Miasto utracone - Michael Wieck - ebook

Miasto utracone ebook

Michael Wieck

4,8

Opis

Wspomnienie niemieckiego muzyka urodzonego w Królewcu w 1928 roku - chłopca represjonowanego przez Niemców jako Żyda, potem przez Sowietów jako Niemca.

 

Wspomnienia Michaela Wiecka (ur. 1928 w Königsbergu), niemieckiego muzyka, są poruszającym zapisem dzieciństwa i młodości spędzonym pod panowaniem narodowego socjalizmu, a później systemu sowieckiego. Przed najgorszymi skutkami narastającego antysemityzmu chroniło go tylko pochodzenie ojca, a po zakończeniu II wojny jedynie własna odwaga, determinacja i pomysłowość pomagały mu ratować siebie i rodzinę przed zagrożeniem ze strony Sowietów.

Autor opisuje szczegółowo pogarszanie się sytuacji represjonowanej ludności żydowskiej, zniszczenie miasta przez naloty bombowe aliantów, oblężenie i zdobycie go przez Armię Czerwoną, a także przemianę Königsbergu w Kaliningrad. Jako syn nieżydowskiego ojca i żydowskiej matki (oboje byli muzykami), po dojściu nazistów do władzy, Michael Wieck przeżywa wykluczenie, utratę poczucia bezpieczeństwa, deportacje wielu krewnych i przyjaciół. Zajęcie miasta przez Sowietów przynosi mu uwięzienie (jako Niemcowi) w sowieckim obozie internowania Rothenstein. Królewiec opuszcza dopiero w kwietniu 1948. We wspomnieniach, oprócz sytuacji granicznych, opisuje też, jaką siłę i pociechę przynosiła mu muzyka, z którą związał się na całe życie.

Sytuacja rodzinna autora (wśród jego krewnych były nie tylko ofiary Auschwitz i Theresienstadt – żydowska część rodziny, ale też np. oficerowie Wehrmachtu czy współpracownicy Hitlera), jego zmysł obserwacyjny i wrażliwość składają się na wyjątkową mieszankę, stanowiącą o wartości wspomnień. Michael Wieck buduje je na zasadzie kontrastów, opisuje sytuacje niemal nieprawdopodobne, czasem absurdalne, choć zawsze prawdziwe, jak np. wezwanie go na komisję wojskową w wyniku urzędniczej pomyłki. Jego opowieść to bogata kronika przeplatających się losów ludzi o różnym pochodzeniu, wyznaniu i statusie społecznym, których łączyło doświadczenie rzeczywistości wojennego Königsbergu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (11 ocen)
9
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pawelw21

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina

Tytuł oryginalny: Michael Wieck, Zeugnis vom Untergang Königsbergs. Ein 'Geltungsjude' berichtet, Verlag C.H.Beck oHG, München 2009

© Copyright by Ośrodek KARTA, 2018

© Verlag C.H.Beck oHG, München 2009

© Copyright for the Polish translation by Magdalena Leszczyńska, 2018

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

REDAKCJA Anna Richter

KOORDYNACJA PROJEKTU Maria Krawczyk

KOREKTA Ewelina Pawlak / Słowne Babki

POSŁOWIE I KONSULTACJA NAUKOWA dr Jan Daniluk

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD Tandem Studio

ZDJĘCIE NA OKŁADCEBerlin Zachodni, 1948. Występ na żywo w audycji RIAS (radia w sektorze amerykańskim), w którym Michael Wieck zadebiutował jako solista. Fot. ze zbiorów prywatnych

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

The translation of this work was supported by a grant from the Goethe-Institut

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

e-mail: [email protected]

www.ksiegarnia.karta.org.pl, www.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2018

ISBN 978-83-65979-27-8

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

PRZEDMOWA

„Przybycie dwóch Żydów, lekarzy, zapoczątkowało w roku 1540 historię gminy – chodzi o żydowską gminę wyznaniową w Königsbergu – i ewakuacja dwóch Żydów w kwietniu 1948 ostatecznie ją zakończyła”1.

Człowiek, który przywołuje powyższe dane, autor niniejszej książki, był jednym z dwóch, którzy jako ostatni opuścili swoje miasto. To, że przeżył, zakrawa na cud. Naznaczony w czasach zaślepienia, żyjący w ciągłym zagrożeniu z powodu „ustaw”, które zbrodnię podniosły do rangi prawa, każdego dnia upokarzany i wystawiany na niebezpieczeństwo, przetrwał wojnę i cierpienia okresu powojennego. Kto to przeżył, musi wypełnić stare jak świat zadanie: opowiedzieć o tym, co widział i słyszał, dać świadectwo. Jesteśmy to winni tym, którzy utracili głos, żeby pewne doświadczenia nigdy nie zostały zapomniane.

Michael Wieck, który jako dziecko musiał nosić żydowską gwiazdę, doświadczył na sobie, jak nierówny los może zgotować członkom jednej rodziny rasowe szaleństwo. On sam bowiem, w owym czasie wyjęty spod prawa, miał wśród swoich krewnych nie tylko późniejsze ofiary Auschwitz i Theresienstadt, lecz także oficera Wehrmachtu i osobę goszczącą u Hitlera. Co to za czas, w którym zaistnieć mogła tak niewiarygodna, tragiczna konstelacja rodzinna!

Młody człowiek reaguje na swoje otoczenie z wrażliwością wynikającą z wcześnie uświadomionego zagrożenia. Kocha swój Königsberg, wakacyjne wyjazdy na sambijskie wybrzeże lub na mierzeję są dla niego największym szczęściem, wiele znaczą dla niego szkolne przyjaźnie. Nagle jednak zdaje sobie sprawę – i to jest cios w samo serce – że koledzy postrzegają go jako innego, obcego, który nie może należeć do ich społeczności. Trucizna urzędowej propagandy zaczyna działać. Chłopiec doświadcza różnych przejawów oficjalnie zarządzonej wrogości, znosi szykany i upokorzenia. Początkowo wytrąca go to z równowagi, potem jednak znajduje źródło, z którego czerpie otuchę. Jest nim muzyka. Rozczarowany w swojej wierze w Boga, odkrywa niepojęty, dodający sił świat sztuki, który w cudowny sposób wzmacnia jego pewność siebie w ekstremalnych warunkach życia.

Chłopiec nie ucieka jednak od rzeczywistości – zbyt straszne są doświadczenia, które mu ona funduje, konfrontując go ze wszystkim, co obłąkana władza zgotowała ludziom: od braków w zakresie podstawowych życiowych potrzeb aż po deportacje i mord na przemysłową skalę. Antyżydowskie rozporządzenia, coraz bardziej restrykcyjne po wybuchu wojny, tak wyostrzają świadomość chłopca, że liczy on swoje dni – jakby koniec mógł nastąpić w każdej chwili. Jego postawa w tym okresie, a także to, ile jest gotów na siebie wziąć, nie tylko zadziwia, ale też utwierdza w przekonaniu, iż oczekiwanie na najgorsze nie musi prowadzić do porzucenia wyznawanych wartości czy wewnętrznego paraliżu.

Życie nie oszczędza chłopcu z gwiazdą Dawida niczego: pracy przymusowej ani głodu, lęku o najbliższych ani swoistych niedorzeczności – jak choćby wtedy, gdy działająca na ślepo biurokracja przysyła mu wezwanie na komisję wojskową. Gdy jedna za drugą znikają bliskie mu osoby z gminy żydowskiej, skazane na śmierć z powodu morderczej polityki władz, trwożnie i z niepewnością obmyśla strategię przeżycia. Im dłużej trwa wojna i im bardziej jasne się staje, że niemieckie wojska zawojowały się na śmierć swymi zwycięstwami, tym bardziej rośnie jego nadzieja na przetrwanie czasu ciemności. Nie ziści się ona jednak tak łatwo i bez przeszkód, jak to sobie wytęskniono: alianckie naloty na miasto, tygodnie oblężenia przez armię sowiecką, a już zwłaszcza spotkania ze zwycięzcami uświadamiają chłopcu, że zagrożenie życia bynajmniej nie zmalało. To, czego doświadczy po zakończeniu wojny, jasno pokaże, że wszystkie wcześniejsze cierpienia nie będą już miały najmniejszego znaczenia.

Tam, gdzie życie sprowadza się do kwestii znalezienia pożywienia i ciepła, a w zimnych ruinach z trudem można doczekać kolejnego dnia, tam zaczyna się krzewić przebiegłość, spryt i przemoc. Chłopiec, który uniknął najgorszego, dla którego azylem i źródłem pocieszenia jest muzyka, odkrywa w sobie zaskakujące dla niego samego umiejętności. Ze stratega przeżycia staje się praktykiem, który podstępnie i nieustraszenie wykrada zwycięzcom to, co niezbędne, by zaspokoić podstawowe potrzeby. Nietrudno zrozumieć przysięgę, którą składa w chwili największego zagrożenia: jeśli uda mu się przetrwać ten koszmar, obiecuje, że przez resztę życia pozostanie „szczęśliwy, wdzięczny i zadowolony”. Udaje się – jako jeden z dwóch ostatnich dostaje pozwolenie na wyjazd i może opuścić miasto.

Euforię i wielkie oczekiwania związane z wyjazdem, założenie własnej rodziny i zmienne koleje życia prywatnego i zawodowego autor opisuje w zwięzłym dodatku, czy raczej w rozdziale końcowym. Centralnym doświadczeniem jego życia pozostaje to, co przeżył w Königsbergu. To tu odnalazł samego siebie. To tu przeszedł przez ogień. To tu zdołał siebie samego potwierdzić.

Michael Wieck spisuje swoje przeżycia w sposób przemyślany. Zestawia je na zasadzie kontrastu, zastanawia się nad zbieżnością niektórych – zauważa na przykład, że podczas gdy on stawał przed Bogiem w ceremonii bar micwy, Göring zlecał Heydrichowi przygotowanie „merytorycznego i rzeczowego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Gdzie indziej pozwala nam przeczuwać tragedię, opisując wizytę udekorowanego medalami krewnego w oficerskim mundurze, którego opowieściom przysłuchuje się on, noszący gwiazdę. Na swoim własnym przykładzie ukazuje skutki antysemityzmu, tropi swoje korzenie, zasięga rady mistrzów wyparcia i aż nazbyt często dochodzi do wstrząsających podsumowań. W swojej relacji używa zazwyczaj czasu przeszłego, lecz w momentach znaczących przechodzi w teraźniejszy – jakby pragnął podkreślić, że to kluczowe przeżycie nadal w nim żyje, że wciąż mu towarzyszy.

Osądy, które wydaje – o możnych tego świata i oportunistach, o ofiarach i zwycięzcach – świadczą o jego imponującym poczuciu sprawiedliwości. Nigdy nie zapomina, że w historii wszystko ma swoją przyczynę, dlatego na przykład rozmyśla – drżąc ze strachu w piwnicy domu swego zburzonego miasta – o tym, że granaty i bomby, przynoszące zagładę Königsbergowi, powinno się postrzegać jako odpowiedź na czyny, których niemieccy najeźdźcy dopuścili się pod Leningradem czy w setkach innych miast i miasteczek Związku Sowieckiego. Zastanawia się, czasem przerażony, czasem z zimną krwią, z lękiem, ale i odważnie, a wszystkie te rozważania prowadzą go niezmiennie do stwierdzenia, że tylko rozsądek i tolerancja dają nadzieję na nasze dalsze istnienie. Ze wszystkimi wstrząsającymi zdarzeniami, które opisuje, książka Michaela Wiecka staje się swoistym apelem.

Siegfried Lenz

PROLOG

Nie zdążyłem poznać żadnego z moich dziadków. Przypadkowo odnalazłem kiedyś życiorys Arnolda Hulischa, ojca matki – zaledwie jedną stronę maszynopisu. Dziadek z wyraźną dumą opowiada w nim o przodkach, wywodzących się z długiej linii rabinów, o swoich studiach inżynieryjnych i pracy budowniczego kolei. Oto co jeszcze pojawia się obok listy jego najważniejszych osiągnięć: „Niech mi wolno będzie dodać – pisze dziadek – że po wstąpieniu na uniwersytet w 1864 roku zostałem pierwszym od długiego czasu żydowskim absolwentem studiów budowlanych. Musiałem jeszcze podpisać nieprzychylną Żydom deklarację Simsona, która po aneksji hanowerskiej2 zniknęła jednak z moich akt. W rezultacie byłem w Prusach pierwszym żydowskim inżynierem budownictwa na rządowej posadzie. W związku z tradycyjnymi antysemickimi podejrzeniami uznałem za swój obowiązek unikać – być może bardziej, niż to było potrzebne i rozsądne – wszelkich szans powodzenia. Niewątpliwie jednak moja nieustępliwość w kwestii wiary oraz antysemityzm lat 80. i 90. zaszkodziły mi pod wieloma względami”. Potem przyszła rezygnacja i wkrótce nastąpił koniec: „Z sześciorga naszych dzieci przy życiu pozostały tylko trzy wymienione w testamencie córki. W 1890 roku moje małżeństwo na wniosek (zupełnie niepotrzebny) mojej żony (rzekomo z powodu nieprzezwyciężalnej niechęci) zostało sądownie rozwiązane. Później odbył się też rozwód żydowski. Wskutek znacznego spadku sił wiosną 1897 w zgodzie i z honorem odszedłem na emeryturę i od tego czasu mogłem zająć się swoim zdrowiem i dziećmi”.

„Unikanie szans powodzenia” oznaczało rezygnację z odpowiedniego wynagrodzenia, a „nieprzezwyciężalna niechęć” była jedną z uznawanych przez sąd formułek rozwodowych. Biedny dziadek: pięćdziesięciodwulatek, którego siły się wyczerpały, duch został złamany, a małżeństwo się rozpadło. Babcię Jenny, jego żonę, zdążyłem jeszcze poznać. Umarła, gdy miałem sześć lat. Całkiem dobrze pamiętam, jak dominująca potrafiła być ta cicha osoba.

Matka, niebieskooka blondynka, była niewielkiej postury, ale jej ruchy i chód pełne były rozmachu. Choć obdarzona sprawnym intelektem, za ważniejsze od niego uważała uczucia. Z uczuciem mówiła, muzykowała i działała. Była idealistyczna, skromna i niepraktyczna; o duszy muzyka, nie gospodyni domowej, niekiedy ascetycznie wstrzemięźliwa, a przy tym mocno uparta. Nadchodzące wydarzenia mocno nas ze sobą zwiążą.

Jakże inaczej rzecz się miała w przypadku dziadków Wiecków – pewnych siebie, zamożnych, powszechnie szanowanych. Ten dziadek także był inżynierem, a przypadek sprawił, że pracował przy budowie kolei w Rumunii w tym samym czasie, co dziadek Hulisch; może nawet się znali. Później został dyrektorem, naczelnikiem urzędu i reprezentantem gminy w dzielnicy Berlin-Grunewald. Przez pewien czas istniała tam nawet ulica nazwana na jego cześć Bernhard-Wieck-Straße; dziś znajduje się tam park. Przy takim mężu babcia Wieck ginęła w tle. Była Szwedką, z domu Palme, cioteczną babką Olofa Palmego, przywódcy szwedzkich socjaldemokratów zamordowanego w 1986 roku.

W swoich najlepszych latach ojciec wyglądał jak mężczyźni z obrazów Maneta. Postawny, zawsze zadbany, miał ciemne włosy, brodę i był zawsze odpowiednio ubrany. Można było odnieść wrażenie, że pragnie się prezentować jako człowiek na poziomie i z wysokimi aspiracjami. Często mówił o domu rodzinnym, przestronnym domu dziadków Wiecków przy Hertha-Straße 4, gdzie gośćmi bywali Brahms i Klara Wieck-Schumann, daleka kuzynka, a Joseph Joachim odbywał próby ze swoim kwartetem smyczkowym. Nieopodal znajdowała się willa Mendelssohnów, gdzie również zatrzymywali się i muzykowali artyści tamtych czasów.

Oba domy, jak opowiadał urodzony w roku 1880 ojciec, były punktami spotkań, niemal centrami muzycznej aktywności Berlina. W jego pamięci zapisali się także malarze, Max Liebermann i Adolph von Menzel. Gdy ojciec wspominał tamte czasy, wszystko w nich było wspaniałe i piękne, ważne i znaczące. Jego pokoleniu jeszcze ciężko było mówić o ciemniejszej stronie życia, o słabościach, czy nawet porażkach. Ta pozornie niczym niezmącona duma miała także dla mnie pozytywne znaczenie: takie mianowicie, że o talent czy zdolności nie trzeba było nawet pytać. Kto pochodził z takiej rodziny, ten powołany był do wyższych celów i nie mogło mu się nie udać. To fałszywe przekonanie nie było złą spuścizną, później stało się nawet niezmiernie pomocne i dodawało mi sił, nie tylko jako początkującemu muzykowi.

Na szczęście wspomnienia wojenne (1870–1871) mojego dziadka Bernharda Wiecka wpadły mi w ręce dopiero wiele później. Cóż za rozczarowanie! Mój okryty chwałą protoplasta przemienia się w nim bowiem w konserwatystę, niemiecko-narodowego kołtuna, choć zapewne jak na ówczesne stosunki nim nie był. Swoje wspomnienia dziadek ujął nawet w rymy. Zwrotki ósma i dziewiąta jego wielozwrotkowego eposu brzmią następująco:

Dostał solidnie od Fritza

Złodziejski motłoch po plecach;

Za Willema grande nation,

Frossard, Bazaine, Mac Mahon

Canrobert, Napoleon

Każdy trafił do prison.

Potem była Republique

Gniazdo dla złodziejskich klik

Turkos, Spahi, Gum, Zephyr.

Pobiliśmy ich do cna

Lanie aż do dzisiaj trwa

Nigdy nie dość takich chwil3.

Nawet jeśli, jak sam pisze, wiersz ten pomyślany był jako okazjonalna, humorystyczna rymowanka, jakież złowrogie nuty w nim pobrzmiewają! Hurapatriotyzm, bohaterstwo wojenne, przekonanie, że jest się pod każdym względem kimś lepszym i pogarda dla wszystkich innych – czy nie było to podglebie dla późniejszych wynaturzeń? Jakoż potrzeba było zaledwie dwóch pokoleń, by mój przyrodni brat Peter – syn ojca z pierwszego małżeństwa – został odnoszącym sukcesy, wyznającym narodowy socjalizm oficerem Wehrmachtu, który wyruszył na podbój świata, podczas gdy ja ledwie dałem radę uciec usiłującym mnie „wyeliminować” nazistom. Wyeliminować – to było określenie, którego późniejszy noblista Konrad Lorenz użył w eseju z 1940 roku, nawołując w nim do „wykluczenia obcego rasowo materiału hodowalnego” i „zadbania o bardziej rygorystyczne, niż ma to miejsce obecnie (1940), eliminowanie osobników mniej wartościowych etycznie”. Było to rok po rozpoczęciu programu eutanazji4 i półtora przed konferencją w Wannsee, na której zapadła decyzja o fizycznym unicestwieniu wszystkich Żydów.

Dla mnie, lubiącego zabawę i cieszącego się życiem chłopca, była to sytuacja paradoksalna – z jednej strony byłem krewnym podziwianych osobistości, z drugiej zaś należałem do osób oficjalnie wyklętych. Córka brata mojego ojca, kuzynka Dorothea Wieck, jako uwielbiana aktorka filmowa lat 30. kilkakrotnie zasiadała do stołu z Hitlerem, podczas gdy niedługo później ciocia Fanny straciła życie w Auschwitz lub Rydze, ciocia Rebekka w Theresienstadt, a kuzynka matki, Lotte Beth, odebrała sobie życie na wieść o mającej nastąpić deportacji.

Temu, kto myśli, że była to szczególna sytuacja rodzinna, mogę na przykładzie rodziny ciotki Betty przedstawić jeszcze jeden wariant szaleństwa tamtych dni. Dziadkowie Hulischowie mieli trzy córki: Betty, Miriam i moją matkę Hedwigę. Betty wyszła za mąż w Monachium. W 1934 roku zażądała od swojej matki (babcia Jenny miała wtedy 84 lata), by ta podpisała oświadczenie mówiące, że Betty nie jest jej dzieckiem rodzonym, lecz przygarniętym – i oczywiście nieżydowskiego pochodzenia. Babcia nie zgadzała się przez pewien czas, ale w końcu podpisała; po tym ciężkim szoku nie pożyła już długo. Oświadczenie miało umożliwić synom ciotki Betty wstąpienie do SS czy też SA. (Na jej usprawiedliwienie mogę dodać, że to mąż i synowie naciskali na nią w tej sprawie). Oczywiście wszelkie kontakty z tą częścią rodziny zerwano i nie wiem nic o dalszych losach ani samej ciotki, ani jej synów. Możliwe jednak, że to właśnie moi kuzyni zabili później swoich bliskich krewnych ze strony matki. Doprawdy, myśl godna greckiej tragedii!

W lipcu 1928, na krótko przed moim przyjściem na świat, matka spotkała się z königsberskim rabinem nazwiskiem Lewin i zapytała go o religijną przynależność swoich dzieci. „Każde dziecko narodzone z żydówki jest żydem” – brzmiała odpowiedź. Tak więc moja urodzona w roku 1925 siostra i ja zapisani zostaliśmy do żydowskiej gminy wyznaniowej i po żydowsku wychowani. Z tej też przyczyny naziści zaliczyli nas jakiś czas później do tak zwanych Geltungsjuden5. Jako tacy podlegaliśmy wszystkim dotyczącym Żydów ustawom i musieliśmy nosić żydowską żółtą gwiazdę. Mieszańcom wychowanym po chrześcijańsku było to oszczędzone i być może dlatego nazywano ich cynicznie „uprzywilejowanymi”.

Zgodnie z tym, co twierdzi Fritz Gause w książce Königsberg in Preußen, właściwie nie powinienem był pozostać przy życiu. Pisze on: „Ich los, podobnie jak cel i szczegóły wywózki są nieznane. Nikt z nich tych okropności nie przeżył. O ile są jeszcze przy życiu jacyś königsberscy Żydzi, to ci, którzy mieli szczęście wyemigrować przed wojną”. W rzeczywistości jeszcze tylko jeden noszący gwiazdę mieszkaniec Königsbergu przeżył prześladowania, wojnę i okupację rosyjską.

Według innej wersji miałbym, jako jeden z cywilów w oblężonym mieście Königsberg, zostać uratowany dzięki szlachetnemu działaniu komendanta twierdzy, generała [Ottona] Lascha, który w książce So fiel Königsberg napisał: „Czynnikiem najbardziej ważkim dla podejmowanej przeze mnie decyzji było przekonanie, że kontynuując walkę, złożyłbym jedynie bezsensowną ofiarę z tysięcy moich żołnierzy i cywilów. Takiej odpowiedzialności przed Bogiem i własnym sumieniem nie mógłbym unieść, zdecydowałem zatem zaprzestać walki i zakończyć tę zgrozę”.

Niestety, w rzeczywistości tak troskliwy nie był. Właśnie dlatego, że nie poddał się we właściwym momencie, my, cywile, musieliśmy przetrzymać zmasowany atak 250 tysięcy rosyjskich żołnierzy i związane z nim mordercze bombardowanie. Kapitulacja została podpisana dopiero wtedy, gdy po trwającym miesiącami kotle i trzydniowych, okupionych licznymi ofiarami walkach ulicznych Königsberg upadł, a Rosjanie stanęli przed bunkrem generała Lascha.

Zagłada gminy żydowskiej, a potem całego miasta, ostatecznie i tak pozostanie wydarzeniem, którego nie da się opisać. Wiele zdarzeń z nim związanych przyrównać można do złych duchów, których – gdy się je raz przywoła – niełatwo się pozbyć. To samo można powiedzieć o wspomnieniach trzynastoletniego chłopca, groźbą śmierci zmuszonego do noszenia żydowskiej gwiazdy – kainowego piętna, które wykluczało go ze wspólnoty ludzkiej, zdając na łaskę i niełaskę prześladowców.

Wymknąłem się „ostatecznemu rozwiązaniu” tylko po to, żeby – gdy Armia Czerwona zdobyła Königsberg – dostać się w ręce Stalina. Podczas trzyletniej rosyjskiej niewoli dzieliłem z innymi biedę i niedostatek, które zdziesiątkowały pozostałą przy życiu ludność miasta, wyniszczając ją prawie całkowicie, bo aż w 80 procentach. Najpierw Hitler zgładził Żydów, potem Stalin zrównał z ziemią Prusy Wschodnie – nawet jeśli ich motywacje były zupełnie inne. Katusze osiągnęły apogeum w piwnicach sowieckiego obozu koncentracyjnego Rothenstein6. Dwadzieścia pięć lat później – kiedy zostałem pierwszym koncertmistrzem Stuttgarckiej Orkiestry Kameralnej, która właśnie z wielkim powodzeniem koncertowała w Moskwie i Leningradzie – partyjna towarzyszka Stalina i wieloletnia minister kultury pani Jekaterina Furcewa powitała mnie jako gościa honorowego.

Wcześniejszy okres wypełniły mi intensywne studia; w tym czasie miała miejsce blokada Berlina. Wówczas też ożeniłem się i poświęciłem działaniom na rzecz odrodzenia kulturalnego w zniszczonych Niemczech. Berlińską Radiową Orkiestrą Symfoniczną, której zostałem najmłodszym członkiem, dyrygowali między innymi [Ferenc] Fricsay, [Otto] Klemperer, [Ernest] Ansermet i [Sergiu] Celibidache. Nasze pierwsze koncerty odbywały się w krajach, które tak niedawno napadł i zniszczył Hitler, i były nieśmiałymi próbami uzyskania przebaczenia i pojednania. Przed koncertami byliśmy wygwizdywani, po nich – entuzjastycznie oklaskiwani. Oto najlepszy dowód na pojednawczą moc muzyki.

Tym niemniej gorzkie wspomnienia, wewnętrzne rozterki i mur, który oddzielił Berlin Zachodni, skłoniły mnie do przyjęcia w 1961 roku propozycji Uniwersytetu Auckland – przy okazji jednej z tras koncertowych poproszono mnie mianowicie, bym objął tam pierwszą i jedyną w Nowej Zelandii klasę skrzypiec.

Później jednak, kiedy po siedmiu latach poszukiwania ojczyzny na innym końcu świata odkryłem, jak bardzo ludzie wszędzie są do siebie podobni, przeprowadziłem się z powrotem do Niemiec. Tylko tu, w kraju poetów i myślicieli – i niestety także przestępców – odnajduję ten życiodajny pokarm, którego łaknie moja dusza muzyka.

Mam nadzieję, że mój niejednoznaczny – z przyczyn losowych – stosunek do „Żydów”, „chrześcijan”, „Niemców” i „Rosjan” uchroni mnie przed jednostronnością tej relacji. Dokładności swoich wspomnień o wszystkich istotnych wydarzeniach i odczuciach mogę być pewien. W mojej pamięci są one nadal żywe i aż nazbyt wyraźne. Nie będę jednak całkiem wolny od emocji, zwłaszcza w stosunku do dwóch osób działających wówczas w Königsbergu: profesora Konrada Lorenza i generała Ottona Lascha. Krytykuję ich w imieniu wielu innych. W późniejszym czasie obaj zdołali wyrobić sobie reputację moralizatorów i męczenników, choć obaj w typowy dla tamtych czasów, tragiczny w skutkach sposób – jeden duchowo, drugi militarnie – przyczynili się do podłego losu, który stał się udziałem moim i wielu innych.

Tamte straszne wydarzenia wystarczająco jasno pokazują, że zbrodniarze dokonują swych czynów zawsze najpierw w myślach, słowach i piśmie, by dopiero później gołymi pięściami i z użyciem broni doprowadzić do końca dzieło dręczenia i mordowania.

Pełen wielkiego, głębokiego smutku myślę o wszystkich szkolnych kolegach, którzy zginęli tak młodo, o krewnych i wielu milionach innych ofiar ludzkiego szaleństwa i niepohamowanego nadużywania władzy. Może przyczynię się do ich upamiętnienia. Przecież i oni mają nam wiele do powiedzenia!

CIOCIA FANNY

Gdy przywołuję swoje najwcześniejsze wspomnienia, ciocia Fanny pojawia się w nich bardziej wyrazista i żywa niż matka. To dla mnie zaskoczenie.

Widzę wyraźnie, jak ta nieco bojaźliwa ciocia wozi mnie w wózku, i słyszę jej cichy głos. Przychodzi często, może nawet codziennie. Zawsze jest miła, ktoś jednak złości się na jej niezdarność; ktoś ją beszta. Kiedy mnie ubiera, musi czasem prosić o pomoc. Troczki przy spodniach, sznurówki i inne sznurki sprawiają jej trudność. Kiedy jesteśmy sami – na ulicy, w pobliskim parku albo w piaskownicy – wypełnia mnie radość i poczucie szczęścia.

Matka często się spieszyła, była niespokojna, zajęta ważnymi sprawami. Stale biegała na próby i koncerty, tak naprawdę była w domu tylko wtedy, gdy ćwiczyła na skrzypcach. Wtedy wolno mi było bawić się w tym samym pokoju. Kładłem głowę na jej kolanach i ssałem kciuk – czułem zadowolenie.

Z czarnego fortepianu wydobywają się dźwięki – oczarowanie. Mam takie uczucie, jakby babcia Jenny czegoś ode mnie chciała – lekki dyskomfort. Dywan, na którego wzorach mogę bawić się klockami i figurkami z drewna. Znowu pojawia się matka, obejmuje mnie w spontanicznej pieszczocie. Rozdawana na zapas matczyna miłość? Żadnych wspomnień o ojcu. On mieszka przecież po drugiej stronie ulicy.

Dziwne, że w tych obrazach dotąd nie pojawiła się moja trzy lata starsza siostra Miriam. Babcia właściwie też jest niewyraźna. Są za to psy, koty, ptaki i wozy konne.

W mieszkaniu matki przy Goltzallee Ecke Alte Pillauer Landstraße był długi korytarz, na którego odległym końcu znajdował się mój pokój. Nocami czułem się porzucony. Lęk, którego źródeł nie znałem, zgotował mi tam pierwsze godziny udręki.

Wszędzie coś się porusza. Na ścianach pojawiają się tajemnicze światła, zwiastujące nadjeżdżające z oddali auta na długo przedtem, nim da się je usłyszeć. Jakieś hałasy, szumy, głosy zwierząt… Stale czuję się zagrożony i w swej bezradności wyolbrzymiam niebezpieczeństwa. Zdesperowany krzyczę, wołam. Matka, której pokój znajduje się na drugim końcu korytarza i której często w ogóle nie ma w domu, przychodzi bardzo rzadko.

Matka była altowiolistką w Königsberskim Kwartecie Smyczkowym, a ojciec – drugim skrzypkiem. To on wszystko organizował, planował próby i koncerty. Z cyklami poświęconymi Beethovenowi kwartet pojechał aż do Berlina. Muzycy założyli nawet towarzystwo na rzecz uprawiania muzyki atonicznej i po ponad czterdziestu próbach wykonali premierowo kwartety Hindemitha i Schönberga. Prócz tego rodzice mieli wielu uczniów i musieli stale ćwiczyć, a ponieważ ściany ich pokojów nie były dźwiękoszczelne, zamieszkali osobno.

Opowiadano mi później, że jako trzylatek przeszedłem pewnego dnia przez ulicę i zadzwoniłem czy zapukałem do drzwi domu, w którym mieszkał ojciec. Gdy je otwarto, zapytałem: „Czy Wieck jest w domu?”. Tak właśnie, Wieck, siłą wieloletniego koleżeńskiego przyzwyczajenia mówiła o ojcu matka. Jednak jak bym nie wytężał pamięci, w moich pierwszych wspomnieniach ojciec nie jest obecny. I taki właśnie, odrobinę obcy, będzie dla mnie ten „Wieck” przez całe swoje życie.

Jakiś czas później, Wielkanoc. U sąsiadów, do których czasem mnie przyprowadzano, znajduję cukrowe jajeczka ukryte pod pluszowym zającem na komodzie. Ale przede wszystkim huśtam się na umocowanej we framudze huśtawce i to jest wspaniałe.

Co jakiś czas sąsiadka idzie sprawdzić, czy zając nie przyniósł czegoś nowego. Wtedy też dyskretnie podkłada nowe jajka, które znajdę przy kolejnym poszukiwaniu. Ciągle dzieje się coś osobliwego i zadziwiającego, co w pewnym sensie zdarza mi się aż po dziś dzień.

Świętujemy Chanukę. Każdego dnia zapalane jest nowe światło. Osiem świateł, osiem dni świąt. (Chanuka upamiętnia powstanie Machabeuszy i ponowne poświęcenie Świątyni. Było to w roku 165 p.n.e. Ku zadziwieniu i radości wszystkich podczas uroczystości święte lampki – choć zabrakło w nich oliwy – paliły się przez osiem dni). Przychodzi ciotka Rebekka, zawsze w ciemnych ubraniach, poważna i spokojna. Babcia i Rebekka robią wszystko powoli i poruszają się z godnością. Jakże są do siebie podobne!

Potem jakieś nieprzyjemne uczucie w związku z ojcem, który wprawdzie jeszcze dość blado, pojawia się już we wspomnieniach. Ojciec ubiera choinkę, ale ma przy tym zły humor. W drobiazgach znajduje powód do burczenia i zrzędzenia. Rozczarowanie. Zapach cygar.

Przypominam sobie śnieg, dużo śniegu, śniegowe zamki, bałwany i wielkie sanie z dzwonkami. Czasem – to już trochę później – dzieci doczepiają do nich swoje sanki. Teraz pojawia się moja siostra Miriam. Jest zręczna i zwinna. Trzy lata starsza ode mnie, umie już w biegu przyczepić moje sanki do saneczkowego węża. Zachwycająca jazda. Później bolą polewane bieżącą wodą przemarznięte palce, swędzą przemarznięte stopy. Na pocieszenie jest gorące kakao i słodkie ciasto.

Skupiony na swojej pracy ojciec rzadko poświęcał mi uwagę i pozwalał poczuć ojcowską życzliwość. Tę gorąco przeze mnie upragnioną bliskość udaremniały zapewne kłopoty, które rosły z dnia na dzień. A może dziecko musiało dorosnąć i stać się partnerem do rozmów, by zaczęło dla niego coś znaczyć – nie wiem. Wyraźnie i żywo ojciec pojawia się w mojej pamięci dopiero po roku 1933, kiedy mam już, bądź co bądź, pięć lat. Jego wpływ staje się wówczas znacznie większy.

Nieco później matka stale przebywa w domu. Nie wolno jej było grać na koncertach i podczas uroczystości publicznych, co spowodowało rozwiązanie kwartetu. Względy finansowe zmusiły rodziców do znalezienia tańszego mieszkania – był to dla nas wszystkich początek dramatycznego i postępującego pogarszania się warunków życia, tak zewnętrznie, jak i wewnątrz.

Jednak fakt, że moje pierwsze wrażenia i odkrycia są tak bardzo związane z ciocią Fanny, dowodzi, jak szczególna więź nas łączyła. Ponieważ ciocia nie była zamężna, zastępowałem jej zapewne własne dziecko; w każdym razie spędzała ze mną wiele czasu. Ojciec napomknął kiedyś, że Fanny nie jest szczególnie bystra; przypuszczalnie z tego powodu okazywano jej tak mało szacunku. Gdyby jednak ktoś mnie spytał, kiedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z ludzkiej życzliwości, to było to właśnie przy okazji wycieczek z czułą, troskliwą ciocią Fanny. Dotkliwy ból, który mnie ogarnia, gdy o niej myślę, bierze się z pewnej wstrząsającej dla nas obojga chwili, którą przeżyliśmy później, w czasach prześladowań.

Miałem chyba jakieś 13 lat, kiedy bardzo, ale to bardzo wobec niej zawiniłem. Szukała i potrzebowała mojej pomocy – i nie dostała jej. Było to wtedy, gdy eskortowani przez uzbrojonych wartowników szliśmy długim smutnym pochodem od miejsca zbiórki, byłej ujeżdżalni w towarowej części königsberskiego dworca północnego, Nordbahnhof. Wywózka Żydów zaczęła się już przed kilkoma miesiącami i odbywała się z reguły w niewielkich kontyngentach. Tych początków mieszkańcy Königsbergu mogli nie dostrzec, jeśli nie chcieli – a nie chcieli.

Tamtego dnia było inaczej. Setkom osób nakazano stawić się w tym samym czasie w określonym, centralnie położonym miejscu zbiórki. Każdy dostał ścisłe wytyczne. Wolno było zabrać ze sobą tylko 30 kilogramów bagażu; wszyscy jednak mieli więcej. Niewiarygodne, jakie ładunki ludzie zabierali ze sobą. Nie ulega wątpliwości, że tego dnia w Königsbergu wiele osób miało nieczyste sumienie. Wyraźnie czuło się konsternację niektórych. Akcja była zbyt rozległa, by ją przed kimkolwiek ukryć. Cały poranek przez miasto ciągnęli przecież obładowani Żydzi. Niektórzy musieli zatrzymywać się co kilka kroków, by odpocząć, inni wieźli swoje dobra na wózkach. Ich twarze były puste, zrezygnowane, ale i napięte. Nie było żadnej przyszłości, w którą ci wypędzeni mogliby wierzyć. Ten żałosny widok jedynie zewnętrznie przypominał późniejszą falę uchodźców ze zbombardowanego miasta.

Niewinnie skazani na wygnanie szli ulicami, na których ich współmieszkańcy, pacjenci, klienci, przyjaciele czy sąsiedzi stali – poza nielicznymi wyjątkami – bezczynnie przyglądając się lub odwracając wzrok. Niektórzy z pewnością pełni ponurych uczuć, świadomi dziejącej się na ich oczach niesprawiedliwości i własnej bezradności. Jednak z pozostawionych towarów, domów, mieszkań, mebli, książek i wakatów z reguły korzystał bez wahania każdy, kto tylko miał ku temu okazję.

W tym transporcie znalazło się nie tylko wielu moich kolegów z klasy, ale także uwielbiana przeze mnie nauczycielka niemieckiego Rosa Wolff i nie mniej kochana Ruth Marwilski z całą rodziną. Spotkałem tam też mojego przyjaciela i towarzysza ze szkolnej ławki, Manfreda Echta. Poza tym Herbert Schimmelpfennig, Siegried Veit, Heinz Markowsky, Rita Jordan, Julius Rosenstein, Rahel Schlabowski, Irmgarda Augstuschalsky… Wszędzie widziałem twarze bliskich mi ludzi. Byłem kompletnie zbity z tropu i chciałem jakoś pomóc, zostać przy nich, a najlepiej iść z nimi – gryzło mnie, że sam nie dostałem rozkazu stawienia się na zbiórce.

Żydzi zbierali się przez całe przedpołudnie. Dzień był ładny, ale dość zimny. Brama wielkiej hali była szeroko otwarta. Esesmani stali tam lub siedzieli przy stołach, pełnych papierów i akt. U nich wszystko przebiegało poprawnie, chwilami życzliwie, nawet – serdecznie. W hali panował okropny bałagan. Ludzie siedzieli na walizkach lub leżeli na paltach i kocach. Było tak tłoczno, że ledwie dało się przejść. Każdy nosił gwiazdę, która pojawiała się to tu, to tam, ozdabiając ten przeważnie czarno ubrany tłum szczególnym wzorem. Ja też miałem gwiazdę, dokładnie nad sercem, tak jak nakazane. Ale tego dnia ja z moją żółtą gwiazdą nie przynależałem do nich. Nie było mnie jeszcze na liście, która w zasadzie oznaczała wyrok śmierci – choć wówczas ze zrozumiałych względów nikt nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Przekradłem się tam, by się pożegnać, i pewnie jedynie ze względu na to, że byłem dzieckiem, wartownicy pozwalali mi przechodzić przez bariery. Nieustannie proszono mnie o jakieś przysługi. Ktoś miał do wysłania w pośpiechu napisane listy, kto inny chciał zamienić banknoty na monety. Co sobie po tym obiecywano, nie wiem. Przejęty, za każdym razem biegłem szukać miejsca, gdzie dałoby się to zrobić. Właściciele sklepów i sprzedawcy widzieli żółtą gwiazdę i dawali mi monety, o które prosiłem. Oddawałem je właścicielom, a ci pieczołowicie je chowali.

Wszyscy ci ludzie, wyrwani ze swego oswojonego świata, siedzieli tu lub leżeli, przerażeni losem, o którym pewnie nie mieli odwagi rozmyślać. Nie, to z pewnością nie był brak odwagi, a raczej poczucie całkowitej daremności wszelkich spekulacji o tym, co nieuchronne. Słyszeliśmy wprawdzie o znajomych, którzy popełnili zawczasu samobójstwo, jak na przykład dr Gottschalk, lekarka matki. Czy nie była to jednak przedwczesna kapitulacja?

Gdzieś w tej wielkiej hali była też ciocia Fanny. Straciłem ją z oczu. Nadal czułem duszący ból pożegnania.

W końcu nadeszła ta chwila i wszyscy zgromadzeni mieli w ciągu kilku minut wyruszyć w drogę. Znalazłem się w pobliżu Fräulein Wolff i natychmiast chwyciłem jej bagaż, którego ciężar znacznie przekroczył limit 30 kilogramów. Za wszelką cenę chciałem być z nimi wszystkimi tak długo, jak to tylko możliwe. Chciałem być pomocny. Tylko że teraz opuściłbym halę ostatecznie. Jeszcze nie pojmowałem niebezpieczeństwa, na które się narażałem. W jednej chwili wartownicy przestali być neutralni i poprawni, zaczęły się wrzaski i komendy. Nagle pojawiła się cała kompania mundurowych. Rejestrowanie i rozdzielanie wywożonych dobiegło końca, a ja już od dawna powinienem być na zewnątrz. Zamiast tego dźwigałem pakunki Fräulein Wolff, kiedy tłum zaczął się zbierać. Nikt przecież nie wiedział, że za kilka godzin co większe bagaże zostaną załadowane do osobnego wagonu, który, odczepiony od składu, pozostanie na dworcu. (Na własne oczy widzieliśmy to przy okazji transportu odchodzącego z dworca Hauptbahnhof). Zrabowane rzeczy, najpierw zapewne przebrane w poszukiwaniu co cenniejszych przedmiotów, zostały rozdzielone między zbombardowanych Volksgenossen, towarzyszy narodowych.

Ale gdzie się podziała ciocia Fanny? Musiała znaleźć się gdzieś z przodu kolumny, bo szliśmy, eskortowani z prawej i lewej przez wartowników z bagnetami na karabinach, zaledwie przez chwilę, gdy ją dostrzegłem – siedziała na krawężniku, czerwona z wysiłku i patrzyła z błaganiem w oczach. Nie była w stanie iść dalej. Nie wiedziałem, co robić, i wahałem się dużo za długo. Wkrótce obładowany ciężkimi bagażami, których moja stara nauczycielka nie dałaby rady ponieść dalej sama, minąłem ją o kilka kroków. Kolumna napierała, pchając mnie do przodu i utrudniając zatrzymanie. Odwróciłem się jeszcze szybko i nasze oczy znowu się spotkały, uderzyło mnie jej proszące i jednocześnie pełne wyrzutu spojrzenie – po raz ostatni, bo już nigdy potem jej nie zobaczyłem.

Co mogłem, co powinienem był zrobić? Wyjść z kolumny? Zająć się nią? Objąć? Próbować pocieszyć? Zostać z nią, dopóki ktoś jej nie pomoże, nie bacząc na rozkazy i groźby wartowników? Niezdolny zrobić cokolwiek, maszerowałem dalej. Po tej traumatycznej chwili pozostały dwa głęboko zranione serca – w moim przypadku zranienie, które pogłębiane jeszcze poczuciem winy, nigdy nie zdoła się zagoić.