30,00 zł
Kraków, lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Czas, kiedy obraz widziany w telewizyjnych reklamach i odtwarzany na filmach VHS kontrastuje z szarością codziennego życia i bloków z wielkiej płyty.
Miasto Noży to nie tylko wstrząsający thriller o brutalnych porachunkach kibiców dwóch krakowskich drużyn – Cracovii i Wisły. To opowieść o tym, co kształtowało ludzi wchodzących w dorosłe życie w pierwszej dekadzie po transformacji ustrojowej. Przenieś się do Polski, o której istnieniu wielu wolałoby nie pamiętać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 493
Wojciech Mucha
Miasto noży
Redakcja zewnętrzna: Marta Syrwid
Korekta: Martyna Sobótka
Konwersja do ebooka: Mikołaj Jastrzębski
Projekt okładki: Robert Konrad
Text © Copyright by Wojciech Mucha 2019
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Cień Kształtu 2019
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób lub faktycznych wydarzeń jest przypadkowe.
ISBN 978-83-60685-49-5
Wydawnictwo CIEŃ KSZTAŁTU
ul. Żeromskiego 5 m. 64
01-887 Warszawa
e-mail: [email protected]
http://www.cien-ksztaltu.pl
„To dla tych, co zjedli chleb betonowych osiedli”
Adam „PIH” Piechocki
Małpa szedł chodnikiem wzdłuż długiego czteropiętrowca i – jak zwykle – uważał, by nie stawać na łączeniach płytek. Zresztą chodził tą drogą już tyle razy, że nawet po ciemku umiałby przejść, nie dotykając spojeń. Znał wszystkie na pamięć, podobnie jak pęknięcia i dziury. Po każdym zimowym skuwaniu lodu przybywało kolejnych, ale i do nich przyzwyczajał się już po pierwszych roztopach. Zatrzymał się na końcu bloku i odpalił przedostatniego kapitana.
Rozejrzał się, wodząc wzrokiem po piętrach. Światła w wielu oknach błyskały i gasły dokładnie w rytm akcji Ekstradycji. Na trzecim piętrze, pomiędzy odrapanymi framugami, także migało. Paweł gwizdnął przeciągle, wypuszczając dym z płuc. Firanka zakotłowała się, a drzwi otworzyły, skrzypiąc jak nieotwierana od stuleci brama. Za imitującą balkon barierką – zwaną tu po swojsku wypierdolnikiem – pojawiła się postać z łysą głową, a w zasadzie – jej ciemny, odcięty od światła kontur.
– Bartek, wyłaź! – rzucił Małpa w ciemną przestrzeń. Nie lubił czekać, tym bardziej w taką słotę.
– Dziesięć minut! – wyrwało się z ciemnej plamy.
– To otwórz chociaż klatkę! – odparł zrezygnowany. To „dziesięć minut” mogło równie dobrze oznaczać także dwa kwadranse. Małpa powlókł się w stronę bramy. W górze skrzypnęło po raz drugi, domofon zabzyczał i chłopak wszedł do środka.
Zgasił peta na ścianie, rozcierając popiół obok dziesiątek podobnych śladów. Ta klatka dość często stanowiła widać poczekalnię. Tradycja trzymania oczekujących i przyjmowania gości na klatce schodowej miała zresztą swoje uzasadnienie. Po pierwsze – nikt z domowników nie podsłuchiwał, a po drugie – nie trzeba było wystawiać się na ocenę zamożności, bo nikt nie taksował mieszkania ani członków rodziny. Na klatce wszyscy byli równi.
Klatka schodowa pełniła rolę osiedlowego klubu, świetlicy, pijalni, palarni, domu schadzek i miejsca narad. W co drugim bloku trwały wieczorami posiadówki nastolatków grających w karty, dłubiących nożem w ścianach i snujących plany przy szlugu i butelce. Górne piętra pełniły dodatkowo rolę wież obserwacyjnych, co niejednokrotnie przydawało się przy kradzieżach lub obczajaniu wrogich najazdów.
Małpa usiadł na schodach i odpalił ostatniego papierosa. Zapowiadało się dłuższe czekanie. Znał doskonale sytuację Browarnika. Wiedział, że nim w klaustrofobicznej przestrzeni dwudziestokilkumetrowego mieszkania – pomiędzy wózkiem inwalidzkim brata, jego łóżkiem szpitalnym, swoim łóżkiem polowym, narożnikiem ojca i segmentem z pamiętającymi późnego Gierka stosami zakurzonych książek i wiekowych papierów, płyt gramofonowych i Bóg wie, czego jeszcze – znajdzie obydwa buty, skompletuje dres i pryśnie się, nie wiadomo po co, perfumami, minie wieczność.
Zdjął kaptur z krótko ostrzyżonej głowy i zapalił. Puszczał kółka, strzelając przy tym wystającą dolną szczęką, obiektem drwin i przyczyną przezwiska, aż wreszcie zgasił peta o ścianę i roztarł jego resztki koło innych szaroczarnych plam popiołu. Splunął obok na ścianę, wyjął zapałkę i wytaplał jej drewnianą stronę w zwilżonym śliną tynku. Odpalił i rzucił pod sufit. Zapałka przykleiła się obok pełniącego rolę klosza słoika po ogórkach i płomieniem okadzała sufit, tworząc czarny okrąg. Sufit przypominał sklepienie jaskini i nie tylko z powodu zapałczanych stalaktytów. Nie tylko sufit zresztą. Popalone na końcach plastikowe poręcze, powyłamywane po wielokroć skrzynki pocztowe, które co mniej wytrzymali mieszkańcy zamykali na małe kłódki, na przemian drapane, ryte i bazgrane grubymi mazakami napisy: „Metallica”, „Wisła kurwa”, „POLICJA” z dorysowanym fiutem, a także cyfry „666” z odwróconym krzyżem, cała klatka nosiła ślady obecności dzikich. Po chwili zapałki skończyły się, a z drugiego piętra, skacząc co dwa schody, zbiegł Browarnik.
– No co, kurwa. Nie moja wina… – rzucił, wyprzedzając wyrzuty. – Stary oglądał Ekstradycję i darł się, jak szukałem butów, że mu zasłaniam.
– Moi starzy też nie odpuszczą. Masz szluga? – spytał Paweł pojednawczo. Bartek bez słowa wyjął z kieszonki ortalionowych spodni dużą paczkę maxwelli. Małpa wzdrygnął się z obrzydzeniem i dwoma palcami wyjął imitującego cygaretkę papierosa.
– Jak ci się nie podoba, to nie pal. Kraków nie wioska, papierosy są w kioskach – obruszył się Bartek, podpalił papierosy Małpie i sobie. – Chodźmy, Kiki już czeka – zarządził.
Ruszyli przez zasypiające osiedle. Przeszli przez kwartał opustoszałych ogródków działkowych, omijając znane pułapki – doły na deszczówkę i zwoje drutu kolczastego. Wieczór był ciepły, więc w porzuconych altanach zbierali się jeszcze bezdomni, o czym świadczyły płomienie świeczek, gasnące na głos kroków. Już za chwilę przyjdzie jesień, żuki przeniosą się na najwyższe piętra bloków i przetrwają tak kolejną zimę, na przemian przepędzani przez dozorców i dokarmiani przez co wrażliwszych lokatorów. Ten słodko-kwaśny zapach ludzkiego brudu był w zimie nieodłącznym elementem klatek schodowych, wind, piwnic i poddaszy.
Podeszli pod biegnący w poprzek do pozostałych bloków mrówkowiec – tysięcznik o kilkunastu bramach i setkach mieszkań. Czekało tam już na nich kilku innych.
– Dobra, to jedziemy z kurwami – zarządził Browarnik.
* * *
Osiedla są takie same. Bloki z wielkiej płyty, rozrzucone jak klocki pozostawione przez niesfornego olbrzyma: od zachodu Europy, aż – hen – do Władywostoku. Przez dekady podlewane kwaśnymi deszczami, wyrosłe z betonu, samowystarczalne organizmy. Ciemnice klatek schodowych ze zbrojonymi szybami, przez które widać, że latarnia znów nie świeci lub – jeśli świeci – zarys zbliżających się postaci, windy rozwożące mieszkańców na korytarze pięter, gdzie za kratami przeciwwłamaniowymi rozkłada się na wspólnym korytarzu dywaniki, stawia stary fotel i popielniczkę, i ma się wrażenie własnego, choć przecież dzielonego z sąsiadem przedsionka.
Małpa lubił patrzeć wieczorem na życie toczące się za niezasłoniętymi oknami, obok rdzewiejących talerzy satelitarnych i wszystkiego, co z braku miejsca trafiało na balkon. Patrzył na determinujące czas domowników pulsujące mgnienia programów telewizyjnych, rozświetlających pokoje z honorowego miejsca. Bawił się w odgadywanie, co też w danym momencie jest oglądane: Żar tropików, Tok Szok czy jakaś durnota w typie Xena: wojownicza księżniczka.
Sąsiadujące ze sobą mieszkania odróżniała od siebie moc rozświetlających je żarówek, po których odgadnąć można było zasobność portfela. Małpa liczył też segmenty z książkami i symetrycznie lub przypadkowo porozwieszane na ścianach obrazy, zdjęcia i makatki. Porównywał obnażaną przez jarzeniówki nagość ścian jednych mieszkań z ciepłem witych przez dekady gniazdek, gdzie światło spod mlecznych kloszy padało na plusz miękkich zasłon. Widział w tych maszynach do mieszkania wystawioną na przypadkową ocenę intymność, gdy jakaś para tuliła się w tańcu do nastrojowej muzyki albo gdy po wszystkim na tle czerwonego półmroku rysowała się półnaga postać o twarzy rozświetlanej żarem papierosa. Obok starsza kobieta w niebieskiej podomce miotała się nad niewidocznym rozmówcą, wznosząc ręce pod sufit i – najwyraźniej – krzycząc. Ktoś z mieszkania na parterze szukał alkoholu w barku paździerzowego segmentu, nagus na trzecim wieszał w pośpiechu ręcznik na balkonie, spiesząc się, by nikt nie przypisał mu ekshibicjonizmu. W większości mieszkań światła migały jednak za kotarami, zasłonami i firanami, nie wpuszczając wścibskich oczu sąsiadów z naprzeciwka i wzroku Małpy skrytego pod daszkiem rozdzielni elektrycznej. A potem światła gasły – jedno po drugim. I ciemność okrywała bezrobotnych niespokojnym snem. Spokojnym zaś – idiotów, zasłużonym – zmęczonych, szarpanym – alkoholików, a płytkim – cierpliwe matki.
Bloki. Od ich dachów, z których widać wieże kościoła Mariackiego, szczyty Tatr i kominy elektrociepłowni w Łęgu, po podziemia ufortyfikowanych jak schrony przeciwatomowe piwnic. Piwnic, w których mieszkańcy, jakby szykując się na kataklizm, trzymają przedmioty, które „mogą się przydać”: słoiki, meble, sztućce, stare dywany, miednice, nocniki, dziurawe opony, zdekompletowany sprzęt RTV, gwoździe, nakrętki, resztki smarów, lakierów, farb i klejów. Starcy, ubodzy i zapobiegliwi – wszyscy – wypełniają piwnice słoikami przetworów z datami opisywanymi drżącą ręką na papierowej taśmie z gęsią skórką: lipiec 1992, czerwiec 1995 i tak dalej, aż do września 1997. Niektórzy wciąż gromadzą cukier i mąkę. Doświadczonym wojenną traumą i komunistycznym niedoborem nie idzie wytłumaczyć, że to niepotrzebne, że już nie braknie. Gdy po śmierci pamiętającego Sachsenhausen staruszka opróżniano jego mieszkanie, okazało się, że skamieniałe paczki z cukrem trzymał w jednej z bieliźniarek chyba od czasu kryzysu kubańskiego.
* * *
Małpa spojrzał na dłoń, którą ciasno owijał szeroki pas wojskowy ojca. Ciężka klamra zwisała na około pół metra. Wystarczająco, by zadać celny cios z bezpiecznej odległości. Pozostali w większości również nie szli z pustymi rękami. Ktoś nieudolnie chował pod kurtką zawilgnięty palik, jeszcze przed chwilą podtrzymujący sadzonki w ogródkach działkowych okalających park, w którym się znajdowali, a który o tej godzinie omijali wszyscy mieszkańcy okolicznych osiedli. Ktoś inny miał ze sobą młotek, jeszcze ktoś – znaleziony w pawlaczu metalowy element od konstrukcji namiotu. Wszystko to dodawało im pewności siebie, podobnie jak wypalane w pośpiechu, chowane w wolnych dłoniach papierosy. Były obrzydliwe – Grot, Męskie, Bravo. Dwa złote za paczkę – tyle mógł kosztować tylko tytoń dla bezdomnych, alkoholików i nastolatków z wątłym kieszonkowym. Tylko Paweł mełł w zębach kolejnego maxwella od Browarnika.
Wąską alejką wyszli z ciemnego parku i skierowali się w stronę szkoły. Szli, rozglądając się wokół, a Małpa pomyślał przez chwilę, że zachowują się trochę tak, jakby na tym obcym osiedlu zza każdego drzewa i samochodu miała ich napaść chmara zbójcerzy. Nic takiego się nie działo, czteropiętrowe bloki Azorów stały, niezmiennie szare i milczące, jak kolejka w urzędzie pracy.
Ślepa, dochodząca do parku osiedlowa ulica oddzielała szkołę od zabudowań. Teraz była pusta i ciemna. Sąsiadujące z nią bloki nie miały balkonów, a jedynie wypierdolniki, takie same jak w mieszkaniu Browarnika. Skutkowało to tym, że mieszkańcy nawet późną jesienią suszyli pranie na sznurach rozciągniętych pomiędzy drzewami rosnącymi nieregularnie na wydeptanych trawnikach. Szkoła – podobnie jak bloki i całe osiedle – powstała w czasach Gomułki. Była odpowiedzią na uroczystości tysiąclecia chrztu Polski. „Tysiąc szkół na tysiąclecie Państwa Polskiego”. Ta na Azorach była któraś z kolei i nie wyróżniała się niczym szczególnym od sobie podobnych, złożona z takich samych prefabrykatów jak pozostałe. Betonowe boisko, sala gimnastyczna, dwa piętra, kilka pracowni z tekturowymi tablicami: w historycznej – Poczet królów Polski Jana Matejki, w geograficznej – mapy Europy i świata, w biologicznej – przekrój żaby. Na pierwszym piętrze – sklepik szkolny z oranżadą w woreczkach i gabinet wiecznie nieobecnej higienistki. Na parterze – świetlica, w podziemiach – stołówka, szatnie i harcówka. Za przylegającą do budynku salą gimnastyczną – mieszkanie woźnej, której mąż właśnie, dopiwszy czwarte piwo, usnął przed telewizorem.
Przeszli gęsiego przez dziurę w ogrodzeniu i stanęli w cieniu sali gimnastycznej, tuż pod trójkolorowym napisem „WIELKA WISŁA” i herbami drużyn zaprzyjaźnionych z fanami Białej Gwiazdy – Śląska Wrocław, Jagiellonii Białystok i Lechii Gdańsk. Z boiska dobiegały śmiechy i głośne rozmowy. Tamci stali w przeciwnym rogu budynku, na wysokości szatni ósmych klas – zbici w grupkę, którą odcinało od wrześniowej szarugi kilka papierosianych ogników. Nie mogli ich widzieć.
Dwunastu na ośmiu. Tamtych szło łatwo policzyć, stali w pobliżu jedynej czynnej latarni, rzucającej światło na winkiel budynku. Intruzi mieli liczebną przewagę, nie wiedzieli jednak, czy tamci to ich rówieśnicy – szesnasto-, siedemnastolatkowie, czy może starsi wiekiem amatorzy wieczornej wódki z plastikowego kubka, lub – nie daj Boże – ktoś z Dragonsów – doborowej ekipy chuliganów, których na tym osiedlu było co najmniej kilku, a w całym Krakowie – kilkudziesięciu. Z nimi nie mieliby szans, nawet przy dwukrotnej przewadze, a starcie – w najlepszym razie – skończyłoby się na podbitych oczach, w gorszym – na zbieraniu wybitych zębów połamanymi rękami.
– Nie ma pierdolenia. Wjeżdżamy w nich. Słychać, że to Turoń i reszta frajerstwa. – Browarnik przekonywał pozostałych i samego siebie, choć nie miał pewności, kto stoi w grupce oddalonej o kilkadziesiąt metrów.
Oczywiście, miał pietra, którego gasił tonem nieznoszącym sprzeciwu i zdecydowanym wyrazem dziobatej twarzy, schowanej teraz w cieniu kaptura, spod którego widać było zrolowaną na głowie biało-czerwoną kominiarkę – dowód na to, że to on wiedzie tu prym. Oprócz niego czarny komin miał tylko Małpa – to stawiało ich w hierarchii wyżej niż pozostałych, często przypadkowych uczestników wjazdu. Małpa wiedział, że jeśli ruszą na tamtych, starcie będzie nieuchronne. Gdyby zaatakowani zdecydowali się na ucieczkę, trafiliby na wysoki płot, który skutecznie by ją spowolnił. To samo czekało ich samych, gdyby napadnięci okazali się równymi przeciwnikami.
– Kto mi się wycofa, jest rozjebany – syknął Browarnik i pstryknął niedopałkiem w trawę. Nikt nie zaprotestował. Zaciągnął na twarz kominiarkę. – Jazda z kurwami! – krzyknął.
Puścili się biegiem w stronę stojących pod latarnią.
– Łooo–wcy – Psóóóów – Craaacoviaaa – wrzasnął Bartek, a reszta dołączyła się do okrzyku już po pierwszej sylabie. Paweł też wrzeszczał, podświadomie licząc, że może tamci uciekną i starcie będzie można zapisać na plus bez konieczności konfrontacji. Tamci, zaskoczeni, stanęli jak wryci. W ciemności nadbiegająca grupa wyglądała przerażająco – kominiarka w biało-czerwone pasy, twarze zamaskowane bandanami, kaptury na głowach i widoczne uzbrojenie. Małpa, Browarnik i Kiki biegli na początku, jak charty rzucone w pościg za uciekającym zającem, reszta bardziej truchtała i widać było, że nie palą się do awantury. Ostatni wlókł się tempem marudera, również licząc, że do niczego nie dojdzie albo przynajmniej – w najgorszym razie – że za chwilę będzie po wszystkim.
Napadnięci przeczuwali najgorsze. Nikt nie mógł dostrzec, że najstarszy z nadciągających nie ma jeszcze osiemnastu lat, a najmłodszy, wrzucony w sytuację, która przerastała go niemal tak samo jak wzór na pole trójkąta, przed dwoma tygodniami poszedł do szóstej klasy.
Po chwili otumanienia napadnięci zorientowali się w sytuacji i rzucili do ucieczki. Czterem udało się przeskoczyć wysokie ogrodzenie, dla reszty było już za późno. Pierwsze z ciosów, które na nich spadły, były chaotyczne, jakby zadawane przez nieumiejącego się bić ucznia, który – wykończony prześladowaniami – wreszcie postanowił się zemścić, bijąc na oślep i czym popadnie. Kilka osób kopało zwiniętego pod szkolnym murem nastolatka w granatowym dresie z żółtymi lampasami. Inny z napadniętych, łysy osiłek w wytartej dżinsowej kurtce i wojskowych spodniach, podjął próbę walki na pięści, i zapewne by ją wygrał – był wyższy i silniejszy od każdego z napastników. Szczęśliwie jednak udało się go obalić, waląc młotkiem w ramię.
– Po nogach, po nogach, nie po głowie! – krzyknął Małpa, widząc, że Kiki zamachuje się palikiem na głowę leżącego, chowającego twarz w ramionach Turonia. Przed tygodniem Turoń skroił pod kościołem koszulki dwóm małolatom, którzy z głupoty lub nierozwagi postanowili wracać z meczu, nie dość że sami, to jeszcze autobusem przejeżdżającym przez teren Wisły. Pech chciał, że Turoń i reszta ustawili się wówczas na przystanku i od razu wypatrzyli wrogów. Młodych wywleczono z autobusu i po szybkiej kontroli odkryto koszulki. I choć skończyło się na kilku kopniakach, obaj wracali na osiedle nadzy od pasa w górę. Dzisiejszy wjazd pod szkołę miał być odwetem.
Oprócz Browarnika, Małpy i Kikiego – trójki prowodyrów wjazdu – reszta patrzyła na akcję z boku lub markowała ciosy, dodając sobie odwagi przekleństwami wyrzucanymi ledwo zmutowanymi głosami. Kopniaki, pięści i mało zdecydowane uderzenia przywleczonymi z parku kijami spadały na wiślackich z coraz mniejszym impetem. A potem zapadła cisza.
Z czterech nieszczęśników, którym nie udało się uciec, zostało dwóch. Turoń oberwał najbardziej, siedział na płask na ziemi i trzymał się za głowę. Drugi z niedobitków, ten w dresie, marzył tylko o tym, by niczym cyborg T–1000 z filmu o Terminatorze przetopić się przez ścianę wprost do szatni ósmej „D”.
Napastnicy nie wiedzieli, co z nimi zrobić, zwłaszcza że ofiary patrzyły na nich z przerażeniem, ewidentnie wciąż nie rozumiejąc, z kim mają do czynienia. Docierało do nich tylko, że zamaskowani mają tyle wspólnego z chuliganami z Łowców Psów, że mogą co najwyżej być ich chłopcami na posyłki lub asystować przy piwie przed meczem, i to tylko wówczas, gdy nie mówi się o niczym ważnym. Ten w dresie wykorzystał moment nieuwagi i czmychnął wzdłuż budynku. Turoń siedział skulony z głową w dłoniach, ale i on już chwilę temu odetchnął w duchu. Fakt, że od kilkunastu sekund nikt go nie uderzył i że – pomimo wszystko – nie krwawi, utwierdzał go w przekonaniu, że wjazdu dokonali tacy, jak on: aspirujący. Widział to zresztą po ich wątłych posturach i ciuchach, z których większość stanowiły, jeśli nie liche podróbki z Kleparza lub Tandety, to bezbarwne ubrania, jakich pełno na przeciętnym uczniu każdej szkoły. Tak, to był chcący się wykazać narybek, młodzi, których po obu stronach Błoń jest co najmniej kilkuset.
– To za małolacika, kurwo – ryknął Małpa, stojąc nad nim. Zamachnął się i uderzył go pasem w plecy, a Browarnik z całej siły kopnął go w goleń, tak że Turoń aż zwinął się z bólu, krzycząc w niebogłosy. Krzyk zagłuszył zbliżający się dźwięk syreny.
– Spierdalamy! – krzyknął ktoś i wszyscy rzucili się do ucieczki. Drogę do parku pokonali w kilkanaście sekund, kotłując się przez chwilę przy dziurze w ogrodzeniu. Wbiegli w alejkę, wrzucili kije pomiędzy ogródki działkowe. Ten z młotkiem postanowił jeszcze zakończyć wjazd mocnym akcentem i zadając drugi cios tego wieczora, wybił nim przednią szybę w starej skodzie 105, stojącej na końcu ślepej uliczki. Potem wszyscy rozpłynęli się w ciemności.
Po chwili Turoń wyzbierał się do kupy i otrzepał ubranie. Ocenił straty. Nie było źle. Oprócz potwornego bólu nogi miał tylko kilka guzów na głowie i zabłoconą kurtkę. Splunął przekleństwem i otrzepał się w blasku latarni. Spojrzał na ulicę, z której dochodził sygnał, i po której po chwili przemknął wóz straży pożarnej. Obity przelazł przez kratę i poszedł w stronę osiedlowego baru.
*
Było już dobrze po dwudziestej drugiej, kiedy czerwony volkswagen golf trzeciej serii zatrzymał się na końcu parkingu przy osiedlowym pawilonie. Nieliczne latarnie i odległość od bloków sprawiały, że w obawie przed złodziejami nikt nie zostawiał tu samochodu na noc. Teraz, oprócz golfa, stał tu tylko wrośnięty w ziemię, ogołocony ze wszystkich możliwych części wrak starego fiata 131 miriafiori i przykryty brezentową plandeką wiekowy trabant jakiegoś emeryta. Wkoło panowała cisza. Sklepy już pozamykano i jedynie po drugiej stronie ulicy, na przystanku, majaczyła postać spóźnionego pasażera, wypatrującego ostatniego autobusu w stronę centrum.
W golfie zgasł silnik, ale z samochodu nikt nie wysiadł. Tylko ktoś przyklejony nosem do przyciemnionej folią szyby dostrzegłby w środku dwie postacie. Rozbłysła zapalniczka i szyba od strony pasażera opuściła się na kilka centymetrów. Wilgotne powietrze jesiennej nocy przyjmowało dym papierosa i niosło dźwięki muzyki z głośników.
– Love Parade 19971, dobry kocur. Nowość – powiedział Janusz zwany Hersztem, kiwając głową z uznaniem. Siedział rozparty w lotniczym fotelu i wielkimi palcami bębnił w kokpit nad schowkiem. – Wziąłem z giełdy w niedzielę, dopierdoliłbym basu, ale przypał – dodał, nie słysząc aprobaty kierowcy, Piotra Złotnickiego, Goldena.
Golden milczał, patrząc w szybę po swojej stronie. Wiedział doskonale, że może jedynie pochwalić tę łupaninę albo milczeć. Wolał milczeć i wypatrywać kłopotów za pasem trawnika oddzielającym parking od ulicy. Wypatrywał kłopotów, przed którymi mógł – a jeszcze bardziej tych, przed którymi nie mógł – uchronić go nóż, który leżał w skórzanej pochwie w półce drzwi auta. Był to nóż Gurkhów, krótka dwudziestocentymetrowa replika broni używanej przez nepalskich wojowników. Przesąd głosi, że taki nóż, raz wyciągnięty z pochwy, nie może wrócić na miejsce, nim nie zazna krwi. Piotr, co prawda, nie był przesądny, jednak za każdym razem, gdy wyjmował go – czy to do polerowania, czy zwyczajnie, ze znudzenia, by przyjrzeć się odbiciu w ostrzu – upuszczał nożem kroplę krwi z palca. Nigdy także nie pozwalał nikomu dotykać zakrzywionego ostrza.
– Małolacik brał pięć dych po dwa-pięć. Z poprzedniego pakietu się rozliczył, więc jak teraz też da mamonę, to mu zejdę na dwa--zero – mówił Herszt do milczącego szofera, obliczając, ile narkotyków może sprzedać nowy diler, na którego czekali. – Nawet, powiem ci, Piotrek, żre temat na tym osiedlu. Jak ma pięć dych, to z każdej dychy zrobi trzynaście gramów, zgoni je po trzydzieści złotych. Dla mnie tysiąc, na czysto pięćset, dla niego prawie też tysiąc – liczył na głos. – No, kurwa, chyba się mu opłaca, co? – rzucił tonem dobrego szefa, który właśnie odjął sobie od ust, by jego najlepszy pracownik mógł nakarmić wygłodniałą dziatwę.
Temat żarł. Marihuana schodziła coraz lepiej. W Polsce nastała era hip-hopu. Już nie tylko Karramba, Liroy i Wzgórze Ya-Pa 3 święciły tryumfy, ale pojawili się także Nagły Atak Spawacza, a przede wszystkim – poznański Slums Attack. Ich wydana zaledwie przed kilkunastoma tygodniami Zwykła Codzienność2 była przegrywana z kasety na kasetę, aż do zajechania materiału. Najwięcej dla biznesu Herszta i Goldena zrobił jednak śląski Kaliber 44 i ich psychodeliczna płyta Księga Tajemnicza. Prolog3. Życie osiedli stawało się tematem, a nastolatki zauważyły, że zwykła codzienność jest nie tylko ich lokalną sprawą, ale normą, jak kraj długi i szeroki. W tę zwykłą codzienność trzeba było wstawić choć trochę odmiany. I tu, jak ojciec najlepszy, pojawiał się Herszt i jego kierowany przez Goldena czerwony golf.
– Opłaca się, Janusz, wiadomo, że się opłaca. Tylko, kurwa, gdzie on jest? Stoimy tu jak pizdy i wystarczy, że byle suka nas zrepeci4 i jest koniec – odpowiedział Golden.
„Masz takich łepków trzydziestu tygodniowo, więc tobie też się opłaca”, dodał w myślach. Siedział wyprostowany, z głową wbitą w zagłówek samochodu, badając okolicę szarymi oczami. Był niewiele młodszy od Herszta, ale jego wysportowana sylwetka i względny brak nałogów (poza zamiłowaniem do golden americanów) zwiększały tę różnicę o kolejne kilka lat. Cotygodniowy objazd osiedli wykańczał go. Marzył, by być już w domu. Nie bez powodu. W torbie na tylnym siedzeniu samochodu, w niedbale rzuconym plecaku leżało jeszcze kilkanaście zawiniętych w folię aluminiową pakietów z marihuaną. Każdy skrupulatnie odważony na dziewięć gramów, skutecznie udających dziesiątkę. Przechwycenie takiej ilości to sława, awans i splendor dla każdego policjanta. Jeśli dodać do tego pliki banknotów wypychające kieszenie spodni Herszta, dostawało się gotowy materiał do wieczornego wydania Kroniki Krakowskiej, a może nawet ogólnopolskich Wiadomości.
– Nic nie bój, Złotnicki, nic się nie stanie, Małolacik zaraz będzie. Luz, blues, cappuccino – rzucił Herszt i odpalił kolejnego papierosa.
Zza pawilonu wyjechał krótki jelcz linii 154 i zatrzymał się na przystanku. Drzwi otworzyły się z sykiem, a wiekowy pojazd przechylił się lekko w stronę krawężnika. Do środka wsiadł jedyny wyczekujący. Jednocześnie przez tylne drzwi wyskoczyła postać w kapturze i szybkim krokiem skierowała się w kierunku golfa. Autobus odjechał w ostatnią tego dnia trasę, a ten, który z niego wysiadł, cisnął przed siebie, trzymając ręce w kieszeniach i co jakiś czas rzucając na boki nerwowe spojrzenia. Po chwili był już przy samochodzie.
– Soróweczka, kurwa, gnałem jak po ogień. Jeszcze teraz ostatnią piątkę puściłem i jednego studentowi – rzucił do Herszta. Ten opuścił szybę i oparty na łokciu, taksował go z pogardą. Małe oczka tkwiące głęboko w pokrytej kruczoczarnym zarostem, nalanej i znaczonej wieloletnimi zaniedbaniami twarzy wpatrywały się w młodego dilera i przewiercały go na wylot. Milczenie trwało długą minutę. Młody spuścił wzrok, udając, że jest mu on niezmiernie potrzebny przy grzebaniu w kieszeniach ortalionowej kurtki.
– Tu hajs. – Podał grubemu zwitek banknotów spięty gumką recepturką. Herszt bez słowa zerwał gumkę, oblizał paluch i przeliczył banknoty, z których większość stanowiły dziesięcio- i dwudziestozłotówki. Stęknął i bezskutecznie usiłował wepchnąć utarg do jasnych jeansów opinających wielkie udo. Szło mu ciężko, więc zrezygnował i nie spuszczając wzorku z chłopaka, schował zwitek do kieszeni ortalionowej bluzy Adidasa. Wreszcie wygrzebał plecak z tylnego siedzenia, wyjął z niego pięć aluminiowych kulek, z których każda wyglądała jak zgniecione w dłoniach sreberko od sporej czekolady, i podał je dilerowi.
– Masz dziś pięćdziesiąt po dwadzieścia – zarządził, memłając zagaszonego kiepa. – Znaj fart i spierdalaj. Widzę cię w niedzielę na stadionie. I – kurwa! – nie przynoś mi więcej takiego siana! – Herszt wyjął z powrotem pogniecione pieniądze, zacisnął je w olbrzymiej dłoni, pogroził dilerowi, po czym cisnął zmaltretowaną średnią krajową do plecaka, a plecak rzucił za siebie. – Jedziemy! – zażądał i pstryknął niedopałek w trawnik.
Piotr odpalił stacyjkę, zamknął szybę i golf ruszył powoli w stronę wyjazdu z parkingu, po czym skręcił w stronę centrum miasta. Młody zacisnął w kieszeniach pięści na narkotykach i czmychnął między bloki. Po chwili zza pawilonu po prawej stronie wyłonił się niebieski volkswagen transporter – radiowóz o numerze bocznym 187, a za nim – granatowy polonez caro policji kryminalnej. Oba wjechały w osiedle na wygaszonych światłach.
* * *
W 1997 roku Kraków ma w najszerszym miejscu trzy kilometry. Tyle wynosi odległość od północnego końca mostu Piłsudskiego do końca ulicy Długiej. To tylko trochę więcej niż w dziewiętnastym stuleciu, kiedy tuż za Bramą Floriańską można było spotkać handlarzy starzyzną i chłopów z podkrakowskich wsi. To dlatego Bramy nie zburzono – mieszkańcy wewnętrznego kręgu kręcili nosami, obawiając się, że śmieci i smród z targowiska na Kleparzu będą wdzierać się w obręb Rynku.
Dziś turyści prowadzani wkoło Rynku jak owce na pastwisku zbaczają wprawdzie czasem z trasy i trafiają do owianej złą sławą i naznaczonej komunistycznym rodowodem Nowej Huty z jej socrealistyczną odmiennością, ale tu, na Krowodrzę, Prądnik, Kozłówek, Azory, Prokocim, Wolę Duchacką czy Kurdwanów, nie zapuszczają się nigdy.
Bo Kraków to Kazimierz, Stare Miasto, dalej do Alej Trzech Wieszczów. Po przekątnej – rondo Mogilskie z sądami i zrujnowanym „szkieletorem”, po przeciwległej – Błonia i dwa stadiony – Wisły i Cracovii. I koniec. Reszta Królewskiego Miasta jest tak nijaka, że wysadzony tu mieszkaniec przedmieść Lipska, Czelabińska lub przybudapesztańskiej Újbudy czułby się jak w domu. To sypialnie, na których kończą się linie komunikacyjne i kolejne dni mieszkańców. Ludzie żyją tu po swojemu i jedynie z konieczności albo przez przypadek dostają się czasem w obręb murów Starego Miasta, jak dziewiętnastowieczne śmieci.
* * *
– Gdzie on jest? Już prawie północ, a jutro idzie do szkoły! – Matka Małpy chodziła po kuchni, nerwowo paląc kolejnego papierosa. Caro, choć mocne jak machora, nie pomagały na nerwy. Odchodziła od zmysłów, jak zawsze, gdy syn nie wracał o umówionej godzinie. Zdarzało się to już na tyle często, że ta wciąż atrakcyjna kobieta oprócz papierosów musiała zwiększyć też ilość kładzionej na włosy farby, a co za tym idzie – częstotliwość wizyt u fryzjera. – Marek, zróbże coś z nim, przecież ja oszaleję, a ty sobie siedzisz jak basza! – mówiła przez ścianę małej kuchni do siedzącego na kanapie przed telewizorem męża, który – jak co czwartek – oglądał talk show Na każdy temat.
– Na dachu wieżowca Polsatu wylądował helikopter i wysiadł z niego… – niosło się z odbiornika.
Ojciec Pawła pewnie i by coś zrobił, problem w tym, że nie za bardzo miał pomysł co.
– Co zdziałam? Dam mu zakaz, to w ogóle przestanie wracać ze szkoły przed wieczorem. Widzisz, że nic do niego nie dociera, taki wiek – uciął, licząc, że to zakończy jałową dyskusję.
Tymczasem w telewizorze Mariusz Szczygieł, wystrojony w modną, zapinaną na cztery guziki, lśniącą czarną marynarkę, taką samą koszulę i złoty krawat, przedstawiał gości. Pierwszym miał być Paweł Kukiz. Ubrany w nieodłączną skórzaną kurtkę muzyk przyszedł, by opowiedzieć o swoim antyklerykalizmie…
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! Wiek?! Ja w jego wieku chodziłam do liceum, a matka pozwalała mi wychodzić z koleżankami raz na miesiąc, i to popołudniem! Ty, chyba że o czymś nie wiem, byłeś w technikum i ojciec też trzymał cię krótko! – krzyczała matka.
– Kasiu, to były inne czasy, każdy musi się wyszumieć. – Mężczyzna westchnął i podniósł się sprzed telewizora, zostawiając rozprawiających o biskupach dziennikarza i muzyka. Wszedł do kuchni, stanął za żoną i objął ją w pasie, chwytając dłońmi za biodra, po czym przywarł do niej całym ciałem. – Z drugiej strony, my też nie byliśmy święci… – wyszeptał z nadzieją. Kobieta gwałtownie odwróciła głowę, gdy chciał lekko ugryźć ją w ucho, wysunęła się z objęć i poszła do dużego pokoju, zostawiając męża z rękami w powietrzu. Ten tylko westchnął i oparł się blat kuchenny.
Podeszła do okna w dużym pokoju.
– Zobacz, pusto na ulicy, gdzie on znów łazi, przecież nie można siedzieć u nikogo do tej godziny! Zrób coś, Marek, bo mnie odwiozą do Kobierzyna*! – Głos kobiety przybrał histeryczny ton. Spuściła w dół żaluzje i przekręciła je, ciężko wzdychając, po czym usiadła na kanapie i odpaliła kolejnego papierosa, wydmuchując dym w stronę podłogi. Paweł był ich jedynym dzieckiem. Owszem, może za wczesnym, urodził się, gdy miała zaledwie dziewiętnaście lat, ale poświęciła się dla niego roli matki tak, jak tylko umiała. Martwiła się o niego także tak, jak tylko matka potrafi.
Ojciec Pawła wrócił do pokoju.
– Dobrze. Przyjdzie, to tym razem porozmawiam z nim po męsku – burknął.
– Ani się waż go uderzyć, Marek! – szybko zareagowała kobieta. Doskonale wiedziała, że w domu męża sznur od żelazka zajmował honorowe miejsce obok smyczy dla psa i długiej poniemieckiej łyżki do butów. To miała być przestroga, by ani jemu, ani żadnemu z jego rodzeństwa nie plątały się po głowie głupie pomysły. Takie realia były zapewne codziennością w co drugim śląskim domu, gdzie twarde ręce górników zapewniały nie tylko wikt, ale i były gwarancją ciszy po szychcie*. Z tego też powodu ani Markowi, ani pięciorgu jego rodzeństwa nie przeszło nawet przez myśl, by ładować się w takie kłopoty, w jakie ładował się jego syn.
Zrezygnowany mężczyzna opadł na kanapę i wrócił do Kukiza i Szczygła, którzy dalej rozprawiali o purpuratach i katabasach.
– Co za idiotyzm! – Zdenerwował się jeszcze bardziej, wyłączył telewizor i spojrzał na przeciwległy, pogrążający się w ciemności blok. Zaczynał padać deszcz, a w nielicznych mieszkaniach bliźniaczo mrugały, nastawione zapewne na Polsat, telewizory.
*
Małpa z Kikim i Browarnikiem spalili jeszcze dwie lufki skuna na przypieczętowanie udanej akcji, po czym rozeszli się do domów. Paweł włożył dłonie w kieszenie kurtki i z kapturem na głowie człapał w stronę swojego bloku. Sznurówki zmokłych butów majdały mu się wokół przydeptanych dżinsów, zrobiło się przenikliwie zimno, słota wypłukiwała piach spomiędzy płytek i zmieniała chodnik w szurowisko. W ciemności trudno było uważać na łączenia chodnika, kluczył więc, zataczając się przy tym jak pijak. Wszedł w ostatnią alejkę wiodącą wzdłuż głównej ulicy osiedla. Po lewej górowały dziesięciopiętrowe bloki, ustawione w widoczny z lotu ptaka szyk bojowy, po prawej miał ciemnomokrą ścianę żywopłotu ogródków działkowych.
– Czterysta dwadzieścia cztery, czterysta dwadzieścia pięć… – liczył w myślach. Podczas każdego powrotu do domu dbał, by droga różniła się choć trochę od tej, którą pokonał dzień wcześniej, choćby było to ominięcie trzepaka albo nadliczbowe przejście przez ulicę, w tę i z powrotem. Cyfrę, która wychodziła mu z tego spacerowego rytuału, skrzętnie notował. Nie robił od tego ustępstw, chyba że akurat kogoś spotkał i ów zdecydował się towarzyszyć mu przez dłuższą chwilę. A jeżeli nie chciał towarzyszyć, Paweł przystawał, zbywał napotkanego i starał się wrócić do miejsca, w którym mu przeszkodzono. Czasem, w sposób wręcz nieznośny, wydłużało to drogę, nic jednak na to nie mógł poradzić. Wewnętrzny imperatyw był silniejszy od zdrowego rozsądku.
Takich rytuałów od zawsze miał całą masę. Przychodziły znikąd i zniewalały go. Różniły się od siebie. Wśród nich było trzykrotne spluwanie na ziemię w oczekiwaniu na windę (nawet ukradkiem, gdy wraz z nim czekała akurat ta wysuszona starością sąsiadka z siatkami pełnymi zakupów lub nielubiany wąsaty społeczniak z ostatniego piętra). Były też postanowienia, że jeśli „coś się wydarzy, to stanie się coś innego”, które skutkowały na przykład tym, że wypatrywał konkretnych marek samochodów, by samemu siebie zapewnić, że matka da mu kieszonkowe. Wiedział też, ile razy w ubiegłym roku miał czkawkę i ile razy się masturbował. Notes pisany jemu tylko znanym szyfrem obfitował w podobnie absurdalne statystki, których liczenie, podobnie jak rytuały, destabilizowały jego życie. No bo półgodzinne oczekiwanie, aż przejście dla pieszych miną cztery osobowe samochody i autobus, może destabilizować życie. Oj tak, ten imperatyw był naprawdę kategoryczny. Przychodził falami, które w niektórych dniach skutecznie odcinały go od rzeczywistości. Z reguły jednak kończyło się na liczeniu i katalogowaniu rzeczywistości. Teraz szedł więc i liczył, a spalony skun ciążył mu coraz bardziej, wydłużając czas w nienaruszalnej przez bodźce zewnętrzne strefie rytuałów. Kolejne metry wyłaniały się z nierealnej rzeczywistości i znikały za plecami w równie nieistniejącej przestrzeni.
Tym razem nie było mu jednak dane doliczyć się kroków. Bo choć widział już swój blok, gdzie na szóstym piętrze samotnie świeciło się okno w dużym pokoju, i choć był już przy ostatnim zakręcie, to przy czterysta siedemdziesiątym dziewiątym kroku piach tuż przed nim gwałtownie zazgrzytał, a drogę zajechały mu granatowy polonez caro i policyjny volkswagen transporter o numerze bocznym 187.
Małpa nie miał szansy zobaczyć i usłyszeć samochodów. Oba – jak wychodzące z ukrycia drapieżne zwierzęta – zbliżyły się powoli na wygaszonych światłach i zajechały mu drogę z dwóch stron, niemal stykając się maskami.
– Ręce z kieszeni, zdejm kapuzę, dokumenty! – Snop światła latarki poraził go, wyrywając z otuliny liczb i kroków. Dreszcz przebiegł mu po ciele i dopiero wtedy Małpa poczuł, że jest przemoczony do suchej nitki. Oba auta stały tak blisko siebie, że nie przecisnąłby się między nimi nawet chudy jak szczapa Browarnik. Po lewej stronie stał polonez, z którego spoglądało dwóch tajniaków. Po prawej miał dobrze znany radiowóz „one eight seven” – zwany tak od numeru bocznego i oznaczający paragraf morderstwa w kodeksie karnym Kalifornii. W środku rozpoznał siedzącego za kierownicą dzielnicowego i jego prawą rękę – młodego posterunkowego Dobosza.
Znaną na osiedlu policyjną landarę ochrzcił nazwą „one eight seven” Dyrda, jeden z raczkujących raperów. Fascynował się gangami z Los Angeles i widział w lokalnych gliniarzach typowych prześladowców czarnoskórych mieszkańców przedmieść LA. Nie mylił się zbytnio, a nazwa szybko przylgnęła do jednego z dwóch radiowozów lokalnego komisariatu.
– Ręce! – Głos dzielnicowego ukrytego za rażącym światłem latarki wybrzmiał stanowczym tonem. Przez otwartą szybę volkswagena lustrował przenikliwie Małpę. Chłopak przypominał skrzyżowanie stracha na wróble z mokrym workiem na śmieci. Ortalionowe spodnie i kurtka lepiły się do niego, a buty prosiły o reanimację kaloryferem. Bez słowa wyjął ręce z kieszeni, zdjął kaptur i z dłońmi podniesionymi na wysokość klatki piersiowej stał bez ruchu, odwracając wzrok od strumienia światła
– Zobacz, Dobosz, jaki zjarany! – krzyknął dzielnicowy do drugiego siedzącego w radiowozie policjanta, po czym otworzył drzwi i wyskoczył na chodnik. Nie spuszczając latarki z Małpy, zaszedł go od tyłu, chwycił twardą dłonią za kark i pchnął na maskę tajniackiego poloneza.
Dzielnicowy był czterdziestokilkuletnim wielkim grubasem w stopniu sierżanta, który testy sprawnościowe znał jedynie ze słyszenia. Na komisariacie pracował dopiero od trzech lat, ale w tej części miasta – bez zbytnich sukcesów już od końca lat osiemdziesiątych. Niepowodzenia zawodowe rekompensował sobie przeświadczeniem, że jest długim ramieniem władzy zesłanym na szczególnie niebezpieczny odcinek – osiedle. Trzymał teraz rozpłaszczonego Małpę za kark na rozgrzanej blasze poloneza i przyciskał go do niej z całych sił. Samochód ugiął się na resorach. Policjant dwoma kopniakami rozszerzył Pawłowi nogi i skinął triumfalnie głową do siedzących w środku tajniaków. Ci nie wyglądali na zadowolonych.
– Co ty, kurwa, robisz? Pchaj go na swojego rzęcha! – rzucił siedzący w polonezie kryminalny, wymachując rękami. Z twarzy przypominał buldoga prokuratora McCabe’a. On i jego wąsaty kierowca byli niepocieszeni, że włączono ich do patrolu krakowskich osiedli. Musieli towarzyszyć krawężnikom w ich gonitwach za złodziejami rowerów, uciszaniu libacji i przetrząsaniu kieszeni nastolatkom. Chudy wąsacz za kierownicą tylko westchnął, zapalił papierosa i spoglądał za szybę w drzwiach, nie zwracając uwagi na interwencję.
– Spokojnie, to znany łebek – dyszał dzielnicowy do tajniaków. – Chodź tu, Dobosz! – zawołał do partnera.
Tamten wyskoczył z volkswagena, obiegł go i rzucił się na Pawła.
– Dokumenty, gnojku! – krzyknął do niemogącego się ruszyć Małpy.
– Przecież mnie pan zna i wie, jak się nazywam! – wydyszał Paweł.
– Nie pyskuj, gnoju! – Łapa Dobosza z mokrym plaśnięciem spadła Małpie na twarz, przygniatając ją do poloneza tak, że przód tajniackiego wozu aż zabujał się jak resorak.
Chudy wysiadł z poloneza i trzasnął drzwiami, odchodząc na kilka kroków, a buldogowaty z obrzydzeniem patrzył na scenę rozgrywającą się na masce ich samochodu. Między wycieraczkami zgarniającymi z szyby deszcz Małpa dostrzegł jego skrzywioną gębę. Widział, jak niedowierzającym wzrokiem wodzi po przedstawieniu mającym przypominać przeszukanie.
– Gdzie masz towar, ćpunie?! – Dzielnicowy, dysząc, oddał posterunkowemu latarkę, którą do tej pory świecił chłopakowi w oczy, i zaczął przegrzebywać kieszenie Małpy. Z wewnętrznej kieszeni ortalionu wyciągnął czarną okładkę z dokumentami i zaczął przerzucać foliowe stroniczki. Okładka była wypchana naklejkami, meczowymi biletami, wycinkami prasowymi i notatkami z kolejnych zaliczonych rytuałów, które każdego wieczora chłopak przepisywał do notesu.
– Nic nie ma – prychnął policjant, po czym rzucił okładkę w błoto, nie zwracając uwagi na legitymację szkolną, której przed chwilą się domagał. – Kieszenie… – zasapał.
Takie rewizje były codziennością i ulubioną zabawą dzielnicowego. W ten sposób uprzykrzał życie rozwydrzonym gówniarzom. Przeszukanie często kończyło się w ten sposób, że pozbawiony butów i skarpetek jeniec musiał – ku uciesze policjantów – dreptać w błocie i ze spuszoną do kolan bielizną wykonać serię przysiadów, które miałyby „sfalsyfikować podejrzenie o ukryciu w odbycie niedozwolonych substancji lub przedmiotów pochodzących z kradzieży”. To był standard, za który na osiedlu dzielnicowego szczerze nienawidzono. On sam mścił się w ten sposób za nieudolność, która postawiła go na końcu rankingu krakowskich stróżów prawa. Sukcesów miał istotnie niewiele, jeśli nie liczyć wykrycia siatki złodziei złomu i udaremnienia włamania do kiosku Ruchu (sprawcy zbiegli). Szczęśliwie dla chłopaka, buldogowaty z poloneza nie miał ochoty patrzeć na sadystyczne zapędy grubasa.
– Dobra, kurwa. Koniec tego! Spisuj, jak masz spisywać, i jedziemy. Jeszcze sześć godzin, a ty tu kolejny raz odpierdalasz cyrki. Puszczaj źróbka* do domu i spierdalamy na stację – rzucił do dzielnicowego. Jego partner odetchnął z ulgą, wsiadł do samochodu, przetarł wąsy i skinął potakująco do partnera.
– Masz fart, jeszcze się spotkamy – warknął na to dzielnicowy. – Się wie, panie aspirancie, też mam ich dość – dodał w stronę tajniaka konfidencjonalnym tonem.
Dobosz puścił Małpę, którego prawy, rozgrzany od silnika poloneza policzek przypominał teraz czerwony placek.
– Spierdalaj do domu – rzucił tonem, jakby właśnie darował mu życie.
– Na derby idziesz? – rzucił nieoczekiwanie do Małpy niższy z tajniaków. O dziwo zrobił to tonem pojednawczym, jakby chciał uspokoić Pawła. Chłopak pokręcił głową w sposób niewyrażający niczego konkretnego.
Polonez z tajniakami wycofał się na ulicę i ruszył w stronę wylotu z osiedla, zaraz za nim podążył volkswagen dzielnicowego. Małpa chwilę patrzył za zanikającymi za rogiem pojazdami, podniósł z ziemi okładkę i cofnął się dwa kroki. Otrzepał ortalion z deszczu i przyłożył mokrą dłoń do rozpalonej twarzy. Z kaptura wyciągnął zrolowaną kominiarkę, którą szczęśliwie zdążył tam schować przed policjantami.
– Czterysta osiemdziesiąt, czterysta osiemdziesiąt jeden… – Pomaszerował w stronę domu. W oknie pokoju rodziców było już ciemno.
* * *
Siedzieli w trójkę na oparciu ławki stojącej przy końcu czteropiętrowego bloku. Krążył joint, co chwila wybuchały śmiechy. Właśnie przestał padać deszcz, więc postanowili wyskoczyć jeszcze na przedsenną zjarkę.
– Twarz niezła, dobre cycki, nogi krzywe, krótkie jakieś. Mogłyby się z Diną na nogi zamienić – rozwodził się nad osiedlowymi pięknościami siedemnastolatek w bluzie z kapturem.
Podawali sobie skręta, a słodki dym unosił się w wilgotnym powietrzu. Miejsce mieli trochę przypałowe – nie sposób było dostrzec stąd ewentualny patrol policji i w razie czego nie było gdzie uciekać. Lubili tu jednak siedzieć, kąt był także poza zasięgiem wzroku wścibskich mieszkańców. Do zaułka nikt nieproszony się nie zapuszczał, ławka stała pod wierzbą płaczącą, z boku i z tyłu otoczona była ścianą gęstego żywopłotu, a z trzeciej strony – pozbawioną okien boczną ścianą bloku. Na ścianie ktoś żegnał się z szacunkiem: „Gufi sprzedał. JEST PAPIER” – głosił napis.
Donoszenie policji – niezależnie od tego, czy spowodowane słabym charakterem, wymuszeniem zeznań, czy świadomą współpracą – oznacza jedno: jesteś martwy. Podejrzenia zawsze potwierdza się „papierem” z akt śledztwa, ale policja, prokuratura i sądy nie dbały szczególnie o anonimowość swoich informatorów, więc „papier” znajduje się zawsze. Krąży potem po osiedlu, kopiowany i przedstawiany jako corpus delicti, a konfidenta spotyka zawsze to samo – spluwanie w twarz, regularne pobicia, długotrwałe nękanie skutkujące niejednokrotnie wyprowadzkami w odległe części Krakowa, zmianami szkół i towarzystwa, choć zła fama oczywiście ciągnie się za nim jak wnętrzności lub nawet go wyprzedza. Gufi miał pecha – wpadł na kradzieży kołpaków i stwierdził, że nie będzie sam za wszystko odpowiadać. I choć na komisariacie zeznał bez protokołu – po prostu powiedział obiecującym poufność policjantom, kto towarzyszył mu podczas kradzieży – nie spodziewał się, że przed sądem będzie musiał potwierdzić zeznania. Ostatecznie Gufi wraz z byłymi kamratami usłyszeli wyroki w zawieszeniu, ale wyklęcie z osiedla miało dla niedoszłego gangstera potrwać dożywotnio.
Niektórym wychodziło to na dobre – zmieniali otoczenie, kończyli szkoły, znajdowali pracę. Część spadała jednak w rejony pełne sobie podobnych ludzi bez pleców, bez przyjaciół, bez perspektyw, wyklętych przez miasto, które odwracało od nich twarz za każdym razem, gdy się pojawiali. W tym towarzystwie na jakiekolwiek zasady nie było już miejsca.
Na końcu bloku świeciła się tylko jedna latarnia, którą zresztą – jak wszystkie inne na osiedlu – można było wyłączyć, kopiąc w puszkę z kablami. Żarzył się także skręt, podawany od prawej do lewej i z powrotem.
– E tam, pierdolisz, Areczek, dobre cycki… Ja wole dłonióweczki. Takie, jak ma ta Agatka z delikatesów – zżymał się ubrany w czapkę typu full cap licealista w typie koszykarza.
Zaciągnął się mocno dymem i wypuścił chmurę; dym utworzył żagiel, unoszący się pod daszek czerwonej czapki z logiem New York Yankees, prezentu od ciotki z USA. Wciągnął smugę przez nos i wypuścił z powrotem ustami, puszczając foremne kółko i oddając jointa koledze.
– Agatka – zajebista. Tylko niedostępną zgrywa. Łazi po sklepie jak dama, jak wędlinę kroi, to obrażona, żeby sobie pazurów nie połamać – przyznał Areczek.
W tym momencie kilka metrów od ławki zatrzymał się rower, na którym siedział nieznany im chłopak. Wyglądało na to, że przypadkowo wjechał w zaułek, bo od razu zawrócił i odjechał.
– A ten co, jebany? – spytał koszykarz.
– Nie mam pojęcia, jakiś lamus, jebać go – odpowiedział Areczek, zaciągając się po raz kolejny. – Ja do tej Agatki to podbiję. Ostatnio jak wydawała mi resztę, to mnie w dłoń pogłaskała, a wiesz, że ona się brzydzi wydawać na rękę i zawsze awanturuje się z menelami, co przynoszą jej klepaki i butelki. Kozackie ma to jaranie Małolacik – dodał i przekazał wreszcie jointa do ostatniego, wyraźnie zniecierpliwionego towarzysza, który siedział skrzywiony jak po wypiciu octu siedmiu złodziei*.
– Kurwa, romantyk się znalazł. Ależ ty pierdolisz, Areczek. Zakochałeś się, a Agatka może i dobra dupa, ale to jak grypa – każdy ją miał – odparł ten trzeci, ostrzyżony na jeża brunet w sztruksowej kurtce z puchatym kołnierzem. – Mam typów, co z nią chodzili do jednej klasy do spożywczaka, tam na placu Matejki, to mi mówili, że to odkurzacz do kutasów, sypie się jak bloki na Azorach – dodał, pykając końcówkę skręta. Miał opinię kobieciarza, co to żadnej nie przepuści. Zawsze wiedział, jak rozmawiać z dziewczynami, puszczając do nich teksty, które reszcie wydawały się żenujące: „gwiazdeczko”, „mistrzyni” i inne takie. „Kobiet trzeba słuchać, mówić im, że to, co mówią, jest ważne i interesujące, nawet jak pierdolą bzdury”, powtarzał wszystkim swoją złotą zasadę. – Ja mam na przykład w klasie taką petardę. Nosi się, co to nie ona. Na Woli Justowskiej mieszka, bananówa, grzeczne ubranka, białe koszule, w siatkówkę gra, skrzypce, pierdolenie o studiach, zagranica, te rzeczy. – Kręcił jointa w ustach, śliniąc go i zaciągając się małymi buchami. – Szczuje takimi kucykami, podkolanówkami, że niby co to nie ona, grzeczniutka. W typie tej Alexii, piosenkarki. – Napełnił płuca dymem i mówił na bezdechu. – A jak na domówce pigułę zjadła, to pierwsza do śliny. Ulalala, I love you bejbe5, powtarzała i patrzyła się w oczy. Biorę ją jutro do Equinoksu na nockę. – Wypuścił potężną chmurę.
Tymczasem postać na rowerze zatrzymała się przy przejściu dla pieszych na drugim końcu bloku. Rowerzysta rozmawiał przez chwilę z zamaskowanym dryblasem i odjechał. Tamten skinął ręką i zza garaży wyłoniło się kilkanaście osób.
Przeszli przez ulicę i weszli między bloki. Szybki krok zwiastował kłopoty. Niemal każdy miał zawinięty w nieprzezroczystą reklamówkę długi przedmiot. Kroki przeszły w trucht, niektórzy zaciągnęli na twarze kominiarki, inni założyli kaptury. Na migi wydali sobie komendy i ruszyli wzdłuż czteropiętrowca, za którym był już tylko zaułek.
– Co jest, kurwy pierdolone?! Wisła Kraków się kłania! – krzyknął zamaskowany chudzielec w sportowych adidasach i granatowym dresie z żółtymi paskami, zamierzając się kijem na siedzących. Był to ten sam, który jeszcze dwie godziny temu wtapiał się w ścianę szkoły.
– No, to w pytę! – krzyknął przerażony kobieciarz w sztruksowej kurtce. Nie zdążył zerwać się z ławki, gdy drewniany palik wylądował mu na szczęce. Chłopak przewinął się przez ławkę i spadł na trawnik. Dobiegli kolejni.
– Co jest, kurwy? Zachciało się wam obijać naszych małolatów? Gdzie wasz Herszt, grubas pierdolony? Gdzie Golden? Gdzie Browar, ten pedał?! – Krzyki intruzów mieszały się z zadawanymi ciosami i jękami bitych.
Areczek zdążył tylko zeskoczyć z oparcia. Pięści i razy zadawane kijami powaliły go na ziemię. Zwinął się w kłębek koło ławki, kryjąc głowę przed ciosami i kopniakami.
– Już koniec, koniec, byki, kurwa, koniec! – krzyczał i błagał naprzemiennie, ale nikt go nie słuchał. Takie egzekucje mają bowiem to do siebie, że każdy chce uderzyć, by pokazać się przed innymi i uniknąć późniejszych wymówek o opieszałość.
Wydawało się, że najbardziej ucierpiał amant w kurtce z kożuszkiem. To jego upatrzył sobie dowodzący wjazdem osiłek z blizną na twarzy. Lewą ręką chwycił go za poły kurtki i prawym prostym przestawił mu nos. Krew chlusnęła strumieniem. Pochwycił chłopaka na krawatkę i ścisnął szyję ofiary, że ta momentalnie zaczęła tracić przytomność.
– Powiedzcie tej szmacie, swojemu Goldenowi, że, kurwa, jest już rozjebany! – Spojrzał w nabiegające krwią i siniejące od uderzeń oczy. – Że Dzikus i Dragonsi się o niego pytają – dodał dojrzałym i stanowczym głosem, który wyraźnie dominował nad furiacką egzekucją.
Wszystko trwało kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund. Było reakcją na wjazd sprzed dwóch godzin i różniło się od niego wszystkim, przede wszystkim zdecydowaniem i brutalnością, ale i wiekiem napastników. Tu małolatów było może dwóch – pechowiec w dresie i Turoń, który wyciągnął z baru ekipę Dzikusa. Ten ostatni chwycił jeszcze podnoszącego się z ziemi Areczka i jego także przydusił, mamrocząc prosto w twarz ostrzeżenia dla Herszta i Goldena, by po chwili cisnąć go w błoto. Pozostali dokańczali dzieła, wymierzając kopniaki. Turoń ciskał przekleństwa pod adresem nieobecnego Browarnika, a długowłosy przywódca wyciągnął nóż sprężynowy i dźgnął nim w pośladek wijącego się z bólu chłopaka. Tak podobno jest najbezpieczniej – mówili znawcy – trudno w ten sposób zrobić krzywdę podobną jak przy pchnięciu w brzuch, plecy czy klatkę piersiową, ale ofiara nie może usiąść przez dłuższy czas, więc jest wyłączona z rywalizacji.
– Spierdalamy! – zagrzmiał głos dryblasa i napastnicy truchtem oddalili się wzdłuż bloku, znikając tak szybko, jak szybko się pojawili. Nikt tego nie widział, nikt nie usłyszał krzyków, bo i nikt zresztą usłyszeć ich nie chciał. Na miejscu został unieruchomiony Areczek i krwawiący z nosa amant, który już wiedział, że nici z jutrzejszej dyskoteki.
W tym czasie po drugiej stronie osiedla skończyło się właśnie przeszukanie Małpy, a landara dzielnicowego wlokła się na stację za tajniackim polonezem.
1 Dr. Motte & WestBam – Letthe Sun Shine in Your Heart, album: Sunshine, 1997.
2 Slums Attack – Zwykła codzienność, album: Zwykła Codzienność, 1997.
3 Kaliber 44, Nasze mózgi wypełnione są Marią, album: Księga Tajemnicza. Prolog, 1996.
4 Wyrażenia slangowe i regionalizmy wyróżniono gwiazdką. Słownik znajduje się na końcu książki.
5 Alexia – Uh La La La, album: Fan Club, 1997.
– Wstawaj. Już w pół do ósmej! – Matka stanęła nad Małpą. Była niewyspana. Popatrzyła na syna zmęczonymi oczami i odsłoniła żaluzję w oknie. Po deszczu nie było śladu, zapowiadał się słoneczny dzień. – Znów wczoraj łaziłeś do północy! Kiedy to się wreszcie skończy?! – krzyczała. Małpa wciągał brudne spodnie, które przez noc ledwo zdążyły wyschnąć. Nie miał ochoty na dyskusję.
– Paweł, mówię do ciebie! – Głos matki zadrżał. – Ojciec powiedział, że sobie porozmawiacie. Ja już go nie będę powstrzymywać, mam tego dosyć! Myślisz, że ja nie wiem, co się dzieje na osiedlu? – Zawiesiła głos. – Zabili chłopaka wczoraj w nocy! – Spojrzała na syna badawczo.
Do Małpy nie dotarło. Był zaspany i nie kontaktował.
– Jak to zabili? Kogo zabili? – wybełkotał.
– Chłopaka w twoim wieku zabili. Przecięli mu tętnicę i wykrwawił się, nim pogotowie przyjechało. Na pewno wiesz coś o tym! Gdzie wczoraj byłeś? – Wpadła w histeryczny ton.
Małpa powoli dochodził do siebie. Nie miał pojęcia, kto padł ofiarą. Wiedział tylko, że to na pewno nikt z jego ekipy. Wszyscy rozeszli się do domów, on mieszkał na skraju osiedla, więc był przy tym, gdy kolejni znikali w bramach.
Najnowsze rewelacje matka znała z porannych rozmów na osiedlowym deptaku. To tam zbierało się forum starszych i młodszych, spragnionych ciekawostek i plotek. Pomiędzy delikatesami, przedszkolem i szkołą podstawową zawsze tętniło od plotek. Cały poranek schodził osiedlowym gospodyniom, sędziwym babom i młodym matkom w tym kłębowisku małych dzieci, wypchanych reklamówek i tarasujących chodnik wózków. Można tu było usłyszeć niemal wszystko. A to westchnienia, że wuefista z podstawówki się rozwiódł i „szuka”, a to fuczenie, że stary Kodon pije już drugą niedzielę, a jego dzieci chodzą obdarte jak święty Aleksy, że młodą Makowską ktoś znów widział pod jednostką wojskową na Wrocławskiej, jak „czekała na chłopaka”, choć w rzeczywistości jest przecież „koszarówą”. Albo właśnie – że policja znów ma pełne ręce roboty, bo coś ukradziono albo kogoś pobito. Ale trup? To było coś nowego. Małpa postanowił jednak nie ciągnąć tematu i nie dawać matce powodów do dociekań.
– Ja nic nie wiem, u Bartka byłem. Co jest na śniadanie? – uciął, jak gdyby śmierć jego rówieśnika była wydarzeniem o randze awarii tramwaju na pobliskiej pętli.
– Tak, u Bartka. Z jego biednymi ojcem i bratem. – Matka westchnęła, patrząc na niego wzrokiem, w którym smutek mieszał się z politowaniem; wzrokiem kobiety, która wie, że jest okłamywana. – Ciekawi mnie, gdzie byś się tam pomieścił. Nie rób mnie w konia, Paweł. Całe ubranie masz przemoczone, śmierdzi papierosami i jakimś syfem. Ja już skończyłam rozmowę – ucięła. – Ojciec wróci, to porozmawiacie. Kanapki masz na blacie. Jedz i marsz do szkoły! Tobie się wydaje, że możesz wszystko, że jesteś dorosły, bo masz prawie siedemnaście lat. Otóż uświadamiam cię, że nie, nie jesteś i nie możesz wszystkiego! Śniadanie i do szkoły! – krzyknęła matka i zatrzasnęła drzwi od dużego pokoju.
Pomimo początku roku szkolnego Małpa na lekcjach był gościem. Obaj z Browarnikiem niepotrzebnie wybrali zawodówkę mechaniczną w starej części Nowej Huty, tuż u stóp kombinatu. Bartka skreślili z listy jeszcze przed końcem roku, Małpa cudem przeszedł do drugiej klasy, ale widmo słuchania po raz kolejny o podstawach konstrukcji maszyn, bezpieczeństwie higieny pracy oraz kreślenia rysunków technicznych i innych bzdur obrzydzało go do tego stopnia, że od początku roku widziano go w szkole dwa razy, a na lekcjach – wcale.
Przyniósł śniadanie z kuchni. Nic specjalnego – skrzywił się na kanapki. Dwie z serem i jedna z dżemem. Matka pilnowała, by w piątek nie jeść mięsa. Wyniosła tradycję z domu rodzinnego i choć do kościoła chadzali rzadko, trzymali się tego prowizorycznego postu. Żuł kromkę i po raz kolejny przerzucał czasopismo o grach komputerowych. Jak większość jego znajomych, o komputerze czy konsoli mógł jedynie pomarzyć. Nie przeszkadzało mu to jednak zaczytywać się w opisach gier.
I tak Secret Service zapowiadał rewolucję – najsłynniejsza nawalanka wchodziła w trzeci wymiar. „Rayden otrzymał w prezencie wielki młot!!!” – ekscytował się Gulash, autor Kombat Kornera – ulubionej rubryki Małpy. Była ona poświęcona mordobiciom, a we wrześniowym numerze autor opisywał najnowszą, czwartą już, część słynnego Mortal Kombat. Tekst o Mortalu towarzyszył fotoreportażowi, w którym uśmiechnięci Amerykanie pozowali do zdjęć przy automatach przywiezionych przez ciężarówkę z wymalowanym wizerunkiem smoka – logotypem gry. Taki sam smok wisiał nad łóżkiem Małpy, obok plakatu Cracovii z najnowszego „Skarbu kibica”, zapowiadającego sezon 1997/1998. Kadra nie wzmocniła się zbytnio i nic nie zapowiadało, by pomimo takich nazwisk jak Zegarek, Prokop czy Hrapkowicz Pasy miały szansę na coś więcej niż walka o środek tabeli II ligi, nie mówiąc już o niedzielnych derbach z grającą od niedawna w I lidze Wisłą. Paweł kończył śniadanie. „Długo przyszło nam czekać na trójwymiarowe zwycięskie pozy naszych bohaterów”, głosił podpis pod relacją z USA.
„My se jeszcze poczekamy”, pomyślał Małpa, siorbiąc herbatę, i rzucił gazetę na stertę jej podobnych, zaczytanych egzemplarzy. Istotnie. Nic nie zapowiadało pojawienia się amerykańskich automatów w osiedlowym klubie z flipperami, gdzie wciąż jeszcze katowano pierwszą część Mortal Kombat oraz wysłużonego FinalFighta. W tym drugim bohaterowie osiedlowych nastolatków – Cody, Guy i Haggar – ratowali porwaną córkę jednego z nich, która była jednocześnie dziewczyną drugiego. W walce używało się gazrurek i noży, a droga bohaterów wiodła przez podejrzane miasto. Czyli w sumie jak w życiu.
* * *
– Wstawaj. Rozjebali małolatów na Trzydziestolecia! – Głos Herszta zabrzmiał niewyraźnie w głośniku podobno najlepszego na rynku siemensa S6. Złotnicki przetarł zaspane oczy i usiadł po turecku na materacu.
– Poważnie? Która, kurwa, jest godzina?
– Po ósmej, wstawaj. Małolat dzwonił. Trup padł, na grubo jest. Tak, Dziki ze swoimi. Podobno nas szukali – recytował Janusz. Nie lubił rozmawiać przez telefon, a odkąd sprawił sobie pierwszą komórkę, traktował to jak skaranie boskie. To dlatego trochę po złości, a trochę przez wzgląd na interesy podobne przekleństwo kazał kupić Piotrowi.
– Czekaj, kurwa, zbiorę się tylko. Jak się spotykamy? – Golden zaczynał kontaktować.
– Przyjedź na Rynek. Do Trolla na jedenastą. Rozkminimy, bo tak dalej nie może być – wydukał tamten.
– Kurwa, ustawkę mam… No ok. A młodzi co? – spytał Piotr.
– Psy ich repeciły przez noc, podobno sztywno. Powiedzieli im, że nie wiedzą, kto i co. Małolacik diler im rzuci piątkę jarania ode mnie.
– Tyle dobrze, zaraz by zaczęli szukać. Kurwa, pięknie się zaczyna. – Golden przeciągnął dłonią po zaspanej twarzy. – Dobra, nie na telefon. Będę na miejscu. – Rozłączył się. – No… W pytę się zaczyna! – powiedział do siebie.
Wstał z materaca i wyłączył konsolę, przy której usnął wieczorem, grając w drugą część Tekkena. Przeszedł tę grę już kilkanaście razy, każdorazowo walcząc Kingiem – wrestlerem w tygrysiej masce. Miał do bohatera sentyment, bo był wzorowany na postaci z kreskówki Tygrysia Maska, którą kilka lat temu emitowała telewizja Krater.
Bajka była brutalna jak życie Goldena. Zamaskowany wojownik wkładał wrogom palce do oczu lub łamał kończyny. Krew lała się strumieniami, a przeciwnicy walczyli ze sobą przy użyciu wszystkiego, co mieli pod ręką. Polska telewizja pokazała serial ponad dwadzieścia lat po tym, jak szokował widzów w Japonii. Dbając o młodych polskich widzów, włączała jednak podczas „momentów” obraz kontrolny.
Złotnicki czuł się po trosze związany z Maską, bohaterem bajki. Ten po ucieczce z sierocińca trafił do Jaskini Tygrysów – tajnej organizacji, która szkoliła wojowników w krwawych walkach. Po jakimś czasie popadł w konflikt z Jaskinią, gdyż część pieniędzy, które za udział w walkach miał przekazać kartelowi, oddał na dom dziecka, w którym dorastał. Golden nie miał konfliktu ze swoją Jaskinią, ale był równie bezwzględny i nieczuły – jak zwierzę, które wszystko musi wyszarpać samo. A szarpał bezwzględnie i to dało mu pozycję prawej ręki Herszta, jego kata, egzekutora i de facto chłopca na posyłki. No… może nie wszystko zdobył sam, fakt. Kawalerkę przy Oboźnej dostał od rodziców, jako wyprawkę, gdy jeszcze mieli co do niego złudzenia. Te prysły, ale mieszkanie zostało. Herszt rozkręcał biznes narkotykowy na skalę miasta, a Golden, jako jego prawa ręka, miał dbać, by wszystko chodziło jak w zegarku.
Narkotykowo Kraków był podzielony zgodnie z mapą kibicowskich wpływów. Herszt – jako dowodzący bojówką Cracovii – miał przełożenie na wszystkie osiedla, gdzie dominowały cracoviackie klimaty. Po drugiej stronie był Dzikus, przywódca bandy Wisły. Miasto było przecięte niemal na pół. Dzielnice, szkoły, uczelnie, domy studenckie i publiczne, baseny, dyskoteki, kawiarnie i podkrakowskie kąpieliska – wszystko musiało mieć pieczęć i kryszę ze strony którejś z band. Zdarzało się, owszem, że w opanowanej przez Wisłę dzielnicy wysepka bloków zamieszkała przez wyjątkowo hardych zawodników Cracovii broniła się przed Białą Gwiazdą niczym wioska komiksowego Asteriksa przed Rzymianami. I odwrotnie – w rządzonej przez Cracovię części miasta kilkanaście osób potrafiło mocno trzymać się sztandaru z Białą Gwiazdą. Skutkowało to przelewaną coraz częściej krwią, a weekendowa wyprawa na mecz przypominała niejednokrotnie wyprawę wojenną, kiedy uzbrojeni w noże, kije i pałki kibice opanowywali autobusy i tramwaje, na każdym przystanku wyglądając, czy zza rogu nie wyłania się horda przeciwników. Kto miał mniej odwagi, podążał na mecz incognito, często chowając klubowy szalik do rękawa lub – w skrajnych przypadkach – w majtki. Podejrzani o przynależność kibicowską byli rewidowani przez przeciwników i pozbawiani nie tylko szalików, ale i uzębienia. Zdobyte w ten sposób barwy trafiały podczas piłkarskich derbów na ogrodzenie oddzielające trybuny od płyty boiska, by następnie spłonąć. Kilkaset szalików i koszulek oznaczało zwykle jeszcze więcej podbitych oczu, wybitych zębów i złamanych nosów, a nawet ran zadanych nożem, ale nad tym nikt się nie zastanawiał. Walki trwały na osiedlach, w szkołach, knajpach i wszędzie tam, gdzie mogli skrzyżować swe szlaki piłkarscy chuligani.
Golden miał doświadczenie w walkach ulicznych. Na Cracovii pojawił się jakoś na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy drużyna Pasów nie miała szans w starciu z dużo silniejszą piłkarsko Wisłą. Wówczas to na Wisłę przychodzili spragnieni sukcesów krakowianie, to tam pierwsze kroki kierowali przybywający do miasta studenci. Sukcesy i pozycja ligowa generowały publikę i sprawiały, że Wisła dorobiła się niezłej grupy chuliganów. Piotra na stadion przy Kałuży wprowadzali starsi koledzy ze Śródmieścia i Grobli. Pierwsze szlify (i pierwszy wpierdol) zaliczył jeszcze w liceum i od tamtej pory na dobre zafascynował się klimatem chuligańskiego świata. Nie było tajemnicą, że – z powodu liczebnej przewagi – Pasom trudno było stawić czoła Wiśle i dlatego bojówka Cracovii, jako pierwsza w Polsce, w rywalizacji chuligańskich ekip sięgnęła po ostry sprzęt.
Najjaskrawszym tego przykładem był mecz Polska–Anglia z roku 1993, kiedy jeden z fanatyków Pasów zamordował na ulicach Chorzowa dwudziestokilkuletniego fana Pogoni Szczecin. Podczas starcia w jednym z podążających na Stadion Śląski tramwajów Faraon dobrze rokujący kibicowsko fan „paprykarzy” zginął od ciosów nożem. Golden pamiętał ten dzień doskonale. Wtedy pierwszy raz zobaczył setki policyjnych nysek, tysiące policjantów, a także antyterrorystów w czarnych mundurach i niebieskich beretach oraz hordy chuliganów we flejersach* przewróconych na pomarańczową stronę. Walczyli każdy z każdym. Swoje otrzymali nawet piłkarze reprezentacji Anglii – hotel, w którym się zatrzymali, został obrzucony kamieniami. Wszystko, co działo się tego dnia, na dobre ukształtowało Piotra. Ale Chorzów ‘93 sprawił także, że za kibicami Cracovii zaczęła ciągnąć się fama nożowników – śmierć Faraona ośmieliła kolejnych i wyprowadziła na krakowskie ulice zastępy nastolatków uzbrojonych w noże kuchenne, butterflye*, scyzoryki i sprężynowce, a ostatecznie – we wszystko, czym można było zadać ranę kłutą. To z kolei zmuszało wiślaków do podobnego działania. Spirala brutalności nakręcała się i coraz częściej można było usłyszeć, jak Kraków nazywany jest „miastem noży”. Gdy do wszystkiego doszły „interesy”, pod Wawelem zrobiło się gorąco.
Golden był wykończony. Wczorajszego wieczoru zjeździli z Hersztem całe miasto. Kilkunastu dilerów odebrało od nich łącznie blisko pół kilograma marihuany. Zgodnie z wyliczeniami handlarze mieli się tego pozbyć w ciągu tygodnia. Sytuacja sprzyjała – za pasem był rok akademicki, miasto dudniło od imprez. Towar szedł jak woda, a policja nie wiedziała, jak wepchnąć swoich informatorów w hermetyczne środowisko. Obstawione chuliganami bramki na dyskotekach i klubach, wąskie grupy klientów na osiedlach, wreszcie – studenci, którzy podczas przesłuchań nie potrafili podać szczegółów; to wszystko skutkowało tym, że wpadały tylko płotki, które chciały odsprzedać zakupiony wcześniej towar. Skala procederu sprawiała, że Herszt i Golden powoli czuli się panami miasta. No, połowy miasta. Po drugiej stronie był Dzikus i jego ludzie – czerpiący z handlu równie krociowe zyski chuligani Wisły.
Herszt został przywódcą tuż po tym, jak przed rokiem do więzienia na jedenaście lat – pierwszy w Polsce długoletni wyrok za chuligaństwo stadionowe – trafił dotychczasowy lider bandy, legendarny Honwed. Rok, w którym miał opuścić więzienie, brzmiał niczym z filmu science fiction: 2007. „To będzie inna era, kosmos” – mówili na stadionie. Owszem, to były lata świetlne. Na placu boju zostali Herszt i Golden, którego ten pierwszy z racji swojego nieznośnego charakteru bardzo potrzebował.
Apodyktyczny charakter Herszta sprawiał, że to Golden musiał być jego rzecznikiem. Piotr był – jeśli oczywiście nikt go nie zaczepiał ani nie oszukiwał – dość ugodowy. Tymczasem Janusz rządził – podobnie jak Dzikus – przy pomocy siły. Nie znosił sprzeciwu i każde nieposłuszeństwo lub wałek karał bezwzględnie. I to niejednokrotnie właśnie Golden był egzekutorem tych kar. W zależności od stopnia przewin przychodziło mu gasić na czołach dłużników papierosy, łamać im palce lub obijać kolana młotkiem. Podobnie było z chronieniem dilerów lub obroną terenu, gdy ktoś groził wrogim przejęciem. Polecenia wykonywał bez przekonania, ale i bez mrugnięcia okiem. Powód był prosty: Hersztowi wiele zawdzięczał. To Herszt niemal uratował mu życie, odwożąc do szpitala, gdy po najeździe Wisły na osiedle Golden wykrwawiał się na przystanku autobusowym. To również Herszt postawił go na pozycji, która – w zamian za lojalność – dawała Piotrowi wszystko, o czym mógł tylko marzyć, a więc władzę i pieniądze. Co by zresztą bez Herszta zrobił? Rodzina przestała się nim interesować, gdy na drugim roku porzucił studia i wybrał znaczoną przestępstwem drogę. Dziś śmiał się, że uniwersytet otworzył przed nim wiele drzwi także po to, żeby mógł przez nie wchodzić wraz z Hersztem i jego asortymentem.