Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miami. Odcisk na palcu Florydy, latarnia morska dla ofiar kubańskiego ucisku, nieatrakcyjny skrawek Ameryki. Jak to możliwe, że z miasta skazanego na porażkę stało się jednym z najważniejszych punktów na mapie USA i bramą łączącą uporządkowaną Północ z pogardzanym Południem?
Choć problemy wzbierały już w latach siedemdziesiątych, to właśnie w 1980 roku przez miasto przetoczyła się ich kulminacyjna fala. Napływ tysięcy imigrantów z Kuby, kolumbijscy narcos przemycający przez Miami tony kokainy, oszuści piorący miliony dolarów, zbuntowani czarni rozgoryczeni ubóstwem i nieustającą agresją policji. Lokalne skandale, zamieszki rasowe i kryzys migracyjny – w ciągu jednego roku Miami przeżyło upokarzający upadek, z którego musiało się podnieść bez pomocy z zewnątrz. Koniec 1980 roku przyniósł jednak nadzieję. Trudne doświadczenia ostatnich dwunastu miesięcy zmusiły wszystkie departamenty policji oraz włodarzy miasta do wprowadzenia gruntownych zmian, a zmęczonych przemocą mieszkańców – do integracji. I to właśnie z traumy 1980 roku narodziło się współczesne Miami.
Nicholas Griffin przez siedem lat pracował nad materiałem dotyczącym tego roku, kiedy ulicami Miami rządziły chaos i bezprawie. Jego książka to skrupulatna i doskonale udokumentowana kronika burzliwego przełomu w historii miasta i hołd złożony tym, którzy zrobili wszystko, by rok niebezpiecznych dni już nigdy się nie powtórzył.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
SERIA AMERYKAŃSKA
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła
Patti Smith Rok Małpy
Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności
David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie
amerykańskich plemion
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 2)
Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem
Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka
Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą
Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej
Jon Krakauer Wszystko za życie
Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)
Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)
Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)
Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii
Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)
Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków
Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)
Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)
Sara Marcus Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Year of Dangerous Days. Riots, Refugees, and Cocaine in Miami 1980
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Bettmann / Getty Images
Copyright © 2020 by Nicholas Griffin
All rights reserved. First edition by Simon & Schuster, Inc.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Rafał Lisowski, 2022
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Ewa Charitonow
Korekta Anna Hegman, Karolina Górniak-Prasnal
Skład Ewa Ostafin / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-473-4
Dla Adriany, Tomása i Evy – moich kochanych
W kwestii lokalnej terminologii z południowej Florydy: postanowiłem posługiwać się tą z 1980 roku, a nie tą z roku 2020. Zamiast określenia „hrabstwo Miami-Dade” stosuję nazwę „hrabstwo Dade”. Komenda Policji Miami-Dade była wówczas nazywana Departamentem Bezpieczeństwa Publicznego (Public Safety Department, PSD) itd.
Należy pamiętać, że niniejsza książka bazuje na wywiadach i dokumentach publicznych. Żadne nazwiska nie zostały zmienione. Wszystkie wymiany zdań w kontekście procesu policjantów odpowiedzialnych za śmierć Arthura McDuffiego zostały przytoczone wprost z protokołów rozpraw, z nagrań telewizyjnych z sali sądowej albo są bezpośrednimi cytatami z lokalnej prasy. W przypadku kontekstów innych niż związany z procesem sceny i rozmowy zostały zrekonstruowane na podstawie stwierdzeń osób występujących w książce, wypowiedzianych podczas wydarzeń publicznych albo w wywiadach, oraz w miarę możliwości zrekonstruowane z nagrań, pamięci bądź notatek.
W południe czarne audi pędziło zygzakiem wśród niewielkiego ruchu na Florida’s Turnpike, uciekając przed pontiakiem grand prix1. Oba samochody z poślizgiem gnały w kierunku końca autostrady, gdzie zbiega się ona z drogą krajową numer jeden, główną arterią Miami, która łączy miasto z suburbiami na południu hrabstwa Dade. Z okna pontiaca wychylił się mężczyzna z gęstymi bokobrodami. W dłoni trzymał rewolwer. Wcześniej strzałem roztrzaskał tylną szybę audi, a kolejne cztery kulki wpakował w karoserię. Z kabiny drugiego auta odpowiadał ogniem młody człowiek z rzadkim wąsikiem i długimi ciemnymi włosami powiewającymi na wietrze, siedzący wśród potłuczonego szkła na tylnej kanapie. Miał na sobie elegancką białą koszulę i czarne spodnie w kant. Ściskając broń oburącz, strzelał z ingrama MAC-10 z tłumikiem.
Na oczach dziesiątków oszołomionych świadków samochody przyhamowały i wjechały na drogę numer jeden. Na skrzyżowaniu z Caribbean Boulevard zwolniły na tyle, żeby z fotela pasażera audi zdążył wyskoczyć mężczyzna. Ustawił się za skrzynką rozdzielczą sygnalizacji świetlnej przed kowbojską restauracją Westward Ho i uniósł pistolet kalibru dziewięć milimetrów, by nawiązać wymianę ognia z toczącym się opodal pontiakiem.
Ten pościg zakończył się tylko dlatego, że rozpoczął się inny. Trzech uzbrojonych mężczyzn, którzy pozostali w audi, zauważyli policjanci w przejeżdżającym radiowozie. Włączywszy syreny i koguty, podjęli pogoń w pełnym pędzie na zatłoczonej drodze numer jeden. Zaskoczeni patrzyli, jak z tylnego okna wychyla się jakiś człowiek i zasypuje ich samochód gradem kul z broni maszynowej. Trzy kilometry dalej audi zatrzymało się w pobliżu lasu, a trzej mężczyźni uciekli między drzewa, nietknięci ogniem policyjnego ostrzału.
Jednego z uciekinierów, zdyszanego, podrapanego i ubranego tylko w obcisłe żółte kąpielówki, wkrótce zatrzymano. Rozmawiał z policją po hiszpańsku i twierdził, że wybrał się na jogging, stracił orientację i gdzieś zgubił buty. Odtransportowano go do audi w samą porę, by mógł zobaczyć, jak technik kryminalistyki otwiera bagażnik. Wewnątrz znajdował się trup odziany od stóp do głów na brązowo, od koszuli przez spodnie i skarpetki aż po buty. Z owym brązem silnie kontrastowała biel taśmy kneblującej usta i przyciśniętych do ciała dwudziestu kilogramów białego proszku w otwartej sportowej torbie. Wkrótce odnaleziono również strzelca, który otworzył ogień zza skrzynki sterującej ulicznymi światłami; z nonszalancją przeglądał części samochodowe w sklepie, krwawiąc z rany w ramieniu. Obserwował przez okno, jak policja przepytuje świadków niecałe trzysta metrów dalej.
Marshalla Franka, świeżo upieczonego kapitana z biura zabójstw policji hrabstwa, czekało pierwsze duże śledztwo. Wcześniej przez siedem lat pracował tam jako detektyw w stopniu sierżanta, a następnie kierował sekcją miejsc zbrodni2. Dużo palił, nosił garnitury z sieci domów towarowych J. C. Penney, przeciwsłoneczne awiatorki, a w kieszeni chustkę oraz buteleczkę old spice’a neutralizującego florydzki smród rozkładu3.
Po tygodniu od rozpoczęcia dochodzenia Frank otrzymał serdeczny list od prokuratorki stanowej Janet Reno, która gratulowała jego departamentowi osiągnięć. Po kolejnych siedmiu dniach jej nastrój uległ zmianie. Wielka ława przysięgłych[1] odmówiła oskarżenia któregokolwiek z dwóch podejrzanych o morderstwo, powołując się na brak dowodów prokuratorskich. „Dotarła do mnie informacja, że departament uznał tę sprawę za drugorzędną” – napisała Reno, po czym przypomniała, że jeśli sprawa zabójstwa nie trafi na wokandę w ciągu stu osiemdziesięciu dni od zatrzymania, obu mężczyzn nie będzie można pociągnąć do odpowiedzialności. Skarciła Franka i zaleciła, by zmusił swoich detektywów do znalezienia dowodów na bezpośrednie powiązania podejrzanych z ciałem.
Akta sprawy puchły i puchły. Sprawdzono osiemdziesiąt jeden poszlak, które doprowadziły ludzi Franka do skradzionych samochodów, zamordowanej pokojówki, napaści z bronią w ręku, naruszeń przepisów imigracyjnych, przestępczości zorganizowanej oraz ukrytej broni. Jednak mimo wspólnych wysiłków jego i Reno wielka ława przysięgłych nadal odmawiała postawienia podejrzanym jakichkolwiek innych zarzutów niż nielegalne posiadanie broni oraz napaść4.
Nie minął jeszcze miesiąc od objęcia nowego stanowiska, a Marshall Frank zaczynał rozumieć, jak trudną rolę mu powierzono. Działał pod presją prokuratorki stanowej oraz mediów całego Miami. Ten trup w bagażniku to nie było zwyczajne morderstwo. Wiązało się z kwitnącym przemysłem kokainowym, nielegalną imigracją oraz przemocą, do której dochodziło w miejscach publicznych. Jak na razie Frank nie miał pojęcia, że również z korupcją. W sprawę włączyło się Federalne Biuro Śledcze, uruchomiwszy tajne dochodzenie, zanim jeszcze na scenie pojawił się Marshall. Podczas gdy jego i Janet Reno niepokoiła rosnąca liczba zgonów w hrabstwie, FBI martwiło się tym, że znalezione w bagażniku dwadzieścia kilogramów cukru umieścili tam detektywi Franka, aby ukryć, że ukradli stamtąd taką samą ilość kokainy.
Czy korupcja szerzyła się w biurze zabójstw? Jeśli Janet Reno miała rację co do nietypowego wzrostu liczby morderstw na terenie hrabstwa, komórka kierowana przez Franka była jedyną nadzieją Miami. W połowie 1979 roku bardzo trudno było jednak przewidzieć skalę kryzysu czekającego wkrótce miasto.
Kapitan Marshall Frank uważał strzelaninę na autostradzie za anomalię. Miami nigdy dotąd czegoś podobnego nie widziało. Myśl, że przestępcy ponownie podejmą takie ryzyko w miejscu publicznym, wydawała się niedorzeczna. Cóż, na podstawie jednego tylko przypadku nawet najwytrawniejszy zajmujący się zabójstwami detektyw nie potrafi rozpoznać prawidłowości. Czas pokazał, że wkrótce Miami miało postawić przed Ameryką nowe problemy i nowe pytania.
Przed upływem roku narkotyki stały się tematem dyskusji w całym kraju. Na południu Florydy zrobiło się gorąco wokół imigracji, a w Miami na nowo zdefiniowana została kwestia rasy. Hrabstwo Dade doświadczyło, jak to określił „New York Times”, najpoważniejszych niepokojów rasowych od stulecia5, ale było również świadkiem czegoś całkiem nowego: napływu tak wielkiej liczby przybyszów z Ameryki Łacińskiej, że nagle i czarni, i biali mieszkańcy okazali się mniejszością.
Płynne amerykańskie podejście do rasy, imigracji i narkotyków postrzegano przeważnie jako problemy południowej Florydy. W nadchodzącym przełomowym roku mało kto wyobrażał sobie przed Miami tak świetlaną przyszłość jak ta dzisiejsza, z dwudziestoma trzema milionami odwiedzających, kwitnącą branżą usług, ogromnym portem i panoramą pełną opalizujących wieżowców. W 1980 roku cierpienie Miami miało się stać tak oczywiste, że jego włodarze nie byli pewni, czy miasto przetrwa.
Większość osób zakłada, że silna obecność kultury latynoamerykańskiej jest wpisana w jego DNA, niejako naturalnie wynika z historii, geografii i planowania. To dalekie od prawdy. Współczesne Miami narodziło się z traumy 1980 roku. Brakowało zaplanowanych czy historycznych fundamentów. Im baczniej przyjrzeć się tamtemu rokowi, tym bardziej niezwykła wydaje się transformacja miasta w międzynarodową metropolię z ambicjami.
W 1979 roku istniało już kilka różnych Miami, które ledwo się zazębiały, nie wspominając nawet o integracji. Samo hrabstwo stanowiło dziwny organizm złożony z dwudziestu siedmiu okręgów miejskich, z których każdy miał własnego burmistrza, a często również własną komendę policji. Miami nie dzieliło się jednak na jednostki administracyjne, ale na plemiona.
Istniało anglosaskie Miami, które wciąż zachwalano białej Ameryce: plaże, nieruchomości, hotele, rozrywka. W tym rejonie dominowali turyści. Na 1,6 miliona mieszkańców hrabstwa Dade przypadało 2,1 miliona zagranicznych gości rocznie1. Jednak anglosaskie Miami bynajmniej nie stanowiło monolitu. Byli tam południowcy, migranci, była także duża społeczność żydowska, prowadząca wiele spośród najważniejszych firm i instytucji w Miami Beach.
Po drugiej stronie grobli, w Little Havana, i nieco bardziej na północ, w Hialeah, znajdowało się Miami latynoskie, stworzone przez Kubańczyków, którzy dwadzieścia lat wcześniej uciekli przed rewolucją Fidela Castro. Ilekroć po południowej stronie amerykańskiej granicy dochodziło do przemocy, Ameryka Łacińska wyrzucała z siebie nową porcję imigrantów. Ostatnimi czasy oznaczało to rozcieńczenie kubańskiej ludności w Dade przez Nikaraguańczyków, Salwadorczyków i Kolumbijczyków.
Wreszcie było jeszcze czarne Miami, również bardziej podzielone niż spójne. Odznaczało się silną obecnością Bahamczyków i dużą liczbą Jamajczyków. I jedni, i drudzy różnili się od Afroamerykanów, którzy przeprowadzili się na południe z Georgii, oraz tych urodzonych i wychowanych na miejscu. Tymczasem właśnie zaczynali napływać najnowsi imigranci: mnóstwo niemile widzianych Haitańczyków. Przybywali na rozchwianych łodziach, uciekając zarówno przed politycznym prześladowaniem, jak i przed niedolą ekonomiczną, a do tego w takiej chwili, kiedy żadna ze społeczności Miami nie była w nastroju, żeby wyciągnąć do nich rękę.
Mimo tych wszystkich niuansów – jeśli było się czarnym, białym albo Latynosem – o pozostałych plemionach zazwyczaj wiedziało się tak niewiele, że postrzegało się je jako monolity. Kto miał pojęcie, że Jamajczyk gardzi czarnoskórym rodem z Georgii, Portorykańczyk nie może znieść gadania Kubańczyka, a Żyd nie ma wstępu do klubu golfowego dla białych w La Gorce? Nierówności starczało dla wszystkich, ale w jednej dziedzinie czarna społeczność dostała najwięcej.
Jeśli było się czarnym w hrabstwie Dade w 1979 roku, najprawdopodobniej mieszkało się w jednym z trzech rejonów: Overtown, Black Grove albo Liberty City. Najmłodszy z nich to ten ostatni, powstały w 1937 roku, kiedy prezydent Franklin D. Roosevelt zatwierdził budowę pierwszego dużego osiedla domów komunalnych na Południu. Odpowiedział w ten sposób na lokalne kampanie na rzecz poprawy warunków sanitarnych. W latach trzydziestych Liberty City miało to, czego brakowało w większości domów w Overtown i Black Grove: bieżącą wodę, nowoczesne kuchnie, elektryczność. Overtown pozostało centrum życia czarnych w Miami aż do pojawienia się długiego odcinka autostrady międzystanowej I-95, która biegnie przez całą Amerykę – od Maine, wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, aż do Miami. W 1965 roku przemaszerowała ona przez sam środek najważniejszej czarnej okolicy w Miami niczym żarłoczny krocionóg o tysiącu betonowych odnóży.
Gdyby licząca trzy tysiące kilometrów długości droga zatrzymała się o zaledwie pięć kilometrów wcześniej, historia czarnego Miami mogłaby wyglądać inaczej. Jednak budowa I-95, zachwalana jako „czyszczenie slumsów”, przeorała najważniejsze skupisko czarnej społeczności. Zniknęło prawie całe handlowe serce Overtown – z trzema kinami, publicznym basenem, sklepem spożywczym i wieloma biznesami2. Trzeba było pożegnać się z klubami, które gościły Ellę Fitzgerald, z hotelem Sir John, oferującym niegdyś najlepsze apartamenty czarnym artystom estradowym, którzy nie mieli prawa zatrzymywać się w przeznaczonym tylko dla białych Miami Beach. Co jednak ważniejsze, trzeba było pożegnać się również z okolicą, gdzie rodzice wiedzieli, w którym domu mieszka każde dziecko. Z nocnymi dziecięcymi zabawami, polegającymi na układaniu kapsli po coli wzdłuż obrysu ciał. Z nieuzbrojonymi czarnymi policjantami patrolującymi czarne ulice3.
Overtown miało bowiem własny posterunek policji złożony wyłącznie z czarnoskórych, w którym przestrzegano ścisłych zasad. Funkcjonariusze nie mogli zabierać broni do domu, bo „nikt nie chciał widzieć czarnego z bronią”. Wolno im było zatrzymywać białych w Overtown, ale nie mieli prawa ich aresztować.
Najbliższe domy, na jakie mogli sobie pozwolić wysiedleńcy z Overtown, znajdowały się na osiedlach komunalnych Liberty City oraz w ich pobliżu. Biała okolica kwartał po kwartale stawała się czarna, aż wreszcie biali właściciele domów w sąsiedztwie postawili mur, żeby odgrodzić się od coraz czarniejszego Liberty City4. Białe gospodynie domowe w kolorowych sukienkach w szkocką kratę i okularach w rogowej oprawie obnosiły się z transparentami „Zabrać stąd czarnucha” albo „Czarnuch do Waszyngtonu”5. W pustym mieszkaniu wynajmowanym czarnoskórym ktoś zdetonował laskę dynamitu6. Nic jednak nie skutkowało – pod koniec lat sześćdziesiątych do pierwszych dumnych czarnych właścicieli nieruchomości w Liberty City dołączyło wielu spośród dwudziestu tysięcy wysiedlonych z Overtown. Biali coraz szybciej stąd uciekali, spadały ceny domów, upadały lokalne biznesy, rosły przestępczość i bezrobocie. W 1968 roku Liberty City zyskało nową reputację, a Central-North District (CND, Dzielnica Centralno-Północna) dorobiła się przydomku „Central Negro District” (Centralna Dzielnica Murzyńska), którym określała ją policja, zarówno miasta, jak i hrabstwa7.
W Liberty City wciąż było piękno: promienie wschodzącego słońca nie przestały odbijać się od pastelowych ścian domów, lśniła rosa na trawie, zapełniały się kościoły, a busiki pyrkały cierpliwie w oczekiwaniu na wsiadających staruszków. Mali uczniowie w białych koszulach wciąż w drodze do szkoły zaciągali paski tornistrów na ramionach i starali się złapać jak najwięcej cienia. Wciąż było tam piękno, ale żeby je dostrzec, musiało się zmrużyć oczy.
W 1980 roku osiemdziesiąt procent domów na południu Florydy miało klimatyzację, lecz w upalnym Liberty City mogła sobie na nią pozwolić zaledwie co piąta rodzina8. Była to dzielnica bez centrum, w której mało kto mógł znaleźć pracę. Mieściła siedemdziesiąt dwa kościoły, ale tylko sześć banków, z których żaden nie należał do czarnego9. W wielu miejscach można było się modlić o lepszą przyszłość, natomiast w niewielu dawało się w nią zainwestować. To, że nastoletni Arthur McDuffie w ogóle się stamtąd wydostał, stanowiło ewenement. A to, że wrócił, znalazł dobrą pracę, stabilne zarobki i założył rodzinę – jeszcze większą rzadkość.
Frederica Jones była jego szkolną ukochaną w liceum imienia Bookera T. Washingtona, jednej z trzech szkół w Miami podlegających segregacji. Poznali się, kiedy Frederica wracała do domu z lokalnego sklepu, w którym właśnie kupiła dla matki puszkę groszku. Szła, kołysząc przy biodrze siatką z zakupami. McDuffie, który wcześniej obserwował ją z przeciwnej strony ulicy, zrównał się z nią.
Przekomarzali się przez kilka minut, a potem Arthur oznajmił po prostu: „Jesteś fajna”. Następnie poprosił Fredericę o numer telefonu. Wieczorem zadzwonił i rozmawiali przez godzinę. Na koniec McDuffie, o dwa lata starszy od Frederiki, zapytał:
– Umówisz się ze mną?
– Tak! – odpowiedziała.
Stali się nierozłączni. Razem występowali w szkolnej orkiestrze: McDuffie grał na rogu barytonowym, a Frederica była mażoretką10. Ona patrzyła, jak on wygrywa lokalne zawody pływackie. Po ukończeniu szkoły wstąpił do korpusu piechoty morskiej, więc przez kolejne trzy lata komunikowali się przeważnie za pośrednictwem listów. Dwa miesiące po zakończeniu przez McDuffiego służby z honorami wzięli ślub. Wkrótce urodziła im się dwójka dzieci. Potem zaczęły się problemy, później była separacja, aż wreszcie, w 1978 roku, rozwód. Arthur zawsze uchodził za kobieciarza, a teraz miał dziecko z inną kobietą11.
Jednakże pod koniec 1979 roku trzydziestotrzyletni McDuffie znów zaczął bywać w domu, który niegdyś dzielił z Fredericą. Kosił trawnik, reperował klimatyzację i strzygł żywopłot dzielący działkę od posesji sąsiadów, ostatniej białej rodziny w okolicy. Do nieudanego małżeństwa chyba zaczynało powracać ciepło. Para spędziła razem noc 15 grudnia 1979 roku i McDuffie zaproponował Frederice, żeby pojechała z nim na urlop na Hawaje – który właśnie wywalczył w pracy za dobre wyniki osiągane jako zastępca kierownika w firmie ubezpieczeniowej Coastal.
Następnego dnia, w pogodną, upalną niedzielę, gdy temperatura przekraczała dwadzieścia pięć stopni Celsjusza, Frederica, pielęgniarka w szpitalu Jackson Memorial, odwiozła McDuffiego do jego domu. Zaparkowała z poczuciem, że idzie ku dobremu. Rozmawiali już w obecności rodziny o ponownym ślubie12. Umówili się, że jeśli McDuffie poczyni w swoim życiu „pewne zmiany”, będą mogli podjąć oficjalne kroki. Kiedy siedzieli w samochodzie, Arthur pocałował byłą żonę na do widzenia i obiecał, że przyjedzie wieczorem, żeby zająć się dziećmi przed jej zmianą w szpitalu. Zwykle Frederica pracowała tylko popołudniami, ale w okresie świątecznym brakowało personelu, więc zgodziła się pójść do pracy na dwudziestą trzecią.
Tuż po czternastej McDuffie wszedł do domu przy NW 111th Street 1157, który dzielił ze swoją młodszą siostrą, Dorothy, asystentką sędziego. Był to skromny budynek pomalowany na zielono. Wewnątrz znajdowała się kolekcja płyt oraz książki z nutami. McDuffie grał na pięciu instrumentach, różnych rodzajach rogów13. Jedną z białych ścian w całości pokrywały pamiątkowe tabliczki i dyplomy14, w tym nagrody za „wybitną postawę” w plutonie korpusu piechoty morskiej15. McDuffie nie został bohaterem wojennym, nie walczył w Wietnamie, ale służył wiernie – był żandarmem wojskowym nienagannie wywiązującym się z obowiązków.
Jako sumienny ojciec zapakował prezenty gwiazdkowe dla swoich dwóch córek i schował je w szafie w sypialni. Dziewięciolatka miała dostać wózek, pajacyka na sprężynie i ciuchy. Starsza – zegarek, magnetofon, radio oraz wrotki16.
Oszczędzał miesiącami, a w tym roku niełatwo odkładało się pieniądze. Pod rządami Jimmy’ego Cartera cały kraj był sponiewierany, a szczególnie Południe. Bezrobocie uparcie utrzymywało się na wysokim poziomie i zapowiadało się, że prezydent zostanie zmieciony przez gospodarkę. Chociaż nawoływał do zawieszenia spłat kredytów, w rzeczywistości stopy procentowe poszybowały w górę o siedemnaście procent. Tak wysokiej inflacji nie było od trzech dekad. W ciągu dwóch lat ceny paliw wzrosły dwukrotnie17. Kilogram mięsa na hamburgery kosztował ponad cztery dolary.
Mimo tych wszystkich problemów Carter wkraczał w rok wyborczy w stosunkowo dobrej formie. Bez względu na to, co Amerykanie sądzili o jego zdolnościach do kierowania państwem, nie utracił ich sympatii, bo zaufaniem darzyło go sześćdziesiąt jeden procent ankietowanych18. Sześć tygodni wcześniej bardzo realną kwestią stała się w Stanach Zjednoczonych rewolucja w dalekim Iranie. Wzięcie w amerykańskiej ambasadzie w Teheranie sześćdziesięciu dwóch zakładników zaowocowało nagłym poczuciem narodowej solidarności. To wydarzenie oraz inwazja Związku Radzieckiego na Afganistan miesiąc później sprawiły, że Amerykanie zrozumieli, w jak niełatwej grze uczestniczy Carter, który obiecał im szybką i zdecydowaną reakcję Stanów w obu sprawach. Pod koniec roku prowadził ze swoim przypuszczalnym rywalem Ronaldem Reaganem gigantyczną różnicą dwudziestu czterech punktów procentowych19.
Nastroje w 1979 roku najlepiej jednak podsumował „Miami Herald” – był to rok, w którym portfel przeciętnego Amerykanina „ledwo przetrwał”. Zdaniem gazety mieszkańcom Miami takim jak McDuffie niespodziewanie sprzyjał fakt, że żyli na Florydzie, więc nie zdzierano z nich za olej grzewczy tak jak w reszcie kraju.
Jak na standardy Miami wieczór 16 grudnia zapowiadał się chłodno, ponieważ temperatura miała spaść do dwudziestu stopni Celsjusza, a nazajutrz nawet do piętnastu. Mieszkańcy miasta tradycyjnie przesadzili z reakcją – wykopali z szaf zimowe kurtki i szaliki. McDuffie wybrał niebieskie dżinsy, granatową koszulę nałożoną na jasnoniebieski podkoszulek oraz czarną kurtkę motocyklową20. Poszukał w domu czapki, która nadawałaby się pod kask. O siedemnastej zamknął za sobą drzwi.
Jego samochód, zielony pontiac grand prix z 1969 roku, nie stał jak zwykle na podjeździe. McDuffie pożyczył go znajomemu, więc wsiadł na swoje pomarańczowo-czarne kawasaki 2100 z 1973 roku, „pożyczone mniej więcej na stałe” od kuzyna. Przekręcił kluczyk, zwiększył obroty, a następnie pojechał w kierunku południowym, na Fifty-Ninth Street, do domu przyjaciela Lynwooda Blackmona. Zatrzymał się przed frontowymi drzwiami i nie zsiadając z motocykla, porozmawiał z córkami Blackmona, siedmio- i ośmiolatką. Wyjaśnił im, że chociaż obiecał pomóc ich tacie w podregulowaniu samochodu, nie może tego zrobić, bo narzędzia zostały w bagażniku pożyczonego pontiaca. Potem udał się do domu starszego brata, do którego jeździł najczęściej. Zastał go myjącego auto na podjeździe. Uśmiechnął się od ucha do ucha, gwałtownie odkręcił manetkę gazu, opryskał ziemią czysty samochód, a potem czym prędzej odjechał, zanim brat zdążył go złapać. Popędził na koniec ulicy, zakręcił i ostro zahamował21.
– Wolniej na tym motorze! – zawołał za nim brat.
McDuffie pokiwał głową, uśmiechnął się i odjechał na dobre.
Czasami w weekendy dorabiał jako kierowca ciężarówki, wożąc dostawy do Miami Beach. Nieraz poświęcał swój czas na pomoc bezrobotnym młodym ludziom, których uczył malować domy. Zaledwie przed dwoma laty pomalował dom pogrzebowy Range, gdzie dokładnie za tydzień trafi jego ciało. Tego wieczoru wybierał się akurat do Carolyn Battle, dwudziestosześcioletniej asystentki, którą zatrudnił w Coastal Insurance. Była ładna, niezależna i miała styl – lubiła sukienki i nosiła afro. Kupił dla niej kask.
McDuffie w ogóle nie powinien prowadzić. Kilka miesięcy wcześniej zawieszono mu prawo jazdy, a karę trzydziestu pięciu dolarów zapłacił czekiem bez pokrycia. Jak powiedział koledze z pracy, martwił się, że zostanie zatrzymany ponownie, ale nie ma jak dojeżdżać do pracy22. Komunikacja publiczna w Miami była żałosna, a Liberty City – ledwo przez nią obsługiwane – musiało polegać na prywatnych operatorach busików, rzadko działających w weekendy. Nieposiadanie auta równało się dobrowolnej kwarantannie.
Zabrał Carolyn Battle. Pojechali razem dwadzieścia pięć kilometrów na południe, na skraj międzynarodowego lotniska w Miami, i patrzyli, jak samoloty zataczają łuki nad oceanem albo schodzą do lądowania nad Parkiem Narodowym Everglades. Gdy znudziło im się lotnisko, McDuffie zawiózł Battle przez Groblę MacArthura do Miami Beach. Kiedy był dzieckiem, o zmierzchu następował exodus w przeciwną stronę – czarnych Amerykanów zmuszonych opuścić teren miasta przed zachodem słońca23. Jednak 16 grudnia na trzypasmowej drodze biegnącej na wschód ponad jasnoniebieską płycizną McDuffie popisywał się, jadąc sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Potem spacerowali po piasku, zatrzymali się na pepsi, a w końcu o dwudziestej pierwszej pojechali do mieszkania Battle przy NW Forty-Sixth Street 3160, zaledwie pięć przecznic od Airport Expressway24.
O pierwszej w nocy McDuffie spał w łóżku Battle, a ona oglądała telewizję na kanapie. Obudziła go o wpół do drugiej.
– Chryste! – powiedział, sięgając po zegarek. Było już stanowczo zbyt późno, by jechać do byłej żony. Frederica dwie godziny temu musiała zabrać dzieci do opiekunki. Jak on jej to wynagrodzi? Czy zawalił sprawę? McDuffie założył zegarek, obrączkę, medalion. Wciąż ubrany w niebieskie dżinsy, dwie niebieskie koszule oraz buty, włożył wełnianą czapkę pod biały kask, przypiął plecak z tyłu kawasaki i ruszył na północ, do domu.
Czy uwagę sierżanta zwrócił dlatego, że jechał na tylnym kole, że nie zatrzymał się przed znakiem „stop”, czy że zdjął rękę z kierownicy, by pokazać środkowy palec? Później, tłumacząc, dlaczego zauważył przejeżdżające kawasaki, funkcjonariusz mówił o wszystkich tych powodach. Była pierwsza pięćdziesiąt jeden. Sierżant włączył radio, opisał biały kask McDuffiego i podał numer rejestracyjny motocykla, a potem włączył koguta i syrenę. W tę chłodną noc nie mógł wiedzieć, czy jeździec w dżinsach, kurtce i kasku to czarny, Latynos czy biały.
McDuffie chyba zobaczył go w lusterku, a potem pędem przejechał na czerwonym świetle na NW Sixty-First Street. Goniony przez sierżanta w biało-zielonym radiowozie policji hrabstwa, nie zatrzymał się na kolejnym czerwonym świetle, rozpędzony wchodził w zakręty, a przed znakami „stop” już nawet nie zwalniał25. Na łamanie przepisów drogowych wybrał sobie bardzo spokojną noc. Nie minęło sześćdziesiąt sekund, a ścigały go wszystkie dostępne jednostki w obrębie Dzielnicy Centralnej.
McDuffie lawirował przez noc, przyśpieszył, zgasił światła, raz po raz przekraczał granicę miasta i hrabstwa to w jedną, to w drugą stronę. Syreny wyły w całej Centralnej Dzielnicy. Ścigała go już nie jedna, lecz dwie komendy policji. Miejscy gliniarze, ubrani na granatowo, kontrolowali wąski, ale gęsto zaludniony obszar wokół centrum Miami. Tym z hrabstwa, w piaskowo-brązowych mundurach, podlegała reszta z nienależących do żadnego okręgu miejskiego sześciu tysięcy dwustu kilometrów kwadratowych Dade. Policję hrabstwa lepiej znano jako Departament Bezpieczeństwa Publicznego (Public Safety Department, PSD). Ponieważ była liczniejsza i dysponowała większym budżetem, zwykle sprawowała kontrolę w sprawach obejmujących obie jurysdykcje.
Przez moment wydawało się, że McDuffie zniknął między budynkami. Potem sierżant, który zauważył go jako pierwszy, zobaczył odjeżdżający motocykl, nadal ze zgaszonymi światłami. Teraz uciekiniera ścigał już istny pociąg, długi na jedenaście radiowozów.
Nawet w środku nocy policyjne pościgi w mieście różnią się od tych na szosie. „Jedziesz szybko, przyśpieszasz, hamujesz. Skręcasz na skrzyżowaniach, usiłując cały czas kontaktować się przez radio, czytać po ciemku nazwy ulic, nie spuszczać oczu z podejrzanego”1. Funkcjonariusze mocno ściskali kierownice, ostro wchodząc w zakręty. Jeden z wozów hrabstwa wpadł w poślizg, uderzył obręczą koła o krawężnik i pękła mu opona. Toczył się dalej za McDuffiem w tempie marszu2.
Z trzeszczącego radia padały kolejne informacje o lokalizacji motocyklisty. Funkcjonariusze nic o nim nie wiedzieli. Pomarańczowo-czarny motocykl, numer rejestracyjny, biały kask. Dochodziła druga w nocy. Większości policjantów towarzyszyła jedna myśl: ten człowiek ucieka na złamanie karku przed mandatem drogowym. Co takiego zrobił?
Czy McDuffie postąpił tak, bo miał zawieszone prawo jazdy? Czy sądził, że na szali leżą jego szanse na 1980 rok: powrót do rodziny, posada, wolność, zabranie byłej żony na Hawaje? Czy przez to, że zaspał, zaprzepaścił wszystko?
Trzydziestosekundowy pościg ulicami miasta wydawał się trwać wieczność. Uciekający skręcał dwadzieścia sześć razy, zapalał i gasił światła, dla niepoznaki jechał powoli, udawał, że parkuje, a potem pędził sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Ścigało go już czternaście radiowozów.
O pierwszej pięćdziesiąt dziewięć w końcu podjął rozsądną decyzję: zjechał na pobocze w pobliżu Decorator’s Row przy wjeździe na autostradę I-395 i opuścił podpórkę motocykla.
Od szóstej rano do dziewiętnastej jest to ruchliwe skrzyżowanie, znane każdemu mieszkańcowi Miami Beach, który wraca do domu z pracy w centrum. Ówczesne Miami nie było jednak miastem, które żyje nocą, w każdym razie nie w tym rejonie. Tutaj ciągnęły się wyłącznie betonowe estakady; czasami z góry dobiegało dudnienie ciężarówki jadącej autostradą, ale zamknięte były wszystkie miejsca, które ściągałyby tam ludzi po nocy, a już na pewno w taki ziąb.
Natychmiast zatrzymały się za nim dwa zielono-białe radiowozy; w każdym znajdował się jeden z tysiąca czterystu pięćdziesięciu funkcjonariuszy policji hrabstwa. Po chwili dołączyły do nich niebiesko-białe pojazdy policji miejskiej. W słabym świetle łatwiej było odróżnić policjantów niż ich pojazdy: ci z hrabstwa mieli piaskowo-brązowe mundury, a miejscy nosili ciemnogranatowe, niemal zlewające się z nocą3.
Po niespełna czterech minutach kilka przecznic dalej rozległy się syreny karetki straży pożarnej. Zwolniła, wyłączyła sygnał, i teraz miejsce zdarzenia oświetlały tylko migające czerwone światła – wystarczające, by ratownicy medyczni dostrzegli, że całą twarz McDuffiego pokrywa krew. Funkcjonariusze jednostki straży pożarnej numer pięć nie wiedzieli, co myśleć. Ranny siedział na środku ulicy. Jego powieki były tak spuchnięte, że nie mógł otworzyć oczu. Puls i oddech miał w normie. Ratownik medyczny poprosił policjantów, żeby zdjęli zatrzymanemu kajdanki.
Gdy tylko to zrobili, McDuffie zaczął wymachiwać rękami4. Dowódca jednostki straży zdołał go uspokoić, a potem oczyścił dwuipółcentymetrowe rozcięcie na głowie i ją zabandażował. Wbił igłę w zgięcie prawej ręki rannego. McDuffiemu zaaplikowano mleczan Ringera, roztwór używany przy uzupełnianiu utraconej krwi. Ratownik próbował poświecić mu latarką w oczy, ale uniemożliwiła to opuchlizna.
Policjanci wyjaśnili, że doszło do wypadku. N. N. spadł z motocykla przy dużej szybkości. Uderzył się w głowę. Spadł mu kask. Potem chciał się bić, więc musiał zostać spacyfikowany. Nie znaleziono przy nim dokumentu tożsamości. Jak na motocyklistę w Miami był dobrze zabezpieczony: skórzana kurtka, buty, dżinsy. Ratownik medyczny odnotował w pamięci, że, co zaskakujące, nie miał otarć i stłuczeń typowych dla tego typu wypadków.
McDuffie nie stracił przytomności i mógł się poruszać. O własnych siłach położył się na nosze. Drzwi karetki zamknęły się o drugiej dwadzieścia trzy i pojazd popędził do szpitala Jackson Memorial, w którym Frederica McDuffie miała już za sobą połowę nocnej zmiany. Pracowała na oddziale znajdującym się nad ostrym dyżurem, widziała zatem podjeżdżającą karetkę. Przemknęło jej przez myśl, że jak na niedzielną noc to późno kogoś przywieźli.
Kiedy o drugiej dwadzieścia pięć McDuffiego wyniesiono z karetki, był już w stanie śpiączki. Stracił ogromną ilość krwi. Przetoczono mu jej pięć litrów, czyli „tyle, co w organizmie i jeszcze trochę”5. Został wniesiony do szpitala, zarejestrowany jako N. N. i zabrany na oddział D, gdzie często trafiali wymagający hospitalizacji więźniowie6. Ratownik medyczny ze straży pożarnej zawahał się przez chwilę, ale w raporcie napisał, że obrażenia są wynikiem wypadku motocyklowego.
Kiedy Frederica McDuffie skończyła zmianę o siódmej trzydzieści, w pierwszej kolejności zadzwoniła do domu byłego męża. Odebrała jego siostra. Powiedziała, że Arthur nie może podejść do telefonu, bo jego drzwi są zamknięte, więc domyśla się, że jeszcze śpi. Później tego dnia Frederica miała dowiedzieć się od starszego brata McDuffiego, że jej były mąż stracił panowanie nad motocyklem i wjechał prosto w ścianę z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. To właśnie jego przywieziono do szpitala o drugiej dwadzieścia pięć.
Gdy tylko personel szpitala zidentyfikował ofiarę wypadku, McDuffiego przeniesiono do głównego budynku. Rankiem 17 grudnia chirurdzy wwiercili się w jego czaszkę w poszukiwaniu skrzepu. Liczyli, że jeśli go usuną, powstrzymają wzrost ciśnienia śródczaszkowego. Stwierdzili, że „opuchlizna mózgu jest nie do opanowania”7.
Nie było ratunku. Ciało żyło, ale mózg umierał.
Kolejne cztery dni Frederica spędziła głównie w miejscu pracy, przy łóżku McDuffiego. Kiedy zobaczyła go tam po raz pierwszy, miała wątpliwości, czy to naprawdę ten sam człowiek, za którego wyszła. Jego głowa była „tak spuchnięta, że brakowało rysów twarzy”. Zdaniem jego siostry głowa McDuffiego przypominała piłkę do koszykówki. Dorothy zwróciła się do niego po imieniu, a wtedy on podniósł rękę; był to jedyny moment, kiedy okazał oznaki zrozumienia8. Obejrzawszy dokładnie ciało byłego męża, zwłaszcza sińce i zadrapania na rękach i nogach, Frederica jako profesjonalistka doszła do wniosku, którym nie podzieliła się z nikim: „Żaden wypadek tak nie wygląda”9.
21 grudnia, trzy dni po tym, jak mózg McDuffiego przestał funkcjonować, do szpitala przyjechała ostatnia z jego sióstr. Przyleciała z Niemiec, gdzie jej mąż stacjonował w bazie wojskowej10. O czternastej, tuż po jej przybyciu, McDuffiego odłączono od aparatury podtrzymującej funkcje życiowe11. Matce, siostrom, byłej żonie i braciom pozwolono czuwać przy ciele, dopóki nie zdecydowali, że można je wywieźć.
Dwie godziny później zadzwonił telefon na biurku Edny Buchanan.
Usłyszeć telefon to jedno, ale znalezienie go okazało się nieco trudniejsze. Biurko Edny Buchanan w redakcji „Miami Heralda” pokrywały rywalizujące ze sobą stosy papierów, książek telefonicznych i zdjęć.
Kiedy Buchanan w końcu odebrała, w słuchawce odezwał się znajomy głos, godny zaufania. Niesamowite wydawało się jednak to, co mówił: czarny motocyklista, który trafił w stanie śpiączki do Jackson Memorial, właśnie umierał albo już nie żył. Karetka straży pożarnej przywiozła go z wypadku drogowego do szpitala 17 grudnia nad ranem. Tyle że żadnego wypadku nie było – mężczyzna został pobity przez grupę funkcjonariuszy PSD. Sporządzono, a potem przerobiono kilka policyjnych raportów. Jeśli Buchanan trochę pogrzebie, natrafi na niekonsekwencje.
Reporterzy piszący o przestępczości, tacy jak Edna Buchanan, stąpali po kruchym lodzie. Ich dostęp do informacji zależał od wspaniałomyślności źródeł w policji. Tych spośród dziennikarzy, których podejrzewano o brak zrozumienia presji, pod jaką działają funkcjonariusze, czekało oglądanie każdego miejsca zbrodni wyłącznie z zewnątrz i obcowanie z rzecznikami prasowymi, a nie z detektywami. Zamiast przekopywać się przez skrawki prawdy, musieli ramię w ramię z resztą kolegów wysłuchiwać standardowych kwestii i standardowego słownictwa, a potem odchodzili z workiem truizmów i komunikatem prasowym, który musieli powtórzyć czytelnikom.
Buchanan, znana na posterunkach policji każdego z dwudziestu siedmiu okręgów miejskich hrabstwa Dade po prostu jako Edna, nie miała tego problemu. Zdążyła już wyjść za gliniarza i się z nim rozwieść. Chadzała na pikniki związku zawodowego policjantów z okazji Święta Niepodległości i spoufalała się z żonami funkcjonariuszy, podczas gdy ci odpalali fajerwerki1. Rozumiała, z jakim stresem wiąże się ich robota. Reputację w środowisku miała różną: niektórzy uważali ją za arogancką i agresywną, ale nawet ci nastawieni do niej krytycznie rozumieli, że ciężko pracuje, jest skuteczna i sprawiedliwa. Gdy pewnego razu jakiś policjant zagroził jej aresztowaniem na miejscu zbrodni i wpakował na tył radiowozu, inny wypuścił ją drugimi drzwiami. Buchanan nie skarżyła się swoim przełożonym, nigdy nie próbowała zawiadamiać biura spraw wewnętrznych. Była to niewielka cena za pozyskiwane materiały2.
Sposób działania Edny kompletnie nie pasował do tego, jak się prezentowała na miejscu zbrodni. Wśród reporterów piszących o pracy policji przeważali trzydziesto- albo czterdziestoparoletni biali mężczyźni. W Miami archetypem takiego reportera był Henry Reno, ojciec Janet Reno, wysoki, małomówny Duńczyk, który wcześniej pracował na stanowisku Buchanan przez czterdzieści trzy lata3. W jego czasach dziennikarze policyjni mieli swoje biurka na posterunkach. Nie potrzebowali porad detektywów, o czym wspomnieć, a co pomijać w artykule. Jak sami mówili: „Mniej więcej należymy do policji”4.
Jednak obecnie, zamiast z wąsatym, odzianym w garnitur Reno, funkcjonariusze mieli do czynienia z czterdziestotrzyletnią Buchanan, której drobną budowę podkreślała natapirowana blond fryzura, która nie tyle wyprzedzała lata osiemdziesiąte, ile nawiązywała do pięćdziesiątych. Jej duże niebieskie oczy zawsze chroniły przed słońcem Miami ciemne okulary. Edna odznaczała się również jedną z najrzadszych cech fizycznych: nie miała pętlicowych linii papilarnych na czubkach palców5. Gdyby stała po drugiej stronie prawa, mogłaby popełniać przestępstwa bez rękawiczek. Na początku kariery odwiedzała miejsca zbrodni w szpilkach, z torebką w dłoni i jedwabną chustką na szyi. W schowku samochodu trzymała broń. Do 1980 roku zdążyła się jednak przestawić na buty na płaskim obcasie i zwykle pojawiała w jednym z dwóch kombinezonów, które trzymała w domu przy drzwiach wyjściowych: beżowym lub fioletowym. Była gotowa zawsze, kiedy dzwonił telefon, czyli najczęściej co wieczór, bo „wkurzała się, jeśli zadzwoniłeś do kogo innego”.
W artykułach Buchanan zawsze występował jakiś wstrząsający element, najczęściej już w pierwszym akapicie. Jeden z jej tekstów zaczynał się od słów „Gary Robinson umarł głodny”. Ów Robinson wcisnął się na początek kolejki w fastfoodowej restauracji. Próbował zamówić smażonego kurczaka, ale kobieta za ladą odesłała go na koniec. Wrócił na początek i uderzył kelnerkę w głowę. Wtedy – pijanego, hałaśliwego, agresywnego i wciąż głodnego – zabił go strzałem w głowę ochroniarz. Bezsensowne zabójstwo stanowiło początek siedmioakapitowych rozważań o tym, jak okoliczności mogą doprowadzić do śmierci.
Beznamiętny styl Buchanan zdawał się czerpać ze staccato czarnych kryminałów z lat trzydziestych – trochę Chandlera, szczypta Hammetta. Niewielu reporterów miało tak ogromny apetyt na szczegóły. Dziennikarka jaskrawo kontrastowała odcienie życia różnych ludzi na południu Florydy, a makabrę opisywanych historii osadzała we współczesności Miami. Jaka płyta wciąż obracała się w gramofonie, przy którym leżały zwłoki? Co znajdowało się w piekarniku? Jaką książkę znaleziono w dłoni denata? Dzięki niej sprawy, które przeszłyby niezauważone, ożywały, i jak na artykuły autorstwa lokalnej reporterki zaskakująco często trafiały na pierwszą stronę jednej z najważniejszych gazet na Południu.
Kiedy w piątkowy ranek 21 grudnia Buchanan kończyła rozmowę telefoniczną ze swoim źródłem, zdążyła już podjąć decyzję: nie odpuści tej sprawy aż do rozwiązania. Miała swój własny sposób na odróżnianie tutejszych prawd od kłamstw: jeśli jakaś historia wydawała się wyjątkowo nieprawdopodobna, zazwyczaj okazywała się prawdziwa6.
W otwartej przestrzeni redakcji „Miami Heralda”, wielkiej niczym boisko futbolowe, dziennikarze kulili się za obrotowymi wizytownikami z kontaktami do źródeł, przyciskając do uszu słuchawki telefonów. Buchanan przygotowała sobie cienki notatnik i wykręciła numer do biura lekarza sądowego.
– Czy w ciągu ostatnich dwóch dni przywieziono do was czarnego motocyklistę? – zapytała, szykując się do zapisania odpowiedzi systemem stenograficznym własnego autorstwa.
– Nie – odpowiedziała telefonistka. Edna odetchnęła z ulgą. „Dzięki Bogu – pomyślała – mój informator jest w błędzie”. – Ale jednego właśnie wiozą – dodał głos w słuchawce. – Niedawno zmarł7.
Buchanan poprosiła o połączenie z Ronaldem Wrightem, zastępcą lekarza sądowego, który miał przeprowadzić autopsję. W rozmowie powtórzyła informacje uzyskane od swojego źródła i rozłączyła się, tylko po to, by natychmiast wykonać kolejny telefon. Tym razem zadzwoniła wprost do biura spraw wewnętrznych PSD, czyli ciała sprawującego nadzór nad policją. Mężczyzna, który podniósł słuchawkę, potraktował ją życzliwie i zapewnił, że „nie było żadnych nieprawidłowości. Motocyklista miał po prostu wypadek, gdy uciekał przed policją”8. To był ostatni telefon wykonany przez Buchanan tego ranka. Złapała kluczyki i ruszyła w kierunku szarych wind. Musiała porozmawiać z funkcjonariuszami, choć szykowało się chłodne przyjęcie.
Ostatnio jakość relacji między prasą a PSD sięgnęła dna. Latem „Miami Herald” opublikował trzyczęściowy materiał o brutalności policji, po tym jak funkcjonariusze przypuścili nalot na niewłaściwy dom w Dzielnicy Centralnej i zaatakowali niewinnego czarnego nauczyciela. Pół roku później wciąż trwała sprawa wytoczona policji przez redakcję „Heralda” na mocy ustawy o wolności informacji. Najdotkliwszym ciosem zadanym PSD był jednak tekst ujawniający trudną i toksyczną prawdę: policjanci uznani za agresywnych albo karani przez biuro spraw wewnętrznych za naruszenie przepisów częściej trafiali do służby w zamieszkanej głównie przez czarnych Dzielnicy Centralnej. Im trudniejsza była sytuacja danego funkcjonariusza, tym częściej przydzielano mu nocną zmianę. Jak stwierdziła Edna Buchanan, to właśnie tam „wysyłano popaprańców, których góra nie chciała oglądać za dnia”9.
Dzielnica Centralna – obejmująca również Liberty City, którego ludność składała się obecnie w przeszło dziewięćdziesięciu procentach z czarnej klasy pracującej – była również rejonem o najwyższej przestępczości. Na obszar Liberty City patrolowany przez PSD przypadało niespełna pięć procent ludności hrabstwa, za to dwadzieścia trzy procent rozbojów i czterdzieści procent pchnięć nożem10. Połączenie niesubordynowanych funkcjonariuszy i napiętych sytuacji tworzyło mieszankę wybuchową.
W podzielonym mieście, takim jak Miami, biali policjanci mieli niewielki kontakt z czarną społecznością. Nie zawsze tak było. Kiedy Edna Buchanan zaczynała karierę reporterki, policja często jeździła do nagłych przypadków medycznych. Funkcjonariusze przyjmujący porody nosili w klapach mundurów niewielką przypinkę w kształcie bociana. Mogli zarówno pomóc dziecku z astmą, jak i aresztować niespokojnego wujka. Kiedy obowiązki medyczne przejęła straż pożarna, wydawało się to absolutnie logiczne – tyle że teraz drogi czarnej społeczności i białych policjantów krzyżowały się głównie w chwilach skrajnego stresu, tuż po popełnieniu przestępstwa albo jeszcze w trakcie11. Dwie dekady wcześniej James Baldwin napisał, że każdy biały policjant w Harlemie może „uciec od niepokoju tylko w jednym kierunku: znieczulicy, która prędko zmienia się w jego drugą naturę. Staje się coraz bardziej nieczuły, ludność robi się coraz bardziej wroga, sytuacja jest coraz bardziej napięta, a liczebność sił policyjnych rośnie”12. W przypadku Miami nie sprawdziło się tylko ostatnie z tych twierdzeń.
W 1979 roku, w obliczu gwałtownie rosnącej inflacji PSD – zamiast zwiększyć liczbę etatów – dokonała cięć w całym departamencie. Oznaczało to braki kadrowe, przez co najostrzejsi i najbardziej niespokojni funkcjonariusze wypracowywali nadgodziny w najostrzejszych i najbardziej niespokojnych dzielnicach. Co piąty policjant przynajmniej raz został pobity w trakcie dokonywania zatrzymania. Miami było beczką prochu, a jak przewidywał Baldwin: „Pewnego dnia ku zaskoczeniu wszystkich ktoś wrzuci zapałkę i wszystko wybuchnie”.
Edna Buchanan spała z przenośnym skanerem częstotliwości radiowych przy łóżku. Nauczyła się budzić wyłącznie na wysoki potrójny sygnał oznaczający nagłą sytuację. Dzień zawsze zaczynała od wizyty na posterunku policji Miami Beach, w pobliżu swojego domu na Venetian Islands. Miami Beach było okręgiem miejskim o najstarszej średniej wieku w kraju, wynoszącej sześćdziesiąt osiem lat. Starzejący się ludzie w starzejących się hotelach – jaskrawo ubrana armia ze zmarszczkami na twarzach – przesuwali krzesła po tarasach, czy to szukając słońca, czy to się przed nim chroniąc. Nigdzie poza Izraelem nie było takiego zagęszczenia ocalonych z Holokaustu. Buchanan jechała na południe, mijając owal toru psich wyścigów Kennel Clubu na południowym krańcu Ocean Drive, a potem czasami zatrzymywała się w jakiejś piekarni obsługiwanej przez sześćdziesięcioletnie kobiety z tatuowanymi numerami z obozów koncentracyjnych wyzierającymi im spod rękawów13.
Znad plaży udawała się groblą do komendy miejskiej policji, a potem do policji hrabstwa14. Znała nazwiska wszystkich dyżurnych sierżantów i orientowała się w grafiku ich zmian. Wystawała w holu, kartkowała raporty z poprzedniej nocy, wypatrywała nieprawidłowości, węszyła za dobrymi historiami, szykowała się do sprawdzania tropów.
Z budynku „Heralda” wychodziła tylnymi drzwiami. Wśród dziennikarzy ona jedna miała do nich klucz i miejsce na parkingu na dole. Pod koniec dnia zawsze tankowała na stacji należącej do „Heralda”, oddalonej o zaledwie jedną przecznicę. Wystarczał jeden stracony materiał, by reporterzy docenili zalety zawsze pełnego baku.
Wkroczenie Buchanan do budynku PSD rankiem 22 grudnia nie było zatem rzadkością. Część policjantów jeżyła się na jej widok, ona miała jednak dość tupetu i znała wystarczająco dużo życzliwych osób na wysokich stanowiskach, żeby ją tolerowano, nawet jeśli nie jest mile widziana. Na komendzie głównej pozwolono jej odsłuchać ośmiominutowe nagranie z pościgu. Zanotowała, że zakończył się on o pierwszej pięćdziesiąt dziewięć. „Mamy go” – oznajmił sierżant. Minutę po drugiej odezwał się ponownie. Buchanan usłyszała, że brakowało mu tchu, kiedy wzywał karetkę15.
Następnie skupiła się na raporcie z wypadku. W PSD pracowały dwa tysiące osób, ale kilka nazwisk „od razu rzucało się w oczy”16. Z tych, które pojawiały się w raporcie, Ednę najbardziej zaniepokoiło nazwisko Michaela Wattsa. Cztery lata wcześniej Wattsa wyróżniono jako Policjanta Miesiąca za aresztowanie seryjnego mordercy dzieci, który okazał się odpowiedzialny także za zgwałcenie kobiety na poboczu szosy w hrabstwie Dade. To było ważne zatrzymanie, ratujące ludziom życie. Jednak ten sam Watts dwukrotnie posyłał do szpitala sprawców naruszeń kodeksu drogowego: uszkodził czaszkę czarnemu mężczyźnie, który przejechał na czerwonym świetle, a czarną kobietę wyciągnął z samochodu za nogi, tak że uderzyła głową o asfalt. Jej przewinienie polegało na braku aktualnej naklejki z przeglądu pojazdu. Podobne zachowania nie były bynajmniej wyjątkowe. Kilka miesięcy wcześniej do Buchanan zadzwoniła jedna z przyjaciółek Wattsa, policjantka z PSD. Jego przełożony miał stwierdzić, że Watts ma „trudności w obcowaniu z czarnymi”, po czym szybko przeniósł go… do Dzielnicy Centralnej. Watts wpadł w gniew. Powiedział przyjaciółce, że w nowym rewirze albo kogoś zabije, albo sam zostanie zabity. Ponieważ jednak policjantka odmówiła oficjalnej wypowiedzi, Buchanan niewiele mogła zrobić17.
Kończąc lekturę raportu z wypadku McDuffiego, zanotowała nazwę firmy, która odwiozła kawasaki z autostrady I-395. Potem wsiadła w samochód i udała się do siedziby Barbon Towing, położonej na niewyróżniającej się działce pośród wielu innych niewyróżniających się działek na skraju dzielnicy Wynwood w Miami. Sztywne siatkowe ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym otaczało dwa tysiące metrów kwadratowych betonu gotującego się w słońcu, porośniętego chwastami wyzierającymi z pęknięć. Kiedy Buchanan zapytała o kawasaki, właściciel firmy chyba odetchnął z ulgą, że kogoś to obchodzi. Motocykl znaleźli pośrodku ulicy obok plamy krwi18. „Zastanawialiśmy się, kiedy go zabierze”19.
Sprawa była dziwna. Gdyby toczyło się wewnętrzne dochodzenie, motor powinien być zajęty jako dowód, zamiast tkwić nietknięty na parkingu.
Buchanan zapytała, czy może go obejrzeć. W notesie zapisała, że „każdy kawałek szkła i plastiku w tej maszynie był roztrzaskany: prędkościomierz, wszystkie wskaźniki, wszystkie światła”20. Pisywała już wcześniej o wypadkach, więc zdziwiło ją, że zniszczenia są aż tak rozległe. Gdy właściciel firmy zapytał, czy może chciałaby zabrać motocykl, przez chwilę rozważała, w jaki sposób przypiąć kawasaki do swojego camaro, w końcu jednak machnęła ręką i pojechała do biura lekarza sądowego21.
Kiedy ciało McDuffiego zostało zabrane z sali szpitalnej, trafiło na dół, a potem powieziono je na terkoczących noszach przez białawe korytarze Jackson Memorial. Tam mieściło się królestwo doktora Josepha H. Davisa, czyli biuro lekarza sądowego. Było to miejsce znane policjantom z biura zabójstw PSD oraz reporterom „Heralda” zajmującym się przestępczością, kolejny punkt na codziennej trasie Buchanan. Davis słynął również z urządzania imprez bożonarodzeniowych uchodzących za najlepsze w całej szeroko pojętej społeczności stróżów prawa22. Zaledwie kilka dni wcześniej, 22 grudnia, Buchanan, Davis oraz detektywi z wydziałów zabójstw policji miasta i hrabstwa świętowali razem w ciągu dnia raptem parę domów od kostnicy23.
Davis powinien być już na Karaibach, gdzie zamierzał spędzić święta. Jednak wczorajszy telefon od Buchanan okazał się tak ważny, że nie wsiadł do samolotu. Nie odebrał autopsji McDuffiego Ronaldowi Wrightowi, swojemu najważniejszemu zastępcy, ale postanowił w niej uczestniczyć.
Przywykł do patrzenia na śmierć w hrabstwie Dade. Pracował przy zmarłych od dwudziestu czterech lat, czyli od czasów, kiedy biuro lekarza sądowego jeszcze nawet nie istniało. Początkowo miejscem jego pracy była ciężarówka z chłodnią w opuszczonym garażu, ale od tamtej pory wiele się zmieniło. W 1961 roku Davis dysponował budżetem tysiąca dolarów i miał do pomocy dwóch asystentów. Pod koniec roku 1980 budżet biura, zatrudniającego już czterdziestu pięciu pracowników, sięgał 1,1 miliona dolarów, choć do perfekcji wciąż brakowało wiele. Podczas wizyt Buchanan w kostnicy nieraz zatykały się odpływy i fragmenty zwłok cofały się w kałużach brudnej wody.
Davis, ojciec sześciu córek i jednego syna, ogrodnik i kucharz, nauczył swojego jamnika kichać na zawołanie. Był sympatycznym ekscentrykiem, doskonałym w swoim fachu. Uczestniczył w pracach komisji śledczych badających śmierć prezydenta Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga24. W swoim czasie pełnił również funkcję przewodniczącego Krajowego Stowarzyszenia Lekarzy Sądowych. Jak na człowieka pracującego wyłącznie przy zmarłych był oddanym sprzymierzeńcem żywych – naciskał na zmiany legislacyjne, gdy tylko dostrzegał niepokojące prawidłowości, i przyczynił się do poprawy obowiązujących na Florydzie przepisów w zakresie bezpieczeństwa drogowego, przewodów elektrycznych i montażu basenów. Uważał, że im mniej ma klientów, tym lepiej.
Kiedy Buchanan przeszła obok „wiader na mózgi”25, jak nazywał je Davis, czyli rzędu kasków motocyklowych pozostałych po śmiertelnych wypadkach, który wskazywał drogę do biura lekarza sądowego, właśnie minęła jedenasta. Na biurku Davisa stała mała tabliczka z napisem: „Zagracone biurko to oznaka geniuszu”; Edna z pewnością patrzyła na nią ze zrozumieniem. Dokoła leżały setki kolorowych slajdów, „zdjęć rzeczy, których ludzie nie wyobraziliby sobie w najgorszych koszmarach: ofiar zamieszek, wypadków, zbliżenia na starannie opisane rany postrzałowe”. Na slajdach poniewierały się wiadomości od policji, lekarzy, prawników i domów pogrzebowych. Spod tej sterty wyzierał obiektyw mikroskopu. Na podłodze piętrzyły się książki sięgające prawie po sufit, wszystkie poświęcone najczęstszym przyczynom zgonów w hrabstwie Dade, czyli skokom do wody, broni palnej, lekarstwom oraz samochodom26.
Za biurkiem Davisa wisiały: azjatycki miecz, brytyjski karabin przeciwpancerny oraz model samolotu odrzutowego L-1011 należącego do Eastern Air Lines, który 29 grudnia 1972 roku spadł na Everglades. W trakcie tamtej sprawy Davis niemal bez odpoczynku pracował przez sześćdziesiąt godzin, „wczołgiwał się i wyczołgiwał z poskręcanego wraku”, precyzyjnie odnotowując pozycje ofiar. Chociaż uszkodził sobie dysk w kręgosłupie, wziął udział w spotkaniu urzędników hrabstwa, które ostatecznie opuścił w karetce. Buchanan widziała to wszystko na własne oczy.
Teraz czekała w towarzystwie dwóch przedstawicieli biura spraw wewnętrznych PSD, a tymczasem Davis i Wright rozpoczynali metodyczną pracę za zamkniętymi drzwiami. Kask McDuffiego leżał tuż obok ciała. Trafił tu kilka godzin po swoim właścicielu, przyniesiony przez dwóch patrolowców PSD27.
Gdyby Buchanan była świadkiem oddzielnego przybycia kasku, pogłębiłoby to jej podejrzenia.
Gdy autopsja dobiegła końca, Wright i Davis przedstawili ustalenia reporterce i policjantom: badanie potwierdziło, że czaszkę McDuffiego roztrzaskało zabójcze uderzenie. „To śmiertelne pęknięcie, wprost między oczami, jest typowe dla obrażeń odniesionych, gdy motocyklista przelatuje nad kierownicą głową do przodu i uderza w twardy obiekt, taki jak słup albo podpora mostu”.
Uderzenie, które spowodowało śmierć McDuffiego, było nadzwyczaj silne. „Czaszka pękła niemal idealnie na pół, począwszy od punktu uderzenia między oczami i dalej, przez podstawę czaszki, aż do miejsca wysoko na kości potylicznej z tyłu głowy”28 – ciągnął Wright. Główne poziome pęknięcie kończyło się w miejscu, w którym spotykało się z pionowym. Lekarz sądowy dostrzegał tylko jedno wytłumaczenie dla takich obrażeń – prędkość motocykla.
Buchanan robiła notatki. Wright mówił dalej. Były też i inne ślady uderzeń czymś tępym, których nie dało się wytłumaczyć wypadkiem. Prędko dodał, że śmiertelnie ranni motocykliści, często zdezorientowani, reagują agresywnie, więc można sobie wyobrazić, że policjanci musieli fizycznie unieszkodliwić McDuffiego.
Buchanan poczuła, że przedstawicielom biura spraw wewnętrznych ulżyło. Ustalenia autopsji były zgodne z raportem policyjnym, ale jej to nie satysfakcjonowało. Znała naturalne skłonności lekarzy sądowych do wspierania policji; codziennie pracowali oni ramię w ramię z detektywami i przyświecały im wspólne cele. W tym przypadku nie wątpiła jednak w uczciwość Ronalda Wrighta, a jedynie w jego wnioski. Nawiasem mówiąc, w akcie zgonu ostrożny Wright napisał „do dalszego zbadania”29.
Z Jackson Memorial Buchanan pojechała na północ, tam, gdzie zatrzymał się motocykl McDuffiego. Był słoneczny, wietrzny dzień. Zaparkowała w bocznej ulicy i ruszyła pieszo na miejsce zdarzenia, gdzie natychmiast zrozumiała, dlaczego wnioski lekarza sądowego budzą wątpliwości. Nie było tam niczego, w co mógłby uderzyć motocykl ani sam McDuffie. „Żadnego słupa, podpory mostu, nawet krawężnika”30. Może konkluzja Wrighta uspokoiła biuro spraw wewnętrznych, ale Buchanan zyskała dowód potwierdzający informację od źródła.
Tego popołudnia pojechała do domu Arthura McDuffiego przy NW 111th Street 1157.
Dla większości reporterów piszących o przestępczości odwiedziny u ludzi pogrążonych w żałobie bywają w tej pracy najgorsze. Buchanan odczuwała to jednak inaczej: dostrzegała szansę, żeby pocieszać i nawiązywać więzi31. Odnosiła wrażenie, że przez lata naoglądała się wszystkich możliwych reakcji. Ludzie przy niej mdleli, krzyczeli na nią, zatrzaskiwali jej drzwi przed nosem. Zawsze wracała, ze świadomością, że rozpacz popycha do ekstremów, ale najczęściej kończy się tak samo: na zrozumieniu, że ofiara zasługuje na pamięć, a ona, Buchanan, może sprawić, by głos zmarłego wybrzmiał po raz ostatni.
Boże Narodzenie było ostatnią rzeczą, o jakiej myślała, jadąc Biscayne Boulevard, raz po raz mijając wysepki zimowej wesołości, która w słońcu wydawała się wymuszona. Były światełka, kukiełkowe wioski, ciuchcie i byli Święci Mikołaje przycupnięci na dachach domów, na tle jaskrawoniebieskiego nieba. Byli mili ludzie, którzy przechadzali się po ulicach, rozdając nieznajomym czerwono-białe cukrowe laski. Była muzyka organowa unosząca się nad palmami32.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Opisy w kolejnych akapitach pochodzą z Florida State Attorney Archives, File F79-6895.
2US Senate, Organized Crime and Use of Violence, Hearings Before the Permanent Subcommittee on Investigations of the Committee on Government Operations, 96th Cong., 2nd Sess., Part 2, 2 i 5.05.1980, s. 497, ncjrs.gov, bit.ly/3GeYvGB, dostęp: 5.12.2021.
3 Marshall Frank, From Violins to Violence, San Francisco: Fortis Books, 2007, s. 55.
4US Senate, Organized Crime and Use of Violence…, dz. cyt., s. 497.
5 Robert Sherrill, Can Miami Save Itself? A City Beset by Drugs and Violence, „New York Times”, 19.07.1987.
1Miami the New ‘Capital’ of Latin America, „Boston Globe”, 15.05.1981.
2 Rozmowa z Lonniem Lawrence’em, 27.05.2016.
3 Rozmowa z Archiem McKayem w Historic Black Police Precinct Courthouse and Museum, 17.11.2015.
4 Bruce Porter, Marvin Dunn, The Miami Riot of 1980. Crossing the Bounds, Lexington, MA: Lexington Books, 1984, s. 10.
5Eyes on the Prize II. America at the Racial Crossroads, 1965–85, reż. Orlando Bagwell i in., odc. 8, Back to the Movement, Boston: Blackside Inc., 1990.
6Orange Journalism. Voices from Florida Newspapers, ed. Julian M. Pleasants, Gainesville: University Press of Florida, 2003, s. 199.
7 Bea Hines, At Long Last, Overtown Coming Back to Life Again, „Miami Herald”, 1.05.1980.
8 Nathaniel Sheppard Jr., Tense Miami Area Fears the Anger of Its Young, „New York Times”, 20.07.1980.
9Looking Back. How Economic Troubles Spoiled the Dreams of Blacks, „Miami Herald”, 15.05.1980.
10 Edna Buchanan, Hundreds Weep at Funeral for McDuffie, „Miami Herald”, 29.12.1979.
11Eyes on the Prize II, rozmowa z Fredericą McDuffie, zapis.
12 Joanne Hooker, Ken Sanes, McDuffie Case, Tragedy for All, „Miami News”, 29.12.1979.
13Eyes on the Prize II, rozmowa z Louisem McDuffiem, zapis.
14 Wolfson Archives, WTVJ Newstapes, Cut Stories, 24.12.1979.
15 Edna Buchanan, Cops’ Role in Death Probed, „Miami Herald”, 24.12.1979.
16 Taż, Hundreds…, dz. cyt.
17Gasoline Prices Adjusted for Inflation, usinflationcalculator.com, bit.ly/3EqK0iI, dostęp: 5.12.2021.
18 Andrew E. Busch, Reagan’s Victory. The Presidential Election of 1980 and the Rise of the Right, Lawrence: University Press of Kansas, 2017, s. 59.
19Handling of Crisis Continues to Boost Carter in the Polls, „Miami Herald”, 17.12.1979.
20 Joanne Hooker, ‘Accident’ Labeled Murder, „Miami News”, 27.12.1979.
21Eyes on the Prize II, rozmowa z Louisem McDuffiem, zapis.
22 Edna Buchanan i in., Is the Real Horror Story Still to Come?, „Miami Herald”, 30.12.1979.
23 Andres Viglucci, The 100-Year Story of Miami Beach, „Miami Herald”, 2.03.2015.
24 Gene Miller, McDuffie Friend Says He Didn’t Take Drugs, „Miami Herald”, 6.05.1980.
25 Edna Buchanan, Probers. Traffic Suspect Slain, „Miami Herald”, 27.12.1979.
1 Rozmowa z Marshallem Frankiem, 13.10.2016.
2Defense: McDuffie Case Is Witch Hunt, „Miami Herald”, 22.04.1980.
3 Bruce Porter, Marvin Dunn, The Miami Riot of 1980. Crossing the Bounds, Lexington, MA: Lexington Books, 1984, s. 75, 76.
4McDuffie Witness Asked to Check for Bullet Holes, „Miami Herald”, 3.05.1980.
5 Patrick Malone, The Killing Blow Puzzled Probe, „Miami Herald”, 29.12.1979.
6Eyes on the Prize II, rozmowa z Louisem McDuffiem, zapis.
7 Patrick Malone, dz. cyt.
8 Joanne Hooker, ‘Accident’ Labeled Murder, „Miami News”, 27.12.1979.
9Eyes on the Prize II, rozmowa z Fredericą McDuffie, zapis.
10 Patrice Gaines-Carter, Journey to Tampa Is a Sorrowful One for McDuffie Kin, „Miami News”, 8.05.1980.
11 Verne Williams, Early Acquittals Seen Possible in McDuffie Trial, „Miami News”, 8.05.1980.
1 Rozmowa z Edną Buchanan, 28.11.2018.
2 Rozmowa z Edną Buchanan, 12.11.2018.
3 Paul Anderson, Janet Reno. Doing the Right Thing, New York: Wiley, 1994, s. 14.
4 Calvin Trillin, Covering the Cops, „New Yorker”, 17.02.1986.
5 Rozmowa z Edną Buchanan, 12.11.2018.
6 Edna Buchanan, The Corpse Had a Familiar Face, New York: Pocket Books, 2009, s. 309.
7 Rozmowa z Edną Buchanan, 12.11.2018.
8 Edna Buchanan, The Corpse…, dz. cyt., s. 309.
9 Rozmowa z Edną Buchanan, 12.11.2018.
10 Bruce Porter, Marvin Dunn, The Miami Riot of 1980. Crossing the Bounds, Lexington, MA: Lexington Books, 1984, s. 76.
11 Rozmowa z Edną Buchanan, 28.11.2018.
12 Ed Bradley, CBS Reports. Miami. The Trial That Sparked the Riots, Paley Center for Media, 27.08.1980, paleycenter.org, bit.ly/3IpeEeq, dostęp: 5.12.2021.
13 Rozmowa z Edną Buchanan, 12.11.2018.
14 Rozmowa z Edną Buchanan, 28.11.2018.
15 Edna Buchanan, The Corpse…, dz. cyt., s. 309.
16 Tamże, s. 228.
17 Tamże, s. 310.
18 Edna Buchanan, Cops’ Role in Death Probed, „Miami Herald”, 24.12.1979.
19 Taż, The Corpse…, dz. cyt., s. 310.
20 Tamże, s. 311.
21 Rozmowa z Edną Buchanan, 12.11.2018.
22 Rozmowa z Jerrym Greenem, 13.10.2016.
23 Rozmowa z Edną Buchanan, 28.11.2018.
24 W wolnym czasie dr Davis badał temat śmierci Tutanchamona.
25 Rozmowa z Dave’em Riversem, 6.11.2017.
26 Edna Buchanan, The 73,729 Deaths of Joe Davis, „Tropic Magazine”, 22.03.1981.
27 Rozmowa z Jerrym Greenem, 13.10.2016.
28 Patrick Malone, The Killing Blow Puzzled Probe, „Miami Herald”, 29.12.1979.
29 Yvonne Shinhoster, Doctor Describes Six Blows Dealt McDuffie, „Tampa Tribune”, 8.05.1980.
30 Edna Buchanan, The Corpse…, dz. cyt., s. 312.
31 Rozmowa z Edną Buchanan, 28.11.2018.
32Holiday Cheer in the Sun, „Miami Herald”, 23.12.1979.
[1] W prawie anglosaskim wielka ława przysięgłych decyduje o tym, czy materiał dowodowy zgromadzony przez prokuraturę uzasadnia postawienie podejrzanego w stan oskarżenia (wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumacza).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I