Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Witamy w miasteczku Rotherweird!
Rok 1558: Dwanaścioro dzieci o talentach niewiarygodnych jak na ich wiek zostaje wygnanych przez królową do miasta Rotherweird. Niektórzy uważają je za wyjątkowe, inni za pomiot szatana. Jednak wszyscy zgodnie uznają, że trzeba je traktować z respektem i… obawą.
Czterysta pięćdziesiąt lat później miasto nadal żyje odizolowane od reszty Anglii. I wciąż rządzone historycznym prawem. Niezależne, ale zobowiązane do przestrzegania jednego dziwnego warunku: absolutnie nikomu nie wolno badać miasta i jego przeszłości.
I wtedy do miasta przybywa dwóch ciekawskich gości z zewnątrz: Jonah Oblong, nauczyciel w miejscowej szkole oraz złowrogi miliarder sir Veronal Slickstone, który planuje odnowić zrujnowany miejski pałac. Chociaż kierowani całkowicie różnymi motywami, Slickstone i Oblong starają się połączyć przeszłość z teraźniejszością, aż w końcu zaczynają wyścig z czasem – oraz ze sobą nawzajem. Konsekwencje będą śmiertelne i zapowiadają apokalipsę…
„Miasteczko Rotherweird to opowieść błyskotliwa i inteligentna, dowcipna i poważna: nie przypomina innych książek, ma wyjątkowe i niebezpieczne właściwości. Wiersz za wierszem, cicho i sprawnie, otwiera rząd kolejnych zapadek w wyobraźni czytelnika”.
Hilary Mantel, dwukrotna zdobywczyni Man Booker Prize
„Barokowa, bizantyjska i piękna, a przy tym odważna. Fascynująca książka-układanka!”.
M.R. Carey, autor serii komiksowej Lucyfer
„Harry Potter dla dorosłych!”.
„Sunday Independent”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 527
GŁÓWNE POSTACIE
Obcy zAnglii
Robert Flask — historyk Jonah Oblong — historyk sir Veronal Slickstone — biznesmen i filantrop lady Imogen Slickstone — jego „żona” Rodney Slickstone — ich „syn”
Miasteczko Rotherweird
Aggs — sprzątaczka Angie Bevins — uczennica Deirdre Banter — właścicielka sklepu z antykami „Błyskotki i Bibeloty” profesor Vesey Bolitho — astronom i szef naukowy Wieży Południowej Collier — uczeń Godfrey Fanguin — były nauczyciel biologii Bomberka Fanguin — jego żona Marmion Finch — herold miejski Gorhambury — sekretarz miejski Gregorius Jones — kierownik wychowania fizycznego w szkole Rotherweird Boris i Bert Polkowie — właściciele spółki „Polk — Woda i Ziemia” Orelia Roc — siostrzenica pani Banter, sprzedawczyni w „Błyskotkach i Bibelotach” Hayman Salt — główny ogrodnik miejski Rhombus Smith — dyrektor szkoły w Rotherweird Sidney Snorkel — burmistrz Cindy Snorkel — jego żona Hengest Strimmer — szef naukowy Wieży Północnej Angela Trimble — woźna szkolna Mors Vallet — przedsiębiorca pogrzebowy Vixen Valourhand — nauczycielka nauk ścisłych z Wieży Północnej
Mieszkańcy wsi w okolicy Rotherweird
Bill Ferdy — piwowar i właściciel „Esencji Wędrowca” Megan Ferdy — jego żona Ferensen bliski — wędrowny sąsiad Ferdych Ned Guley — uczeń
Elżbietanie
Calx Bole — służący Wyntera Hubert Finch — pierwszy herold Rotherweird sir Robert Oxenbridge — konstabl z londyńskiej Tower Geryon Wynter — mistyk Thibo Fortemain — cudowne dziecko Master Malise — cudowne dziecko Hieronymus Wizjoner — cudowne dziecko Morval Wizjonerka — cudowne dziecko
ILUSTRACJE
Punkt mieszania
Oblong pod dębem„To jest Dwunasta Mila, to jest dolina Rotherweird, należy się sześć funtów.”
Rolls-royce vs. omnibus„Nie interesuje mnie, czy to ognisty rydwan proroka Eliasza, w Rotherweird nie jeździ się czymś takim!”
Stracona Mila „Przed oszołomionymi oczami nauczyciela litery na tablicy rozpływały się i skakały.”
Salt spotyka Feroxa „Sum Ferox.”
Stracona Mila, flora, część 1 „Jak grzyby na suchych drzewach, tylko z oczami i zębami.”
Księga przepisów rzymskich „…groteskowe stwory, które tańczyły na marginesach. Jedne miały ogony, drugie pazury, jeszcze inne skrzydła.”
Golec piaskowy „To stworzenie nie z tego świata.”
Wielkie Regaty „…wciągnęła wszystkie korakle, spiętrzyła w jedną masę i po chwili rozrzuciła na różne strony.”
Stracona Mila, flora, część 2 „Może to wynik nieudanego eksperymentu”
Płonąca wieża i Hydra „Obudzić Hydrę!”
Gawgy „…po godzinie zaś Gawgy doszedł do wprawy w unikach i obronie.”
Box Street „Gdyby Box Street była istotą żywą, byłaby stara, oślepła, zgarbiona i dotknięta astmą.”
Salt w bańce „Ptaki także zniknęły.”
Czaszka „Ferox – requiescat in pace.”
Stara historia
Luty 1558. St. James’s Palace w Londynie
„Jedna sroka na żałobę”, jak w dziecięcej rymowance. Królowa Maria Tudor wygląda jak sroka: czarna suknia, kredowobiała twarz, we włosach perły jak krople deszczu — przyjęła postawę kobiety ciężarnej, z prawą dłonią położoną płasko na dużym brzuchu. Wie, że nosi w sobie martwe dziecko, jeśli w ogóle jakieś nosi.
— To niemożliwe.
Na wypolerowanym stole leży kawałek pergaminu — to sporządzone przez jej prywatnego sekretarza streszczenie dziesięciu raportów z różnych zakątków królestwa. W ciemności kryje się dworzanin bez twarzy, widać tylko plamę koronki i aksamitu. W pałacu panuje atmosfera jak w kostnicy.
— Sam widziałem raporty, Wasza Wysokość.
— I uważasz, że to powód do radości?
— To angielscy chłopcy… i angielskie dziewczęta. Spadło na nas błogosławieństwo złotego pokolenia.
— Wszyscy urodzili się w odstępie paru dni. Nie uważasz, że powinno nas to zaniepokoić?
— Według niektórych to cudowne wydarzenie, Wasza Wysokość.
— To pomiot szatana.
„Wynaturzone istoty” — myśli. Zesłane po to, by kpić z jej niepłodności, wystawić na próbę jej wiarę. Ich talenty do nauk ścisłych, filozofii, alchemii i matematyki wydają się wręcz groteskowe w tak młodych umysłach. Cudowne dzieci — co za okropne sformułowanie. Królowa rzuca okiem na listę nieznanych imion: siedmiu chłopców, trzy dziewczynki.
— Umieść ich gdzieś, gdzie nie wyrządzą szkody — dodaje.
— Tak jest, Wasza Wysokość.
— Znajdź jakąś wyspę o surowym klimacie i wyślij ich tam. Nie wolno ich uczyć ani rozpieszczać.
— Tak jest, Wasza Wysokość.
Dworzanin wycofuje się z komnaty. Wie, że królowa umiera; od dam dworu towarzyszących jej w apartamencie prywatnym dowiedział się, że królowa symuluje ciążę. Trzeba znaleźć schronienie, w którym dzieci te będą mogły się uczyć i dojrzewać z dala od zazdrosnego wzroku majestatu. Porozmawia z sir Robertem Oxenbridge’em, to człowiek bywały w świecie i konstabl londyńskiej Tower, gdzie obecnie przebywają uzdolnione dzieci.
Drepcze pośpiesznie mrocznymi korytarzami, niczym szczur biegnący za zapachem sera.
Sir Robert obserwuje dzieci bawiące się na trawie niedaleko przydzielonej im kwatery w wieży Lanthorne, części Tower, po czym ogląda dziwną zbieraninę przedmiotów zabranych z ich pokoi: liczydła, szkice fantastycznych maszyn, wykresy ruchu planet, książki, których nie zrozumiałaby większość tutejszych dorosłych więźniów, a co dopiero dwunastolatki, oraz dwa drewniane koła połączone osią z nawiniętym na nią sznurkiem.
Strażnik wieży bierze ostatni przedmiot.
— Wymyśliła to jedna z dziewcząt. Daje sporo radości, ale wymaga dużej wprawy. — Unosi rękę, po czym opuszcza ją leniwie, a połączone kółka w cudowny sposób wspinają się po sznurku i opadają, za każdym razem idąc wyżej, aż dotykają palców trzymającego je mężczyzny.
Sir Robert próbuje dokonać tego samego, ale w jego niedoświadczonej dłoni drewniane kółka podskakują na końcu sznurka i uparcie nie chcą się po nim wspiąć. Mimo to jest zafascynowany.
— Mają jeszcze coś takiego — dodaje strażnik, pokazując tablicę, do której przypięto rozcięte ciała dwóch nietoperzy, by ukazać organy wewnętrzne. Z ich ciał zwisają na nitkach karteczki z opisami.
— Nie jest to ładny widok, ale to przecież droga do postępu medycyny — odpowiada sir Robert, sam nie do końca przekonany o słuszności swoich słów.
— Panicz Malise jest inny. Pamiętasz panie, jeden wąż w rajskim ogrodzie wystarczył. — Strażnik wskazuje trawnik; sir Robert widzi, że chłopiec stojący na uboczu różni się od reszty. Jego postawa nie wynika z nieśmiałości, lecz z wrodzonej arogancji.
Konstabl przypomina sobie zdanie królowej o pomiocie szatana, jednak zabawny wynalazek — kółka na sznurku — przekonuje go. Poza tym po śmierci królowej nowa władza nie będzie przychylnie patrzeć na marnotrawienie talentów z powodu przesądów. Sir Robert wraca myślami do starego przyjaciela, sir Henry’ego Grassala, wdowca i człowieka życzliwego wszystkim. Sir Henry jest właścicielem domu położonego w jednej z najgłębiej ukrytych dolin Anglii, poza tym ma dość pieniędzy, odpowiednie wykształcenie, czas i chęci, by zapewnić dzieciom schronienie i, co nie mniej ważne, edukację.
Jak przystało na weterana wojennego, już planuje strategię. Nawet chora królowa ma jeszcze szpiegujące dla niej oczy i uszy.
Kwiecień 1558. Droga poza miastem, w lesie
Jest wczesny poranek na małej drodze łączącej się z traktem głównym. Pojawia się na niej kryty wóz ciągnięty przez jednego niczym nieozdobionego konia. Przystaje. Z wozu zostają spuszczone stopnie. Wynurzają się z niego ubłocone dzieciaki: siedmiu chłopców i trzy dziewczynki. Skupiają się ciasno, żeby grzać się nawzajem. Przez baldachim liści przebijają się pojedyncze promienie słońca. Każde z dzieci ściska w dłoni srebrny pens z wizerunkiem królowej i jej zagranicznego króla oraz dewizą: „PZMDG Rosa sine spina — Filip i Maria, z łaski Bożej, róża bez kolców”.
Nadjeżdża drugi wóz, bardzo różniący się od pierwszego. Szczeliny w jego bokach są wypolerowane do połysku, koła umocnione żelaznymi obręczami, uprząż z doskonałej skóry łączy aż cztery konie. Wóz przystaje po przeciwnej stronie polany, z niego też wysuwają się stopnie, którymi schodzi dziesięcioro dzieci — ale w przeciwieństwie do tych z pierwszej grupy mają czyste twarze i dobrze skrojone ubrania. Jak dwie drużyny z przeciwległych światów, które przypadkowo spotkały się w tej samej grze, dzieci mierzą się badawczo wzrokiem. Sir Robert wskazuje jeden, potem drugi wóz, każe grupom przejść na drugą stronę polany. Dzieci rozumieją polecenie i jego cel, chociaż żadne z nich nie uświadamia sobie głębszego powodu zamiany.
To nie jest misja, do której bierze się obcych. Woźnica walczył wraz z sir Robertem Oxenbridge’em we Francji i ślepo ufa swemu byłemu kapitanowi, lecz nigdy nie słyszał dzieci rozmawiających w ten sposób, wymieniających skomplikowane szeregi liczb, obco brzmiące nazwy figur, poruszających nawet temat ciał niebieskich. Mężczyzna żegna się, niepewny, czy jego nowi pasażerowie są przekleństwem, czy błogosławieństwem.
Sir Robert, jadący obok, zauważa ten gest, ale wciąż uważa dzieci za dobre istoty, może oprócz chłopca o zainteresowaniach chirurgicznych. Panicz Malise ma oczy zupełnie pozbawione radości.
Zjeżdżają stokiem do doliny. Oxenbridge wskazuje dno w oddali. W powietrzu unosi się pióropusz dymu.
— Dym z komina bogacza — odzywa się, wiedząc, że to inny dym niż z obozowego ogniska. — Z najwyższego komina w Pałacu Rotherweird. Tam jedziemy.
Uśmiecha się do woźnicy. Czy kiedykolwiek doszło do subtelniejszej zdrady stanu?
1
Rozmowa pierwsza – kobieta
— Warunki jak zwykle?
Jej nieregularny pracodawca rzadko zniżał się do odpowiedzi bezpośrednio na pytanie. Szczupłymi palcami zabębnił o blat stołu.
— Dalej i na dłużej niż zwykle.
— Czas to nie problem — odparła aktorka. — Dla kobiet w moim wieku już nie pisze się ról.
Ten człowiek wciąż ją odstręczał — nienaturalna białość skóry, bezlitosne oczy — ale praca u niego wiązała się z wieloma korzyściami, nie tylko pieniężnymi. Aktorka spędziła już kiedyś czas na jachcie, a raczej pływającym pałacu, na Morzu Południowochińskim, w domku w Dolomitach i w pałacu we Florencji. To wszystko należało do niego, słyszała, że ma więcej takich posiadłości. Zwróciła uwagę na drugie słowo.
— Powiedziałeś „dalej”?
— Bardzo daleko, ale w Anglii. — Kobieta poczułaby się rozczarowana, gdyby nie nacisk, z jakim jej odpowiedział, i zaskakujący pomysł, że w Anglii też można znaleźć naprawdę odległe miejsca. — Zachowujesz dyskrecję. Robisz wrażenie na miejscowych. To wszystko.
Aktorka uśmiechnęła się. Robienie wrażenia było jej drugą naturą.
— Ta sama rola, te same stroje?
— Oczywiście.
W tym miejscu rozmowa zwykle się kończyła, ale kobieta nie mogła się powstrzymać, by nie zadać bardzo istotnego pytania:
— Gdzie w Anglii?
— Rotherweird.
Nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
— Ale oni nikogo nie wpuszczają. Trzymają się na uboczu, różnią od reszty świata.
— Zatem jestem wyjątkiem.
— Zapewne dzięki pieniądzom.
— Racja. Konserwatorzy szkła, drewna i stiuków nie są łatwo dostępni. Przygotuj się na rolę pani domu z epoki elżbietańskiej. — Wstał, nie kończąc. Tym gestem dał jej do zrozumienia, że nie powinna zadawać więcej pytań. — Jedna sprawa: umiesz odgrywać macierzyństwo?
„Odgrywać macierzyństwo” — zaskakująco dobierał słowa. Kobieta kiwnęła głową, wiedząc, że jej uroda nie robi na nim wrażenia. Między nimi zawsze istniały tylko interesy.
Mężczyzna zimną lewą dłonią złapał ją za rękę. Miał nadgarstek jak ptak, ale uścisk żelazny.
— No to załatwione — powiedział, podając jej czek z zaliczką. To była kolosalna suma za udawanie przed ludźmi żony, której nigdy nie miał.
2
Rozmowa druga – chłopiec
Chłopiec stał przed stacją Vauxhall, przed sobą mając most, od którego dzieliła go kilkupasmowa ulica, światła i przystanki autobusowe. Była szósta dwadzieścia rano, przeraźliwie zimno i wciąż ciemno — zdąży na czas. Chłopiec włożył dłoń do kieszeni i przesunął palcami po ukrytym w niej sprężynowcu. Jeśli ten, z którym się umówił, okaże się zboczeńcem, zapłaci za to.
Nie zwracając uwagi na przejście podziemne, chłopiec przesadził barierki. W kierunku stacji niepewnym krokiem szedł jakiś gość w garniturze, mocno wczorajszy. Na widok wypchanej kieszeni marynarki chłopiec przez chwilę zastanawiał się, czy go nie zaatakować, ale w końcu odrzucił tę myśl. Był sam na nieznanym terenie.
Narysowana ręcznie mapka prowadziła go do nadrzecznych mieszkań na zachód od mostu. Po przyjściu na miejsce notatka nakazywała mu nacisnąć literę „P”. Chłopiec zmierzył wzrokiem budynek — naprawdę elegancki. Obawiał się, że „P” oznacza parking, a nie miał ochoty wsiadać do samochodu z nieznajomym — jednak „P” oznaczało najwyższy srebrny w rzędzie guzik przy drzwiach. Niepokój chłopca zamienił się w dreszcz oczekiwania — oto pojawiła się przed nim okazja. Wypatrzył go ktoś bogaty. Świat zapewne uznał go za ofiarę własnego pochodzenia, ale chłopiec nie miał zamiaru być niczyją ofiarą; był sobą, siłą przemierzającą świat. Jednak taka etykieta czasami się przydawała — jak teraz, kiedy zapewne kolejny głupiec będzie próbował go uleczyć.
Chłopiec nacisnął guzik; z głośnika odezwał się łagodny głos.
— Idź do windy. Tam też naciśnij guzik z literą „P”.
Rozległo się kliknięcie otwieranych drzwi. Dotąd chłopiec bardzo rzadko spotykał na swojej drodze windy, a kiedy już się jakaś trafiła, najczęściej nie działała. Służyły one za miejsca spotkań, handlu i malowania graffiti. Ta winda miała dywan, w którym tonęły buty, a na ścianie kryształowe lustro. Jechała bezgłośnie, nie czuło się jej ruchu, tylko numery kolejnych pięter zapalały się i gasły.
Chłopiec wyszedł z windy i otworzył usta, kiedy jego oczom ukazał się olśniewający widok: nad rzeką rozlewało się blade światło, a miasteczko zaczynało się budzić. Ruch na ulicy zgęstniał, pokazały się rowery. Nad stołem przed nim wisiał obraz przedstawiający tę samą rzekę w świetle wieczoru; mała mosiężna tabliczka na ramie głosiła: „Monet 1901”. Stojąca poniżej żaba z brązu gapiła się prosto przed siebie.
Chłopiec miał prawo do niepokoju. Ktoś go obserwował. Wysoki mężczyzna pochylony nad lunetą miał bardzo jasną skórę albinosa, krótko przycięte srebrzyste włosy i wysokie czoło. Jego twarz znaczyły delikatne zmarszczki, jakby oznaki wieku powstrzymywały wyszukane zabiegi. Ręce miał długie, niemal kościste, o zadbanych paznokciach. Luźna marynarka w stylu indyjskim, ciemne spodnie i jedwabna koszula bez kołnierzyka pasowały do swobodnej elegancji penthouse’u. Chłopiec nie zdawał sobie z tego sprawy, ale mężczyzna sam dobrał wyposażenie mieszkania. Nie pochwalał bogaczy polegających na guście architektów wnętrz.
Mężczyzna wypolerował soczewki lunety, zasłonił je i odwrócił się do obrazu z kamer. Chłopiec jest nieokrzesany, ale o obiecującej budowie ciała i twarzy. Mężczyzna wcisnął guzik interkomu.
— Wprowadźcie go. I zabierzcie mu nóż.
Młody mężczyzna rozbroił gościa bez żadnego wysiłku; chłopiec wiedział, kiedy lepiej ustąpić. Wprowadzono go do gabinetu, w którym przy bocznej ścianie na szklanym stole stały rzędem komputery. Nowoczesny wystrój uzupełniały przedmioty i obrazy, które nic mu nie mówiły oprócz tego, że na pewno kosztowały fortunę. Gospodarz podniósł się szybko z fotela; na widok jego twarzy chłopiec zrewidował swoje wcześniejsze przypuszczenia: to nie żaden filantrop. Miał bezlitośnie wykrzywione usta.
Wytrącony z równowagi próbował nadrabiać śmiałością.
— Co mam zrobić?
Przywykł do mierzenia się wzrokiem z innymi — prawnikami, sędziami, psychiatrami dziecięcymi, pracownikami opieki, policjantami, rywalami, którzy stawali mu na drodze — ale nie potrafił wytrzymać spojrzenia tych pozbawionych emocji oczu. Co gorsza, mężczyzna się nie odzywał. Zwykle chłopiec stykał się z ludźmi, którzy od razu przechodzili do rzeczy: dwadzieścia funtów, dwa kilogramy, winny czy niewinny, kogo pociąć… zwykłe rozmowy biznesowe.
W końcu mężczyzna wydobył z siebie głos, stanowczy jak uścisk ręki.
— Napijesz się czegoś?
— Nie przyszedłem tu pić.
— Dla mnie kawa — powiedział starszy mężczyzna — nie za słodka. A dla naszego przyjaciela makaroniki. Bez napojów.
Asystent wyszedł z pokoju.
— Cieszę się, że przyszedłeś — mówił dalej mężczyzna.
— Co mam robić?
— Usiądź, proszę.
Chłopiec usiadł, przy okazji zauważając, że podłokietniki krzesła były wykończone głowami drapieżników.
Mężczyzna przyjrzał mu się badawczo, po czym, wyraźnie zadowolony, nagrodził go cieniem uśmiechu.
— Co masz robić? Trafne pytanie. Możesz to nazwać bardziej rolą do odegrania niż zadaniem do wykonania.
Chłopiec nie znosił uprzejmych wstępów. Jego nozdrza rozszerzyły się lekko, kiedy dotarł do niego lekko oleisty zapach włosów mężczyzny.
— Masz do odegrania rolę. Rozumiesz?
— Nie wiem, o co biega.
Mężczyzna uniósł listę wyroków chłopca. Zawierała ona nazwę sądu, datę, przestępstwo i wyrok.
— Oszustwa, fałszerstwa, wyłudzenia…
Lista miała kilka stron. Stanowiła niechlubną mieszaninę oszustwa i agresji.
Chłopiec postanowił zagrać ofiarę.
— Takie życie. Nie miałem wyjścia, co nie?
— Miałeś, ale dałeś się złapać.
Teraz już było jasne: mężczyzna chce skorzystać z jego usług, a nie go nawracać.
— No to czego pan chce?
— Straciłem coś rzadkiego, o wielkiej wartości. Wystarczy ci tylko wiedzieć, że zabrano mi to dawno temu.
— No to musi pan zapłacić.
— Ja nic nie muszę.
Wszedł asystent z tacą; w pokoju rozniósł się zapach świeżo pieczonych makaroników. Chłopiec złapał jedno z ciastek, po nim uczynił to samo gospodarz — z powolną, swobodną elegancją.
— Jeśli nie ma pan pieniędzy… — przerwał chłopiec z pełnymi ustami.
Stary mężczyzna niewzruszony popijał powoli kawę.
— Odrzucasz moje warunki, zanim jeszcze je poznałeś?
Chłopiec zagryzł wargi.
— No to ile? — zapytał.
— Tyle, ile trzeba dla mojego syna.
Mojego syna! Chłopiec przełknął przekleństwo. Może jednak…
— Czyli ile?
— Tysiące.
Chłopcu przyszło do głowy wyrażenie z wyższych sfer: „syn i spadkobierca”.
— Ma pan inne dzieciaki?
— Niestety moja żona i ja nie dostąpiliśmy tego błogosławieństwa.
Czyli chce syna — ale dlaczego wybrał jego?
— A mój kurator?
— Papiery adopcyjne są przygotowane. Musisz je tylko podpisać.
— I tyle zachodu, żeby znaleźć… co właściwie?
Mężczyzna zignorował pytanie.
— Dostaniesz nową tożsamość: nowe imię, ubrania i głos.
Biorąc pod uwagę, że jeszcze kilka chwil temu gospodarz nie mówił nic konkretnego, teraz rozmowa nabrała niepokojąco szybkiego tempa.
— A jeśli odmówię?
— Jak odmówisz, to się przekonasz, co to oznacza.
— Będziemy tu mieszkać?
— Przez miesiąc czy dwa, musimy cię poduczyć, a potem jedziemy do małego miasteczka. Nigdy nie wyjeżdżałeś poza Londyn. Doświadczenie to też władza, Rodney.
— Rodney?
— Rodney do niego pasuje, nie uważasz? — zwrócił się mężczyzna do asystenta i dodał: — Tylko trzeba nad nim popracować.
— Tak, sir Veronalu, w rzeczy samej — poświadczył asystent.
Sir. Sir Veronal — chłopiec nigdy dotąd nie poznał nikogo z tym tytułem — w ogóle nie słyszał nazwiska „Veronal”.
— Po co pan to robi? — zapytał.
— Jestem filantropem — wyjaśnił sir Veronal. — Daję innym, co mogę.
„Ale i bierzesz, ile możesz” — pomyślał chłopiec.
— A kiedy przedstawiam hojną propozycję, oczekuję odpowiedzi.
Oferta nie wymagała namysłu, jednak chłopiec miał głęboko zakorzenioną potrzebę zwycięstwa.
— Może się zgodzę, jeśli mi pan powie, czego mam szukać.
Zmarszczki na twarzy sir Veronala na mgnienie oka przybrały wygląd blizn.
— To coś, co zawsze będziesz miał, nawet jeśli zniknie. Mnie to ukradziono. — Sir Veronal wstał. — Oczywiście są pewne warunki. Agresja to zwykle przyznanie się do porażki. Jak to piszą na lekarstwach: stosować według zaleceń. I pamiętaj, wynajmuję cię po to, żebyś słuchał: w szkole, na ulicy, wszędzie.
— W szkole?
— Dzieci wiedzą więcej, niż przypuszczają dorośli, ale brakuje im dyskrecji. — Sir Veronal uśmiechnął się; na razie słowo „dyskrecja” było dla chłopca zbyt trudne. — Czyli nie wiedzą, kiedy lepiej się nie odzywać. Musisz do perfekcji opanować sztukę wślizgiwania się w każde towarzystwo.
Do pokoju lekko wkroczyła piękna kobieta, wysoka, w średnim wieku, o marmurowo białej skórze i ciemnych włosach, przytrzymywanych złotą przepaską. Jej oczy miały odcień fioletu. Kobieta stała tak, jakby specjalnie ćwiczyła się w eleganckich pozach.
Przemówiła cicho, ale wyraźnie i czysto.
— Witaj w domu, Rodneyu.
— Lady Imogen — przedstawił ją sir Veronal.
Rodney z wahaniem wyciągnął dłoń. Sir Veronal pozwolił sobie na kolejny uśmiech. Nieposkromiony źrebak został ujarzmiony.
— Chcemy angielskiego chłopca z dobrego domu, z klasą, ale bez ostentacji. Najpierw musimy cię odpowiednio ubrać, potem popracujemy nad twoim głosem.
Chłopiec posłusznie skinął głową. Jego dobroczyńcy najwyraźniej oszaleli, a on może na tym tylko zyskać. „Po prostu tańcz, jak ci zagrają” — powiedział sobie. „Tańcz, jak ci zagrają”.
3
Rozmowa trzecia – nauczyciel
Kariera Jonaha Oblonga jako nauczyciela historii w gimnazjum Moss Lane — jego pierwszym miejscu pracy — była dramatyczna i krótka. Na pytanie o poprzedniego nauczyciela dyrektor szkoły spuścił wzrok na swoje buty i wymamrotał:
— Uciekł do Australii.
Wkrótce Oblong zrozumiał dlaczego. Klasa liczyła siedem różnych narodowości, trzech budzących strach chuliganów i czwórkę uczniów, których rodzice wrogo odnosili się do pomysłu uczenia dzieci tego, czego nie wiedzą oni sami.
Na to nałożył się kolejny problem, czyli wygląd nauczyciela. Nie chodziło o jego twarz, raczej sympatyczną, lecz o krzywe, nieproporcjonalnie długie nogi. Z patykowatą budową łączyła się ogólna niezgrabność, a ta cecha, chociaż w innych sytuacjach mogła budzić rozczulenie, nie pomagała w utrzymaniu dyscypliny w klasie.
Zaczęło się dobrze — od odtworzenia wielkiego pożaru Londynu z 1666 roku, którego Oblong dokonał w parku, na tekturowych modelach domów, budząc nieznane dotychczas zainteresowanie uczniów odległą przeszłością Anglii. Jednak wkrótce czar prysł. Podział klasy na Okrągłogłowych i Kawalerów skończył się dwiema wybitymi szybami, a pokaz króla Kanuta wywołał powódź.
Konwencjonalne metody nauczania również się nie sprawdziły. Po trzech minutach przy tablicy Conway, przywódca gangu Smoczych Goleni, nieuznający żadnego autorytetu poza własnym, przerwał nauczycielowi:
— Nie możemy zrobić mistrzostw świata?
— To nie historia.
— Dlaczego nie?
— Bo jeszcze się nie wydarzyły.
— A poprzednie?
— Nuuuudy! — jęknęły dwie dziewczyny siedzące na przedzie.
— Program ich nie przewiduje.
— On nie wie! — zapiał Conway. — Ob-bong nie wie, kto wygrał!
— Brazylia? — zaryzykował Oblong.
Rozległy się śmiechy.
Bomba wodna Conwaya uderzyła Oblonga w ramię — i w jego łagodnej psychice coś się przełamało. Nauczyciel wziął z biurka plastikowy dzbanek z wodą i wylał jego zawartość na głowę Conwaya akurat w chwili, kiedy do klasy wchodził inspektor z kuratorium. Przeczuwając dalszy los nauczyciela, klasa przez resztę lekcji zachowywała się idealnie i na koniec wszyscy uczniowie, nawet Conway, powiedzieli „przepraszam”.
W Urzędzie Pracy uznano Oblonga za zbyt nisko lub zbyt wysoko wykwalifikowanego do każdego zajęcia oprócz nauczania, a tam z kolei brak jakichkolwiek referencji okazał się fatalny. Kobieta za biurkiem podała mu wyświechtany numer „Times Educational Supplement” i z bladym uśmiechem dodała:
— Nigdy nic nie wiadomo.
Dwa funty ze swoich topniejących rezerw Oblong zainwestował w cappuccino i poszedł do pobliskiego parku. Według ogłoszeń w gazecie pracodawcy poszukiwali głównie specjalistów w naukach ścisłych i nieustępliwie żądali referencji. Przejrzał pismo aż do ostatniej strony ogłoszeń drobnych, gdzie w czarnym kwadracie przypominającym epitafia widniał następujący tekst: „SZKOŁAWROTHERWEIRD — zatrudni nauczyciela historii — TYLKO współczesnej — CV, zdjęcie, bez referencji”.
Oblong jak wszyscy słyszał o dolinie i mieście Rotherweird, które jakimś kaprysem historii miało własny samorząd — bez swojego posła czy biskupa, tylko burmistrza. Znał również legendarną wrogość mieszkańców do świata zewnętrznego. Żaden przewodnik nie polecał zwiedzania tego miejsca, historia hrabstwa milczała o jego przeszłości. „Najprawdopodobniej podpucha” — uznał Oblong.
Mimo wszystko rano wysłał list motywacyjny, wyrażając w nim chęć „dzielenia się z uczniami wszystkim, co wiem o współczesności, bez wyciągania zakurzonych staroci”.
Ku swojemu zdziwieniu pocztą zwrotną otrzymał odpowiedź:
Szanowny Panie!
Jesteśmy pod wrażeniem Pańskich kwalifikacji i priorytetów. Prosimy o stawienie się na rozmowę w Nowym Roku, o godzinie szesnastej, 2 stycznia (przerwa semestralna, spokój). Pociąg do Hoy, potem nastąpi test Pańskiej przedsiębiorczości.
Z poważaniem Angela Trimble, administratorka
Nauczyciel sprawdził rozkład jazdy — do Hoy jeździło sporo pociągów. Stacja okazała się zaskakująco staroświecka, z troskliwie zachowanym semaforem. Oblong zatrzymał taksówkę.
— Rotherweird nie wpuszcza samochodów — odparł kierowca, uśmiechając się bezzębnymi ustami.
— O czwartej mam tam spotkanie.
— W Rotherweird? Kim pan jest, archaniołem Gabrielem?
— Nauczycielem.
— Czego pan uczy?
— Historii.
Taksówkarz miał rozbawioną minę.
— Niech pan pojedzie autobusem do przystanku przy Dwunastej Mili, a potem omnibusem.
— A dlaczego nie mogę pojechać taksówką?
— Omnibus przejmuje pasażerów autobusu, ale nie taksówek. Przykro mi, kolego, Rotherweird różni się od innych miast. Tam jest przystanek.
Na przystanku, pod rozkładem jazdy do zwykłych miejscowości, wisiała osobna tabliczka z napisem: „Autobus do Rotherweird, przesiadka na omnibus, zależnie od potrzeb”.
Autobus — stary busik volkswagen — przyjechał po paru minutach.
— Wsiadasz czy nie? — zawołał grubiańsko kierowca, wyglądając przez okno. Oblong wsiadł.
Bus pośpieszył drogą wijącą się wśród wzgórz i pól, aż w końcu, kaszląc po dłuższej wspinaczce, dotarł do wielkiego dębu. Oblong rozejrzał się wokół. Nie zauważył nic niezwykłego. Kierowca wskazał palcem drzewo.
— To jest Dwunasta Mila, to jest dolina Rotherweird, należy się sześć funtów.
Oblong zapłacił. Busik wypluł z rury chmurę dymu i wrócił tam, skąd przyjechał.
Wokół ze wszystkich stron widać było pagórki skąpane w zimowym słońcu, jednak dolina poniżej kryła się we mgle. Podróżny stał na krawędzi ogromnej kotliny, w której kryło się Rotherweird, gdzie miała się odbyć jego rozmowa o pracę. Ciekawe, że miejsce tak opierające się współczesnym środkom transportu chciało zatrudnić nauczyciela historii najnowszej. Oblong usłyszał warkot, po czym rozległ się głos — głęboki, donośny bas — śpiewający urywki piosenki:
Ludzie w aksamitach często nie znają dobra, Dziecino, Strzeż się tych, co od drewna wolą srebra, Dziecino…
Z mgły wynurzył się niecodzienny pojazd, częściowo rower, częściowo omnibus, napędzany pedałami, tłokami i połączonymi ze sobą bębnami. Podwójną ławkę z tyłu osłaniał płócienny daszek. Kierowca miał na sobie gogle zakrywające twarz, ale już nie grzywę ognistorudych włosów. Na boku pojazdu ozdobnymi, zielono-złotymi literami wypisano nazwę: „Polk — Woda i Ziemia”, a pod nią mniejszymi literami: „Właściciele: B. Polk (ziemia) i B. Polk (woda)”.
Zatłuszczonymi palcami kierowca przeciągnął po poznaczonej tłustymi plamami koszuli i przedstawił się jako Boris Polk.
— Siedem minut spóźnienia, przepraszam, błoto i zero widoczności.
— Tak, tylko że minęła trzecia, a…
— Czas równa się odległość przez prędkość. Nie należy mnie mylić z Bertem — jesteśmy bliźniakami, ale on jest o pięć minut starszy. Ja wymyślam, on zarządza; on ma dzieci, ja nie; ja wybrałem ziemię, on wodę, ciekawe, bo…
— Mam spotkanie, moje jedyne spotkanie…
— Spotkanie! — zawołał Boris, unosząc gogle na czoło i baczniejszym wzrokiem mierząc swego pasażera. — Nie wiozłem nikogo takiego od lata… tego mokrego, kiedy to było…
— O szesnastej. — Dla podkreślenia wagi swych słów Oblong wskazał na zegarek. — O czwartej, panie Polk, za niespełna godzinę.
— Czyżby? „Czas równa się odległość przez prędkość” to innymi słowy stwierdzenie, że nie będzie żadnej odległości, skoro pan tu stoi jak słup, bo nie będzie żadnej prędkości.
Przywołany do porządku Oblong wciągnął walizkę na tył pojazdu i już miał siąść obok niej, kiedy Boris podjął:
— Pan jest drugim kierowcą, nie pasażerem. W spółce „Polk — Woda i Ziemia” nie marnujemy energii. Jak szybko będzie pan pedałował, tak szybko pojedziemy.
— Rozumiem — odparł Oblong.
— Mój opatentowany system ssania wywołuje odrzut — i to, proszę zauważyć, bez hałasu silnika — w ten sposób przekazuje energię zwojom bocznym i…
— A może byśmy tak już…
— Avanti!
W genach Oblonga przeważały te odpowiedzialne za spokój, jak o tym świadczył tłum przodków — drobnych dyplomatów (z tych, co raczej rozsadzają gości przy stołach, niż podejmują decyzje państwowe), jednak co jakiś czas ujawniał się gen buntu, jak u Oblonga Jednouchego, pirata powieszonego przez Francuzów w latach sześćdziesiątych osiemnastego wieku. Teraz zaś głęboko ukryta tęsknota za przygodą ujawniła się w potomku Jednouchego, rozbudzona szaleńczą prędkością, świstami i szumami systemu ssania oraz upodobaniem Borisa do wchodzenia w zakręty na dwóch, a nie na czterech kołach. Mgła potęgowała jeszcze poczucie nierealności całej podróży, chwilami przerzedzając się i odsłaniając otoczenie, by znów zgęstnieć. W tych chwilach Oblongowi udało się dojrzeć żywopłoty, sady, a nawet rząd winorośli — w jednym spektakularnym momencie nawet obrazek otoczonego murami miasta z lasem wież wszelkich kształtów i rozmiarów, z rzeką u stóp.
Światło gasło szybko, kiedy omnibus w końcu się zatrzymał. Znad rzeki nadciągnęły pasma mgły.
— Stara Rother — wyjaśnił Boris.
Most prowadził w górę, pod kątem, w niepokojącą ciemność, do miasta, jeśli sądzić po żółtych smugach świateł w oknach.
Oblong wygramolił się na drogę.
— Ile płacę?
— Nic. Powodzenia. I bądź sobą.
Kierowca pomachał nauczycielowi, który ruszył mostem pod górę, czując pod podeszwami uwierające w stopy kamienie. Z balustrady spoglądały na niego mityczne kamienne ptaki i zwierzęta. Na szczycie most skręcał ostro w lewo i prowadził do ponurej rogatki z opuszczoną kratą. Miasteczko Rotherweird zbudowano tak, by nie dopuścić do wnętrza napastników — albo nie wypuszczać na zewnątrz mieszkańców.
Oblong wołał i machał rękami, dopóki z rozgłośnym szczękiem krata nie uniosła się i nie schowała w murze. Pod łukiem bramy biegła na północ szeroka ulica, opisana na znaku jako „Golden Mean”.
Na drewnianej ławce przy rogatce siedziała kształtna blondynka, co nieprawdopodobne, czytając w świetle latarni gazowej zawieszonej na eleganckim haku. Kobieta wstała. Oblong ocenił ją na jakieś trzydzieści pięć lat. Chyba lepiej z nią nie zadzierać.
— Zapewne Jonah Oblong — przemówiła głębokim, rzeczowym głosem.
— A ty to pewnie Angela, administratorka szkolna — odgadł Oblong.
— Dla ciebie panna Trimble — odparła i dodała: — Co za okropny wieczór! — Jakby to była wina gościa.
Oblong usłyszał odległy, ale wyraźny dźwięk skrzypiec. Ktoś pewną ręką ćwiczył serię arcytrudnych arpeggiów.
— Dobry muzyk — odezwał się, próbując wkupić się w łaski kobiety.
— Wszyscy tu są dobrzy — to przecież Rotherweird.
Oblong zerknął na zegarek.
Ten gest nie wywarł na blondynce dobrego wrażenia.
— Cała historia współczesna. Ciągły pośpiech. Nie ma wstępu dla osób spoza personelu, a dopóki cię nie zatrudnią, nie jesteś personelem — kobieta otworzyła dębowe drzwi, które miała za plecami.
— Musisz też pamiętać, że mamy bardzo specyficzne podejście do historii.
Odprowadziła Oblonga do rogatki i kamiennym korytarzem do drugich dębowych drzwi, wzmocnionych belkami i nabijanych zardzewiałymi ćwiekami. Uniosła kołatkę przedstawiającą groteskowo zniekształconą twarz, po czym ją opuściła.
— Proszę wejść — odezwał się uspokajająco przyjazny głos.
Pod ścianą ustawiono duży stół, nad którym wisiał grafik straży. Przodem do wejścia stały dwa ozdobne krzesła, zapewne sprowadzone specjalnie na tę okazję, gdyż kontrastowały z obskurnym wystrojem. Oba były zajęte — na jednym siedział niski, okrągły mężczyzna o małych oczach i cienkich, ciemnych włosach; na drugim zaś wysoki, kościsty mężczyzna o ostrych rysach, łysinie na czubku głowy i krzaczastych siwych brwiach. Niższy mężczyzna miał na sobie kosztowny strój; ubranie wyższego też zapewne było kiedyś drogie, ale teraz nie przyjąłby go nawet szanujący się sklep z odzieżą używaną. Oblong wyczuł, że mężczyźni nie darzą się sympatią.
Naprzeciwko krzeseł ustawiono stołek. Na polecenie niższego mężczyzny Oblong usiadł. Czuł się jak podsądny na ławie oskarżonych.
Wysoki mężczyzna wyciągnął rękę i przedstawił niższego.
— To pan Sidney Snorkel, nasz burmistrz. Lubi brać udział w rekrutacji nowych pracowników. Ja nazywam się Rhombus Smith, jestem dyrektorem szkoły w Rotherweird.
— Nasze miasto przywiązuje wielką wagę do kształcenia młodzieży — wtrącił Snorkel świszczącym głosem. — Nauczyciel powinien skupić się na swojej dziedzinie. Chemicy nie uczą francuskiego. Wuefiści nie zajmują się geografią. A historycy współcześni…
— Trzymają się historii współczesnej — dokończył Oblong, przypominając sobie ogłoszenie.
— Na zajęciach i poza nimi — dodał Snorkel, po czym zaczął strzelać pytaniami. — Osoby na utrzymaniu?
— Nie mam.
— Zainteresowania?
— Piszę poezję.
— Ale nie historyczną?
Oblong pokręcił głową.
— Wyszła drukiem?
— Jeszcze nie.
Snorkel kiwnął głową. Najwyraźniej porażka wydawnicza Oblonga była dla niego dobrą wiadomością.
— Czy to pochłania cały pana czas wolny?
Oblong znów kiwnął głową.
— Zdaje pan sobie sprawę, że ma pan uczyć historii współczesnej i żadnej innej?
— Rozumiem. Mam trzymać się tematu.
— Czy ma pan jakieś pytania? — zapytał uprzejmie Smith.
— Pytania? — powtórzył Snorkel, ale niecierpliwie, jakby już podjął decyzję, chociaż nawet nie zainteresował się predyspozycjami Oblonga do historii lub nauczania (gdyż oczywiście są to dwie zupełnie różne sprawy).
Oblong zapytał o zakwaterowanie — własne mieszkanie, darmowe, ze sprzątaniem. Zapytał o wyżywienie — śniadanie i obiad również za darmo. Zapytał o pensję — była hojna, chociaż w walucie Rotherweird. W końcu zapytał o daty.
Jak na wszystkie poprzednie, na to pytanie również odpowiedział Snorkel.
— Semestr zaczyna się za dziesięć dni, proszę przyjechać cztery dni wcześniej, żeby się urządzić. Będzie pan wychowawcą klasy czwartej oraz nauczycielem historii współczesnej we wszystkich klasach. — Snorkel wstał. — Nada się — powiedział. I zwracając się w kierunku Oblonga, dodał: — Żegnam, mam ważnych gości na kolacji.
Weszła panna Trimble, pomogła burmistrzowi założyć nieskazitelny płaszcz z wielbłądziej wełny i oboje wyszli.
Rhombus Smith zamknął drzwi.
— Może pan odmówić, ale wolałbym, żeby pan tego nie robił. Bardzo trudno zadowolić pana Snorkela.
— Nigdy dotąd nie przepytywał mnie burmistrz.
— To cena, jaką płacimy za to, że ci idioci z Westminsteru nas nie prześladują.
— Czy burmistrz prowadzi wszystkie rozmowy o pracę?
— Och, nie. Nauczyciel historii najnowszej to stanowisko polityczne.
— Słucham?
— Ma pan w naturze ciekawość przeszłości, ale nam prawo zakazuje badania historii dawnej.
— Dlaczego?
— Ha, ha, to dobre pytanie, przecież żeby się tego dowiedzieć, musiałbym odwołać się do historii dawnej! Proszę więc pamiętać, żeby trzymać się tylko historii najnowszej. Uczymy wszystkiego od roku 1800, nigdy nie dotykamy historii Rotherweird, zresztą i tak jej pan nie zna. No dobrze, zatem czy przyjmuje pan posadę, czy potrzebuje jeszcze pięciu minut do namysłu?
Oblong nie miał najmniejszych szans na pracę w innym miejscu i mocno wierzył w stary slogan, że dobry dyrektor nigdy nie prowadzi złej szkoły. Przyjął ofertę.
— Splendido! — zawołał Rhombus Smith, ściskając mu rękę. — Moje motto brzmi: nauczyciele nauk ścisłych uczą, a humaniści cywilizują. Czyż to nie jest prawdziwe?
Oblong słabo kiwnął głową, podczas gdy dyrektor szkoły przejrzał kilka mebli, w końcu znalazł dwa cynowe kufle i dużą butlę z naklejką: „Zadziorna osobliwość starego Ferdy’ego”.
— Warta w rogatce to paskudna służba. To pomaga im nie zwariować.
Piwo faktycznie zapadało w pamięć swoim ziemnym, pełnym tonów smakiem. Rhombus Smith uniósł w toaście swój kufel.
— Za pana szczęśliwą przyszłość w szkole Rotherweird!
— Za moją szczęśliwą przyszłość — powtórzył mechanicznie nieprzekonany Oblong.
Dyrektor otworzył okno i wyjrzał. Przez jego zawsze aktywny umysł — skutek uboczny ekscentrycznej, fotograficznej pamięci — przeleciały wspomnienia fragmentów literatury opisujące mgłę.
— Kto według pana najlepiej pisał o pogodzie? — zapytał, zamykając okno.
— Szekspir.
— Ja wolę Conrada. Ludzie morza naprawdę potrafią zrozumieć pogodę. A pana ulubiony fragment?
Oblong zawahał się.
— Może słowa Marka Twaina: Klimat jest tym, czego się spodziewamy, a pogoda — tym, co dostajemy.
I tak rozpoczęła się rozmowa o literaturze, podczas której Oblong poczuł sympatię dla pasji dyrektora do dziewiętnastowiecznej powieści angielskiej. Pomiędzy cytatami Rhombus Smith przekazał mu jeszcze inne informacje. Oblong miał uczyć w szkole dla uczniów miejscowych, tylko z miasta i okolicy.
— Zapewne znajdzie pan więcej talentów, niż się pan spodziewa… będzie pan musiał mocno się postarać — dodał dyrektor.
Oblong zastał Borisa i omnibus w tym samym miejscu, w którym ich zostawił.
— Czyli dostał się pan.
— Skąd pan wie?
— Z tego niepewnego, ale sprężystego kroku.
Pod górę Boris pedałował z mniejszym zacięciem, tłoki poruszały się bardziej leniwie, a droga mijała spokojniej, kiedy o mało nie zdarzył się wypadek. Gdy omnibus próbował się zmieścić w ciasnym zakręcie na Dwunastej Mili, z przodu ukazał się duży czarny samochód jadący na pełnych światłach. Boris skręcił gwałtownie i pociągnął za hamulec; omnibus zarzucił i stanął w poprzek drogi. Czarny samochód zahamował z piskiem opon.
— Co to, do licha? — zawołał Boris.
— Rolls — wyjąkał Oblong.
— Nie interesuje mnie, czy to ognisty rydwan proroka Eliasza, w Rotherweird nie jeździ się czymś takim!
Boris podszedł do samochodu. Z pojazdu wysiadł wysoki starszy mężczyzna, który z zadziwiającą gracją ruszył w jego stronę.
— Jak myślisz, po co masz klakson? — odezwał się mężczyzna głosem pozbawionym emocji. Od jego stroju biła ta sama aura bogactwa co od samochodu. — Zjeżdżaj z drogi, bo cię przestawię.
— Przestawisz?
Mężczyzna wrócił do samochodu i ruszył. Boris ledwie miał czas uświadomić sobie, że groźba jest jak najbardziej realna, przerzucił bieg i wycofał się na łąkę, zanim rolls przyśpieszył i minął ich pędem.
Tam, gdzie zwykle na masce znajduje się znaczek srebrnej postaci, Oblong zauważył pozłacaną łasicę.
— Nigdy dotąd, nigdy…
Wróciła normalność. Na drodze czekał już autobus do Hoy, z tym samym niezbyt uprzejmym kierowcą. Pan Oblong pomachał Borisowi Polkowi na pożegnanie. Na odkrywanie Rotherweird jeszcze przyjdzie czas.
Rodney Slickstone opadł na tylne siedzenie między adoptowanymi rodzicami. Krajobraz wiejski nie przedstawiał sobą żadnych atrakcji, jeszcze mniej pociągała go myśl o kolacji z burmistrzem, jednak samochód zmienił jego nastawienie do sytuacji. Dotyk i zapach skóry, cętkowany wzór wykończenia, deska rozdzielcza i drapieżny pomruk silnika. Jazda tym pojazdem po wiejskich drogach potwierdzała, że warto trzymać się sir Veronala.
Myśli aktorki biegły w inną stronę. Kobieta nie mogła dociec, skąd bierze się tak fanatyczne zainteresowanie jej pracodawcy miasteczkiem Rotherweird. Wszyscy wiedzieli, że to miejsce z innej epoki, a jego mieszkańcy odnoszą się do świata zewnętrznego z irracjonalną wrogością. Nie spodobał się jej chłopiec, nie pociągała perspektywa odgrywania żony sir Veronala, żeby zapewnić adopcję, której cel był równie niejasny. Jednak sama gra na żywo była ciekawa, a rozwój akcji, jak to miasto w dole, wciąż krył się w cieniu.
Boris Polk zaparkował omnibus w jednej z szop na terenie spółki „Polk — Woda i Ziemia” i przez podwórko pośpieszył do swoich pokoi. Był niespokojny. Do Rotherweird bardzo rzadko zaglądali obcy, a kiedy już się to zdarzyło, zachowywali się nerwowo i okazywali miejscowym respekt. Jednak w przeciwieństwie do nich kierowca rolls-royce’a emanował arogancką pewnością siebie. Polkowi przychodziło do głowy tylko jedno wyjaśnienie: właśnie natknął się na nowego właściciela Pałacu, chociaż nie wyobrażał sobie, po co obcy miałby płacić takie pieniądze za nieruchomość w okolicy, w której nikogo nie znał. Powtórne otwarcie Pałacu było powodem do obaw.
Mieszkańcy miasteczka nie mieli pojęcia o przeszłości Rotherweird, ale w okolicznych wioskach sekrety przekazywano z pokolenia na pokolenie. Przychodził mu do głowy zwłaszcza tajemniczy sąsiad właściciela browaru, Billa Ferdy’ego, znany jedynie pod nazwiskiem Ferensen. Na strychu Boris trzymał swojego jedynego i wyjątkowego gołębia pocztowego. Gołąb nazywał się Panjan. Ludzie Snorkela przechwytywali wszelkie wiadomości płynące z miasta, gdyż ratusz bardzo podejrzliwie odnosił się do mieszkańców okolicznych wiosek.
Boris skreślił kilka słów zaadresowanych do Ferdy’ego:
Ferdy, przekaż Ferensenowi: chyba spotkałem nowego właściciela Pałacu — niepokojące przeżycie — Boris.
Zwinął liścik i włożył go do maleńkiego pojemnika, który przytroczył do uprzęży zawieszonej na piersi Panjana. Niepozorny wygląd ptaka nie ujawniał wybitnej inteligencji. Wystarczyło, że Polk szepnął mu imię Ferdy’ego. List nie zawierał prośby o radę ani żadnych instrukcji. Nadawca nie oczekiwał odpowiedzi. Mieszkańcy wsi poważali Ferensena, który jednak nigdy nie przyjeżdżał do miasta, więc niewielu wiedziało o jego istnieniu. Mimo wszystko Boris poszedł spać z lżejszym sercem, gdyż podzielił się swoimi spostrzeżeniami.
4
Sprzedaż
Na wystawie „Błyskotek i Bibelotów” na Golden Mean, jedynego sklepu z antykami w Rotherweird, uwagę przechodniów przyciągała cała grupa artykułów. Głowa hipopotama spoglądała na stopy słonia; wiktoriański mikroskop stał między dwoma turbanami; dzidy assegai zwisały z plątaniny rakiet śnieżnych, a sporych rozmiarów marionetka Ojca Czasu dosiadała konia na biegunach, z ramionami i sierpem podwieszonymi do sufitu na żyłce. Właścicielką sklepu była pani Banter, ale prowadziła go jej siostrzenica, Orelia Roc. To ona ściągała starocie z innych sklepów i wyprzedaży w świecie zewnętrznym. Projekt wystawy był wyłącznie dziełem Orelii.
W wieczór rozmowy pana Oblonga ciotka i siostrzenica siedziały przy niewielkim ogniu na zapleczu sklepu, rozliczając sprzedaż i zakupy, jak zwykle biedząc się nad ułamkami.
— To — odezwała się przenikliwym głosem pani Banter, wskazując głowę hipopotama — to katastrofa.
— Ale klienci mają o czym mówić.
— Ile razy mam…? Ten sklep ma przynosić zyski ze sprzedaży, a nie dostarczać tematu do rozmów. I pamiętaj, zniżam się do handlu tylko po to, by dać ci zajęcie. — Początek znajomego wykładu przerwało pukanie do drzwi. — Powiedz im, że zamknięte. Czy oni nie potrafią czytać?
Orelia Roc miała w sobie coś z Cyganki, jednocześnie pociągającego i onieśmielającego: ciemne, długie i kręcone włosy oraz ciemnobrązowe łobuzerskie oczy. Mężczyźni podziwiali ją z daleka, ale ku rozczarowaniu dziewczyny niewielu próbowało poznać ją bliżej. Orelia miała na sobie mosiężne bransoletki, znoszone jeansy, T-shirt i postrzępiony wełniany szalik. Dla kontrastu pani Banter była ubrana w sweter z kaszmiru oraz buty z lśniącej skóry. Mieszkała w eleganckim domu-wieży na północy miasteczka — tak nierówne zyski czerpały z prowadzenia interesu.
Orelia była znacznie bliżej związana z nieżyjącym wujem, Bartholomew Banterem, niż z jego żoną. Wuj był bratem jej matki, architektem, który genialnie potrafił wciskać nowe budynki w plątaninę domów, wież i uliczek miasteczka.
Jako wdowa pani Banter dała upust swoim ambicjom towarzyskim, weszła na salony Snorkelów i do zarządu Riparianów Rotherweird — miejscowej organizacji dobroczynnej, której dobrze sytuowani członkowie bardziej głosili filantropię, niż faktycznie ją uprawiali. Pani Banter zainwestowała w wolną nieruchomość przy Golden Mean z zamiarem otwarcia luksusowego sklepu, ale powstrzymała ją perspektywa kapitału, jakiego wymagałaby taka inwestycja — oraz koszt pracowników. Kiedy jej siostrzenica po stracie rodziców wróciła do Rotherweird i zaproponowała kompromis w postaci sklepu z antykami, który mogłaby poprowadzić w zamian za skromną pensję i mieszkanie nad sklepem, pani Banter zgodziła się na dwuletni okres próbny. W końcu antyki zawsze przyciągały bogatych. Chociaż Orelia wybierała artykuły raczej ekscentryczne niż antyczne, sklep dość szybko zaczął na siebie zarabiać, a potem nawet przynosić zyski i Orelia została, pomimo przepaści poziomu między nią a ciotką, która posiadała dar materializowania się za ladą tylko w chwilach, kiedy wchodzili wpływowi klienci.
Niemal trzydziestoletnia Orelia pragnęła przygody i nie miała zamiaru pozwolić tajemniczemu gościowi uciec. Przez judasza w drzwiach wejściowych widziała, że mężczyzna na zewnątrz w dziwny sposób pojawiał się i znikał, ale jego kapelusz o szerokim rondzie i sznurowane skórzane buty wyglądały znajomo.
— To Hayman.
— Ten włóczęga? — zapytała pani Banter, doskonale zdając sobie sprawę, o kogo chodzi.
— Hayman Salt.
Orelia otworzyła drzwi.
— Hej — powiedziała. Tak zwykle witała się z małomównym gościem, z którym łączyły ją dobre stosunki.
Salt, główny ogrodnik miejski Rotherweird i szef zieleni miejskiej, przecisnął się przez drzwi. W ciepłym pokoju zaczął parować jak czajnik. Mało pochlebnym słowem, jakiego użyła pani Banter, określali go także inni, ale Salt nie był włóczęgą, miał swój dom i pracę. Mimo to pod pewnymi względami jego powierzchowność przypominała trampa: twarz miał rumianą od słońca, a na niej nieokreśloną minę włóczęgów, przechodzącą w jednej chwili od zatroskania do niefrasobliwości; ogolony był byle jak, a gęste siwiejące włosy miał w nieładzie. Drwiące przezwisko wzięło się stąd, że Salt regularnie znikał z miasta na, jak to nazywał, wycieczki krajoznawcze. Chodziły plotki, że zadawał się z mieszkańcami wsi i odwiedzał ich domy.
Nie można mu było jednak odmówić talentu ogrodniczego. Klomby miejskie i mniej wypielęgnowane ogrody Grove szczyciły się odmianami roślin unikalnymi na skalę krajową, skromnie oznaczonymi metalowymi tabliczkami o nazwach od arum Haymana do „zawilca Haymana”. Jednak próżność ogrodnika łagodziło poczucie humoru; kiedy burmistrz narzekał, że nie został odpowiednio uczczony, pojawiła się „petunia Snorkela” o płatkach w paskudnych odcieniach pomarańczu, żółci i zieleni oraz o nieprzyjemnym zapachu. W Rotherweird, gdzie biegłość w naukach należała do codzienności, nikt nie pytał, skąd się biorą takie sukcesy Haymana Salta.
Ogrodnik przychodził do sklepu „Błyskotki i Bibeloty” w jasno określonym celu — mianowicie sprzedawał tam znaleziska archeologiczne, od klamer z rzymskich pasów do monet o średniej wartości, które wykopywał w czasie pracy. Pojawiał się w porze obiadu, pokazywał swoje towary, targował się z panią Banter i dla dobicia targu dostawał kieliszek jej mdlącej sherry.
— Kapie pan! — pisnęła pani Banter.
Salt rzucił kapelusz i płaszcz w kierunku Orelii, która poczuła, jak o jej biodro obija się coś twardego — rydel. Sprawdziła drugą kieszeń, podczas gdy Salt wbijał się w środkowe krzesło przy kominku. Znalazła naręcze torebek foliowych — ale to przecież nie jest pogoda na sadzenie czy przenoszenie roślin.
Bez zwykłego wstępu Salt wyjął z kieszeni marynarki cztery kolorowe kamyki: czerwony, niebieski, brązowy i biały. Barwy tworzyły marmurkowy wzór, jednak były żywe, a każdy kamyk idealnie okrągły i pasujący rozmiarem do pozostałych. Orelia zauważyła spięte ramiona Salta, jakby ogrodnik chciał jednocześnie zatrzymać kamienie i pozbyć się ich.
Kobiety spojrzały na przedmioty. Pani Banter wyczuła zysk, Orelia zaś miała wrażenie czyjejś obecności.
— Gdzie je pan znalazł? — zapytała pani Banter.
— Dziesięć gwinei za sztukę. To ostateczna cena.
W oczach Orelii kamienie uosabiały żywioły: ogień, wodę, ziemię i powietrze — a reakcja, jaką w niej wywołały, podsunęła jej instynktowną odpowiedź: to nie są kamienie ozdobne, one do czegoś służą.
Pani Banter mylnie odczytała obcesową wypowiedź Salta jako nową strategię targowania.
— Koraliki idą po dwa za pensa. Mimo to przyznaję, są ładne. Trzy gwinee za każdy i gwinea za to, że przyszedł pan z nimi do nas.
— Są piękne — powiedziała Orelia, która nie popierała skąpstwa ciotki.
— Dwie gwinee za to, że przyszedł pan z nimi do nas — poprawiła pani Banter z grymasem.
— Dziesięć gwinei za sztukę — powtórzył Salt z nieco większym naciskiem.
Pani Banter, pobladła z gniewu, wyraziła zgodę.
Kiedy Orelia nalała sherry, Salt wrócił do poprzedniego sposobu bycia.
— Cukierek albo psikus! — zawołał, wkładając Orelii do ręki garść cebulek, które wyjął z drugiej kieszeni. — Krokusy Haymana!
Cebulki o zielonkawych korzonkach i niebieskawych plamkach na papierowo delikatnej skórce zapowiadały wyjątkowe kwiaty.
Pani Banter nie zaproponowała „włóczędze” drugiego kieliszka. Już w drzwiach gość szepnął do odprowadzającej go Orelii:
— Te kamyki są dziwne. Na waszym miejscu pozbyłbym się ich jak najszybciej.
Pani Banter, której mózg działał jak liczydło, zaraz po zamknięciu drzwi odwróciła się do siostrzenicy.
— Te sentymenty kosztowały mnie dwadzieścia sześć gwinei!
— Ma swoje powody, żeby nie schodzić z ceny.
— Pewnie je ukradł.
— Ciociu, naprawdę…
— Nie wiemy, gdzie znika wieczorami — pani Banter lubiła wtrącać do rozmowy aluzje dotyczące sekretów klientów, zwłaszcza tych nocnych. „Wiedza to potęga” — oznajmiła kiedyś Orelii, kiedy ta zaczęła krytykować ten jej nawyk. Podczas gdy Orelia w duchu znów pożałowała straty wuja, który zwykle łagodził zachowanie żony, Deirdre Banter przeszła już do spraw praktycznych.
— Opiszemy je jako „antyczne kamienie pocieszenia z Rotherweird”.
— A co to znaczy?
— Średniowieczne koraliki do zabawy.
— Aha.
— Cenę podajemy po zapytaniu. Żeby zrozumieć handel, musisz nabrać szerszej perspektywy. Szkoda, że matka cię tego nie nauczyła — z tym pożegnalnym ciosem pod adresem nieżyjącej szwagierki pani Banter wsunęła do kieszeni garść banknotów z kasy podręcznej i wyszła na ulicę, gdzie czekała na nią riksza.
Orelia opisała kamyki tak, jak poleciła ciotka, i odłożyła je w kąt z nadzieją, że zdoła jeszcze je zbadać. Jak się okazało, wybrała dobre miejsce, gdyż nikt się nimi nie zainteresował, a w nawale zajęć Orelia też powoli o nich zapominała.
Salt z kolei czuł się wciąż niekomfortowo. Zatajenie prawdy może przynieść równie złe skutki, jak samo kłamstwo. Nie miał pojęcia, jak działają kamienie, ale wiedział, gdzie je znalazł, i to go niepokoiło. Modlił się, żeby skończyły w szkatułce na biżuterię, niechciane i nieużywane.
5
Oblong próbuje się odnaleźć
Oblong próbował dowiedzieć się czegokolwiek o nowym miejscu pracy, ale mu się to nie udało. Mapy potwierdzały fakt, że dolina leżała na odludziu, prowadziła do niej jedna jedyna droga, ale brakowało na nich szczegółów. Samo miasteczko w ogóle się nie pojawiało. Nawet rzeka Rother wydawała się kryć przed światem; wypływała spod wzgórz na północy, po czym znów znikała pod ziemią przy południowej granicy Rotherweird.
Przewodniki opisywały społeczność Rotherweird jako „tajemniczą i wrogą wobec świata zewnętrznego; goście mogą liczyć na zamknięte bramy lub wyproszenie za granicę miasta o zmierzchu i bez możliwości transportu”. Na Polu Wyspy — dużej łące na południe od miasteczka, otoczonej dopływem Rother, w przypadkowych miejscach pod dębami rosła jedyna w swoim rodzaju roślina, róża rdzawa z Rotherweird, lecz nie dopuszczano do niej botaników. Zniszczony busik, nieuprzejmy kierowca i krata w bramie z pewnością również służyły temu celowi, mianowicie zniechęcaniu gości.
Po krótkim czasie Oblong dostał pocztą szczegółowe instrukcje zatytułowane „Obcy i wieśniacy”. Kategoria „obcy” obejmowała wszystkich przybyszów ze świata zewnętrznego, natomiast „wieśniacy” — mieszkańców Doliny Rotherweird, ale nie samego miasta. Ani obcy, ani wieśniacy nie mogli zostawać w mieście na noc, wyjątek stanowili nauczyciele z zewnątrz. Mimo to Oblong nie mógł zamieszkać przy Golden Mean ani na rynku. Według notatki w instrukcji mógł uczestniczyć w świętach miejskich, z których wymieniono tylko dwa: Wielkie Regaty Równonocy oraz taniec wulkanu.
Następnie pocztą otrzymał dużą paczkę, zawierającą dwie togi. Jedna z nich miała fioletowy pas na rękawie (oznaczający wychowawcę), a druga zielony (nauczyciel historii). Załączona notatka głosiła:
Załączam togi — proszę sprawdzić rozmiar.
Z poważaniem Angela Trimble
PS Nie dopuszczamy żadnych gadżetów ze starego świata w rodzaju komputerów czy maszyn mówiących. Uczymy z książek i rozmawiamy osobiście.
Kiedy pierwsze wrażenie wywołane nowymi ubraniami prysło, pojawiły się dręczące Oblonga pytania. Dlaczego szkoła z Rotherweird wybrała właśnie jego? Dlaczego nie interesowały ich referencje? Dlaczego Rhombus Smith nie wspominał o poprzednim nauczycielu? Czy on też pochodził z zewnątrz? Te pytania nie zniechęcały Oblonga do pracy, raczej go intrygowały. Tego samego wieczoru nauczyciel napisał do Rhombusa Smitha:
Szanowny Panie Dyrektorze,
Proszę o przesłanie zeszłorocznych świadectw klasy i propozycje tematów z historii.
Z poważaniem Jonah Oblong
Świadectwa dotarły pocztą zwrotną z następującą notką, napisaną wyrobionym charakterem pisma:
Szanowny Panie,
Cóż za budujący entuzjazm. Załączam materiały. Może Wielki Kryzys?
Z poważaniem Rhombus
Świadectwa wyglądały inaczej dla uczniów z miasta (biały papier — znaczna większość), a inaczej dla uczniów z okolicznych wsi w dolinie (zielone). Pierwszych honorowano imionami, drugich wymieniano tylko z inicjałów — kolejny przykład dyskryminacji. Wykreślono też imię i nazwisko wychowawcy oraz poprzedniego nauczyciela historii najnowszej.
Oblong zdecydował się jednak zacząć nie od Wielkiego Kryzysu, lecz od amerykańskiej wojny secesyjnej. Na jej temat miał mnóstwo notatek, każdy z uczniów powinien znaleźć w tym okresie coś dla siebie. Na kolejny tydzień nauczyciel zanurzył się w przyczynach i początkowych potyczkach wojny; po przyjeździe do Rotherweird będzie miał jeszcze dość czasu na dokończenie reszty.
6
Dziwne towarzystwo
Zgodnie z instrukcją Oblong przyjechał do szkoły cztery dni przed rozpoczęciem semestru. Podróż odbyła się w taki sam sposób: pociągiem, potem busem i omnibusem — ale tym razem ziemię pokrywał szron, a niebo było czyste. Dwa dziwnie skręcone mosty i niezliczone wieże Rotherweird na przemian ukazywały się i nikły wśród wzgórz, sadów i rzadkich gospodarstw. Na północnym wschodzie znad brzegu rzeki wyrastała ściana skalna, której wysokość podkreślał jedyny w miasteczku kościół z blankowaną wieżą, górującą nad panoramą. Dalej na wschód, za rzeką, rozciągały się ponure bagna, których monotonię przerywała jedyna sylwetka na południu — strażnica, teraz opuszczona i, sądząc z braku jakiejkolwiek ścieżki czy drogi, niedostępna.
Tym razem dla odmiany Boris dowiózł nauczyciela do Bramy Północnej, skąd ulica Golden Mean prowadziła do szkoły, oznaczonej nad wejściem żelazną książką przymocowaną do pary okularów. Dalej widać było szereg połączonych dziedzińców z trawnikami.
Przy wejściu stał domek dozorcy, ze ścianami pełnymi otworów. Panna Trimble miała dziś dyżur.
„Gdyby ubrała się mniej surowo, rozpuściła włosy i trochę się rozluźniła, byłaby atrakcyjna, bo nosi się jak królowa” — pomyślał Oblong. Zastukał w szybę.
— Oho — odezwała się kobieta — wraca pan po więcej! — Miała minę, jakby witała natręta.
Czując się bardziej jak nowy uczeń niż jak nauczyciel, Oblong podreptał za nią do klasy. Jakość wyposażenia i panująca wokół czystość robiły wrażenie. Plakaty ukazywały etapy ewolucji żaby i wirusa ospy, jednak ich poziom naukowy nie przystawał do tej grupy wiekowej. Panna Trimble, chyba zażenowana ich obecnością, zwinęła szybko plakaty. Jej zakłopotanie skłoniło Oblonga do przypuszczenia, że miał dwóch poprzedników: wychowawcę (najwyraźniej biologa) i nauczyciela historii najnowszej. Oblong przejrzał ćwiczenia z biologii i historii. Chociaż, podobnie jak w świadectwach, oba nazwiska wykreślono, charakter pisma był zupełnie inny. Wietrząc zatuszowany skandal, Oblong próbował podpytać pannę Trimble, ta jednak odparła krótko, że szkoła w Rotherweird „nie lubi nastrojów nostalgicznych” i poradziła mu, żeby skupił się na swoich obecnych współpracownikach.
— Większość wróciła, właśnie poszli na herbatę. Tam jest pokój nauczycielski — za tymi dębowymi drzwiami na lewo. Potem proszę wrócić do mnie, zakwateruję pana.
Kiedy Oblong wszedł do pokoju, zapadła cisza. Morze nieznajomych twarzy mierzyło go wzrokiem od stóp do głów.
Lody przełamał mężczyzna w średnim wieku, ubrany w dres.
— Boris uprzedzał, żeby się spodziewać gościa. Jestem Gregorius Jones, wuefista — w zdrowym ciele zdrowy duch, a pan, o ile wolno mi powiedzieć, naprawdę trzyma się nieprawidłowo jak na tak młodego człowieka. We wtorki wieczorem prowadzę darmowe zajęcia pilates, gdyby chciał pan powstrzymać utratę formy. Ale przedstawmy się sobie nawzajem…
Większość nauczycieli przywitała się krótko, lecz uprzejmie. Najcieplej powitał nowego jowialny mężczyzna, o twarzy zaskakująco ciekawie łączącej duże uszy i orli nos.
— Przedstawiam jedynego w swoim rodzaju Veseya Bolitha — powiedział Gregorius. — Kierownik Wydziału Nauk Ścisłych Wieży Południowej i nasz astronom-rezydent. Vesey i ja mamy wspólne zainteresowania, mianowicie ciała niebieskie i ruch idealny.
— Jestem zachwycony. Zawsze miło widzieć przybysza w naszym dziwnym kosmosie — Bolitho zniżył głos. — Jaka szkoda, że nie wolno nam zatrudnić przynajmniej historyka średniowiecza. Galileo, Brahe, Kopernik — to moi bohaterowie. Uczę tego, co oni, ale nikt nie może uczyć o czasach, w których żyli. Mimo to lepiej mieć tylko jedną czarną dziurę niż kilka. Niech pan wpadnie któregoś wieczoru, przy Wieży Południowej mam przyzwoity teleskop. W międzyczasie — zatoczył dłonią koło, obejmując tłum przesuwających się wokół nauczycieli — jeśli chce pan zostać gwiazdą, niech pan zacznie krążyć.
Ku swojej radości Oblong wyczuł w nim ducha przekory.
— I niech się pan zaprzyjaźni z Wieżą Południową — wyszeptał Gregorius Jones.
— Dlaczego?
— Ich dziedzina nauki jest przyjemniejsza.
Oblong zaczął krążyć wśród nauczycieli. Uderzyło go, że zwracali się do siebie po nazwisku. W szkole Rotherweird panowały staroświeckie, formalne zasady zachowania. Najmniej przyjazny okazał się Hengest Strimmer, dość młody mężczyzna w połówkowych okularach, o kręconych ciemnych włosach, wyjątkowo utalentowany, kierujący Wydziałem Nauk Ścisłych Wieży Północnej. Jego koleżanka z wydziału, Vixen Valourhand, szczupła i drobna, z krótkimi włosami, trzymała się na uboczu, z miną bardziej znudzoną niż wrogą.
Strimmer nie uścisnął wyciągniętej dłoni Oblonga.
— Pamiętam poprzedniego historyka — odezwał się do Jonesa. — Pięćdziesiąt gwinei, że ten nie dotrwa do następnego semestru.
Vesey Bolitho wyszedł. Gregorius Jones poszedł z nim. Oblongowi nie przeszkadzało to, że pozostał na uboczu; na szacunek trzeba sobie zasłużyć. Postanowił obejść szkołę. W dziale muzycznym znalazł najnowsze wynalazki technologii nagrań. Wydział języków obcych w budynku o nazwie Babel i imponująca sala gimnastyczna zostały równie doskonale wyposażone; była to zatem szkoła o zadziwiającym poziomie sprzętu bez żadnego widocznego podziękowania dla darczyńców. Na szczycie Wydziału Nauk Ścisłych Wieży Południowej pyszniła się duża kopuła — obserwatorium Veseya Bolitha.
Do Wydziału Nauk Ścisłych Wieży Północnej nie dało się tak łatwo dotrzeć. Wieża stała przy odległym dziedzińcu, otaczało ją długie żelazne ogrodzenie z zaostrzonych prętów z jedną wąską furtką, otwartą, ale obwieszoną licznymi kłódkami i zniechęcającą tabliczką: „Wydział Nauk Ścisłych Wieży Północnej — tylko na umówione spotkania naukowe”.
Oblong uznał, że jego rekonesans można uznać za spotkanie naukowe i przeszedł przez furtkę, po czym natychmiast odskoczył do tyłu. O centymetry od jego uda kłapnęła paszcza wielkiego mastifa. Pies warczał, ujadał i szczekał, ukazując kły oraz czarno-różowe dziąsła. Z półmroku wynurzył się Strimmer.
— Nie umie pan czytać?
— Przepraszam, myślałem…
— „Jestem obcy, nie interesują mnie wasze zasady?” — odparł Strimmer, naśladując głos dziecka.
— Po prostu zdziwiło mnie, że ten wydział jest tak niedostępny.
Oblong przesunął się do przodu, pies znów wyskoczył, Strimmer uśmiechnął się, a Oblong cofnął o krok. Mastiff wrócił do pocierania nosem nogi Strimmera. Najwyraźniej pies miał wdrukowaną miłość do własnego stada i agresję wobec wszystkich obcych, którzy przekraczali próg.
Oblong poruszył palcem u nogi. Kolejne warknięcie.
— Pan się nazywa historykiem? Mądrzy pilnują swoich cennych zasobów — Strimmer pogładził psa po głowie. — On dla zabawy przegryza probówki.
Oblong nie chciał dać Strimmerowi satysfakcji, wycofując się od razu.
— Może znał pan poprzedniego historyka?
— Na tyle dobrze, że wiedziałem, iż zastąpią go kretynem.
W końcu rozsądek wziął górę nad brawurą. Oblong wrócił do domku dozorcy.
— Poznałem uroczego człowieka z czarującym psem — zwierzył się.
— Trudno ich od siebie odróżnić — odparła panna Trimble z cieniem uśmiechu.
Może jednak uda mu się w tej dziwnej szkole zaprzyjaźnić z jedną czy dwiema osobami. Ta myśl dodała nauczycielowi odwagi.
— Co robi Wieża Południowa?
— Projektują lekką rozrywkę dla świata zewnętrznego, od zabawek po teleskopy.
— A Wieża Północna?
Panna Trimble uniosła rękę i spojrzała na zegarek.
— Powinien pan już iść — powiedziała. Podała mu klucze, adres (Artery Lane, nr 3), zwięzłe instrukcje: pierwsza ulica w lewo, trzecia w prawo, druga w lewo, czwarta w prawo, ślepą uliczką do końca, na końcu w lewo, w prawo, w lewo, w prawo, w lewo, prawie do samych murów miejskich.
Oblong znalazł się na tętniącej życiem ulicy miasta targowego pozbawionej samochodów. Riksze rowerowe, pieczołowicie ozdobione i napędzane technologią ssącą Borisa Polka, służyły za taksówki, których pasażerowie o tej porze podróżowali zawinięci w jaskrawe koce. Dzwonki i ostrzegawcze okrzyki: „Riksza!” stanowiły główny akcent muzyki miejskiej Rotherweird. Między nimi przemykały zwykłe rowery z koszykami na kierownicy, wypełnionymi książkami lub żywnością. Stroje dla obu płci prezentowały oszałamiającą różnorodność barw i stylów — czy to kapelusze, czy spodnie, czy płaszcze. Starając się o samowystarczalność i oryginalność, projektanci z Rotherweird poszli własną drogą.
Sklepy już kończyły pracę i zamykały ręcznie malowane drzwi z wizerunkami produktów lub usług, jakie oferowały. Nazwy ulic wypisano na biało-zielonych prostokątnych żelaznych tabliczkach wiszących na ścianach domów. Ulica Golden Mean, biegnąca z północy na południe, była prosta i szeroka, a odchodziły od niej znacznie węższe i najczęściej kręte uliczki. W ciemniejszych zaułkach domy, w połowie drewniane, pochylały się ku sobie jakby w pozdrowieniu. Wieżyczki z dębu o tynkowanych ścianach dominowały nad dachami, kilka z nich wieńczyło także kryte chodniki. Niektóre wysokie i wąskie, inne przysadziste, wiele z nich było naznaczonych upływem czasu — a wszystkie wyposażono w okna. Także na niższych poziomach budynki łączyły przejścia napowietrzne, oferując schronienie w czasie niepogody, zaciszne miejsce na wymianę plotek lub zdradzanie tajemnic. Wymyślne balkony zdobiły niższe piętra bogatszych wież; w najdziwniejszych miejscach wiły się do drzwi schody zewnętrzne. W świetle dnia przy tak urozmaiconej linii dachów ulice pokrywała zmienna siatka światła i cienia.
Na rynku, w sercu miasteczka, sklepy i kramy tłoczyły się wokół imponującej fasady ratusza, który jako jeden z nielicznych budynków wzniesiono z ciosanego kamienia. Sklepy należały do mieszkańców miasta, ruchome stragany do ludzi z okolicznych wsi — ich nazwiska wypisano nad wejściami. W miarę jak zmierzch przechodził w noc, stragany, także napędzane pompami, ruszały z powrotem na wieś, do gospodarstw. Krata nad bramą uniosła się punktualnie, by wypuścić przybyszów — mieszkańcom wsi nie wolno było przebywać w mieście po dziewiętnastej.
Rynek zamienił się w rondo dzięki stojącej na środku wieży na palach, pokrytej dębowym gontem, z zegarem na wszystkich czterech ścianach w połowie wysokości — zapewne wzywającym mieszkańców do kościoła i na zebrania. Wyżej wieża rozszerzała się, by pomieścić ogromny dzwon, od którego wzięła nazwę cała budowla: Dzwon Przeznaczenia.
Numer trzeci przy Artery Lane okazał się niewłaściwie nazwany — nie przypominał arterii, raczej nic nieznaczące naczynko w skomplikowanym układzie krążenia Rotherweird. Pokoje Oblonga zajmowały najwyższe piętro mieszkalne podniszczonej wieży, do której wchodziło się po skrzypiących drewnianych schodach, jeszcze nie całkiem przegniłych. Mieszkanie miało małą kuchnię i łazienkę oraz wygodnie urządzoną sypialnię i gabinet. Ściany w boazerii były bejcowane na ciemno. Z okien gabinetu Oblong widział spienione bystrzyny Rother.
Widok wazonu z papierowymi kwiatami, zaopatrzonej kuchni i drewna ułożonego w kominku w gabinecie podniósł nauczyciela na duchu. Oblong właśnie stał na palcach na krześle, układając książki, kiedy zaskoczył go skrzekliwy kobiecy głos.
— Jestem od obsługi ogólnej. Mówią na mnie Aggs.
Oblong chwycił się poręczy krzesła, które przechyliło się do tyłu. Dwie silne dłonie podtrzymały go, a kiedy się obrócił, zobaczył niską kobietę o kręconych siwych włosach i zębach przypominających kamienie nagrobne. Mogła mieć około sześćdziesięciu lat.
— Robię wszystkie szkolne pokoje na mieście — ciągnęła kobieta, gestem ręki podkreślając zasięg swojego władztwa — pana i tego tam i tego pana Jak-Mu-Tam trochę dalej.
— Dzień dobry. — Oblong ujął wyciągniętą dłoń Aggs. Miała uścisk jak imadło.
— Całe piętro tylko dla pana, jak się podoba?
— Bardzo miłe miejsce, idealne.
— Idealne do czego?
— Do nauki i odpoczynku.
— Nauki i odpoczynku! Jak się to panu uda, to ja jestem Austriaczka — odpaliła Aggs, puszczając oko.
Zdając sobie sprawę z tego, że to już nadgodziny, Oblong nadmienił, że kobieta nie powinna zostawać w pracy zbyt długo.
— Pracuję, jak trzeba, panie Oblong, a wedle mnie najważniejsze są powitania i pożegnania.
Oblong zapytał, na czym polegają usługi ogólne.
— Wszystko, co się napatoczy. Gotowanie, sprzątanie, pranie i szpiegowanie — wychrypiała Aggs, nastawiając tosty i czajnik. — Zaprzyjaźnimy się.
— Aggs to od Agathy?
— Agapanthus. Nawet pan Smith nie potrafi tego wymówić. Teraz ma pan paliwo do pracy, inaczej krzywo pan poustawia te książki. Niektórzy kierują się wysokością, inni tematem, a inni ustawiają je alfabetycznie. Ja ustawiam według tematu. Po co kłaść poduszki z patelniami?
Posłusznie jedząc drugi tego dnia podwieczorek, Oblong wysłuchał instrukcji Aggs dotyczących obsługi lodówki i kuchenki, prognozy pogody na najbliższy miesiąc, listy najważniejszych sklepów, godzin pracy jedynego pubu w Rotherweird, „Esencja Wędrowca”, a na zakończenie — zapewnienia, że z klasą czwartą nie będzie miał żadnych kłopotów. Musi tylko pojawić się o ósmej trzydzieści pierwszego dnia po feriach — w todze.
— Czy obsługiwała też pani mojego poprzednika?
— Nie, nie wiem, czy miał kogokolwiek do obsługi.
Istnieją sprawni kłamcy i kiepscy kłamcy oraz tacy, jak Aggs, którzy kłamią w tak oczywisty sposób, że nie można ich nawet nazwać kłamcami. Twarz kobiety, stworzona do szczerości, aż się skrzywiła. Jej brwi uniosły się, nozdrza rozszerzyły, a sama Aggs spuściła wzrok na swoje buty.
Oblong nie chciał sprawiać jej więcej cierpienia — najwyraźniej działała na czyjeś polecenie.
Przez dwa dni Oblong przebywał głównie u siebie — częściowo z powodu pogarszającej się pogody, częściowo z nieśmiałości, a częściowo z determinacji, by jak najlepiej przygotować się na pierwsze lekcje. Aggs obficie zaopatrzyła mu szafki w żywność, więc nie miał potrzeby wychodzić po zakupy.
W ostatni wolny wieczór Oblong zdecydował się wyruszyć na miasto — i od razu trafił na dwa budynki wrogo nastawione do gości. Pierwszy z nich krył się za wysokim murem, na którym w pewnych odstępach czerwonymi literami wypisano ostrzeżenie: „Teren zamknięty — PAŁACROTHERTWEIRD — ZAKAZWSTĘPU”. Mimo tego zakazu na terenie prowadzono prawdopodobnie wielki remont. Drugi budynek — tym razem widoczny i bardzo ładny, pysznił się równie nieprzyjazną tabliczką na murze, głoszącą: „Escutcheon Place”, a poniżej: „Marmion Finch, herold Rotherweird. ŻADNYCHGOŚCI”.
Zewnętrzna część Escutcheon Place stanowiła heraldyczne dzieło sztuki: kamienne węże wiły się wokół dębowych słupów po bokach imponujących podwójnych drzwi wejściowych; cztery gryfy odlane z ołowiu trzymały straż na gzymsie; każde okno wieńczyła tarcza, a podwójne drzwi ozdabiała wymyślna, majestatyczna litera „R”, jak Rotherweird.
W Pałacu i domu herolda — prawdopodobnie najstarszych rezydencjach w mieście, obu zamkniętych dla gości — musi kryć się powód dziwnego ustroju Rotherweird, uznał Oblong i natychmiast zgromił samego siebie. Zgodnie z umową w nauczaniu historii świata zewnętrznego ma się trzymać czasów po roku 1800, a historia Rotherweird była w całości zakazana. Tutaj musi żyć teraźniejszością, a takie śledztwo na własną rękę może mu tylko narobić kłopotów.
Na Golden Mean i innych głównych ulicach co jakiś czas ukazywały się otwarte klatki schodowe o oryginalnych nazwach w rodzaju „Drabina Jakubowa” czy „Schody Ślepca”, wijące się spiralnie i całkowicie bezładnie. Oblong minął kilka, zanim się zorientował, że prowadzą one do otwartego napowietrznego przejścia, nazwanego „Ulicą Eteru”, która obiegała bogaty zachodni kwartał miasta na różnych poziomach. Nauczyciel wszedł na górę i odkrył rzędy warsztatów rzemieślniczych i kramów skupionych w grupy według specjalności — każdy z wystawą i wyszukanym szyldem. Niektóre z nich były nieruchome, inne miały małe kute otwierane drzwi; fiolki aptekarskie napełniały się i opróżniały, litery zmieniały kolor, obracały się wskazówki zegarów, modele chodziły, latały i trzepotały skrzydłami.
Co jakiś czas Oblong trafiał na bogatsze fasady z rzeźbioną dekoracją dotyczącą danego rzemiosła — były to siedziby gildii rzemieślniczych. Nauczyciel postanowił zacząć je kolekcjonować — z opisem i lokalizacją. W kolejnym tygodniu znalazł dziesięć: rzeźbiarzy, dmuchaczy szkła, piekarzy, chronometrażystów, garbarzy, kapeluszników, ślusarzy, producentów zabawek, murarzy i mieszaczy. Brakowało mu tylko dwóch.
Na Ulicy Eteru spotkał się z raczej życzliwym przyjęciem. Wieści rozchodziły się szybko i wkrótce wszędzie witano go słowami: „Dobry wieczór, panie historyku!”. Przyglądanie się przechodzącym poniżej pieszym i próba poskładania elementów tego niezwykłego miasta dodały Oblongowi energii. Jedna z wież, Wieża Vlada, gorzelnia zaopatrująca miasto w alkohol, do której prowadziło wejście od Ulicy Eteru — miała na bokach nierównomiernie rozłożone mosiężne bąbelki. Na wystawie znajdowała się imponująca kolekcja butelek o różnych kształtach i kolorach, których zawartość była równie imponująca: whisky, gin, brandy i wina — zwykłe oraz wzmacniane.
W końcu nauczyciel dotarł do jedynego pubu w mieście — „Esencji Wędrowca”. Szyld ukazywał wędrowca z dłonią przy uchu, jakby nasłuchującego nowin, a pod nim wypisano imię i nazwisko właściciela: Bill Ferdy, którego piwo pod nazwą „Zadziorna osobliwość starego Ferdy’ego” robiło tak duże wrażenie. W zgodzie z ogólnym stylem miasta ściany łączyły biały tynk i ciemne dębowe belki, wnętrze zaś kryło dużą salę z kilkoma stołami oraz barem po jednej stronie i kominkiem z huczącym ogniem po drugiej. Pod jedną ze ścian stały drewniane ławy, przy których goście grali w gry planszowe. Surowość kamiennej podłogi łagodziły dywany.
Zza baru odezwał się do niego potężny mężczyzna o przyjacielskiej twarzy. Mówił z gardłowym wiejskim akcentem.
— To pan? Pewnie będą mnie pytać.
— Jestem nowym nauczycielem.
— Jestem Bill Ferdy. — Uścisk dłoni karczmarza niemal przeciągnął Oblonga przez ladę. — Nie uczy pan przypadkiem historii?
— Zgadza się — potwierdził Oblong.
— W samą porę. Jak mówi prawo, nauczyciela historii może brakować najwyżej przez jeden semestr. W każdym razie dzięki Bogu nie przypomina pan tego całego Flaska. — Przy tych słowach Bill Ferdy zorientował się, co mówi, i przepraszająco przyłożył palec do ust. — A niech to, już nic nie powiem. Pierwszy kufel stawia firma, panie historyku.
— Skąd nazwa „Esencja Wędrowca”?
— Esencja piwa to piana, bąbelki i drożdże. No i sedno sprawy. A czego więcej może chcieć wędrowiec?
Oblong kiwnął głową. W tej chwili do karczmy wszedł Strimmer w towarzystwie koleżanki z wydziału, Vixen Valourhand. Strimmer odepchnął Oblonga na bok.
— Uwaga na maniery, panie Strimmer — zwrócił mu uwagę barman.
— To historyk.
— A ja jestem karczmarzem, pan zaś uczy przedmiotów ścisłych — i co z tego? — Ferdy położył imponujące pięści na biodrach.
Nie chcąc wywoływać awantury, Oblong schował się w odległym kącie, gdzie bez powodzenia próbował odtworzyć swój spacer wierszem. Przynajmniej poznał nazwisko kolegi po fachu: Flask. Między jednym a drugim wersem uniósł wzrok i napotkał spojrzenie starszego mężczyzny skrytego w cieniu po przeciwnej stronie sali. Wydawało się raczej zaciekawione niż wrogie.
Kiedy nauczyciel ponownie uniósł wzrok, obserwator zniknął.
— Nie mogli ryzykować, że trafi się kolejny Flask — wymamrotał Strimmer w swój kufel, lekkim ruchem głowy wskazując Oblonga — ale żeby ten idiota…?
— Sparzyli się na gorącym, to teraz dmuchają na zimne — przytaknęła Valourhand.
Strimmer założył, że jego była uczennica, fizyczka i najmłodsza członkini personelu Wieży Północnej, wciąż jest pod jego wpływem, mimo że to on w brutalnie nagły sposób zakończył ich krótką zażyłość fizyczną. Zaimponował mu jej cięty język, szarozielone oczy i rude włosy. Vixen, czyli lisica, było szkolnym przezwiskiem nadanym jej zarówno z powodu niezależnego ducha, jak i koloru włosów.
— Po co wpuszczać cholernego obcego do Pałacu? W co pogrywa Snorkel? — zastanawiał się Strimmer.
— Obcy sypnął kasą. Widziałam jego samochód. Czarny, lśniący i wielki.
Oczy mu błysnęły. Valourhand znała ten błysk: Strimmer wyczuł okazję.
— Skąd Flask wiedział, że obcy przejmie Pałac?
— Flask zawsze mawiał: „Odnajdź przeszłość, żeby odgadnąć przyszłość”. Może miał rację.
— To raczej bełkot. — Strimmer lekceważąco machnął ręką.