Między snem a jawą - Stefania Jagielnicka – Kamieniecka - ebook + książka

Między snem a jawą ebook

Stefania Jagielnicka Kamieniecka

0,0

Opis


„Między snem a jawą” Stefanii Jagielnickiej - Kamienieckiej to już kolejna powieść autorki. Przedstawia historię Ewy Boguckiej na różnych etapach życia. Wspomina czasy dzieciństwa, rodziców, szkołę, przechodząc do okresu wczesnej dorosłości, gdzie swą uwagę kieruje na związki z mężczyznami, oraz początkowe doświadczenia w pracy zawodowej. Epizody te stanowią zaledwie wstęp do kluczowej treści tej powieści, są jednak istotne, aby zrozumieć późniejszą postawę bohaterki wobec codziennych spraw i wydarzeń w rzeczywistości PRL.

Kobieta wypalona zawodowymi obowiązkami zostaje dziennikarką i zaczyna angażować się w działalność „Solidarności” na Śląsku. Jako działaczka nurtu opozycyjnego wobec ówczesnej komunistycznej władzy w jej życiu zachodzą spektakularne zmiany – polityczne prześladowanie, uwiezienie, ale też przypadkowe „wypadki” najbliższych osób. Splot wielu wydarzeń powoduje, że Ewa opuszcza Polskę.

W tle tragicznego okresu dostrzegamy psychologiczną głębię relacji międzyludzkich, zarówno rodzinnych, jak i towarzyskich, ale też przyjaźń i nieufność wobec przyjaciół. Powieść zawiera prawdziwy klimat okresu rzeczywistości komunistycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stefania Jagielnicka – Kamieniecka "Między snem a jawą"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Stefania Jagielnicka–Kmieniecka, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

„Wszelkie podobieństwo osób i nazwisk jest przypadkowe i niezamierzone.”

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Robert Rumak Zdjęcie na okładce: @ agsandrew – Fotolia.com Korekta: Ryszard Krupiński

ISBN: 978-83-7900-351-8

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

wydawnictwopsychoskok.pl

Stefania Jagielnicka – Kamieniecka
Między snem a jawą
Wydawnictwo Psychoskok

Spis rozdziałów:

Rozdział 1.

Nie byłam w stanie przypomnieć sobie, kim on jest, wiedziałam jednak, że należy do mego prawdziwego świata, do którego dostęp zamknęli mi otaczający mnie ludzie, trzymając jak w klatce w obcym środowisku.

Rozdział 2.

Jesteś kobietą godną najwyższego szacunku. Powinnaś ułożyć sobie życie z kimś, kto się z tobą ożeni i będzie miał z tobą dzieci. Ja... niestety, nie nadaję się do tego.

Rozdział 3.

Blask ogromnego jak tarcza księżyca rzucał na twarz nieznajomego romantyczną poświatę. Zawirował świat, gdy spotkały się nasze oczy, porażone nawzajem swym palącym blaskiem.

Rozdział 4.

Grunt usunął mi się pod nogami. Błagałam go, by wyjaśnił, dlaczego nie chce mnie więcej znać.

Rozdział 5.

Nieprzytomnie zatęskniłam za pięknem, za arystokratyczną rodziną, za życiem w innym świecie. Po plecach przebiegły mi ciarki i nagle usłyszałam głos... „starszej pani”:

Rozdział 6.

W oddali za stawem widniał oświetlony szyb kopalni – charakterystyczny element śląskiego pejzażu, z którym zrośnięta byłam od dziecka i który odczuwałam jako coś swojskiego.

Rozdział 7.

A możesz sobie wyobrazić czarnych „murzynów”, na kolanach uciekających przed sztygarem, który obrzuca ich najordynarniejszymi wyzwiskami?

Rozdział 8.

Niczym tancerze nowoczesnego baletu,wykonywaliśmy akrobatyczne figury, jęcząc z rozkoszy aż do rana.

Rozdział 9.

„No dobrze, ale co z dzieckiem?” – zadałam sobie w myśli pytanie. „Nic. Muszę usunąć tę ciążę.”

Rozdział 10.

Gdy Komitet Wojewódzki nakazywał jakąś akcję, wszyscy musieli pisać „produkcyjniaki”, gdyż wtedy ukazywała się ich niezliczona ilość.

Rozdział 11.

Nigdy nie przypuszczałam, że świat może być tak kolorowy. Nigdy też nie zdawałam sobie sprawy, że w Polsce jest tak szaro.

Rozdział 12.

Całkowite oddanie się drugiej osobie, o jakim marzyłam, byłoby możliwe jedynie wtedy, gdyby towarzyszyła mu ufność bez zastrzeżeń, co niemożliwe jest w relacjach między ludźmi.

Rozdział 13.

Teraz dopiero zrozumiałam, co oznacza słowo „szczęście”.

Rozdział 14.

Praca w komunistycznej prasie wymagała coraz większych kompromisów moralnych, czułam się utaplana błotem obłudy panującej w redakcji.

Rozdział 15.

Trudno powiedzieć, co wówczas mnie bardziej poruszyło – te dwa wywieszone na bramie, drogie sercu obrazy, czy też zdesperowane twarze siedzących na murze robotników, czyniących wrażenie zdecydowanych na walkę na śmierć i życie.

Rozdział 16.

Oszołomiona nadzieją bezkrwawego odzyskania niepodległości, cieszyłam się, że wreszcie udało mi się odnaleźć właściwą drogę.

Rozdział 17.

Często odnosiłam wrażenie, że spłoniemy w ogniu zwalczających się antagonizmów.

Rozdział 18.

Doświadczyliśmy owego niezwykłego uczucia uniesienia, jakiego doznaje się w chwilach zwycięstwa dobra nad złem.

Rozdział 19.

Nareszcie jest po co żyć – entuzjazmował się architekt, gdy wyraziłam zaskoczenie spotkaniem w takiej sytuacji – Trzeba walczyć, w końcu coś z tego wyjdzie...

Rozdział 20.

Pędziliśmy z zawrotną szybkością, niczym uciekający przed pościgiem. Najpierw puściutką jak wymiotło autostradą, a potem ulicami miasta zamarłego w bezruchu pod wrażeniem rozgrywającego się dramatu.

Rozdział 21.

Spojrzałam na siedzące obok mnie, pochlipujące starsze panie i nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. A zatem tak wyglądali najniebezpieczniejsi ekstremiści!

Rozdział 22.

Domyślałyśmy się, co to oznacza – zmuszanie do współpracy za cenę uwolnienia z więzienia.

Rozdział 23.

Czułam się, jakbym całą noc na kolanach układała wymyślne wzory z płatków kwiatów, podobnie jak mieszkańcy hiszpańskiego miasteczka Sitges przed Bożym Ciałem, a generał Jaruzelski, niczym dozorca miejski w tym miasteczku, zmiótł rano całą moją pracę do śmietnika.

Rozdział 24.

Przyszło mi na myśl, jak trafne było określenie przez Norwida piękna jako kształtu miłości, w tym bowiem momencie zrozumiałam właśnie,na czym to polega, gdyż oprócz zapierającego dech zachwytu odczuwałam ogromną miłość, którą wzbudziło we mnie to niepojęte piękno.

Rozdział 25.

Satysfakcję sprawiało mi owo nieustanne, nieprzerwane rejestrowanie strumienia zdarzeń i faktów, zmierzających wartko jak rzeka do morza istnienia, w którym rozpłynę się w chwili śmierci.

Rozdział 26.

Zobaczyłam wyraźnie sens swego życia i dalszą drogę, którą wskaże mi busola w sercu.

Rozdział 1

Nie byłam w stanie przypomnieć sobie, kim on jest, wiedziałam jednak, że należy do mego prawdziwego świata, do którego dostęp zamknęli mi otaczający mnie ludzie, trzymając jak w klatce w obcym środowisku.

Ten sen mnie zaniepokoił:

Stałam w windzie ze wzrokiem wlepionym w porażająco pięknego, dystyngowanego szatyna, rozmawiającego ze starszym panem, trzymającym w ręku nie zapalone cygaro, u którego zauważyłam jedynie przez moment szlachetną dłoń z rodowym sygnetem, jako że nie mogłam oderwać oczu od przystojnego szatyna. Winda zatrzymała się, a on zbliżył się do mnie, zamierzając wysiąść. Poczułam subtelny zapach.

– Pardon, madame – powiedział, spojrzawszy mi w oczy.

Drzwi windy zasunęły się bezszelestnie po wyjściu obu mężczyzn, jakby nic się nie stało, lecz mnie ogarnęła rozpacz. Zdawało mi się, że spotkałam kogoś bliskiego, niestety po to jedynie, żeby natychmiast go stracić. Nie byłam w stanie przypomnieć sobie kim jest, wiedziałam jednak, że należy do mego prawdziwego świata, do którego dostęp zamknęli mi otaczający mnie ludzie, trzymając jak w klatce w obcym środowisku.

Po chwili winda zatrzymała się znowu, wysiadłam i okazało się, że jestem w korytarzu luksusowego hotelu. Otworzyłam drzwi, za którymi znalazłam się w jasnym pokoju z zapierającym dech widokiem na góry. Usiadłam w fotelu i zastygłam, zapominając gdzie jestem, nie rejestrując niczego wzrokiem, gdyż wciąż miałam przed oczami świeżo wygoloną twarz o szlachetnych rysach i łagodnym spojrzeniu piwnych oczu.

„Nie poznał mnie” – myślałam z żalem. „No jakże mógł mnie poznać w tych tandetnych szmatach!” Teraz wiedziałam już, że to był mój mąż. Kochałam go szalenie i umierałam z tęsknoty za nim.

Nie byłam sobą, lecz kimś zupełnie innym. Okazało się, że jestem dziedziczką wielkiej fortuny z posiadłościami we Francji, Hiszpanii, Neapolu i na Sycylii, gdyż matka mego ojca pochodziła z rodu Bourbonów, którego herb przedstawiał złote lilie na lazurowym tle. Pojawiał się raz po raz przed moimi oczami.

Miałam za wszelką cenę udać się do hotelu „Lambert” w Paryżu, gdzie mój ojciec na czele europejskich monarchistów przygotowywał zbrojne przejęcie władzy w Polsce i osadzenie na tronie mego syna. Czekał tam też na mnie mój cudowny, poślubiony na odległość mąż, przeznaczony mi od urodzenia. Należeliśmy do wybrańców obdarzonych niezwykłą urodą, talentami, szlachetnością umysłu i serca. Wiedział o tym ksiądz udzielający mi ślubu i wpisał w miejsce nazwiska mego męża jego książęcą godność. Niestety, mój ojciec uwiódł prostą dziewczynę – mą matkę, która przemilczała przed nim ciążę i wyszła za mąż za pewnego szewca. Dlatego też ja nigdy nie poznałam ani ojca ani też przeznaczonego mi męża.

 I oto teraz przez przypadek spotkałam ich obu w windzie – uroczego męża i kochającego ojca, na którego nawet nie spojrzałam, rzuciwszy zaledwie wzrokiem na jego piękną dłoń z sygnetem, niedbale trzymającą cygaro. Ci dwaj wspaniali mężczyźni przyjechali do Polski, by poszukać mnie na własną rękę, ponieważ bezpieka zwodziła ich. Pochłaniając bajońskie sumy za obietnicę zwrócenia mnie, podstawiała coraz to inne swe protegowane, odpadające jednak po testach genetycznych mających stwierdzić mą tożsamość.

„O, Boże” – pomyślałam zdesperowana. „Muszę stąd uciec do Krakowa, na Wawel! Poczekam tam, aż zdobędą zamek i mnie uwolnią...”.

– Ty chyba oszalałaś! – odezwała się ma dystyngowana babka, która nagle pojawiła się obok mnie, na drugim fotelu. – Do Krakowa? Wciąż chcesz męczyć się wśród tej komunistycznej hołoty? – pytała oburzona. – Nigdy do tego nie dopuszczę! Do Paryża, tylko do Paryża! Tam znajdziesz nas wszystkich, całą rodzinę...

Obudziłam się z twarzą rzekomej babki przed oczami. Leżąc nieruchomo na wznak, rozpamiętywałam dziwny sen.

„Skąd wzięło się to wszystko w mej świadomości? I co to może znaczyć?” – zastanawiałam się zaniepokojona.

 Od pewnego czasu dręczyło mnie uczucie wyobcowania i lęku. Mieszkanie, osiedle i w ogóle całe me otoczenie drażniło mnie brzydotą. Czułam się, jakbym należała do innego świata. Tęskniłam za pięknem, którego nie znajdowałam wokół siebie. I straszliwie cierpiałam z tego powodu. Rodzina, przyjaciele, znajomi, osoby dotąd kochane i lubiane wzbudzały we mnie niechęć i pogardę.

„Na Boga, co się ze mną dzieje?” – myślałam przerażona. „Tak dobrze czułam się w swym wymarzonym mieszkanku, tak bardzo podobało mi się nasze nowoczesne osiedle. Tak bardzo wszystkich kochałam. Akceptowałam wszystkich bez wyjątku. I nagle całe moje życie stało się dla mnie obce i ponure.

Pomyślałam, że to mój nieuchwytny wróg, towarzyszący mi przez całe życie, wtrącił mnie w jakąś psychozę. Na szczęście doświadczenie uczyło mnie, że istnieje też pewien dobry duch, który wyciąga mnie z wszelkich opresji. Nazywałam go „nieuchwytnym przyjacielem”. Miałam nadzieję, że i tym razem mi pomoże, przywracając zdrowie psychiczne.

Ale... skąd wziął się ten dziwaczny sen? Chyba z lektury historycznych romansów, które pochłaniałam w czasach licealnych, szukając w nich oderwania się od schizofrenicznego rozdarcia między nienawiścią do komunistów, panującą w moim domu, a tym, co wkładano mi do głowy w szkole. A może śnili mi się jacyś arystokratyczni przodkowie, z duchami których połączona byłam gdzieś tam w głębi świadomości, a w których moja aktualna rzeczywistość wzbudzała obrzydzenie?

Usiłowałam przypomnieć sobie coś z opowiadań rodziców, co wskazywałoby na takie koligacje.

W ich rzewnych wspomnieniach jawiło się przepiękne miasto wojewódzkie Podola, z którego pochodziła matka – Stanisławów. Opowiadała mi nieraz z zachwytem, jakimi wspaniałymi reklamami i luksusowymi towarami na wystawach sklepów kusiła ulica Sapieżyńska, a także o klubie „Strzelców”, gdzie spędzała patriotyczne wieczory, uwiecznione na wklejonej do albumu fotografii, na której trudno było ją rozpoznać w gronie osób w wizytowych strojach, stojącą obok przystojnego mężczyzny w wojskowym mundurze, nachylającego się nad jej niską, filigranową postacią w eleganckiej białej sukni. Gdyby nie charakterystyczny uśmiech i ogromne oczy, nie uwierzyłabym, że to ona znajduje się w tak wytwornym towarzystwie.

Gdy spytałam ją, kim jest ten pan, zaczerwieniła się.

– A... to taki... ułan – bąknęła zmieszana.

Lubiłam oglądać zdjęcia w albumie. Największe zainteresowanie wzbudzały we mnie dwie pożółkłe ze starości fotografie. Jedna przedstawiała szlachcica z wąsem i szablą u boku, a druga – piękną damę w długiej sukni, ozdobionej gipiurowymi wstawkami, zapiętej pod szyją dużą broszką. Byli to rodzice mej matki, która opowiedziała mi kiedyś w dzieciństwie osobliwą historię o tej mojej babce. Otóż:

Pewnej letniej nocy obudziła się z powodu upałów. Wyszła przed dom, żeby się ochłodzić i... stanęła jak wryta. Ujrzała bowiem wspinającego się po drabinie młodzieńca o niezwykłej urodzie, który po chwili znikł

„Chyba niezbyt normalna była ta babka, skoro nawiedzały ją halucynacje... O Boże” – przeraziłam się nagle. – „Przecież choroby psychiczne są dziedziczne. Może mam to po niej?”.

Wówczas jednak był to dla mnie dowód na istnienie duchów, ale nie bałam się ich. Wręcz przeciwnie, marzyłam o tym, żeby mi się kiedyś pojawił ten piękny pan w klubie „Strzelców”, stojący obok matki, która dźwięcznym sopranem przywoływała atmosferę spędzanych tam wieczorów, śpiewając patriotyczne, przedwojenne i wojenne pieśni.

Ojciec natomiast uwielbiał muzykę operową. Kupował w antykwariacie partytury oper i grał na klarnecie ich fragmenty. Nigdy więcej nie słyszałam tak przejmująco zagranych kadencji klarnetowych z „Halki” i „Toski”. Poza „Halką” i „Strasznym Dworem”, preferowanych ze względów patriotycznych, ulubioną jego operą były „Pajace” Leoncavalla, zwłaszcza aria najlepiej oddająca stan jego duszy: Śmiej się pajacu, choć bolejesz niezmiernie. Śmiej się, choć ból przeszywa serce twe...

Ja również polubiłam tę muzykę. Opera Śląska w Bytomiu przeżywała wówczas okres świetności, ponieważ ściągnęli do niej śpiewacy z opery lwowskiej. Nasza sąsiadka była w niej zatrudniona jako szatniarka. Zabierała mnie ze sobą wieczorami do pracy. Zawsze znalazło się jakieś wolne miejsce, z którego z zapartym tchem oglądałam cały spektakl. Nie rozumiałam zbyt dokładnie libretta, ale muzykę chłonęłam nie tylko uszami, ale i całym sercem, co ukształtowało świat moich uczuć i wyobraźni. Łatwo wpadłam w zachwyt i uwielbienie. Marzyłam o miłości. Nie zrażało mnie, że w operze na ogół kończyła się tragicznie...

Tata z rozczuleniem wspominał życie w Kałuszu, swym rodzinnym mieście, położonym w pobliżu Stanisławowa. Mieszkaliśmy tam w okolonym drewnianym krużgankiem, biało otynkowanym domu, który z niewiadomych względów kojarzył mi się z dworkiem z „Pana Tadeusza”. Głównie chyba z powodu owej bieli widocznej z daleka, nieznanej w Bytomiu, do którego zostaliśmy przesiedleni. Większość mieszkańców naszego miasteczka, a wśród nich i mój dziadek, pracowała w kopalni, podobnie jak mieszkańcy Bytomia. Różnili się jednak diametralnie, tak samo jak miejsca ich pracy. Biel kopalni soli potasowych i czerń kopalni węgla wyznaczały symbolicznie kontrast między naszymi rodzinnymi stronami a ponurym miejscem, w którym przyszło nam żyć obecnie. Zdaniem rodziców oczywiście. Ja czułam się w Bytomiu doskonale, wydawał mi się najwspanialszym miejscem w świecie, dlatego też zawzięcie oponowałam, gdy rozważali możliwość przeniesienia się do Krakowa, gdzie mieszkali ich znajomi ze Stanisławowa. Dopiero gdy podczas szkolnej wycieczki po raz pierwszy zobaczyłam to piękne miasto, zapragnęłam w nim zamieszkać, lecz było już na to za późno.

We wspomnieniach ojca poczesne miejsce zajmował Dom Ludowy, w którym odbywały się różnego rodzaju imprezy kulturalne i prelekcje oświatowe. Znalazło się tam miejsce na przedstawienia teatralne i na próby uświetniającej wszelkie imprezy dętej orkiestry, w której grał na klarnecie.

Na stacji Chandra Unyńska, gdzieś w Mordobijskim powiecie, Piotr Płaksin, telegrafista, nie umiał grać na klarnecie... – Nie przypominam sobie niczego, co bardziej rozśmieszyłoby mego ojca niż ten wiersz, gdy mu go przeczytałam. „Nie umiał grać na klarnecie”, „Nie umiał grać na klarnecie” – powtarzał kilkakrotnie, ubawiony do łez. Cha, cha, cha – śmiał się do rozpuku.

Przypomniałam sobie w końcu coś, co mogłoby wskazywać na jakichś szlacheckich przodków ze strony ojca. Kiedyś w dzieciństwie podsłuchałam rozmowę rodziców, z której niewiele zrozumiałam. Później postanowiłam o to spytać:

– Tatku, opowiedz coś o tym dziadku, który przegrał w karty trzy wioski.

– Ta, co ty mi tu wygadujesz! – krzyknął ojciec, czerwieniejąc ze złości. – My pochodzimy z porządnej robotniczej rodziny... Jeszcze mi się gdzieś wygadasz! I tak mam UB na karku!

Zastanawiające było też, że rodzice, w końcu prości ludzie, odznaczali się rzadko spotykaną kulturą. Nie rozumiałam, dlaczego szewców uważa się za wyjątkowo ordynarnych. Mówi się: „klnie jak szewc”, „pije jak szewc”, gdy tymczasem mój ojciec nigdy tego nie czynił. Alkohol pojawiał się u nas na stole jedynie podczas imienin i świąt, a przy tym pito tylko „po kieliszeczku” dla lepszego trawienia. Czasami nalewano po raz drugi. Owszem zdarzało się, że ojciec przeklinał: „A niech to kule biją!” lub „Niech to Mańka skarze!”, „Niech to szlaczek pomaca!”, w najgorszym już przypadku: „Niech to cholera weźmie!” Żadnych wulgarnych, raniących uszy słów w ogóle nie znałam. W każdym bądź razie w mojej kresowej rodzinie nikt ich nie używał.

Tak samo dziwaczne zdawało mi się straszenie oddaniem do szewca, gdy ktoś się źle uczył. Kiedyś znajomy pracujący w radio otrzymał nagrodę za audycję polegającą na monologu mego ojca, który zawsze podkreślał, że wybrał ten zawód z zamiłowania, chociaż obawiam się, iż prawdziwe jego powołanie stanowiły opowieści „wyższym stylem” (tak je określał), jak ta w radio. Wszyscy lubili ich słuchać.

On jednak preferował szycie wierzchów, które pieszczotliwie nazywał „choleweczkami”. Zabierał się do tego z namaszczeniem w doskonałym nastroju, pogwizdując jakąś ulubioną melodię. Wybrany z żurnala przez klientkę „fason” przenosił najpierw na papier przy pomocy ekierki i cyrkla, następnie wycinał nożyczkami poszczególne elementy jako formy, a potem wołał matkę:

– Anu, Lodziusiu, jakie by my tu kolorki dobrali?

– Ta ona chciała brązowy z żółtym, tak jak w żurnalu.

– Nu dobrze, ja o tym wiem. Ale może by my tu ten beżowy z tym kanarkowym zastosowali?

– Stasiu, ten brąz to nie beż. Ten kanarkowy mógłby być, ewentualnie, ale beż – wykluczone!

Wiadomo było, że brąz pasował do zieleni, żółci, beżu. Natomiast czerń do bieli, czerwieni, błękitu. Ojciec bardzo lubił robić takie właśnie, modne wówczas, „kombinowane, damskie pantofelki” – jak je określał. Czyż mogłyby być tak eleganckie, gdyby podczas ich modelowania używał zamiast przecinków słowa „kurwa”?

Obserwując nieraz, jak ludzie z uniwersyteckimi dyplomami popełniają gafy, zastanawiałam się, gdzie moi rodzice nabyli ogłady towarzyskiej i dlaczego przywiązywali tak dużą wagę do zachowywania wszelkich form grzecznościowych. Ojciec twierdził, że na Wschodzie człowiek ze wsi miał więcej kultury niż ludzie z wielkiego miasta, z którymi zetknął się w Bytomiu. Śmiać mi się chciało, kiedy pewna znajoma Ślązaczka, nie przypuszczając, że pochodzę z kresów, powiedziała mi, iż to stamtąd przyszło na Śląsk całe chamstwo.

Ojciec nie wierzył własnym oczom, gdy patrząc z okna na znajdujący się po drugiej stronie ulicy szpital, ujrzał kobietę mocującą się z ciężkimi drzwiami, podczas gdy jej towarzysz spokojnie czekał, aż uda się jej je otworzyć. Kiedy to zobaczył po raz pierwszy, nie posiadał się z oburzenia i przywołał do okna matkę:

– Lodzia, Lodzia, chodź tutaj, zobacz co za chamstwo!

Po raz pierwszy też spotkał się z nieustępowaniem miejsca w tramwaju osobom starszym lub kobietom. W towarzystwie zawsze zapalał kobiecie papierosa, chociaż sam nie palił. Podnosił się z krzesła, gdy ona wstawała. Oburzał, kiedy ktoś młodszy pierwszy wyciągał rękę do osoby starszej. Już w dzieciństwie uczył mnie, bym wyobrażała sobie podczas jedzenia, że trzymam książki pod pachami i pouczał:

– Nie ciamkaj!

Czytając później przekrojowego Kamyczka, uśmiechałam się pod nosem z pytań i wątpliwości inteligentów, z którymi mój prosty ojciec nie miałby najmniejszych problemów. Gardziłam jednak jego „szewskimi” politycznymi poglądami, gdyż nie zgadzały się z tym, czego uczono mnie w szkole. Jednak później stwierdziłam, że to mój niewykształcony ojciec miał rację. Zaskakiwał mnie nieraz wiadomościami, o których czytałam w prasie jako o najnowszych zdobyczach wiedzy.

– A ty skąd o tym wiesz, tatku? – pytałam zdziwiona.

– Nu... ta u nas w Kałuszu bywali w Domu Ludowym taki pogadanki. – Do końca życia tak mówił, chociaż potrafił w „lepszym towarzystwie wysławiać się wyższym stylem” – jak to określał.

Gazety, radio, a później również telewizję kwitował jednym nienawistnym określeniem: „Komunistyczna propaganda!” Nie byłam w stanie tego znieść, oskarżałam go o ignorancję. Gdy oglądałyśmy z matką telewizję, siedział w innym pokoju i poprzez trzaski zagłuszania cierpliwie łowił audycje ulubionej „szczekaczki”, jak określał „Wolną Europę” mój licealny młody wychowawca. Opinię o polskiej prasie wyrażał, opowiadając jeden z ulubionych dowcipów o człowieku, kupującym co dzień gazetę, spoglądającym tylko na pierwszą stronę i natychmiast wyrzucającym ją do kosza na śmieci. Kiedy zaintrygowana kioskarka spytała go, dlaczego tak marnuje pieniądze, odpowiedział, że czeka na pewien nekrolog.

– Panie, przecież nekrologów nie drukuje się na pierwszej stronie! – zwróciła mu uwagę kobieta.

– Ten będzie na pierwszej – odpowiedział, robiąc do niej oko.

Nagle pojawiły się przed moimi oczyma najwcześniejsze wspomnienia:

Gdy wylądowaliśmy w Bytomiu, zamieszkaliśmy w nędznych warunkach, w oficynie składającej się z małego pokoju i kuchni, oczywiście bez łazienki. W sobotę nagrzewało się wodę na piecu w dużym garnku do gotowania bielizny, a następnie wlewało do blaszanej wanny. Kąpaliśmy się wszyscy po kolei w tej samej wodzie, najpierw ja, potem matka, a na końcu ojciec. W pokoju znajdowały się metalowe łóżka, których nogi stały w puszkach z naftą. Był to sposób na pluskwy.

Tuż obok, począwszy od rogu ulicy Chrobrego i Placu Słowiańskiego, znajdowała się zielona dzielnica z pięknymi kamienicami i willami otoczonymi ogrodami. Przesiedleni Niemcy pozostawili w mieszkaniach meble i całe wyposażenie. Inni repatrianci zajmowali je bez skrupułów, jako że na Wschodzie też porzucili cały swój dobytek. Ale rodzice przekonani byli, że Niemcy niebawem powrócą i wypędzą nas z powrotem na Wschód, o czym zresztą marzyli.

Pamiętałam, z jakim podekscytowaniem słuchali w radio jakiegoś „blondyna”. Zastanawiałam się nieraz, leżąc w łóżeczku, kto to taki. I właściwie nie wiem, kiedy uświadomiłam sobie, że to nie „blondyn” a Londyn. W każdym bądź razie wiele lat później, gdy dowiedziałam się o istnieniu takiego miasta w świecie. Wśród straszliwych trzasków i mrugania zielonego, magicznego oka rozlegał się sygnał: „Bum, bum, bum – tu mówi blondyn.” Co wieczór usypiałam przy tych dźwiękach, nie rozumiejąc ni słowa z tego, co ów „blondyn” mówił. Rozumiałam natomiast dobrze, o czym rodzice rozmawiali między sobą. Nadzieja powrotu na Wschód nie schodziła z ich ust. Jednakże po pewnym czasie ożywienie zamieniło się w ponure milczenie, przerywane narzekaniami matki na ból głowy od tego „smrodu i brudu na Śląsku.”

Z biegiem czasu rodzice pogodzili się z myślą, że muszą w Bytomiu pozostać. Przenieśliśmy się do nieco lepszego mieszkania, gdzie zamieszkała z nami służąca, panna Romcia. Ojciec otworzył warsztat szewski i zatrudnił dwu czeladników. Jeden z nich zupełnie nie znał polskiego. Nie odzywał się więc do nikogo, a na każde pytanie odpowiadał „tak”. Zapamiętałam go ze względu na epizod opowiadany o nim przez ojca:

Pewnego razu przyszedł do pracy nadzwyczaj odświeżony, ale smutny. Przyczynę stanowiła wizyta u fryzjera, do którego udał się w przeddzień, żeby się ostrzyc. Po ostrzyżeniu „balwierz” spytał go o coś, na co on, zgodnie ze swą rutyną, odpowiedział „tak”. Wówczas golibroda zaczął go golić. Po czym padło parę kolejnych pytań i ta sama odpowiedź. Zaaplikowano mu kompletny zestaw usług, łącznie z masażem i wycięciem włosków w nozdrzach. A w końcu, o nic już nie pytając, wręczono cennik, wskazując końcową sumę... Podobne przygody przeżywało wielu Ślązaków w Bytomiu, który po plebiscycie w 1921 roku przyznano Niemcom i mówienie po polsku zostało zabronione. Tylko starsi znali język polski, a właściwie śląską gwarę.

Gdy umiałam już dobrze czytać, ojciec zaczął mnie namawiać, żebym zapisała się do biblioteki, znajdującej się po drugiej stronie naszej ulicy.

– Ale ja się wstydzę, tatku – oponowałam. – Co ja tam mam powiedzieć?

– Ta powiesz: dzień dobry! – odpowiadał z poważną miną.

Kusiła mnie ta biblioteka. Często obserwowałam wchodzących i wychodzących z niej ludzi. Wreszcie zebrałam się na odwagę i sama do niej weszłam. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam takie mnóstwo książek poustawianych na regałach. Z wrażenia zrobiło mi się gorąco, głos utknął mi w gardle, ledwo wykrztusiłam:

– Dzień dobry!

– A czegóż ty tutaj szukasz, dziecino? – wtopiła we mnie łagodne, wyblakłe oczy starsza, siwa pani za kontuarem.

– Tatuś kazał mi się zapisać, żeby wypożyczać książki – odpowiedziałam odważnie, ośmielona przyjaznym tonem bibliotekarki.

– A dlaczego tatuś lub mamusia nie przyszli z tobą?... Mogłaś przecież wpaść pod samochód.

– Ja mieszkam tu naprzeciwko. Do szkoły też już chodzę sama. – Poprawna wymowa nie sprawiała mi trudności, bezwiednie naśladowałam szkolną wychowawczynię, przedwojenną nauczycielkę, która od początku stała się mym ideałem. Do dziś pamiętam jej ogromne, czarne, aksamitne oczy i zapach perfum, który mnie oszałamiał, gdy w pierwszych dniach nauki przytulała mnie do siebie i kładąc rękę na mym walącym jak szalone sercu, mówiła: „Głośniej, Ewciu, głośniej! Czego się tak boisz dziecino?”

– To jest biblioteka dla dorosłych. A ty nie masz w domu żadnych bajeczek? – spytała bibliotekarka.

– Mam, ale znam je już na pamięć i po odrobieniu lekcji nudzę się w domu, idę do tatusia do warsztatu, siadam sobie w kąciku i słucham, o czym on rozmawia z klientami. A jeden pan powiedział: „O, nawet nie zauważyłem, że tutaj jest dziecko. Siedzi cichutko jak trusia...” – ciągnęłam ośmielona zainteresowaniem bibliotekarki, która słuchała mnie z uwagą. Chciałam ją przekonać, że mogę już czytać książki dla dorosłych. – A ten pan, co tak powiedział to jest całkiem inny i mówi tak inaczej, a tatuś też rozmawia z nim inaczej niż z innymi klientami. A kiedy spytałam dlaczego, to powiedział, że z tym panem trzeba rozmawiać wyższym stylem... – Zaczerpnęłam oddechu. – Kiedyś ten pan przyszedł z takim innym panem i zaczęli między sobą rozmawiać, to nawet tatuś się nie odzywał, bo tak wysokim stylem to on chyba nie umie. I kiedy ich słuchałam, to tak mi się to spodobało, że pomyślałam sobie, że ja też bardzo bym chciała umieć tak mówić i ... takie właśnie książki chciałabym czytać... Ale tatuś potem powiedział do mamusi, że to byłoby niebezpieczne, gdyby tak tych dwóch panów spotkał kiedyś taki jeszcze inny pan, który też do warsztatu przychodzi, bo tatuś mówi, że ten inny pan to chyba pracuje w UB...

– A jaką książkę chciałabyś przeczytać? O czym? – przerwała mi bibliotekarka, patrząc w stronę drzwi.

– Tatuś powiedział, że skoro mnie bajki nudzą, to powinnam najpierw przeczytać trylogię, a co potem, to już pani będzie wiedziała.

Odniosłam wrażenie, że bibliotekarka jest podobna do mojej wyimaginowanej „starszej pani w pięknym domu”, u której – jak mi się zdawało – mieszkałam we wczesnym dzieciństwie. Majaczyło mi się, że bawiłam się u niej w pięknym, pełnym kwiatów ogrodzie, kiedy rodzice zabrali mnie siłą do obcego, brzydkiego domu. Słyszałam, jak matka mówi z zachwytem:

– Jaka ona czyściutka ta nasza Ewcia, jaka pachnąca, jak ślicznie ubrana!

Uparcie chodził mi po głowie ten zwrot:

„Starsza pani w pięknym domu, starsza pani w pięknym domu...”

Zdawało mi się, że jest to magiczne zaklęcie, w którym kryje się jakaś zagadka. Kojarzyło mi się ono ze wspomnieniem innej nobliwej, starszej damy. Było ono umiejscowione w całkiem realnej rzeczywistości.

Podczas wakacji, po przyjściu na świat brata, jeździłam z nim na kilkugodzinne spacery do parku. Brałam ze sobą pieluszki, butelkę z mlekiem, a dla siebie kanapki. Spotykałam się tam co dzień z pewną szalenie miłą starszą panią, która zwracała się do mnie per „panno Ewo”, co mi niezmiernie imponowało, jako że wszyscy mówili mi po imieniu. Pamiętałam, jak bardzo się bałam, by ta kulturalna dama nie zapytała mnie o ojca, bo musiałabym powiedzieć, że jest szewcem. Tymczasem ona skarżyła się na chamstwo, w jakim przyszło nam obecnie żyć.

Przypomniałam sobie, że próbowałam coś napomknąć, iż nie wszyscy prości ludzie są niekulturalni, lecz ona zamknęła mi usta, twierdząc z całym przekonaniem, że ja pochodzę z dobrej rodziny. Wiele opowiadała o sobie, zupełnie nie pytając o moich bliskich, jakby wszystko o mnie wiedziała. Rozmawiałyśmy całymi godzinami, spotykając się co dzień na tej samej ławce. A po skończonych wakacjach zaczęła mnie zapraszać do siebie. Mieszkała z dorosłym synem i synową. Z zachwytem przyglądałam się antycznym meblom i wspaniałym obrazom, jakich nigdy dotąd nie widziałam, zaś starsza pani oglądała moje nuty, gdyż szczególnie interesowała ją ma muzyczna edukacja.

Z jednej strony czułam, że obdarza mnie takim samym uczuciem jak moja babka, z drugiej jednak wiedziałam, że w domu nie wolno mi o niej wspomnieć. Poprosiła mnie o to podczas naszego pierwszego spotkania. Wkrótce jednak musiałyśmy się rozstać, gdyż odnalazł się jej drugi syn, który ściągnął ich do Paryża. Starsza pani żegnała się ze mną ze łzami w oczach. Na pamiątkę ofiarowała mi złoty medalik Matki Boskiej Szkaplerznej.

– Noś go w ukryciu, pod koszulą – powiedziała. – To będzie nasza tajemnica i twój talizman.

Czasami majaczyło mi się, że jest to ta sama pani, w ogrodzie której bawiłam się w dzieciństwie i że to moja prawdziwa babcia, matka mego prawdziwego ojca, gdyż w wieku dojrzewania zaczęłam podejrzewać, że nie jestem córką swego taty. Wymyśliłam sobie, że moim ojcem jest ów ułan ze zdjęcia w klubie „Strzelców”. Ubzdurałam sobie, że jestem do niego podobna. Moja prosta matka nie pasowała do niego, więc nie powiedziała mu o zajściu w ciążę, tylko szybko wyszła za mąż za znajomego szewca, by dziecko miało ojca. Wskazywałby na to fakt, że urodziłam się osiem miesięcy po ślubie rodziców.

Nie chciałam być córką szewca. Wstydziłam się tego. Pierwszego upokorzenia z tego powodu doznałam od ukochanej wychowawczyni już w pierwszej klasie, gdy użyłam słowa „zaholukana”. „Skończ wreszcie z tym szewskim słownikiem” – powiedziała zniecierpliwiona nauczycielka.

Nie mogłam nigdy zrozumieć, jak można chełpić się robotniczo-chłopskim pochodzeniem. A moje było jeszcze gorsze – rzemieślnicze. Rzemieślnik posiadający prywatny warsztat stanowił relikt kapitalizmu, który należało wytępić tak zwanymi „domiarami” (uzupełniającymi podatkami), by nie wzbogacił się kosztem klasy robotniczej. Wprawdzie ojciec pracował już wówczas w spółdzielni, ale niestety... szewskiej.

Nieszczęście to spadło na nas, gdy byłam w siódmej klasie. Chciałam kontynuować naukę w średniej szkole muzycznej, lecz rodzice stanowczo się sprzeciwili, zarzucając mi lenistwo. Twierdzili, że za mało ćwiczę. Zresztą, wymarzył sobie, że jego córka zostanie adwokatką. A poza tym tłumaczył mi, iż przyjemniej jest odpoczywać na koncercie, słuchając muzyki, niż pracować wieczorami, grając w orkiestrze. Robił dobrą minę do złej gry, gdyż musiał sprzedać pianino, a nawet swój klarnet, wraz ze wszystkimi innymi cenniejszymi przedmiotami, żeby zapłacić domiar.

I wówczas skończyło się nasze wspólne muzykowanie. Ojciec musiał wieczorami dorabiać, ponieważ pensja nie wystarczała na życie. Jak na ironię jego zakład pracy nazywał się Spółdzielnia Pracy Szewców i Cholewkarzy „Dobrobyt”. Matka zaś siadała przy stole w kuchni i paląc papierosa za papierosem posępnie milczała, wpatrzona w przestrzeń...

Wtem zerwałam się na równe nogi i pobiegłam do łazienki, bo poczułam, że zbiera mi się na wymioty.

„Tego by tylko brakowało, żebym była w ciąży!” – pomyślałam z przerażeniem.

Jednak nie zwymiotowałam. Zaczęłam myć zęby, patrząc z dezaprobatą w lustro. „Najładniej wyglądasz, kiedy jesteś nieumalowana” – przypomniały mi się słowa męża. Nie widziałam tego. Pamiętałam z dzieciństwa, że rodzice mówili, iż mam wybałuszone żabie oczy, a ojciec powtarzał często, że dla niego jego córka jest najpiękniejsza, co przyjmowałam jako sugestię, iż obiektywnie nie jestem zbyt ładna. Co innego, gdy byłam umalowana. Wtedy podobałam się sobie. Ciemne cienie maskowały wypukłość powiek, a róż dodawał bladej cerze koloru. Ale przypomniałam sobie, że przecież już w szkole średniej dziewczynki dzieliły się na dwa obozy. Jedne podziwiały śliczną blondynkę Gosię, inne mnie uważały za najładniejszą w klasie, co przyjmowałam ze zdumieniem, jako że nie malowałam się jeszcze wtedy. A jednak, choć nie widziałam w sobie zbyt wielkiej urody, musiałam przyznać, iż rację miał pewien chłopiec, który odkrył w mej twarzy paradoks: „To naprawdę niezwykłe – poszczególne elementy twej twarzy są tak duże – oczy, nos, usta – a mimo to całość jest tak delikatna”. Właściwie wszyscy z wyjątkiem rodziców uważali mnie za wielce urodziwą. Oglądano się za mną na ulicy, gdy wchodziłam do kawiarni, przyciągałam wszystkie spojrzenia. Sprawiało mi to przyjemność, lecz sądziłam, że dzieje się tak za przyczyną makijażu i ubioru. W swoich oczach wciąż byłam małą, brzydką dziewczynką, która podoba się tylko ojcu.

„Muszę wreszcie znaleźć czas na ufarbowanie włosów” – pomyślałam, zauważając czarny odrost.

Farbowałam włosy na kasztanowy kolor, co lepiej pasowało do brązowych oczu. Odgarnęłam je do tyłu.

„Trzeba będzie zmienić fryzurę” – zdecydowałam. „Nie powinnam zasłaniać swoich małych, kształtnych uszu”.

Zdjęłam nocną koszulę i nago wyszłam z łazienki do przedpokoju, by przyjrzeć się sobie w dużym lustrze. Nie byłam zbyt zadowolona ze swej figury. Uważałam, że mam za grube uda, ale za to byłam wyjątkowo szczupła w talii.

„Jesteś w pasie jak osa” – przypomniałam sobie słowa Anki, licealnej koleżanki, która podczas lekcji gimnastyki stwierdziła:

– Popatrz, potrafię cię objąć dwoma dłońmi.

Innym razem przyglądała mi się z zachwytem podczas przerwy, a po chwili spytała z egzaltacją:

– Zgadnij, jaka część twego ciała jest najpiękniejsza?

– Daj spokój, Anka!

– Nos! – wykrzyknęła z emfazą.

Kiedyś znowu stwierdziła z afektacją:

– Ty sobie nie wyobrażasz, jaki ty masz inteligentny wyraz twarzy!

Anka uwielbiała zarówno mnie jak i śliczną Gosię, ale naprawdę zakochana była w nauczycielce języka polskiego. Chodziła za nią nieustannie, śledziła ją, a potem z wypiekami na twarzy opowiadała mi dramatyczne przeżycia związane z polonistką. Gdy została przez nią wywołana do odpowiedzi, czerwieniła się i nie potrafiła wykrztusić ani słowa, chociaż pisała ciekawe wypracowania i mówiła na co dzień literackim językiem. Zwróciłam jej kiedyś uwagę, że nadużywa słowa „rzekomo”. Po kilku dniach Anka spytała:

– Powiedz mi, jakie było to słowo, którego ja rzekomo nadużywam?

Ta inteligentna, oczytana dziewczyna miała trudności w nauce, z powodu matematyki powtarzała dziesiątą klasę i nigdy nie zdała matury. Była typowym przykładem zakompleksienia i psychicznych zahamowań dziecka z rozbitego małżeństwa. Jej rozwiedziona matka – inżynier chemik – atrakcyjna blondynka, mocno umalowana, z polakierowanymi na czerwono paznokciami, wychowywała ją samotnie, co w owych czasach było czymś rzadko spotykanym. W każdym bądź razie ja nie znałam poza nią nikogo rozwiedzionego.

Anka uważała się za brzydką, głupią i prymitywną, co nie miało potwierdzenia w rzeczywistości. Bardzo ją lubiłam i często odwiedzałam w jej lśniącym czystością mieszkaniu. Zawsze zastawałam ją przy czynnościach domowych.

„Kiedy ta biedna Ania ma się uczyć, skoro gotuje obiady, sprząta, pierze, prasuje” – myślałam nieraz. „A tymczasem matka wiecznie ma do niej pretensje z powodu złych stopni.”

Gdy przeszłam do jedenastej klasy, nasze drogi się rozeszły. Spotkałam ją po kilku latach. Upodobniła się do matki, miała rozjaśnione włosy, polakierowane paznokcie, mocny makijaż, zmieniła się nie do poznania. Wyglądała bardzo ładnie, ale była, jak dawniej, straszliwie sfrustrowana. Pracowała fizycznie w jakimś magazynie. Potrafiłam zrozumieć, jak upokarzające musi być to zajęcie i środowisko dla tak inteligentnej i kulturalnej osoby. Skarżyła się, że jej ukochany, który był lekarzem, wstydzi się, że ona nie ma matury, że nigdzie z nią nie wychodzi, że ich spotkania ograniczają się tylko do łóżka i że nie może być mowy o tym, by się z nią ożenił.

„Z pewnością sama mu to wszystko wmówiła” – pomyślałam, znając jej zakompleksienie.

Dawno już nie przyglądałam się sobie tak dokładnie. Przypomniałam sobie jednak, że muszę przygotowywać się do egzaminu. Byłam w domu sama, bo mój mąż Andrzej wyjechał w góry na narty, a ja miałam tak zwany „urlop szkolny”, gdyż studiowałam zaocznie. Szybko weszłam do wanny, by wziąć prysznic. I w tym momencie znów zebrało mi się na wymioty. Tym razem nie mogłam się powstrzymać. Przeraziłam się na dobre.

Rozdział 2

Jesteś kobietą godną najwyższego szacunku. Powinnaś ułożyć sobie życie z kimś, kto się z tobą ożeni i będzie miał z tobą dzieci. Ja... niestety, nie nadaję się do tego.

Siedziałam w pociągu jadącym do Krakowa. Miarowe dudnienie wprawiło mnie w stan półsnu, w którym dręczyło mnie niejasne wspomnienie, a raczej uczucie tęsknoty za... innym ojcem. Był to niezwykły człowiek ze znamienitego rodu, który przeszedł katorgę z powodu pochodzenia i miłości do ojczyzny. Chwilami zdawało mi się, że oddał za nią życie, lecz w innym momencie czułam, że żyje gdzieś w wielkim świecie i tęskni za nieznaną córką, tak samo jak ja za nim. Miałam wrażenie, że... jego cząstka jest we mnie, że noszę w sobie jego wspaniałe talenty, myśli i uczucia, lecz są zakodowane tak głęboko, iż nigdy jeszcze do nich nie dotarłam. I to dręczyło mnie najbardziej. Gorąco zapragnęłam poznania najskrytszych zakątków swej duszy. I tych bliskich, acz nieznanych osób, z którymi byłam połączona we snach.

 „Jak ja mam dalej żyć, skoro nie wiem nawet, czy mój ojciec istotnie jest moim ojcem.” – majaczyłam, walcząc ze snem. „A czy to takie ważne? Liczy się tylko pokrewieństwo duchowe.” Nie miałam jednak złudzeń, że duchowo jestem córką swego ojca. Nie tylko rodzina, ale i inni otaczający mnie ludzie stali się ostatnio dla mnie obcy...

Zabłysły wszak bliskie oblicza w owym półśnie, niczym spadające z nieba meteoryty, lecz wśród nich więcej było duchów przeszłości niż postaci z krwi i kości. Byli to nieżyjący filozofowie, artyści, pisarze, kompozytorzy. Dane mi było czasami za sprawą pozostawionych przez nich dzieł znaleźć się w jakimś punkcie swego prawdziwego świata. I wówczas oczy przez moment lśniły łzami, a po plecach przebiegał dreszczyk wzruszenia. Był to świat zaledwie przeczuwany, a jednak należałam wyłącznie do niego. Wszystko inne jawiło mi się jako zły sen.

W końcu usnęłam i obudziłam się dopiero u celu podróży. Studiowałam zaocznie prawo w Filii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Katowicach, ale był to egzamin przedterminowy, do którego tak niewiele osób się zgłosiło, że profesor zaprosił nas do Krakowa.

Dworzec wraz z jego otoczeniem nie był zbyt atrakcyjnym miejscem. Ale gdy, przeszedłszy obok straganów z odzieżą i innymi artykułami, znalazłam się na Plantach, serce zabiło we mnie mocniej. Kochałam to miasto. Kierując się w stronę Teatru im. Słowackiego, łapczywie pochłaniałam wzrokiem Planty i dawne budowle, które zawsze urzekały mnie metafizyczną tajemniczością. W powietrzu snuła się tu aura dobrych duchów przeszłości, utrzymujących dziejową ciągłość w tym niezwykłym mieście, uszanowanym nawet przez hitlerowskich zbrodniarzy.

Ostatni raz byłam tu przed trzema laty. Spędziłam wtedy ostatni weekend z Wojtkiem. Oświadczył mi wówczas nieoczekiwanie:

– Jesteś kobietą godną najwyższego szacunku. Powinnaś ułożyć sobie życie z kimś, kto się z tobą ożeni i będzie miał z tobą dzieci. Ja... niestety, nie nadaję się do tego.

Było południe, a egzamin został wyznaczony na siedemnastą, miałam więc sporo czasu, by nacieszyć się tym pięknym miastem. Przywitało mnie wspaniałą pogodą. Panował lekki mrozik, niebo było bezchmurne. Na drzewach połyskiwały płaty śniegu. Przystanęłam przed budynkiem Teatru im. Słowackiego, przyglądając się wyeksponowanej w słońcu pięknej fasadzie, co przywołało wspomnienie przyjemnego wieczoru, spędzonego tu z Wojtkiem. Nie przeczuwałam jeszcze wówczas naszego rozstania. Podczas przerwy zaciągnął mnie do garderoby i przedstawił jako narzeczoną grającej główną rolę aktorce.

– Musiałem to zrobić – tłumaczył się później. – Ona mi nie wierzy, że jestem mocno zaangażowany i wciąż mnie nachodzi. Może teraz, kiedy cię zobaczyła, da mi wreszcie spokój.

Był wyjątkowo atrakcyjnym mężczyzną, dziewczyny szalały za nim. Jedna z nich zjawiła się kiedyś niespodzianie u niego. Jej również przedstawił mnie jako narzeczoną. Nieraz opowiadał o tej dziewczynie, nazywając ją „ruda”. Istotnie miała marchewkowe włosy. Pracowała na uniwersytecie jako asystentka na Wydziale Filozofii. Podczas rozmowy bezskutecznie usiłowała wytrącić mnie z równowagi złośliwymi uwagami. Gdy wyszła, Wojtek pocałował mnie w rękę i powiedział:

– Jestem z ciebie dumny, zachowałaś się jak prawdziwa dama.

Poznałam go w „Jamie Michalika”. Wracając z wczasów w Zakopanem, zatrzymałam się w Krakowie, gdzie wstąpiłam do ulubionej kawiarni. Kończyłam właśnie pić kawę, gdy stanął w drzwiach. Od razu mnie zauważył i utkwił we mnie wzrok. Uśmiechnęłam się bezwiednie, gdyż jego południowa uroda zrobiła na mnie wrażenie. Natychmiast do mnie podszedł i spytał, czy może się dosiąść. Gdy wyraziłam zgodę, przedstawił się. Był dziennikarzem, pracował w „Gazecie Krakowskiej”. Z ulgą zauważyłam, że nie ma na ręku obrączki.

„To wcale nie znaczy, że nie jest żonaty” – pomyślałam jednak, przypominając sobie, że już dwukrotnie dałam się na to nabrać.

Wszakże podczas błyskotliwej i dowcipnej pogawędki przerywanej salwami śmiechu okazało się, że jest rozwiedziony.

– Jeśli mi pani nie dowierza, to zapraszam do swej kawalerki, by zobaczyła pani, jak mieszkam – zaproponował.

Wzbudzał zaufanie i bardzo mi się podobał, zgodziłam się bez ociągania. Okazało się, że wnet zabrał się do całowania. Odsunęłam się po chwili. A on, jakby nigdy nic, dalej prowadził przerwaną rozmowę, zwracając się do mnie per „pani”. W pewnym momencie spojrzał na zegarek i rzekł:

– Bardzo panią przepraszam, ale jestem umówiony z dziewczyną, która niebawem tu się zjawi. Odprowadzę panią teraz do pociągu, ale zapraszam do siebie na weekend. Wtedy będę całkowicie do pani dyspozycji.