Mgła Roztocza - Wioletta (Niewyparzona Pudernica) Pyzik - ebook
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zmowa milczenia, słowiańskie rytuały, zaginione dziecko, przypadkowo znalezione zwłoki i niespodziewana miłość – czyli pierwszy kryminał Wioletty Pyzik znanej jako Niewyparzona Pudernica.

Justyna, szukając wytchnienia po rozstaniu, pakuje się i ucieka z wielkiego miasta w samo serce dzikiego Roztocza – do wioski o przyjaznej nazwie Guciów. Szybko odkrywa, że ta pozornie sielankowa wieś skrywa mroczne tajemnice, pilnie strzeżone przez mieszkańców.

Co zrobi Justyna po odkryciu mglistych sekretów lokalnej społeczności? Wybierze miłość czy prawdę? Zdradzi, kto jest mordercą? Uwierzy w pradawne moce, a może pozostanie twardo stąpającą po ziemi racjonalistką?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 272

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

– Kurwa. Co ja tutaj robię? – powie­dzia­łam sama do sie­bie, omia­ta­jąc wzro­kiem starą cha­łupę. Wysia­dłam z samo­chodu, gło­śno trza­ska­jąc drzwiami.

Wdech.

Wydech.

Wdech.

Wydech.

Z auta wzię­łam tylko torebkę. Może to nie jest miej­sce dla mnie? Może jesz­cze wrócę? Tylko zer­knę do środka domu. Zoba­czę, jak to wszystko wygląda. Milion myśli na sekundę.

Idę w stronę drzwi, grze­biąc przy tym jedną ręką w tor­bie zawie­szo­nej na ramie­niu. Gdzie są te cho­lerne klu­cze? Dobra, mam. Bre­lo­czek z napi­sem „War­szawa”. Muszę go zmie­nić. Nie ma już War­szawy. Nie ma już Kon­rada. Nie ma już niczego. Jest tylko ta rudera na końcu wsi.

Cho­lera, a może lepiej wró­cić?

Zamek w drzwiach sta­wia opór. Dawno nikt tu nie zaglą­dał. Za chwilę ja zaj­rzę po raz pierw­szy. Na zdję­ciu to wszystko wyglą­dało jakoś lepiej. Ład­niej. Siel­sko-aniel­sko. Kurwa. Prze­cież to jakaś melina! Otwie­ram cięż­kie, skrzy­piące drzwi i powta­rzam jak man­trę:

– Kurwa. Co ja tutaj robię? – Stoję na progu i nie wiem, co dalej.

Dobra. Jest późno. Może zostanę tu na noc. Albo na week­end. Prze­my­ślę wszystko. Poukła­dam sobie w gło­wie. Oko­lica ponoć piękna. Zaraz znajdę jakieś atrak­cje. Knajpy. Może wybiorę się na kajaki?

Wyj­muję tele­fon i już wiem, że niczego nie znajdę. Zero inter­netu. Zero zasięgu. Nie no, to jakiś koniec świata! Dobra, jeden week­end jakoś wytrzy­mam. Może to i lepiej, że przez kilka dni będę poza zasię­giem. Tak. Bar­dzo dobrze. Taki krótki reset. Odpo­czy­nek od świata.

Wcho­dzę. Szu­kam włącz­nika świa­tła. Jest! Działa? No, nie tak źle. Mały kory­tarz, zaku­rzony, z paję­czyną pod sufi­tem. Po lewej malutki pokoik. Po pra­wej jesz­cze bar­dziej mikro­ma­lutka łazienka. Naj­waż­niej­sze, że jest ta łazienka.

Na wprost wej­ścia spora kuch­nia z kaflo­wym pie­cem. W kuchni po lewej sta­ro­dawne drzwi. Otwie­ram wcale nie sekretne przej­ście do sypialni. Hohoho! Gdyby to wszystko odświe­żyć, mogła­bym tu posie­dzieć i tydzień! Tak w ramach sza­leń­stwa.

Dom z zewnątrz wygląda jak roz­pa­dli­sko. W środku są ślady nie­udol­nych prób odpi­co­wa­nia. Kaśka szy­ko­wała go na sprze­daż. Coś tam zro­biła, coś tam popra­wiła, byle jak, byle było, byle ktoś kupił. I Kon­rad kupił. Taki pre­zent dla mnie. Szkoda tylko, że spre­zentował mi go za kasę z mojego konta oszczęd­no­ścio­wego. Naszego. Tak, kurwa, naszego. Tak mawiał, szkoda tylko, że z niego wyłącz­nie wypła­cał, a wpła­cał guzik.

Jaka ja byłam za to na niego wście­kła! Dalej jestem! Ale przy­naj­mniej na coś mi się ten dom teraz przyda. Mój dom. Posie­dzę tu tro­chę i sprze­dam go w cho­lerę. To jedyna rzecz (czy dom to rzecz?), która wciąż łączy mnie z Kaśką i Kon­ra­dem. Jesz­cze nie wiem, czy ich nie­na­wi­dzę. Chyba tak. Nie wiem. Posie­dzę tu tydzień i o wszyst­kim pomy­ślę. Teraz muszę się wysi­kać. I przy­nieść walizki z auta. I wypić tro­chę wina. I zjeść maka, któ­rego nie doja­dłam po dro­dze. I odpo­cząć.

Tak, muszę odpo­cząć…

Rozdział 2

Muszę odpo­cząć od ide­al­nego życia. No tak, wła­śnie moje życie było ide­alne. Ide­alna praca. Ide­alny facet. Ide­alna przy­ja­ciółka. Ide­alni zna­jomi. Ide­alne miesz­ka­nie. Ide­alna uroda. Ide­alne ciu­chy. Ide­alny świat. Jak na Insta­gra­mie – z zewnątrz.

Było tak ide­al­nie, że nawet ja w to uwie­rzy­łam. Skoń­czy­łam gów­no­stu­dia dla gów­no­pa­pierka, ale byłam obrotna. Zaraz po stu­diach pokrę­ci­łam się tro­chę to tu, to tam. Mia­łam za sobą krótką karierę kel­nerki i wła­śnie w knaj­pie pozna­łam Kaśkę. Kaśka pra­co­wała w agen­cji i to ona wkrę­ciła mnie na staż.

Na stażu poka­za­łam się z naj­lep­szej strony i dosta­łam umowę, naj­pierw na trzy mie­siące. Potem na kolejne trzy, potem na sześć, aż w końcu na czas nie­okre­ślony. Robi­łam wszystko i na sto dwa­dzie­ścia pro­cent. Obsłu­gi­wa­li­śmy naj­więk­sze firmy. Wyszu­ki­wa­li­śmy im blo­ge­rów, potem influ­en­ce­rów, bo świat poszedł do przodu i już nie trzeba było pisać blo­gów, wystar­czyło poka­zać cycki w social mediach. Każ­dego dało się kupić, wszystko dało się sprze­dać. Biz­nes roz­kwi­tał, a ja zali­cza­łam kolejne awanse. Zaczy­na­łam od kle­pa­nia nud­nych brie­fów, skoń­czy­łam na… Wła­ści­wie to skoń­czy­łam z ner­wicą, ale to prze­cież nie paso­wało do mojego ide­al­nego świata. Nikt nie wie­dział.

Kon­rad. Moja wielka miłość. Tak mi się zda­wało? Ide­alny był. Paso­wał do mojego świata. Z Kon­radem poznała mnie Kaśka. Kon­rad i Kaśka znali się od zawsze. Razem cho­dzili do przed­szkola i do pod­sta­wówki, potem ich drogi tro­chę się roze­szły, bo Kon­rad poszedł do „dobrego” liceum i na „dobre” stu­dia.

Po wej­ściu w doro­słość odno­wił kon­takt z Kaśką i wspól­nie impre­zo­wali, ku nie­za­do­wo­le­niu jego rodzi­ców. Kaśka była zbyt zwy­czajna dla ich syneczka, nawet jako kole­żanka. Kon­rad pocho­dził z tak zwa­nej dobrej rodziny. Rodzice pokła­dali w nim wiel­kie nadzieje, ale Kon­rad był czarną owcą, wiecz­nym stu­den­tem, nie śpie­szyło mu się do tej całej doro­sło­ści.

Aż poznał mnie. Bar­dzo spodo­ba­łam się jego rodzi­com. Wykształ­cona, ładna, ambitna dziew­czyna – ide­alna niańka dla ich naj­star­szego dziecka. Kon­rad obsy­py­wał mnie pre­zen­tami, zabie­rał do hip­ster­skich knaj­pek, kupo­wał kwiaty. Począt­kowo wyda­wał mi się nudny, nie w moim typie, ale jak to mówią – cho­dził, cho­dził i wycho­dził. Kupił mnie za kasę swo­ich sta­rych. Zamiesz­ka­li­śmy razem. Było okej. Dokła­dał się do rachun­ków w wynaj­mo­wa­nym miesz­ka­niu. Od czasu do czasu kupił coś eks­tra. Raz nawet zabrał mnie na city break do Pragi. Czy­sty, schludny, może tro­chę nie­za­radny, ale nad­ra­biał w sypialni. No, tak mi się wyda­wało. Po latach mia­łam myśli, że i w sypialni jest jakoś tak nijak. Ale to prze­cież mój Kon­rad. Zawsze dla mnie dobry. Zwłasz­cza kiedy stary nie chciał dać mu kasy na kolejne roz­rywki i nie­tra­fione biz­nesy.

Biz­nesy? Kon­rad co chwilę wymy­ślał nowy biz­nes. Żaden nie pocią­gnął dłu­żej niż pół roku. Ale prze­cież się sta­rał. Po kolej­nej kla­pie szu­kał we mnie wspar­cia, a ja sie­dzia­łam i pocie­sza­łam. Nawet nie zauwa­ży­łam, kiedy to ja zaczę­łam obsy­py­wać go pre­zen­tami. A to w nagrodę, a to na pocie­sze­nie, a to z oka­zji uro­dzin Ani (ani moje, ani twoje).

Po każ­dej kla­pie i zała­ma­niu Kon­rad miał fazę eufo­rii. Nowy biz­nes. Nowe per­spek­tywy, wszystko cudow­nie. Sło­miany zapał. Po kilku mie­sią­cach kolejna klapa. Przy­wy­kłam. Do wszyst­kiego potra­fi­łam dosto­so­wać się jak pla­ste­lina. Kiedy firma rodzi­ców Kon­rada splaj­to­wała, a Kon­rad został bez kasy, robi­łam wszystko, żeby udo­bru­chać zroz­pa­czo­nego Kon­dzia. Matka Teresa od sied­miu bole­ści. Wpom­po­wa­łam w jego kolejny pomysł sporo kasy i… o dziwo jego nowy biz­nes szedł cał­kiem nie­źle! Co prawda nie przy­no­sił jakichś spek­ta­ku­lar­nych zysków, ale nie padł po pół roku, a to już był suk­ces.

Kon­rad tym razem też się nie pod­da­wał; chyba czuł, że tatuś już mu nie pomoże swoją gotówką. Nasze utrzy­ma­nie było na mojej gło­wie, ale trzeba się wspie­rać, tak sobie wma­wia­łam. Kon­rada czę­sto nie było w domu, ale to zro­zu­miałe. Roz­krę­cał inte­res, zała­twiał nowe kon­takty, obska­ki­wał klien­tów. Był jakiś taki nie­obecny, zabie­gany, ale byłam wyro­zu­miała. Jak zawsze.

Na uro­dziny zasko­czył mnie jak ni­gdy wcze­śniej. Po miłej kola­cji wrę­czył mi kopertę.

– Kasa na uro­dziny? – zażar­to­wa­łam.

– No bez prze­sady! – obru­szył się w żar­to­bli­wym tonie. – Otwórz. Zobacz. Będziesz zachwy­cona! – poga­niał.

Roz­kle­iłam kopertę, a w środku zna­la­złam zdję­cie jakie­goś wiej­skiego domu.

– Co to?

– Dom.

– Widzę, że dom. Ale o co cho­dzi?

– Kupi­łem ci dom – odparł spo­koj­nie.

– Jak to kupi­łeś mi dom? Gdzie? Za co? Za ile? Bez kon­sul­ta­cji? To duży wyda­tek! Ale jak? – Moje pyta­nia nie miały końca. Nor­malny czło­wiek pew­nie by się ucie­szył, ale dom? Jak można komuś kupić dom? Taka nie­spo­dzianka to chyba za wiele!

– Boże, Justyna. Czy ty nie możesz po pro­stu się ucie­szyć?

Tak, jakoś nie potra­fi­łam. Kon­rad kupo­wał lunch za kasę z mojego konta, bo swoje środki pchał firmę. A teraz kupuje mi dom. W totka wygrał czy co?

– Cie­szę się, ale… no przy­znaj, to jest nie­co­dzienna nie­spo­dzianka. Nie jeste­śmy milio­ne­rami, a tutaj takie coś. Jestem w szoku.

– To od Kaśki. Po zna­jo­mo­ści. Nawet nie odczu­jesz.

– Co od Kaśki? Co nie odczuję? Nie rozu­miem.

– No mówię, że od Kaśki. Ten dom od Kaśki. Pamię­tasz, jak mówiła, że w dzie­ciń­stwie jeź­dziła na waka­cje do babci na Roz­to­cze?

– No.

– To jest wła­śnie domek po babci Kaśki. Po jej śmierci jakiś czas miesz­kała tam dal­sza ciotka. Ciotka była stara i też długo nie pocią­gnęła. Dom prze­cho­dził z rąk do rąk, w końcu tra­fił się Kaśce. A Kaśka nie lubi wsi.

– Tę histo­rię znam. Ale jak to się stało, że go kupi­łeś i skąd mia­łeś kasę?

– A więc tak. No… To jest jakby nasz wspólny dom teraz. No, bo… No, sprawa jest taka, że… w sumie po zna­jo­mo­ści, pięć­dzie­siąt tysięcy, jak za darmo! W War­sza­wie nie kupisz za to nawet kibla. A tu masz dom. Domek pod lasem. Z ogród­kiem. Ma tro­chę nie­do­cią­gnięć. Potrze­buje lek­kiego remontu. Kaśka co nieco już tam zro­biła. Jest okej. Wło­żymy tam dru­gie tyle i mamy willę na lato – zażar­to­wał… ner­wowo?

– Pięć­dzie­siąt tysięcy? Nie­moż­liwe!

– No wła­śnie! Oka­zja! Wytar­go­wa­łem na remont, Kaśka chciała puścić to sie­dli­sko za dwa razy tyle, ale ostro nego­cjo­wa­łem!

Gdy­bym wtedy wie­działa, jak wyglą­dały te ich ostre nego­cja­cje…

– Odło­ży­łeś kupę kasy w tak krót­kim cza­sie? Jestem pod wra­że­niem!

– Nie­zu­peł­nie…

– Wygra­łeś w totka? – Wybu­chłam śmie­chem.

– Poży­czy­łem…

– O Boże, Kon­rad! Wiesz, jak bar­dzo nie lubię dłu­gów, kre­dy­tów, poży­czek. Wiesz, co o tym myślę. Nie­po­trzeb­nie. To świetna cena, fajny stary domek, ale nie­po­trzeb­nie to dla mnie zro­bi­łeś. To za wiele.

– Poży­czy­łem z naszego konta oszczęd­no­ścio­wego – powie­dział cicho i szybko spu­ścił wzrok na pusty talerz. – Mia­łem odło­żone ze trzy tysiące, ale pomy­śla­łem, że oka­zja. Zapi­szemy dom na nas, a ja ci to spłacę, jak tylko zacznę lepiej zara­biać. Tak wła­ści­wie to jesz­cze nic nie jest zała­twione, ale wszystko klep­nięte, kasa już u Kaśki. Trzeba tylko zała­twić for­mal­no­ści.

– Nie no, zaje­bi­sta oka­zja. Super deal! – unio­słam głos. – Kurwa, Kon­rad! Wpła­ca­łam na to konto kasę na czarną godzinę, może na wkład wła­sny, może na jakieś zabez­pie­cze­nie. Nie dorzu­ca­łeś tam kasy, mia­łeś dostęp i kupi­łeś mi, kurwa, dom w pre­zen­cie za moje pie­nią­dze?! Zaje­bi­sty, kurwa, pre­zent! Dzię­kuję ser­decz­nie! I jesz­cze mówisz, że zapi­szemy ten dom na nas?! Oczy­wi­ście, że for­mal­no­ści nie­za­ła­twione! Czy ty kie­dy­kol­wiek coś zała­twi­łeś od początku do końca? To nie sprze­daż skar­pe­tek na baza­rze, tylko kupno domu! Prze­cież teraz się z tego nie wyco­fam, jak­bym Kaśce w twarz spoj­rzała?! No bosko! Jakaś roz­wa­lona cha­łupa na końcu świata za moje oszczęd­no­ści! Czy ty, kurwa, sły­szysz, co mówisz? – Wsta­łam od sto­lika wście­kła jak ni­gdy dotąd. – Muszę się przejść. Muszę ochło­nąć. Nie, nic nie mów. Wrócę, gdy wrócę! Już lepiej nic nie mów!

No i poszłam.

Szłam przed sie­bie. Nie wie­dzia­łam, co myśleć. Zadzwo­nić do Kaśki? W końcu jeste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami… ale dom jest od niej. Pew­nie nie wie­działa, jak sfi­nan­so­wał to Kon­rad. Co za kre­tyn. No kre­tyn! Dobra, miał swoje odchyły, ale prze­cież każdy ma. Nikt nie jest ide­ałem. On jest takim ide­ałem na niby. Ide­alny kre­tyn.

Zaśmia­łam się w głos. Jakieś młode dziew­czyny, które mnie mijały popa­trzyły jak na idiotkę. Ide­alna idiotka. Znowu się zaśmia­łam. Ide­alny kre­tyn i ide­alna idiotka, wspa­niała para!

– Ide­alna para, para-ra-ra-ra-ra – zaczę­łam nucić pod nosem, oczy­wi­ście jak idiotka. Bo prze­cież idiotka. I znowu w ryk. Śmia­łam się jak nie­nor­malna, idąc przez wie­czorne mia­sto. Śmiech był moim spo­so­bem na roz­ła­do­wa­nie emo­cji. Chyba.

Wró­ci­łam do domu. Kon­rad już spał. Weszłam cicho do łóżka. Mia­łam dość tego dnia. Powoli pogo­dzi­łam się z tym wybry­kiem Kon­rada, ale posta­wi­łam waru­nek, że dom ma być na mnie – i koniec. Żaden nasz, w końcu za moją kasę. Oszczęd­no­ści jesz­cze mia­łam. Może znacz­nie uszczu­plone, ale coś tam zostało. Na zdję­ciach chatka wyglą­dała cał­kiem spoko. Stara, ale jara. Miała poten­cjał, jak to piszą w ogło­sze­niach z domami w sta­nie kary­god­nym.

Śmiech przez łzy. Nawet ni­gdy nie byłam w tej czę­ści Pol­ski! Roz­to­cze koja­rzy mi się z roz­to­czami, które sie­dzą w zaku­rzo­nych dywa­nach. W dywa­nach w domku na Roz­to­czu na pewno jest mnó­stwo roz­to­czy. W co ja się wła­do­wa­łam?! Chyba lepiej to sprze­dać. Ale teraz nie mam do tego głowy. W pracy młyn. Kon­rad nie ma dla mnie czasu. Kaśka też jakaś zala­tana, może kogoś poznała, ale jesz­cze nie chce się przy­znać. Ach, ta Kaśka.

Ile to już lat z Kaśką? Z dzie­sięć? Tak, mniej wię­cej tyle co z Kon­ra­dem. Kon­rad był nie­długo po Kaśce, Kaśka pierw­sza. Pamię­tam nasze pierw­sze spo­tka­nie. Nawa­liła się w knaj­pie, w któ­rej pra­co­wa­łam zaraz po stu­diach. Szkoda mi się jej zro­biło, wezwa­łam jej tak­sówkę, a ona zosta­wiła torebkę. Tak odbie­rała ode mnie swoje rze­czy, że skoń­czy­ły­śmy na wspól­nym winie. Od słowa do słowa naro­dziła się nasza przy­jaźń. Zawsze mogłam na nią liczyć. Ogar­nęła mi lep­szą robotę. Co prawda sama wymik­so­wała się z agen­cji po kilku mie­sią­cach, ale ja umo­ści­łam się tam na dobre. Wspólne imprezy, wspólne wyjazdy. Cza­sami bawi­li­śmy się we trójkę – ja, Kaśka i Kon­rad. Moje dwie naj­bliż­sze osoby znały się od dziecka, byli jak rodzeń­stwo. Jak Kon­rad mnie wkur­wił, mogłam się wypła­kać Kaśce w rękaw, a ona umiała zna­leźć na niego spo­sób. W końcu znała go nawet lepiej niż ja!

Swego czasu balo­wa­li­śmy na całego. Nasza paczka miała różny skład, ale zawsze w tym skła­dzie były trzy stałe – ja, Kata­rzyna i Kon­rad. Ludzie przy­cho­dzili i odcho­dzili, a nasz super­team rzą­dził na war­szaw­skich par­kie­tach. Może nie na par­kie­cie gieł­do­wym, ale par­kiet w Lustrach znał nas dobrze. Z cza­sem rzy­ga­li­śmy już wszyst­kimi impre­zow­niami – od Cen­trum po Pragę. Prze­rzu­ci­li­śmy się na modne knajpki, miej­sca, w któ­rych warto być, trzeba się poka­zać. My… albo Kon­rad nas prze­rzu­cił. Ileż to on się ubia­do­lił, że na kluby jeste­śmy za sta­rzy, że nie wypada, że nie te lata, zupeł­nie jak­by­śmy nad gro­bem stali. Moja praca sprzy­jała zmia­nie trybu życia na ten bar­dziej sno­bi­styczny. Eventy i imprezy z gwiaz­dami, pro­du­cen­tami wszel­kiej maści, influ­en­ce­rzy, pre­zesi zna­nych marek. W pew­nym momen­cie z trybu „klu­bo­wiczka” prze­szłam w tryb „bur­żuj”.

Nawet jeśli nie było mnie na coś stać, kom­bi­no­wa­łam tak, żeby wszy­scy myśleli, że mnie stać. Nie mogłam odsta­wać. Nie wypa­dało. Tur­bo­droga torebka? Przy­wio­złam z Tur­cji za uła­mek ceny. Niby pod­róba – albo, jak się teraz ład­nie mówi: replika – a i tak wyda­łam chore pie­nią­dze. Na turec­kim baza­rze spraw­dza­łam każdy suwak, pasek, logo­wa­nie i pod­szewkę, wszystko miało być jak w ory­gi­nale. Było, a torebka nie kosz­to­wała pięć­dzie­się­ciu kafli, tylko nędzny tysiąc. I tak dużo, ale nie­dużo, bo torba była nie do odróż­nie­nia od ory­gi­nału. Dobrze wie­dzia­łam, że to obciach, ale nie stać mnie było na ory­gi­nał, a pożyczka na głupi gadżet wyda­wała mi się jesz­cze głup­szym pomy­słem.

Karola z biura co chwilę zacią­gała kredo: a to na loubo­utiny, a to na her­mesy. Bir­kin lśnił w rękach lasek aspi­ru­ją­cych nie tylko do miana kor­posz­czura i biurwy, ale do przy­szłych cele­bry­tek. Karola na ciu­chy i dodatki prze­mie­liła kasę, za którą mogła kupić dobre miesz­ka­nie. Ale dobre miesz­ka­nie nie dałoby jej tego, co dało jej logo. Logo wpro­wa­dziło ją na salony. Karo­lina, szara myszka, która dzięki sta­bil­nej pracy w agen­cji miała zdol­ność kre­dy­tową, miesz­kała kątem u kuzynki, ale ubie­rała się jak gwiazda z pierw­szych stron gazet.

Dzięki bran­żo­wym impre­zom poznała majęt­nych, zna­nych ludzi. Małymi krocz­kami, bły­skiem marką tudzież mocno wyeks­po­no­wa­nymi cyc­kami przy­cią­gała do sie­bie sam­ców z wyż­szych sfer. W końcu tra­fiła na ide­al­nego kan­dy­data, który spła­cił jej kre­dyty. CEO jed­nej ze zna­nych dro­ge­rii może nie był wybit­nie przy­stojny i elo­kwentny, ale nie żało­wał gro­sza na swoją nową wybrankę. I tak Karola z zadłu­żo­nej biurwy awan­so­wała na narze­czoną waż­niaka. Metka działa cuda!

Teraz Karo­lina już nie orga­ni­zuje współ­prac dla insta­gra­me­rek – teraz Karola sama została insta­star. Ma mnó­stwo fol­lo­wer­sów, a narze­czony opła­cił jej biz­nes. Nie­gdyś szara myszka, dziś znaw­czyni mody, ma wła­sną markę szy­jąca dresy, dwa razy w mie­siącu odpo­czywa na Bali lub w Mek­syku. Chwali się kolej­nymi pre­zen­tami od firm i faceta. Wspa­niałe życie. Tylko raz, przez przy­pa­dek i po pijaku, dodała storkę, na któ­rej wali w nocha, a następ­nie szar­pie się ze swoim kocha­siem. Kafe­lek szybo wyka­so­wała i wró­ciła do peł­nego bły­sko­tek życia. Ale dłu­gów nie ma.

I ja dłu­gów mieć nie chcia­łam, ale nie chcia­łam też odsta­wać. A więc była torebka z Tur­cji i były waka­cje za gra­nicą. To nic, że wyjazdy kupo­wa­łam, kiedy tra­fiła się oka­zja albo jakieś last minute. Był botoks. Usta też zro­bi­łam. To aku­rat nie było takie dro­gie. Luk­sus dostępny dla wszyst­kich. Niby tego nie potrze­bo­wa­łam, ale tego wyma­gał ode mnie mój świat. Coś za coś.

Zupeł­nie jak z Karolą. Może i dosta­wała wpier­dol, ale za to żyła w prze­szklo­nym domu pod War­szawą. Każdy doko­ny­wał swo­ich wybo­rów. Czymże były moje sztuczne rzęsy w porów­na­niu z tym, co robili inni? Niczym. I tak to sobie wła­śnie tłu­ma­czy­łam. Byłam ponie­kąd szczę­śliwa w tym swoim świe­cie. Ludzie mnie lubili. Pra­co­wa­łam na sto dwa­dzie­ścia pro­cent, balo­wa­łam na sto trzy­dzie­ści. Byłam wszę­dzie, gdzie wypa­dało się poka­zać. Niczego mi nie bra­ko­wało.

No może cza­sami mia­łam chwile zwąt­pie­nia. Wska­ki­wa­łam w dresy i nie­uma­lo­wana szłam do parku, by poczy­tać książkę, ale Kon­rad szybko spro­wa­dzał mnie na zie­mię. Opier­dzie­lał mnie, że nie jestem jakimś sło­ikiem z Pod­la­sia, żeby łazić nie­ogar­nięta. A co, jeśli zoba­czy mnie ktoś z biura albo roz­po­zna jakiś klient? Wstyd! Muszę trzy­mać poziom. Jesz­cze prze­pad­nie mi awans. Albo dziew­czyny z pracy będą obra­biać mi dupę. Wygląd. Pozory.

Bywały dni, że mnie to wku­rzało, ale naj­czę­ściej byłam dumna z tego, kim jestem i gdzie jestem. Sama na wszystko zapra­co­wa­łam. Do pracy wcho­dzi­łam jak gwiazda, w slow motion. Dobre ciu­chy z Moliera 2, roz­wiany włos, nie­na­ganny maki­jaż, szpilki zawsze wyż­sze niż środ­kowy palec. Żadne kaczuszki! Koturny tylko na waka­cjach. Szpilka i koniec! Dawno temu, jesz­cze przy jed­nym z pierw­szych even­tów, który orga­ni­zo­wała moja firma, spo­tka­łam pewną znaną aktorkę, amba­sa­dorkę kurew­sko dro­gich kre­mów, dla któ­rych robi­li­śmy imprezę. Tak, dla kre­mów.

Kiedy pod koniec bie­ga­niny usia­dłam zmę­czona z drin­kiem, zmie­rzyła mnie wzro­kiem i powie­działa:

– Pamię­taj, dziecko, szpilki zawsze wyż­sze niż środ­kowy palec, choćby ci miały nogi odpaść. Wszy­scy wokół mają wie­dzieć, kto tu jest górą. To ty poka­zu­jesz im środ­kowy palec. Ta szpilka to taka ale­go­ria. Ma być więk­sza niż ich mnie­ma­nie o sobie. Pier­dol ich. Ty tu rzą­dzisz. Szpilka to sym­bol.

Okej, może baba tro­chę pie­przyła trzy po trzy po dar­mo­wych drin­kach, ale coś w tym było. Swo­imi szpil­kami poka­zy­wa­łam wszyst­kim fakulca. Czu­łam się kimś lep­szym. Im droż­sze i wyż­sze szpilki, tym pew­niej się czu­łam. Byłam kimś. Bywa­łam, gdzie trzeba.

Kon­rad z domu wyniósł umie­jęt­ność bywa­nia i bycia. Zabie­rał mnie tylko do eli­tar­nych miejsc, mimo że naj­czę­ściej to ja musia­łam pła­cić. No ale zaci­ska­łam zęby i pła­ci­łam. Coś za coś. Eks­klu­zyw­ność, luk­sus, her­me­tycz­ność. Chcesz taki być? Musisz tak żyć, a w końcu taki się sta­niesz. Tacy byli­śmy. Tylko Kaśka cza­sem się bun­to­wała. Lubiła pójść cza­sem w tango. Tak po pro­stacku. Ale nawet ona umiała stwa­rzać pozory. Najebka? Pro­szę bar­dzo, ale tylko w dobrym miej­scu i dro­gim alko­ho­lem. I naj­le­piej, jak tra­fił się fra­jer, który za to wszystko zapłaci. Zazwy­czaj się tra­fiał. Kaśka miała gadane. Umiała ocza­ro­wać. Zawsze wysty­li­zo­wana jak na bal. Jak to mówią – naje­bana, ale dama.

Ni­gdy nie byłam zazdro­sna o ich kum­plo­wa­nie się. Kaśka zawsze powta­rzała, że Kon­rad jest dla niej jak brat, a Kon­rad powta­rzał, że Kaśka jest dla niego jak sio­stra. Cza­sami mia­łam wra­że­nie, że Kaśka jest zazdro­sna o nasz zwią­zek, bo byli­śmy ze sobą już tyle lat, a ona zali­czała kolej­nych face­tów. Z żad­nym nie umiała być dłu­żej niż kilka mie­sięcy. Zupeł­nie jak Kon­rad i jego biz­nesy. Bez kitu, naprawdę byli jak rodzeń­stwo!

Coś w tym było. Było. Do pamięt­nego maja.

Pierw­szy maja, Święto Pracy, o iro-kurwa-nio. Led­wie otwo­rzy­łam oczy i już wybu­chło! Koniec świata! E-mail. Agen­cja splaj­to­wała. Że, kurwa, co? Jak to? Tak po pro­stu koniec? To nie­moż­liwe. Jakieś jaja. Chyba im się z pierw­szym kwiet­nia pomy­liło. Obu­dzi­łam Kon­rada. Ale Kon­rad stwier­dził, że to jakiś głupi żart. Zresztą prze­cież i tak ostat­nio narze­ka­łam na tę robotę, to może znak, żebym ją zmie­niła. Prze­krę­cił się na drugi bok i wró­cił do spa­nia. W końcu zaczął się długi week­end.

Łatwo mu powie­dzieć! Całe doro­słe życie tkwię w tej robo­cie. Prze­cież ja nic innego nie potra­fię! Nie jestem nim, nie ska­czę z kwiatka na kwia­tek. A może to fak­tycz­nie głupi żart? Pójdę tam po week­en­dzie i wszyst­kiego się dowiem. Nie ma co pani­ko­wać. Wie­czo­rem byłam umó­wiona na drinka ze sta­rymi zna­jo­mymi ze stu­diów. Zapiję smu­teczki, a potem pomy­ślę, co dalej. Tak, to musi być jakaś pomyłka.

Wie­czo­rem wzię­łam taksę i poje­cha­łam do cen­trum na drinka. Kon­rad umó­wił się z kole­gami. Oboje mie­li­śmy wró­cić późno. Tylko że mi te drinki jakoś nie szły. Z tyłu głowy cią­gle mia­łam poranną wia­do­mość. Agen­cja splaj­to­wała? Prze­cież to nie­moż­liwe. Influ­en­cer mar­ke­ting to żyła złota! Tego nie da się spier­do­lić. To nie może upaść. W fir­mie nie było żad­nych plo­tek, prze­sła­nek. Nic.

To musiał być żart, ale e-mail przy­szedł z ofi­cjal­nego konta. Ktoś się wła­mał? Nikt z firmy nawet nie zadzwo­nił. No, oprócz Ewki. Ewka zadzwo­niła i pytała, o co cho­dzi. Ale co mogłam jej powie­dzieć? Reszta wybyła gdzieś na długi week­end. Mieli w dupie pracę i odbie­ra­nie e-maili. Tylko ja, jak zwy­kle obo­wiąz­kowa, z tele­fo­nem zawsze przy dupie, z ręką na pul­sie, pra­co­wa­łam nawet przez sen. Do prze­ło­żo­nego nie dzwo­ni­łam, bo wiem, jak bar­dzo się wkur­wia, kiedy ktoś nie­po­koi go w dni wolne. Artur pra­cuje od tej do tej i tyle. Koniec. Elo. Nie ma go dla nikogo. Jakoś muszę wytrzy­mać do końca wol­nego i na pewno wszystko się wyja­śni.

Ale drinki nie szły. Chwilę po dzie­wią­tej zamó­wi­łam uberka i wró­ci­łam do miesz­ka­nia. To nie był mój dzień…

To zde­cy­do­wa­nie nie był mój dzień. Kurwa.

Drzwi otwo­rzy­łam cicho. W środku dość gło­śno grała muzyka. Kon­rad też już wró­cił? Widocz­nie i on nie miał dziś weny na spo­tka­nia towa­rzy­skie. Może i lepiej. Odpa­limy Net­flixa, otwo­rzymy piwko, zagrze­biemy się pod kocem i ten dzień skoń­czy się przy­jem­niej, niż zaczął. O tak! Tego mi potrzeba. Potrze­buję uwa­lić się na kana­pie i nic nie robić. O niczym nie myśleć. Jakaś głu­pia kome­dia będzie ide­alna. Fran­cu­ska! Albo byle jaka.

Zdję­łam kurtkę. Zrzu­ci­łam trampki i… adi­dasy Kaśki? Kaśka u nas? W sumie możemy posie­dzieć we trójkę. Jesz­cze lepiej! Będzie wese­lej. W salo­nie ich nie ma. Pew­nie palą na bal­ko­nie. Pójdę do sypialni, prze­biorę się w wygodne dresy i zale­gniemy razem na kana­pie. Otwo­rzy­łam drzwi do sypialni, myśląc o tym, czy mamy w lodówce piwo i…

– Kurwa!

– Kurwa! – odpo­wie­dzieli chó­rem Kaśka i Kon­rad, któ­rzy gzili się w naszej… kurwa, w mojej pościeli!

– Kurwa! – powtó­rzy­łam, a potem wszystko działo się jak w fil­mie. Kaśka i Kon­rad w pośpie­chu nacią­gali majtki na dupy. Zasła­niali się koł­drą, jak­bym ich ni­gdy nie widziała goło. Rze­czy­wi­ście byli jak rodzeń­stwo. Szkoda tylko, że rodem z kate­go­rii na Por­n­Hu­bie.

– To nie tak, jak myślisz. To nie tak, jak wygląda. To wszystko nie tak!

Tak, kurwa, nie tak. Wszystko jest nie tak.

Moje ide­alne życie runęło niczym domek z kart. Wszystko pamię­tam jak przez mgłę. Płacz Kaśki. Bła­ga­nia Kon­rada. Rze­czy Kon­rada wywa­la­łam w amoku na klatkę scho­dową, przez okno w sypialni. Dar­łam wspólne zdję­cia, które stały na komo­dzie. Wysta­wi­łam oboje tych… tych… zdraj­ców za drzwi. Blu­zga­łam ich tak, że nawet nie wiem, skąd zna­łam takie słowa.

Amok.

Impuls.

Złość.

Wkur­wie­nie.

Bez­rad­ność.

Koniec mojego ide­al­nego świata.

Rozdział 3

Koniec świata! Jestem na końcu świata! Obu­dzi­łam się grubo po dzie­sią­tej w zaku­rzo­nym domku na końcu świata. Z kacem. Mia­łam wypić tro­chę wina i skoń­czyła mi się butelka. Roz­du­szony zimny bur­ger też nie był naj­lep­szym wybo­rem na kola­cję. W brzu­chu prze­le­wała mi się wczo­raj­sza roz­pu­sta i uświa­do­mi­łam sobie, że nie mam nic na śnia­da­nie. Gdzie się podziała zawsze zor­ga­ni­zo­wana Justyna?

Zre­zy­gno­wana poczła­pa­łam do łazienki. Wzię­łam chłodny prysz­nic, pod­czas któ­rego myśla­łam o moich wie­czor­nych roz­my­śla­niach. Nic mądrego nie wymy­śli­łam, bo i co można wymy­ślić, kiedy wali się świat? Kon­rad został w wynaj­mo­wa­nym miesz­ka­niu, ja byłam tutaj. Będę się rese­to­wać. I tak nie mam do czego wra­cać. Pogoda za oknem zachę­cała do spa­ceru. Przejdę się po jakieś pie­czywo, a potem na długi spa­cer po lesie. Brzmi dobrze! Ten dzień będzie dobry!

– Kurwa! Spłuczka nie działa! W dodatku gadam sama do sie­bie!

Spłu­ka­łam kibe­lek wia­der­kiem i posta­no­wi­łam, że nic nie zepsuje mi tych kilku dni odpo­czynku. Jestem twarda! Jestem Justyna Lar­gus i ni­gdy się nie pod­daję! Nawet jak mnie zepsuta spłuczka ata­kuje!

Ogar­nę­łam się, przy­naj­mniej z grub­sza, i wyszłam przy­wi­tać nowy dzień. To będzie dobry dzień! Nawet jakby się zepsuły wszyst­kie spłuczki świata! Spo­koj­nym kro­kiem szłam dróżką z mojego domku cza­row­nicy, który stał sobie w cie­niu lasu. Do wsi nie było daleko, ale wystar­cza­jąco daleko, żeby mieć święty spo­kój. Po chwili byłam już na ulicy i zasta­na­wia­łam się, gdzie tu jest jakiś sklep.

Posta­no­wi­łam kie­ro­wać się do „cen­trum”, tam na pewno coś znajdę. Mimo to na hory­zon­cie nie widzia­łam żad­nego miej­sca, w któ­rym mogła­bym kupić cho­lerną bułkę. Za to pod drze­wem widzia­łam dziw­nego gościa. Ciarki mnie prze­szły. Chło­pak na oko w moim wieku stał pod dużym dębem, gapił się na mnie jak zahip­no­ty­zo­wany i sku­bał ziarnka sło­necz­nika, plu­jąc łupin­kami przed sie­bie. Jakiś taki dziwny. Uda­łam, że go nie widzę, i prze­mknę­łam ze spusz­czoną głową.

– Panienko! – usły­sza­łam za ple­cami. – Panienko! Zgu­biła się?

Zro­zu­mia­łam, że ta „panienka” to byłam ja. Odwró­ci­łam się, ale nikogo nie zoba­czy­łam.

– Panienko, pomóc?

Dopiero teraz zoba­czy­łam, że za drew­nia­nym płot­kiem stoi star­sza kobieta.

– Dzień dobry. Szu­kam sklepu… – Nie dokoń­czy­łam, bo star­sza pani mi prze­rwała:

– Dzie­cinko, tutaj u nas nie ma sklepu. Zna­czy jest, ale obwoźny, a on już dzi­siaj był. Rano był, teraz to już nic. A co potrzeba? Może pomogę? Bo tak na więk­sze zakupy to naj­le­piej do Kra­sno­brodu. A obwoźny to koło dzie­wią­tej lata, trzeba pil­no­wać. Zimą to i póź­niej, w lecie jest nie­raz przed cza­sem. Ale to też zależy. Kwiaty ple­wię. Zobacz, kochana, jakie tu mam lilie! Synowa mi przy­wio­zła. Jak zakwitną, to całą wieś zapach­nią! Tutaj białe, a te bli­żej płotu chyba bar­dziej kre­mowe, to się okaże, jak zakwitną. A tutaj… – Kobieta nie prze­ry­wała swo­jej opo­wie­ści, a mnie bur­czało w brzu­chu. Nie byłam w sta­nie jej zasto­po­wać, strze­lała sło­wami jak z kara­binu. W końcu udało mi się zadać pyta­nie:

– To po bułki też trzeba do Kra­sno­brodu?

– Po bułki to nie wiem, ale chleb tu mają za tym dużym drze­wem. Dobry, na zakwa­sie. Dla tury­stów pieką. Pani też turystka? Tam w budce mają. Trzy kroki. A do chleba mogę dać pomi­dora. O, tutaj mam. Swoj­skie. Pani skosz­tuje. – Urwała rumia­nego pomi­dora, wytarła o far­tuch i podała mi przez płot, cią­gle gada­jąc.

Zja­dłam. Fak­tycz­nie pyszny. Słodki. Bez che­mii. Pach­nący słoń­cem.

– Masz, dziecko, jesz­cze trzy. Jak posma­kują, to możesz wró­cić, pókiś na wcza­sach. Sprze­dam tanio. Jajka też mogę sprze­dać. Kurki mam swoje. Panienka pew­nie takich w mie­ście nie jadła.

Tej babie usta się chyba nie zamy­kają. W dodatku działa jak dobry dealer, pierw­sza działka za darmo, kolejne już płatne. Dałaby sobie radę w kor­po­ra­cji. Tak mnie zamo­tała, że kupi­łam od niej dzie­sięć jajek, do tego tro­chę szczy­piorku, wzię­łam też pomi­dory. Sta­ro­winka – po tym, jak powie­dzia­łam, że nie mam ze sobą pod­sta­wo­wych pro­duk­tów – dorzu­ciła mi gra­tis tro­chę soli i łyżkę masła zawi­niętą w wore­czek. Nawet sym­pa­tyczna. W War­sza­wie to i wpier­dolu bym za darmo nie dostała. Wła­ści­wie to popra­wiła mi humor tym swoim gada­niem i nazy­wa­niem mnie raz panią, a raz panienką.

Po dłuż­szej poga­wędce – a raczej słu­cha­niu, co Pani Gaduła ma do powie­dze­nia – ruszy­łam do budki z chle­bem dla tury­stów. Udało mi się kupić jesz­cze cie­pły żytni chleb. Do tego dżem jago­dowy. I butelkę soku mali­no­wego. I słoik smalcu. Wszystko swoj­skie! Pach­nące! Po tych zaku­pach mój spa­cer prze­ro­dził się w szybki marsz. Byłam już tak głodna, że po dro­dze sku­ba­łam chleb. Boże, jaki on dobry! Żad­nej che­mii, żad­nego syfu! Ten koniec świata to jakiś raj!

W domu zna­la­złam patel­nię, która chyba pamię­tała wojnę, i to pierw­szą. Zro­bi­łam tonę jajecz­nicy. Do tego pomi­dory od Pani Gaduły, woda z sokiem, a na deser dżem wyja­dany pal­cem ze sło­ika. Kró­lew­skie śnia­da­nie! W war­szaw­skiej knajpce zabu­li­ła­bym za taki zestaw jak za złoto.

Zna­la­złam jakiś stary koc. Wynio­słam go przed dom. Wyło­ży­łam się na nim jak długa. Leża­łam tak, dłu­biąc pal­cem w sło­iku z dże­mem, i patrzy­łam na mój domek cza­row­nicy. Tak, domek cza­row­nicy pasuje ide­al­nie! Stara cha­łupa na końcu wsi, pod lasem, z dachem do naprawy i z zepsutą spłuczką.

Dopiero się zorien­to­wa­łam, że od wczo­raj nie korzy­sta­łam z tele­fonu. Zasięgu brak, inter­netu brak, a mnie jakoś to nie prze­szka­dzało. Chyba zwa­rio­wa­łam do reszty! Obok sło­ika zaczęła krę­cić się osa. Poło­ży­łam jej tro­chę powi­deł na tra­wie i obser­wo­wa­łam, jak owad je śnia­da­nie razem ze mną.

Poczu­łam spo­kój. Nic nie muszę. Leżę tu, na tra­wie. Świat się zatrzy­mał. Patrzę, jak osa wal­czy z lep­kimi jago­dami. Obli­zuję palec i myślę sobie, że week­end tutaj – to za mało. Zostanę na tydzień. Albo dwa.

Z lasu dobie­gają śpiewy pta­ków, któ­rych nazw nie znam. Od strony wsi sły­szę, jak szczeka pies. Sosny szu­mią przy­jem­nie i roz­no­szą zapach żywicy. Sosnowy aro­mat to zapach pol­skiego lata. Jest mi przy­jem­nie. Jestem naje­dzona. Mogę jeść dżem pal­cem i Kon­rad nie powie, że to oble­śne. Może i oble­śne, ale tak wła­śnie lubię. Zawsze lubi­łam.

Dopiero teraz zda­łam sobie sprawę, jak bar­dzo zmie­nił mnie zwią­zek z tym czło­wie­kiem. To oble­śne, tamto wie­śniac­kie, tego nie rób, tam nie idź. Jak mogłam być ślepa przez tyle lat?

A Kaśka? Taka sama! Z tym się nie zada­waj, tamta to wie­śniara, botoks sobie zrób, bo ci lwia zmarszczka wyłazi. Sro­toks, nie botoks. Ale mnie namó­wiła. Zro­bi­łam ze trzy razy. Wyda­wało mi się, że tak trzeba, że wszy­scy teraz robią. Usta też kilka razy napom­po­wa­łam. Po co? Po co ja tak słu­cha­łam tych… tych… zdraj­ców! Teraz leżę w tra­wie, mam brudne stopy, brudny palec. I jest mi dobrze z samą sobą.

Nie mogłam jed­nak prze­le­żeć tak do wie­czora. Roz­są­dek pod­po­wia­dał, że muszę jechać na zakupy. Zebra­łam się nie­spiesz­nie. Wsa­dzi­łam klapki. Zwią­za­łam nie­dbale włosy i poje­cha­łam po zapasy.

Po dro­dze mia­łam oka­zję przyj­rzeć się oko­licy. Do mojego domku pro­wa­dziła polna droga. Nie­długa. Do szosy było rzut kamie­niem, ale miej­sce było ustronne, spo­kojne, nie­rzu­ca­jące się w oczy. Nikt nie zaglą­dał mi na podwórko. Nikt nie widział, że jem dżem pal­cem, że kar­mię osy. Do głów­nej – i wła­ści­wie jedy­nej – ulicy w Gucio­wie poprzy­kle­jano domki. Tro­chę sta­rych, tro­chę now­szych. Taki misz-masz. Remiza, zabyt­kowa wiej­ska zagroda, przed którą stał auto­bus z tury­stami. Co chwilę tabliczki z napi­sami „wolne pokoje”. A jakie mają być? Szyb­kie?

Jecha­łam i śmia­łam się do sie­bie. Już dawno nie śmia­łam się tak szcze­rze, w dodatku tylko w swoim towa­rzy­stwie. Słońce wpro­wa­dzało mnie w waka­cyjny nastrój. Po lewej stro­nie tury­ści wle­kli do wody dłu­gie kajaki. Też muszę popły­wać! Zmę­czyć się! Spo­cić! I być oble­śną, a nie tylko szpilki, drinki i szpa­ner­ska torba ze szpa­ner­skim logo.

Minę­łam jesz­cze drew­niany zajazd, z któ­rego pach­niało tak ład­nie, że posta­no­wi­łam tu zaj­rzeć w dro­dze powrot­nej. Dwa kolejne skrzy­żo­wa­nia i oto byłam w Kra­sno­bro­dzie. Po pra­wej roz­cią­gał się zalew. Na plaży roiło się od ludzi. Małe, czy­ste mia­steczko oble­gane przez przy­jezd­nych. W moim Gucio­wie jest lepiej. Spo­koj­niej.

Ha! W moim Gucio­wie! Jedna noc i już jest mój! Roz­ba­wiła mnie ta myśl. Wycho­dząc z auta na par­kingu mar­ketu, zda­łam sobie sprawę, że nie zro­bi­łam listy zaku­pów. Zawsze robię zakupy z apką. A, walić to! Kupię to, na co będę miała ochotę.

Kłap­nę­łam drzwiami i poszłam do sklepu. Papier toa­le­towy, maka­ron, jakiś sos w sło­iku na czarną godzinę, oliwki, sól, przy­prawy, dwie zgrzewki wody, tro­chę nabiału… Zgar­nia­łam z pó­łek zapasy jak na wojnę. Przy półce z che­mią wzię­łam zestaw pły­nów, ście­re­czek i pia­nek do sprzą­ta­nia. Pomy­śla­łam, że skoro mam zostać tro­chę dłu­żej, to warto posprzą­tać ten kil­ku­letni syf.

Ze sklepu wyszłam obła­do­wana jak wiel­błąd. Ale mia­łam wszystko, czego mogłam potrze­bo­wać w ciągu kilku naj­bliż­szych dni. Chleb kupię na miej­scu. Warzywa i jajka od Pani Gaduły. Zała­do­wa­łam tobołki i ruszy­łam w drogę powrotną.

Tak jak sobie obie­ca­łam, wstą­pi­łam do zajazdu na obiad. Pstrąg był więk­szy od tale­rza! Nie śmier­dział mułem, pach­niał za to roz­to­pio­nym masłem i zio­łami. Surówki naj­lep­sze, jakie kie­dy­kol­wiek jadłam! Ziem­niacz­ków nie dokoń­czy­łam, nie mia­łam tyle miej­sca. Za tak niską cenę spo­dzie­wa­łam się malut­kiej por­cji, tym­cza­sem dosta­łam iście kró­lew­ski obiad!

Posta­no­wi­łam, że po powro­cie i roz­pa­ko­wa­niu zaku­pów przyda mi się dobry spa­cer. Ja, czło­wiek dieta, i takie obżar­stwo? To do mnie nie­po­dobne! Nie dość, że obła­do­wana jak wiel­błąd, to jesz­cze nażarta jak świ­nia!

Spo­koj­nie doje­cha­łam do domu. Po wyła­do­wa­niu spra­wun­ków marzy­łam o tym, żeby zalec na tra­wie na krótką sje­stę, ale wciąż byłam tą obo­wiąz­kową Justyną, która jeśli coś posta­nowi, to robi. Posta­no­wi­łam iść na spa­cer? A więc pójdę!

Nie zna­łam oko­licy, więc to nie mogła być jakaś wielka wędrówka. Zresztą nawet mi się nie chciało nabi­jać kro­ków. Ser­duszko apli­ka­cji musiało być zamknięte każ­dego dnia, bo ina­czej czu­łam, że nie dopeł­ni­łam wszyst­kich obo­wiąz­ków. W naj­bliż­szym cza­sie zero obo­wiąz­ków. Zero stresu. Zero zamknię­tych ser­du­szek na kro­ko­mie­rzu. Idę na spa­cer. Naj­pierw obej­rzę wła­sne podwórko, a potem przejdę się ścieżką do lasu za domem.

Dom jak dom. Tro­chę zawa­li­sko, ale dało się tu powa­ka­cjo­wać. Cie­kawa odmiana po pię­cio­gwiazd­ko­wych hote­lach. Dwa okna z przodu, dwa z tyłu, po jed­nym po bokach. Dach bła­ga­jący o naprawę. Drew­niane ściany. Wielka sosna nie­mal opie­ra­jąca się o dach. Kawa­łek zaro­śnię­tego ogrodu tuż obok i las cią­gnący się za podwór­kiem. Domek cza­row­nicy otu­lony nie­mal ze wszyst­kich stron dzi­kim lasem przy­wo­dził na myśl baśniowe opo­wie­ści. Sosnowy uścisk trzy­mał chatę bar­dzo mocno i tylko polna droga pro­wa­dząca do ulicy łączyła baśń z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Z tym ogród­kiem przy­da­łoby się coś zro­bić – gada­łam do sie­bie. – Przy­naj­mniej wyrwać te chwa­sty. Albo sko­sić. Tylko czym? Gdyby pod oknami posa­dzić malwy, byłoby jak w bajce.

Malwy się sadzi czy sieje? Nie mia­łam poję­cia! Ale prze­cież na wszyst­kich fil­mach wiej­skie kra­jo­brazy obfi­to­wały w te kwiaty. Malwy przy pło­cie, pod okien­ni­cami. Cza­sami sło­necz­niki i jakieś małe kwia­tuszki, któ­rych nazw nawet nie zna­łam. Jedyne rośliny, które w życiu mia­łam, to zioła z mar­ketu. Uśmier­ca­łam je – nie­chcący! – naj­da­lej po dwóch tygo­dniach.

Zaro­śnięty dawny ogró­dek cią­gnął się wzdłuż przed­niej ściany i zawi­jał przy lewej ścia­nie domu. Zaraz za kuchen­nym oknem rosła dzi­wacz­nie powy­krę­cana sosna, wyglą­dała jak upiór. Przy ścia­nie zamiast bajecz­nie kolo­ro­wych malw swoje eldo­rado miały wyso­kie pokrzywy i osty. Za tym polet­kiem chwa­stów rosły gęste krzaki, dodat­kowo oto­czone kłu­ją­cymi jeży­nami. Na krza­kach swoje macki obwie­szały rów­nie nie­przy­jemny w dotyku dziki chmiel i poplą­tane pną­cza dzi­kiego wina.

– Szkoda, że nie da się z tego zro­bić wina. Albo piwa. – Par­sk­nę­łam śmie­chem, gdy zaczę­łam roz­my­ślać nad zaro­śnię­tym podwór­kiem. Kawa­łek prze­strzeni za domem był pokryty nawet ładną trawą. Chyba ktoś kosił to miej­sce od czasu do czasu. To tutaj wyle­gi­wa­łam się na kocu, patrząc na osę i otwarte drzwi do mojego domku.

Przy pra­wej ścia­nie cią­gnęła się dróżka od wsi do mojego podwórka. A za nie­wiel­kim podwór­kiem las wycią­gał do mnie swoje ręce i mówił „chodź do mnie”. No to poszłam.

Ach, ten zapach sosen! Wciąż nie mogłam prze­stać się zachwy­cać. Wszę­dzie leżały igły i szyszki. Dosłow­nie po kilku kro­kach natknę­łam się na drogę. Posta­no­wi­łam, że pójdę nią pro­sto, to może się nie zgu­bię. Szłam, roz­glą­da­jąc się na boki. Las, las i jesz­cze raz las, bez końca.