robi? – zapytał groźnie kapitan.
– Porucznik Tomasik z Wojskowych Służb In- formacyjnych. – Tomasz pokazał legitymację służbową. – Chciałbym porozmawiać z panem kapitanem o pana byłych sąsiadach.
Mężczyzna obrzucił go niechętnym spojrzeniem.