Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca opowieść o cieniach i blaskach życia na morzu
Jak postrzega świat człowiek, który niemal pół wieku spędził poza lądem?
Kapitan Cezary Konieczny przez większość swojego życia pływał po oceanach, morzach i rzekach różnych kontynentów. Mierzył się z wyzwaniami wynikającymi z szybkiego pokonywania stref czasowych oraz klimatycznych, przygotowywał załogę i statek na napaść piratów i toczył nierówne boje z afrykańskimi urzędnikami.
Książka pozwala czytelnikom wypłynąć na nieznane dotąd wody – odkryć wrażliwość marynarza, kształtowaną z jednej strony przez pasję do podróży i pracy, a z drugiej tęsknotę za rodziną, bliskimi oraz czymś, co na lądzie nazywane jest rutyną codziennego życia. Samotność, której doświadcza, przebywając przez wiele miesięcy na statku, skłania do dbałości o to, co w życiu najważniejsze: „metacentrum”, czyli punkt równowagi pomiędzy krańcowo różnymi dążeniami człowieka.
Mógłbym to porównać do pierwszego oddechu niemowlęcia, pierwszego wypełnienia płuc rześkim powietrzem, które już od tej chwili zostało w mym wnętrzu na zawsze. A on nadal nie był widoczny, ciągle zbyt daleko, ale na pewno gdzieś tam, na końcu skweru, zasłonięty skąpą zabudową nabrzeża, budkami wypełnionymi pamiątkami znad morza, drzewami, sylwetkami spacerujących ludzi. Byłem niecierpliwy, ale jednocześnie chciałem to napięcie, które odczuwa się tuż przed pierwszym spotkaniem, doświadczać jak najdłużej. Bo już nie będzie tak samo za drugim, trzecim, kolejnym razem.
Cezary Konieczny
Kapitan żeglugi wielkiej, urodzony w Aleksandrowie Kujawskim w 1962 roku. Absolwent pływającej szkoły na statku Edward Dembowski – Liceum Morskiego w Gdyni oraz Wydziału Nawigacyjnego Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Pływał kolejno na Darze Pomorza, statkach Polskich Linii Oceanicznych, a następnie u armatorów zagranicznych. Przeszedł przez kolejne szczeble marynarskiego cursus honorum. Zaczynał karierę zawodową jako starszy marynarz i asystent pokładowy, po czym pływał na stanowiskach oficerskich. Od 2000 roku pracuje jako kapitan na statkach amerykańskiego armatora Seaboard Overseas Ltd. zawijających do portów na wszystkich kontynentach. Poza pracą na morzu fascynują go nauka języków obcych oraz literatura polska i zagraniczna. Uwielbia pisać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cezary Konieczny
Metacentrum
Wspomnienia kapitana żeglugi wielkiej
Kochanemu Pawełkowi
Od czasu, gdy stanęliśmy w dryfie, statek wydawał mi się smutny. Wiatry i prądy morskie przesuwały go wedle swych kaprysów. Kołysał się leniwie, nieregularnie, w rytm docierających do niego fal. Był bezbronny jak pień monstrualnego drzewa.
Chmury spłukiwały go deszczowym prysznicem, schładzając jego nagrzany kadłub. Inne statki go omijały, szczęśliwe, że płynęły ku sobie znanym portom przeznaczenia. Jedynie regularny warkot agregatów prądotwórczych docierający z jego wnętrza oraz zapalone nocą światła pozycyjne świadczyły o tym, że spokojnie drzemie w narzuconym mu letargu, mruczy i czeka…
I wreszcie dziś zaczęło bić jego serce. Najpierw wolnym, równomiernym stukotem tłoków. Potem stopniowo, zwiększając dawki paliwa, pozwalaliśmy mu przyspieszać ten rytm, by coraz raźniej, coraz bardziej energicznie obracał śrubę, która z wielkim mozołem, powolutku zaczęła popychać olbrzymie, wypełnione tysiącami ton kukurydzy cielsko, do przodu.
Wstąpiła w niego pełnia życia. Delikatne przechyły kadłuba stawały się coraz bardziej równomierne, fale już nie przepływały obok niego beznamiętnie. Już mógł całym sobą rozbijać je, miażdżyć, torować sobie drogę przez ich niekończące się, napierające tyraliery.
Gdy tak przebijał się coraz prędzej naprzód, jego dziób spryskiwany był coraz większą ilością piany pochodzącej z rozszarpanych grzbietów fal. Wtedy dumnie rozpoczął zanurzać się i wynurzać spomiędzy nich, w swoim własnym rytmie. Teraz już mknie radosny przed siebie, niczym nieograniczany. Czujemy jego równomiernie bijące serce.
Kołysze nas wszystkich jak ogromna stalowa kołyska. Wiem, że czuje się szczęśliwy, jest w swoim żywiole. Wiem, że chce, bym go takim postrzegał: silnym i odważnym.
[Z listu do Sylwii, m/v African Kalmia, Gulf of Gabes,
18 grudnia 2016 r.]
Właśnie tak wyobrażałem sobie moje pierwsze z nim spotkanie. Wszystko się zgadzało: czas, miejsce, nawet pora roku i dnia. Od dawna wiedziałem, że idąc w jego kierunku, wpierw poczuję zapach morskiej wody, a następnie na policzkach oraz we włosach wyraźne muśnięcia chłodnej bryzy. Byłem przekonany, że będę chłonąć te nowe dla mnie doznania całym sobą, angażując w to fascynujące doświadczenie z każdą chwilą coraz więcej zmysłów oraz wyobraźni. Zacząłem zaciągać się zachłannie wirującymi w powietrzu mikrocząsteczkami wody uwolnionymi z morskiej fali, wymieszanymi z życiodajną energią słonecznych promieni. Mógłbym to porównać do pierwszego oddechu niemowlęcia, pierwszego wypełnienia płuc rześkim powietrzem, które już od tej chwili zostało w mym wnętrzu na zawsze. A on nadal nie był widoczny, ciągle zbyt daleko, ale na pewno gdzieś tam, na końcu skweru, zasłonięty skąpą zabudową nabrzeża, budkami wypełnionymi pamiątkami znad morza, drzewami, sylwetkami spacerujących ludzi. Byłem niecierpliwy, ale jednocześnie chciałem to napięcie, które odczuwa się tuż przed pierwszym spotkaniem, przeżywać jak najdłużej. Bo już nie będzie tak samo za drugim, trzecim, kolejnym razem.
Miałem wtedy czternaście lat. Byłem po raz pierwszy w Gdyni, pierwszy raz w swoim życiu nad morzem. Statki znałem z kiepskiej jakości zdjęć drukowanych w czarno-białych gazetach, kolorowych czasopismach, a także z programów telewizyjnych. Jak naprawdę wygląda prawdziwy statek, szczególnie taki towarowy, nie wiedziałem. Statek, a właściwie przykład statku, jakby reprezentant całej gamy frachtowców, istniał dla mnie jako jego odzwierciedlenie, surowa sylwetka zapisana fotografią gruboziarnistej jakości. Obraz składał się z wyraźnych ziaren w odcieniach szarości. Przestrzenie pomiędzy tymi ziarnami wypełniałem, jak umiałem, wyobraźnią, aby podrasować, a może nawet urealnić swoją wizję statku. Z wyobrażeniem sobie gabarytów frachtowca jako tako sobie radziłem. Po swojemu, na ile pozwalała mi na to dziecięca fantazja. Miałem bardzo dobre, solidne, konkretne odniesienia. Wzdłuż ciechocińskich tężni dla wiadomości kuracjuszy ustawione są murowane słupki z informacjami o długościach tych wyjątkowych konstrukcji. Będąc w Ciechocinku, znajdowałem na początku tężni słupek z napisem 0 m, następnie szedłem do słupka oznaczonego 100 m i próbowałem sobie wyobrazić stumetrowy frachtowiec postawiony pomiędzy tymi słupkami. Wyliczyłem też długość moich pięciu kroków za pomocą miary. Będąc na chełmżyńskiej plaży, zaznaczałem nogą na piasku znak, gdzie hipotetycznie mógłby znajdować się dziób statku, odmierzałem odpowiednią liczbę kroków i zaznaczałem miejsce rufy. Następnie odchodziłem i z dystansu oceniałem wielkość wyimaginowanego frachtowca.
Czasami zastanawiałem się, co by się stało, gdyby taki chociażby stukilkudziesięciometrowy frachtowiec wstawić do jeziora. Jak dużo wyparłby wody i w jakim stopniu zalałby przylegające do brzegu ogrody? Teraz, bogaty w wiedzę zdobytą po wielu takich doświadczeniach, odważniej szedłem na spotkanie statku. Wchodząc coraz głębiej na Skwer Kościuszki z wdrukowaną w wyobraźnię gruboziarnistą fotografią statku, wyczekiwałem pojawienia się jego pierwszych fragmentów. Wpierw zobaczyłem rufę, później ukazał się kawałek nadbudówki, pierwszy maszt, aż w końcu ujrzałem całą sylwetkę. Moja fotografia stopniowo zaczęła stawać się coraz bardziej wyrazista, nieśmiało nabierała kolorów. Z każdą chwilą pojawiało się coraz więcej szczegółów. Na rufie nazwa statku: Edward Dembowski, a także nazwa portu macierzystego – Gdynia. Na tylnej części statku napis Beware of propeller, czyli Uwaga na śrubę. W części rufowej oraz w części dziobowej naspawane i pomalowane na biało liczby wskazujące zanurzenie statku w decymetrach. Na śródokręciu te marki zanurzenia połączone były ze znakiem Plimsolla oraz literami PR. Miałem blade pojęcie o znaczeniu tych znaków, ale byłem podekscytowany samym przyglądaniem im się z bliska. Wcześniej udawało mi się co najwyżej dostrzec na zdjęciach ich zarysy. Czułem się, jakbym był o krok bliżej od rozwiązania jednej z wielu statkowych tajemnic. Pragnąłem dowiedzieć się na ten temat jak najwięcej.
Po raz pierwszy zobaczyłem wiszący pod nadbudówką, wzdłuż burty, trap, po którym wchodzili i schodzili ubrani w mundurki uczniowie. Za nadbudówką znajdował się dodatkowy trap awaryjny, oznaczony napisem Emergency gangway. Na długim brezentowym banerze napis Liceum Morskie w Gdyni potwierdzał, że dotarłem na miejsce. Przechodziłem wzdłuż statku wielokrotnie, patrzyłem jak urzeczony na tę wielką, stalową, pływającą konstrukcję. Podszedłem do krańca nabrzeża, by dotknąć burty, poczuć pod palcami ogrzaną czerwcowym słońcem stal i nity łączące płyty kadłuba. Przesuwając dłonią po powierzchni kadłuba, miejscami gładkiej, miejscami chropowatej, zastanawiałem się, w jaki sposób została nałożona na oczyszczoną od rdzy blachę. Czy malowano ją w jakimś suchym doku, czy może załoga zrobiła to sama pod okiem bosmana? Próbowałem wyobrazić sobie, jak kadłub statku wygląda od wewnątrz. W jaki sposób przebiegają wręgi, jak są zamocowane do poszycia, gdzie znajdują się grodzie oddzielające poszczególne ładownie oraz zbiorniki. Wyobrażałem sobie, jak od wewnątrz wyprofilowana jest część rufowa, a jak dziobowa. Jak precyzyjnie musieli tę misterną konstrukcję wykonać stoczniowcy, zmuszając grube, ciężkie, stalowe blachy do zmiany kształtu, aby stały się idealnie dopasowanymi elementami tej olbrzymiej trójwymiarowej układanki.
Przedłużałem jak mogłem to pierwsze spotkanie ze statkiem. Odkładałem na później także chwilę pierwszego z nim pożegnania. Wyobrażałem sobie, że przez wiele lat eksploatacji jego burty stykały się z setkami nabrzeży na całym świecie, wiele razy podpływały do nich łódki pilotowe, holowniki, na których namalowane były ich egzotycznie brzmiące nazwy. Fale na dziesiątkach akwenów opływały je, zostawiając na poszyciu swój ślad, mikroskopijne cząsteczki soli.
Trzeba już było wracać i skorzystać z atrakcji, jakie oferowała Gdynia – zjeść smażonego halibuta, popatrzeć na żaglówki w basenie jachtowym. Poszedłem do końca skweru, stanąłem przed falochronem i ujrzałem prawie całą Zatokę Gdańską aż po port, a także zarys smukłej kosy Półwyspu Helskiego. Pomiędzy Helem a Gdańskiem nie było żadnego lądu, a jedynie upstrzona milionami słonecznych refleksów granatowa tafla morza. Otworzyłem szeroko oczy i uśmiechnąłem się do siebie, bo zdałem sobie sprawę, że zobaczyłem prawdziwe okno na świat.
Był rok 1976, byłem nastolatkiem z głową wypełnioną lekturą dostępnych wtedy książek o tematyce morskiej oraz artykułów publikowanych w czasopiśmie „Morze”. Przez lata co miesiąc z wypiekami na twarzy czytałem kolejne wywiady z prawdziwymi marynarzami, kapitanami, stewardami kapitańskimi, bosmanami czy mechanikami. Chociaż nigdy w życiu nie rozmawiałem z żadnym człowiekiem morza, bardzo chciałem stać się kiedyś jednym z nich.
Jedynym namacalnym przedmiotem z tego fascynującego dla mnie marynarskiego świata był kołnierz marynarski, który dostałem od mojego wujka Henryka Zawady. Wujek służył kiedyś w Marynarce Wojennej, co prawda jedynie w lotnictwie morskim, na okręcie[1] nigdy nie był, ale wojskowy mundur z marynarskim kołnierzem nosił. Kołnierz ten był dla mnie pewnego rodzaju źródłem inspiracji do poznawania wszystkiego, co było związane z morzem. Dowiedziałem się wtedy, że takie szerokie kołnierze służyły jako ochrona bluzy munduru przed zabrudzeniem, spowodowanym przez nasączone sztokholmskim tłuszczem splecione włosy marynarzy. Dzięki temu zabiegowi włosy stawały się mocne, sztywne i chroniły kark przed uderzeniami. Ciekawy, bo nigdy nierozstrzygnięty, był dla mnie stary spór o pochodzenie trzech białych pasków stanowiących ozdobę kołnierza. Według Brytyjczyków są one symbolem trzech największych zwycięskich bitew morskich Admirała Nelsona[2], a według Francuzów potwierdzeniem pływania po trzech oceanach.
Dla chłopca, który pływał jedynie kajakiem po kilku polskich jeziorach i jednej rzece, samo myślenie o takich zagadnieniach było fascynujące. Przyjazd do Gdyni na egzaminy do Liceum Morskiego oraz pierwsze spotkanie z morzem, a także ze statkiem były więc dla mnie niezwykle cennym doświadczeniem. Uśmiechałem się wtedy do swoich myśli, wyobrażając sobie, że oto w swoim życiowym kajaku wypłynąłem z chełmżyńskiego jeziora na szerokie wody. Podobnie jak wielcy odkrywcy nowych światów, którzy posiadali jedynie, często niepotwierdzone, zdawkowe informacje, płynęli w nieznane z nadzieją zdobycia bogactwa i sławy, miałem przed sobą własne wyzwanie, moją małą terra incognita, którą pragnąłem kiedyś odkryć i zbadać.
Egzaminy do Liceum Morskiego w Gdyni zostały zaplanowane na trzy dni. Pierwszego dnia odbyły się egzaminy pisemne z podstawowych przedmiotów nauczania, takich jak język polski i matematyka z fizyką, a także z ogólnych informacji o świecie. Pamiętam, że egzaminy nie były zbyt trudne, a z dziedziny wiedzy ogólnej zapamiętałem jedno z pytań: „Kto to jest kosmopolita?”. Egzaminy pisaliśmy w auli Wyższej Szkoły Morskiej przy ulicy Czerwonych Kosynierów[3].
Jednym z najważniejszych wydarzeń tamtego dnia było dla mnie spotkanie z rówieśnikami. Gdy przyjechaliśmy z mamą trolejbusem pod budynek Wyższej Szkoły Morskiej, zastaliśmy już grupę młodych chłopców[4], którzy w towarzystwie rodziców lub innych towarzyszących im osób oczekiwali na rozpoczęcie egzaminu. Kolejni kandydaci do liceum sukcesywnie dochodzili bądź dojeżdżali i wkrótce zrobił się kilkusetosobowy tłum. Było to dla mnie zaskoczeniem. Nie miałem pojęcia, że zainteresowanie kształceniem się w zawodzie marynarza było tak ogromne.
Podchodziliśmy do siebie, zaczynaliśmy się przedstawiać, wymieniać wrażenia. Przyznaję, że byłem tym spotkaniem podekscytowany. Po raz pierwszy miałem kontakt z rówieśnikami, którzy mieli podobne zainteresowania. Ich fascynacja morzem oraz światem ludzi pływających przywiodła ich przed mury gdyńskiej uczelni. Rozmawialiśmy o statkach, o portach, o tym, co na ten temat przeczytaliśmy lub dowiedzieliśmy się z innych źródeł. Okazało się, że część z tych chłopców albo znała jakiegoś marynarza, albo nawet pochodziła z rodzin marynarskich. Ich wypowiedzi i opinie były więc dla mnie najbardziej interesującym źródłem informacji. Już przed rozpoczęciem egzaminu znałem niektórych po imieniu. Rozpoznawaliśmy się, cieszyliśmy się z tego spotkania. Tamten dzień był dla mnie swoistym świętem otwartego na świat sposobu myślenia, fascynacji i radości ze spełniania marzeń. Czułem, że jestem wśród swoich.
Kandydaci, którzy mieszkali poza Trójmiastem, na czas trwania egzaminów mieli zapewnione zakwaterowanie na statku Edward Dembowski. To była dopiero frajda! Po raz pierwszy w życiu wchodziłem na statek po trapie, a do zejściówki trzeba było przejść po pokładzie. Przydzielono nas do czteroosobowych kabin, gdzie mieliśmy spać na kojach, nad którymi zawieszone były małe kojówki[5]. Każde pomieszczenie doświetlone było bulajem[6], pod nim znajdował się stolik, natomiast przy drzwiach wejściowych stały cztery wąskie metalowe szafki, po jednej dla każdego ucznia.
Gdy już znalazłem swoją kabinę i położyłem torbę z rzeczami na koi, wróciłem na pokład i podszedłem do relingu, aby pozdrowić czekającą na nabrzeżu mamę. Patrzyła na mnie z głową podniesioną do góry. Uśmiechnięta. Była bardzo ze mnie dumna. Opowiedziałem jej w skrócie o tym, jak wygląda kabina, z kim przez dwie najbliższe noce będę w niej spał, pierwsze gorące wrażenia z pobytu na statku. Powiedziałem mamie, że już teraz zostanę na statku z kolegami, więc będzie mogła wykorzystać ten czas, aby obejrzeć ciekawe miejsca w Gdyni. Mama odpowiedziała: „Dziecko moje, jakiż może być piękniejszy i ciekawszy obiekt w Gdyni od statku, na którym znajduje się mój syn?”. Pomachałem mamie i wróciłem pod pokład. Mama usiadła naprzeciwko statku na ławce i jeszcze długo wpatrywała się w niego.
Większość pomieszczeń statkowych była na czas pobytu kandydatów zamknięta, ale co nieco już mogliśmy zobaczyć. Kabiny były umiejscowione wzdłuż burt, natomiast wzdłuż osi statku znajdowało się pięć sal lekcyjnych, które nie miały, niestety, naturalnego oświetlenia. Ławki były krótkie, ich blaty pochylone pod kątem czterdziestu pięciu stopni, a siedzenia złożone w pionie. Po odchyleniu do poziomu można było na nich usiąść. W dziobowej części statku oraz na śródokręciu znajdowały się łazienki z prysznicami, toalety oraz mesa doświetlona naturalnym światłem przez umieszczone na suficie skajlajty[7]. Tam przygotowywano dla nas posiłki. Zostaliśmy podzieleni na grupy, którymi opiekowali się przydzieleni uczniowie liceum. Ubrani byli oni w mundurki z marynarskimi kołnierzami, a na ich czapkach przymocowane były czarne tasiemki z czerwonym napisem Liceum Morskie. Na piersiach, po obu stronach, naszyte mieli pagony z metalową kotwiczką, w którą wpisane były litery L i M, pod nią zaś widniały metalowe paski w kształcie szeroko otwartej litery V. Pagony zawierały tych pasków od jednego do czterech, w zależności od tego, do której klasy chodził właściciel mundurka.
Następnego dnia, po śniadaniu, udaliśmy się grupami do portowej przychodni zdrowia przy ulicy Chrzanowskiego, gdzie mieliśmy zaplanowane badania przed komisją lekarską. Każdy z kandydatów miał ze sobą pakiet wyników badań laboratoryjnych oraz zaświadczenie od stomatologa o sanacji jamy ustnej. Kilku lekarzy różnych specjalności oceniało stan zdrowia każdego z nas. Samo badanie nie trwało długo, więc mieliśmy sporo czasu na pytania do uczniów liceum oraz na wysłuchanie ich opowieści z pierwszych rejsów szkoleniowych na pokładzie Edwarda Dembowskiego.
Trzeciego dnia egzaminów, już na statku, odbywały się rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami. W pokojach nauczycielskich czekały na nas komisje złożone z członka załogi statku oraz jednego z nauczycieli. Po wejściu do pokoju nauczycielskiego w bardzo przyjemny, wręcz przyjacielski sposób zadawano nam różnorodne pytania. Moja rozmowa kwalifikacyjna odbyła się przed starszym mechanikiem[8] i panią polonistką Krystyną Jęczalik. Na początku spytano mnie, dlaczego zdecydowałem się zostać kandydatem do szkoły morskiej. Następnie zadawano pytania o rodzaje statków, o jakich słyszałem lub czytałem, o tym, czy wiem, kto jest bezpośrednim przełożonym marynarzy na pokładzie. Moje odpowiedzi były satysfakcjonujące, a na koniec starszy mechanik powiedział: „No tak, widzimy, że się bardzo dobrze orientujesz, a teraz powiedz nam, w jaki sposób przyszyłbyś urwany guzik”. Nie zastanawiałem się ani sekundy i powiedziałem, że przyszyłbym go tak „po męsku”. Na co starszy mechanik z zainteresowaniem zapytał: „Proszę, wytłumacz, jak to się przyszywa guzik »po męsku«?”. Odpowiedziałem: „No, tak solidnie, aby mi się już nigdy więcej nie oderwał”. Na to pani polonistka spytała z uśmiechem: „W takim razie, proszę, powiedz, jak to byłoby przyszyć guzik »po żeńsku«”. Odpowiedziałem, że przede wszystkim po przyszyciu guzik musiałby ładnie wyglądać, a dla mnie jednak ważniejsze byłoby, aby był solidnie zamocowany. Szanowna komisja zaczęła się śmiać i nawzajem przekonywać o tym, która opcja jest ważniejsza. Koniec końców, wychodząc z pokoju nauczycielskiego, odniosłem wrażenie, że moja odpowiedź, szczególnie starszemu mechanikowi, przypadła do gustu.
Na początku czerwca 1976 roku otrzymałem list polecony wysłany przez dyrekcję Liceum Morskiego. Znajdowała się w nim informacja potwierdzająca zakwalifikowanie mnie do kolejnego etapu rekrutacji, czyli praktyki kandydackiej. Ależ to była radość! Wraz ze mną cieszyli się wszyscy – cała rodzina, znajomi, koleżanki i koledzy z klasy. Później mama mi powiedziała, że na ulicy podchodzili do niej nieznajomi ludzie, tacy znajomi jakichś jej znajomych, i gratulowali sukcesu syna.
Praktyka kandydacka miała rozpocząć się pierwszego sierpnia i trwać przez prawie cztery tygodnie. Po pozytywnym zakończeniu tej praktyki zostałbym zakwalifikowany w poczet uczniów pierwszego roku liceum. Tamta wiadomość stanowiła pewnego rodzaju cezurę w moim życiu. Zapowiadała istotne w nim zmiany, które miały nastąpić już wkrótce. Oczywiście w tamtym dniu nie zdawałem sobie sprawy, czy będą to zmiany na trwałe, jedynie na okres praktyki kandydackiej, czy też na kilka lat nauki, a może nawet na całe dorosłe życie. Wiedziałem jednak, że jeśli one nastąpią, będę musiał się z nimi zmierzyć. Na tyle byłem ich świadomy.
Dotyczyły w pierwszej kolejności miejsca pobytu. Myślałem o tym, że już niedługo, inaczej niż przez dotychczasowe dziecięce lata, nie będę wychodził z mieszkania przez klatkę schodową na ulicę, nie będę przyglądał się wystawom sklepowym, nie będą mijały mnie samochody, obcy ludzie. Zdawałem sobie sprawę, że będę mieszkał w kabinie na statku. A statek jest konstrukcją unoszącą się na wodzie, która delikatnie porusza się nawet wtedy, gdy obok niego przepłynie większa jednostka. Nie jest to głucha bryła budynku, ale zespół elementów i urządzeń wzajemnie powiązanych, które przy zapewnieniu odpowiedniej obsługi umożliwiają statkowi samowystarczalność, autonomię. Statek przecież nie tylko jest w stanie przemieszczać się na olbrzymie odległości, ale też bez przerwy pracuje w nim wiele maszyn – słychać pracujące agregaty prądotwórcze, załączające się pompy, które zasilają wszystkie statkowe urządzenia, zapewniają oświetlenie, wentylację, ogrzewanie itd.
W drugiej kolejności czekające mnie zmiany dotyczyły przedmiotów, które na co dzień mnie otaczały. Te nowe, związane ze statkami, dotychczas istniały dla mnie jedynie na kartkach książek lub czasopism, a wkrótce będę mógł ich dotykać na co dzień. Będę je dogłębnie poznawał, stopniowo się z nimi oswajał.
Także niektóre pojęcia, które dotychczas pojawiały się w mojej przestrzeni życiowej jedynie sporadycznie, lub w ogóle jeszcze nie zaistniały, miały zagościć w niej na dłuższy czas, a może i już na stałe. Wyjazdy, oczekiwania powrotu, tęsknota. I nie tylko moja tęsknota za bliskimi, znajomymi. Także tęsknota ich za mną. Poza tym wymiana informacji z bliskimi, wrażenia ze świata wyraźnie innego od tego, który za sobą zostawię. W życiu wysłałem jedynie kilka listów do rodziny z pobytu na obozie harcerskim lub kolonii. W przyszłości listy stanowić miały główną formę kontaktu podczas rozłąki.
Moi chełmżyńscy rówieśnicy, których bliżej znałem, nie oczekiwali takich życiowych zwrotów jak ja. Nie musieli zastanawiać się nad kwestiami, które mnie dotyczyły. Oczywiście, nie bałem się zmian. Wprost przeciwnie – nie mogłem się wręcz doczekać, kiedy nastąpią. Chciałem tych zmian zasmakować, poczuć je na własnej skórze, we własnym sercu. Mieć kiedyś o nich wyrobione własne zdanie poparte doświadczeniem.
Tamtego lata miałem najkrótsze wakacje ze wszystkich dotychczasowych, gdyż trwały tylko przez około pięć tygodni, do końca lipca. Były to jednak wakacje, które najbardziej mi się dłużyły. Nie mogłem się doczekać powrotu na statek.
Na czas praktyki kandydackiej Edward Dembowski został zacumowany w gdyńskim porcie rybackim przy Nabrzeżu Prezydenta. Rufa statku znajdowała się około stu metrów od dziobu okrętu-muzeum Błyskawica. Na praktykę kandydacką zakwalifikowano około stu chłopców. Każdy z nas był pod wieloma względami, a wspominam o tym nie bez kozery, wybrańcem losu ze wspaniałymi perspektywami. Praca na statkach była w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku bardzo obiecującym, wręcz prestiżowym zajęciem. Absolwent zdobywał wykształcenie, dzięki któremu mógł pracować na dowolnym statku – zarówno w dziale pokładowym na stanowisku marynarza, jak i w dziale maszynowym jako motorzysta. O atrakcyjności zawodu marynarza niech świadczy fakt, że na jedno miejsce w Liceum Morskim zgłosiło się w tamtym roku przeszło siedmiu kandydatów. Pobyt na statku, który pełnił funkcję nie tylko szkoły, ale i internatu, był bezpłatny. Tak samo i pełne umundurowanie, które otrzymywali uczniowie. Rodzice musieli jedynie pokrywać koszty wyżywienia, ale było to tak zwane zbiorowe żywienie, więc nie były to wysokie kwoty. Uczniowie z biedniejszych rodzin mogli się ubiegać o stypendium. Liceum Morskie było szkołą przyzakładową przy Polskich Liniach Oceanicznych, które gwarantowały zatrudnienie wszystkim absolwentom. Praca na morzu pozwalała nie tylko na zarobienie godnych pieniędzy, ale także na możliwość odwiedzania portów na całym świecie. Aby zwiedzać świat, marynarz nie musiał i nie musi (z kilkoma wyjątkami) ubiegać się o wizę. Bywa przecież, że statek zawija w jednej podroży do kilkunastu krajów na kilku kontynentach i wymóg wizowy dla marynarzy byłby w praktyce niemożliwy do spełnienia. W tamtych czasach w Polsce, która była krajem zza żelaznej kurtyny, o wyjazd do jednego kraju trzeba było zabiegać tygodniami, wiązało się to przede wszystkim z trudną procedurą wydawania paszportu oraz właśnie wymogami wizowymi. A marynarz? Był wtedy prawdziwym wybrańcem losu! Administracja morska wydawała mu książeczkę żeglarską, w której odpowiedni wpis, dokonany przez kapitana statku, potwierdzał zamustrowanie na danym stanowisku i prawie wszystkie porty świata stawały przed nim otworem. Po zawinięciu do portu przedstawiciel lokalnej administracji morskiej, na podstawie zapisów w książeczce żeglarskiej, wystawiał shore pass, czyli przepustkę umożliwiającą wyjście i przebywanie na terenie danego miasta portowego podczas pobytu statku w porcie. Oczywiście nie dawało to możliwości przemieszczania się bez ograniczeń po terytorium całego kraju, było to jednak rozwiązanie w zupełności wystarczające, można było przynajmniej liznąć egzotycznego świata. Zasady te funkcjonują na prawie całym świecie do teraz.
Tamtego pierwszego sierpnia najpierw wystawiono nam przepustki umożliwiające wejście na teren gdyńskiego portu rybackiego, a następnie pod opieką pracowników szkoły udaliśmy się na statek. Pamiętam, że byłem wtedy wypełniony emocjami tuż po pożegnaniu z mamą, ale jednocześnie czułem się bardzo szczęśliwy. Właśnie spełniało się moje marzenie i ponownie mogłem wejść po trapie na pokład, a stamtąd udać się do kabiny.
Proces dydaktyczny Liceum Morskiego zawierał, obok teoretycznego i praktycznego przygotowania do zawodu, także pierwiastek kształtowania charakteru przyszłego marynarza. Wprowadzone były elementy drylu zbliżonego do wojskowego. Były to oczywiście jedynie podstawowe zasady dyscypliny, odpowiedzialności za siebie oraz innych, obowiązkowości, pewnego ograniczenia swobody związanego z charakterem pracy na morzu. Okres kandydacki był dobrym praktycznym sprawdzianem, po którym około trzydziestu procent kandydatów, po konfrontacji marzeń z praktyką, zrezygnowało z kariery na morzu.
Specyfikę szkoły odczuliśmy od pierwszych chwil pobytu na statku. Instruktorami wychowania morskiego byli oficerowie wojsk lądowych oraz marynarki wojennej przeniesieni do rezerwy. Bez przerwy jeden z instruktorów pełnił na statku służbę i był odpowiedzialny za utrzymanie porządku, bezpieczeństwa i czystości w statkowym internacie. Wraz z nim służbę pełnił też jeden z członków załogi, przeważnie mechanik, który nadzorował pracę agregatów prądotwórczych i systemów przeciwpożarowych oraz sprawdzał, czy w zbiornikach znajduje się odpowiednia ilość wody pitnej i sanitarnej.
Gdy znaleźliśmy się na statku, otrzymaliśmy status BW, czyli „bez wyjścia”, do końca kandydatki. Używanie cywilnych ubrań było zakazane. Każdy z nas dostał za to drelich – marynarskie ubranie z szarego płótna, parę czarnych butów roboczych, czarny beret i kombinezon roboczy. Oczywiście drelichy nie były szyte na miarę nastolatków, przeważnie były na nas za duże i wyglądaliśmy w nich komicznie. Nie pamiętam jednak, aby ktokolwiek się tym zrażał. Następnego dnia grupami, pod opieką instruktora, udaliśmy się do fryzjera. Zostaliśmy ostrzyżeni według standardów wojskowych, czyli na kilkumilimetrowego jeżyka, którego ochrzciliśmy słowiańsko brzmiącą nazwą „jiżinek”.
Kabiny na statku były czteroosobowe. Mogliśmy sami się dobrać, nikt nam nie narzucał, z kim mamy mieszkać. O szóstej rano zaczynaliśmy dzień pobudką, po której następował apel i sprawdzenie przez instruktora wychowania morskiego stanu osobowego. Po apelu rozpoczynaliśmy zaprawę ruchową, czyli bieganie, gimnastykę na świeżym powietrzu wzdłuż najbliższych nabrzeży portu. Po zaprawie był czas na toaletę i śniadanie, po którym rozpoczynały się planowane zajęcia. Podzielono nas na trzy wachty. Każda wachta, według przydzielonego grafiku, przez tydzień była odpowiedzialna za sprzątanie korytarzy, pryszniców, toalet i sal lekcyjnych.
Od pierwszych chwil uczono nas dokładnie rozkładu statku. Chodziło przede wszystkim o znajomość dróg ewakuacyjnych prowadzących z każdego pomieszczenia na otwarty pokład. Także zachowania się w wypadku pożaru. Z czasem zaczęliśmy pełnić tzw. służby bezpieczeństwa i przeciwpożarowe. Na statku nie było żadnego system zdalnego monitorowania. Aby zrobić obchód całego statku, należało po prostu wejść w regularnych odstępach czasu do wskazanych planem pomieszczeń statkowych i sprawdzić, czy nie został w nich zaprószony ogień lub nie dzieje się nic niepokojącego, jak na przykład czy nie cieknie woda.
Obchód odbywał się w sposób następujący: w różnych pomieszczeniach statku zostały rozlokowane na stałe małe puszki, każda z nich miała swój numer identyfikacyjny. Wewnątrz puszki znajdował się, zamocowany na metalowym łańcuszku, mały kluczyk. Dolna część języczka kluczyka miała kształt cyfry lub liczby odpowiadającej numerowi puszki. Wachtowy pełniący służbę bezpieczeństwa i przeciwpożarową otrzymywał od mechanika służbowego specjalny, o mocnej konstrukcji, okrągły zegar ze skórzanym paskiem, który wieszało się na karku. Z tym zegarem trzeba było przejść po całym statku, od puszki do puszki. Następnie należało taki kluczyk po kolei z każdej puszki wyjąć, wsunąć w specjalny otwór zegara i przekręcić. Obracający się kluczyk uruchamiał drukarenkę znajdującą się wewnątrz zegara. Na papierze drukował się numer kluczyka, a obok niego czas, w którym kluczyk uruchomił drukarkę. Po przejściu całego statku wachtowy meldował służbowemu mechanikowi, że żadnego pożaru ani przecieku bądź uszkodzenia nie stwierdził. Mechanik otwierał zegar i sprawdzał na papierowym wydruku, czy wachtowy faktycznie był we wszystkich pomieszczeniach; czy znajdują się na nim wydrukowane numerki wszystkich kluczyków.
Notabene, pomimo nowoczesnych systemów monitorowania instalowanych na statkach, obchody bezpieczeństwa i przeciwpożarowe (ang. fire and safety rounds) praktykowane są do dzisiaj – zarówno podczas pobytu statków w porcie, jak i na morzu. Elektronika co prawda zastąpiła mechaniczne zegary i kluczyki, ale marynarskie czujne „szkiełko i oko” jest nadal niezastąpione. Oficer wachtowy ma obowiązek zrobić w dzienniku okrętowym odpowiedni wpis potwierdzający przeprowadzenie takich obchodów. W przypadku wystąpienia na statku sytuacji awaryjnej taki wpis jest jednym z dowodów w procesie ustalania przyczyn awarii.
Ja osobiście tak się moimi obchodami bezpieczeństwa i przeciwpożarowego przejąłem, tak mi weszły w krew, że stały się elementem mojego rutynowego funkcjonowania nawet poza statkiem. W domu nie zasnąłbym bez sprawdzenia, czy drzwi wejściowe są zamknięte, czy nie cieknie gdzieś woda, nie wydobywa się gaz i czy wszystkie urządzenia elektryczne zostały wyłączone. Latarka przy łóżku (na wypadek blackoutu!) oraz ustawianie przedmiotów na półkach w taki sposób, aby w razie przechyłów nie spadły(!), są nieustającym źródłem uśmiechów i żartobliwych przytyków ze strony domowników.
Oczywiście sztauowanie[9] przedmiotów na półkach w domu brzmi, delikatnie mówiąc, dziwacznie lub abstrakcyjnie. Jednakże, jak mówią mieszkańcy Karaibów: la vida te da sorpresas, czyli: życie przynosi niespodzianki. Gdy 20 września 2004 roku w Gdyni odczuwalne było trzęsienie ziemi, w oknach pękały szyby, ze stołów spadały naczynia i z półek zsuwały się bibeloty – w moim mieszkaniu nic nie spadło! Wszystkie znajdujące się na półkach przedmioty stały nadal bezpiecznie na swoich miejscach. Sam się z tego wydarzenia naigrawałem, ale przez jakiś czas nikt nie śmiał dworować sobie z moich statkowych dziwactw.
Dni praktyki kandydackiej od rana do późnego popołudnia wypełnione były zajęciami teoretycznymi oraz praktycznymi. Pamiętam zajęcia z bezpieczeństwa i higieny pracy na statku. Dotyczyły pracy na stanowiskach manewrowych na dziobie oraz na rufie, pracy z cumami syntetycznymi oraz stalowymi, mocowania ich na polerach, obsługi wind cumowniczych i kotwicznych. Ćwiczyliśmy podawanie na ląd rzutkę[10]. Uczyliśmy się metod walki z rdzą na statku. W morzu wchodzące na pokład bryzgi fal, lub nawet całe fale, są wypełnione cząsteczkami soli, które są bardzo agresywne dla statkowej stali oraz elementów wyposażenia pokładów wykonanych także z innych metali. Dla marynarzy walka z rdzą jest do chwili obecnej never ending story[11]. Poznawanie specyfiki pracy w siłowni okrętowej rozpoczynaliśmy od nauki bezpiecznego poruszania się pomiędzy pracującymi mechanizmami, także od czyszczenia zenz, zasad prawidłowego smarowania, używania ręcznej sondy do sprawdzania stanu zapełnienia zbiorników.
Co drugi dzień mieliśmy zajęcia z musztry, nie takiej stricte wojskowej, ale powiedzmy w wersji light – dla nastolatków. Maszerując czwórkami, często gubiliśmy rytm, machające ręce nie zawsze nadążały za nogami, ale pod surowym okiem kapitana Wakulaka dzielnie doskonaliliśmy swoje umiejętności. Defilujące wzdłuż statku dwójkami bądź czwórkami dzieciaki ubrane w zbyt duże drelichy wyglądały jak szwejki. Dla turystów odwiedzających Gdynię stanowiliśmy pewnego rodzaju atrakcję. Przy siatce odgradzającej teren portu od Skweru Kościuszki zawsze gromadziła się jakaś dopingująca nas publiczka.
Uczono nas także rozkładów alarmowych i obowiązków z nich wynikających dla poszczególnych członków załogi. Takie alarmy jak Opuszczania statku czy też Pożarowy oraz Człowiek za burtą muszą być obowiązkowo regularnie przeprowadzane na statkach we wszystkich flotach świata. Występują obecnie w wielu zmodyfikowanych formach bądź pod różnymi nazwami. W czasie praktyki kandydackiej przeprowadzanie alarmów było jednocześnie przygotowaniem aspirantów na wilków morskich do najważniejszego oraz najciekawszego etapu praktyki, a mianowicie tygodniowego rejsu po Bałtyku.
Tamte sierpniowe tygodnie spędzone na statku były dla mnie niezwykle intensywne. Wypełnione doświadczeniami, informacjami, doznaniami, które dla czternastolatka były superciekawe, wręcz fascynujące, a przede wszystkim wyjątkowe. Chłonąłem to wszystko łapczywie, wszystkimi zmysłami. Chwytałem pełnymi garściami, trzymałem mocno, aby im się z bliska przyjrzeć, by zaczerpnąć z nich jak najwięcej, najpełniej. Aby tych doznań nie zgubić, nie zaprzepaścić. Po raz pierwszy w życiu zaczynałem rozumieć znaczenie sentencji Horacego carpe diem[12], którą od dawna wpajała mi moja mama. Bardzo chciałem, aby to był mój sposób na życie.
Zastanawiałem się też, w jaki sposób będę mógł się moimi doświadczeniami podzielić z rodziną i rówieśnikami z Chełmży. Czy będę mógł im opowiedzieć dokładnie, co się czuje, gdy słychać podpływające do statku holowniki albo intensywne murmurando pracującej windy cumowniczej. W jaki sposób odczuwa się swoistą wolność, gdy kadłub statku majestatycznie oddala się od kei po rzuceniu cum. W jaki sposób oddać potężny odgłos startującego silnika głównego, a następnie wszechobecne, delikatne wibracje generowane przez obracającą się śrubę. A co z kołysaniem, unoszeniem się i opadaniem stalowej jednostki pływającej o masie kilku tysięcy ton na bałtyckiej fali. Jakimi słowami mógłbym oddać odgłos telegrafu maszynowego przekazującego polecenia z mostku do siłowni okrętowej. Co z potęgą szerokiego wzburzonego kilwateru zostawianego za rufą. W czasie praktyki kandydackiej po raz pierwszy w życiu widziałem wtedy niekończący się horyzont, wyłaniający się zza niego zarys linii brzegowej, światła latarni morskich, sylwetki mijanych statków. Wyglądałem wtedy przez swoje własne okno na świat.
Ważnym elementem nauki w liceum było wychowanie morskie. Przez cztery lata (z wyjątkiem wakacji) mieszkaliśmy na statku w trybie półkoszarowym. Wyjścia poza teren statku były ograniczone. W środy oraz w weekendy, po zakończeniu zajęć i po otrzymaniu przepustki od instruktora wychowania morskiego, wychodziliśmy na zakupy, spacery albo do kina. Po uzyskaniu zgody od tegoż instruktora mogliśmy także wyjeżdżać na weekendy do domu. Z Gdyni do Chełmży podróż pociągiem trwała jedynie około czterech i pół godziny, więc mogłem co jakiś czas odwiedzać rodzinę. Jednakże koledzy, którzy mieszkali o wiele dalej, nawet na drugim końcu Polski, wyjeżdżali do domu jedynie na ferie i wakacje.
Noszenie munduru było obowiązkowe. Podczas podróży swoistym uzupełnieniem mundurka był worek marynarski wykonany z szarobiałego płótna żaglowego. Między Chełmżą a Gdynią były w tamtych latach wygodne, bezpośrednie połączenia kolejowe. Codziennie kursowały pociągi pospieszne z Gdyni do Mysłowic lub Łodzi Kaliskiej. Można też było pojechać z Gdyni jednym z wielu ekspresów do Bydgoszczy i stamtąd przesiąść się na pociąg do Brodnicy, który zatrzymywał się także w Chełmży. Zarówno w pociągach, jak i na dworcach czy też ulicach widok ostrzyżonego na krótko młodzieńca w marynarskim mundurku, z wypchanym workiem przerzuconym przez ramię, stanowił pewnego rodzaju atrakcję. Zdarzało się, że ludzie mnie zatrzymywali i zadawali pytania na temat szkoły, w jaki sposób można się do niej dostać, sztormów przeżytych na morzu. Pamiętam odgłos moich kroków na chełmżyńskim bruku, gdy w nocy udawałem się na dworzec, aby zdążyć na pociąg z Mysłowic do Gdyni, który odjeżdżał o godzinie czwartej trzydzieści.
Tryb wychowania półkoszarowego wprowadzał, siłą rzeczy, jeszcze jeden element w naszym życiu. W szkole nie było dziewcząt. Uczniowie miejscowi, czyli ci mieszkający w Trójmieście, mieli praktycznie na co dzień kontakt z rówieśniczkami, koleżankami ze szkoły czy sąsiadkami. Ci zamiejscowi, do których się też zaliczałem, byli tych możliwości i przyjemności pozbawieni. Kilkugodzinna przepustka dwa, trzy razy w tygodniu nie dawała wielu możliwości poznania przedstawicielki płci pięknej ot tak, na ulicy lub w kawiarni. Nasza pani polonistka[13] pracowała na drugim etacie w Zespole Szkół Odzieżowych w Gdyni. Rozumiała nasze problemy i potrzeby, więc pomagała w organizowaniu wspólnych potańcówek na terenie tamtej szkoły, w której uczyły się same dziewczyny. Były to udane imprezy i bywało, że zawarte tam znajomości owocowały jakimiś dłuższymi relacjami.
W statkowej mesie, a także kambuzie[14] pracowały trzy panie. Szefową była zawsze uśmiechnięta i przesympatyczna pani Ziuta. Była to już starsza kobieta, korpulentnej budowy; właściwie wszystko miała duże lub, jak w przypadku piegów, w dużych ilościach. Pierwszego dnia naszego pobytu na statku, gdy zaczęliśmy wchodzić na posiłek do mesy, pani Ziuta przywitała nas słowami: „Witamy świeży narybek”. Było to nawet sympatyczne powitanie; po raz pierwszy ktoś przypiął mi morską ksywkę. Pani Ziuta była mistrzynią świata w ustawianiu na ramionach dużej liczby talerzy. Za jednym razem potrafiła nie tylko poukładać na sobie od ośmiu do dziesięciu talerzy z nałożonym na nie drugim daniem, ale także zgrabnie donieść je w całości pomiędzy stolikami i postawić przed czekającymi na posiłek uczniami. Pani Ziuta miała tak przestronne ramiona, że gdyby chciała, mogłaby objąć nimi i przytulić do siebie co najmniej pół klasy kadetów dowolnego rocznika.
Pomocnicami pani Ziuty były pani Beata i pani Krysia. Obie młode, ładne i atrakcyjne. Nie mogliśmy się doczekać przydzielonego dyżuru w zmywaku, aby móc cały dzień spędzić w ich towarzystwie, porozmawiać, pożartować. Chcąc nie chcąc, obie panie były obiektami cichych westchnień większości stęsknionych widoku powabnie wyglądających dziewczyn kadetów.
Pani Beata była długowłosą blondynką o zamyślonych oczach, smukłą i długonogą anielicą. Wielokrotnie można było zauważyć, że gdy któryś z kadetów przesuwał powoli wzrokiem po jej sylwetce, oczy wywracały mu się na lewą stronę. Pani Krysia była całkiem inna. Czarnulka, drobna, nieprzeciętnie zgrabna, w ruchach gorąca iskierka. Przyglądając się jej, przyznawaliśmy rację Francuzom, którzy twierdzili, że najcenniejsze, najpiękniej pachnące perfumy znajdują się w malutkich flakonikach. Na pani Krysi nie trzeba było długo zawieszać wzroku. Była malutka, więc wszystkie fizyczne atrybuty kobiecości miała umiejscowione blisko siebie. Wystarczył rzut oka, by młodemu kadetowi robiło się miło, nie tylko na duszy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Termin okręt odnosi się do jednostki pływającej marynarki wojennej, zaś statek do jednostki handlowej.
[2] Bitwa pod Trafalgarem, bitwa pod Kopenhagą, bitwa na Nilu.
[3] Obecnie ulica Morska.
[4] Do Liceum Morskiego nie było naboru dziewcząt.
[5] Mała lampka do czytania.
[6] Bulaj (ang. bull eye) – okrągłe okienko na statku.
[7]Sky light (ang.) – światło nieba.
[8] Niestety nie pamiętam jego imienia i nazwiska.
[9] Sztauowanie – rozmieszczenie i zamocowanie ładunków na statku.
[10] Cienka linka zakończona obciążnikiem w kształcie kuli, którą podaje się jako pierwszą na ląd, a następnie przymocowuje do niej cumę.
[11]Never ending story (ang.) – niekończąca się historia.
[12]Carpe diem (łac.) – chwytaj dzień.
[13] Ewa Tarnasiewicz-Klimowska.
[14] Kambuz – statkowa kuchnia.
Metacentrum. Wspomnienia kapitana żeglugi wielkiej
ISBN: 978-83-8313-784-1
© Cezary Konieczny i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
Książka została dofinansowana przez firmę Oiler sp z o.o. oraz Centrum Szkoleń Morskich w Gdyni.
REDAKCJA: Paweł Pomianek | językowedylematy.pl
KOREKTA: Agnieszka Łoza
OKŁADKA: Krystian Żelazo
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek