Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Izrael toczył wojny, by 60 lat temu powstać, i toczy je nadal, by nie przestać istnieć. W wojnach tych Żydzi padali ofiarą zbrodni i sami je popełniali, odnosili olśniewające zwycięstwa i stawali o krok od klęski. Wszystko po to, by zapewnić sobie wreszcie miejsce pod słońcem.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 869
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis treści
1. „Tańcząc na skorupkach jajek”. Początki syjonizmu (1895-1914)
„Myślę, że Świątynia może zostać odbudowana”. Pierwsza wojna światowa i deklaracja Balfoura (1914-1918)
„Reszta zależy od was”. Początki mandatu brytyjskiego w Palestynie (1918-1929)
„Jest pożądane, by obaj zmarli”. Pierwsze powstanie arabskie (1929-1936)
„Rzeki krwi”. Drugie powstanie arabskie
„Co ja mam zrobić z milionem Żydów?”. Druga wojna światowa i Zagiada (1939-1945)
„Jakby ich złapał hycel”.
„Nie mogłem śpiewać tej nocy”. ONZ dzieli Palestynę (1947)
„Już nie my będziemy odpowiedzialni”.
„Pierwsza agresja zbrojna”. Wojna o niepodległość (1948)
„Którzy pragną żyć w pokoju”. Zawieszenie broni i los uchodźców arabskich (1949)
„Trzech muszkieterów”. Wojna sueska (1956)
Wojna sześciodniowa (1967)
„Maszynka do mięsa”. Wojna Jom Kipur (1973)
„Pokój po wsze czasy”. Pokój z Egiptem (1973-1982)
„Oczy szeroko zamknięte”. Pierwsza wojna libańska (1982)
„Strząsanie okupacji”. Pierwsza intifada (1988-1993)
„Boga trzeba zabić”. Izraelczycy religijni i świeccy
„Wolny lud we własnej ziemi”. Terror Hamasu (1993-2000)
„Duch Dżihadu i obojętność wobec śmierci”. Druga intifada I (2000-2002)
„Który z ciała zrobił bombę”. Druga intifada II (2002-2005)
„Nie powrócicie do domu”. Kryzys procesu pokojowego (2005-2007)
„Położyć kres szaleństwu”. Druga wojna libańska (2007)
Bibliografia
Indeks osobowy
Indeks nazw geograficznych
Indeks instytucji i organizacji
Indeks planów wojskowych, statków i okrętów
MIEJSCE POD SŁOŃCEM
KONSTANTY GEBERT MIEJSCE POD SŁOŃCEM WOJNY IZRAELA
Copyright © by Konstanty Gebert, Warszawa 2008
Redaktorzy prowadzący i koordynacja wydawnicza
Adam Rysiewicz, Anna Kapuścińska
Projekt okładki i stron tytułowych
Agata Muszalska
Ilustracje na okładce
Żydowscy spadochroniarze pod Zachodnią Ścianą w Jerozolimie po zwycięstwie w bitwie o miasto w wojnie sześciodniowej.
Fot. David Rubinger
[Government Press Office, Izrael]
Zdjęcie autora:Wojciech Ziemak/FORUM
Opracowanie map
Andrzej Dukata
Redakcja i opracowanie indeksów Ewa Biernacka/SKRYPTORIUM
Korekta
Monika Hałucha
Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska
Łamanie Monika Lefler
ISBN 978-83-7648-061-9
Warszawa 2009
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
ul. Garażowa 7, 02-651 Warszawa www. prószy nski. pl
Druk i oprawa
Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.Ą
30-011 Kraków, ul. Wrocławska 53
Małgosi - za wszystko
Spis treści
1. „Tańcząc na skorupkach jajek”. Początki syjonizmu (1895-1914)
„Myślę, że Świątynia może zostać odbudowana”. Pierwsza wojna światowa i deklaracja Balfoura (1914-1918)
„Reszta zależy od was”. Początki mandatu brytyjskiego w Palestynie (1918-1929)
„Jest pożądane, by obaj zmarli”. Pierwsze powstanie arabskie (1929-1936)
„Rzeki krwi”. Drugie powstanie arabskie
„Co ja mam zrobić z milionem Żydów?”. Druga wojna światowa i Zagiada (1939-1945)
„Jakby ich złapał hycel”.
„Nie mogłem śpiewać tej nocy”. ONZ dzieli Palestynę (1947)
„Już nie my będziemy odpowiedzialni”.
„Pierwsza agresja zbrojna”. Wojna o niepodległość (1948)
„Którzy pragną żyć w pokoju”. Zawieszenie broni i los uchodźców arabskich (1949)
„Trzech muszkieterów”. Wojna sueska (1956)
Wojna sześciodniowa (1967)
„Maszynka do mięsa”. Wojna Jom Kipur (1973)
„Pokój po wsze czasy”. Pokój z Egiptem (1973-1982)
„Oczy szeroko zamknięte”. Pierwsza wojna libańska (1982)
„Strząsanie okupacji”. Pierwsza intifada (1988-1993)
„Boga trzeba zabić”. Izraelczycy religijni i świeccy
„Wolny lud we własnej ziemi”. Terror Hamasu (1993-2000)
„Duch Dżihadu i obojętność wobec śmierci”. Druga intifada I (2000-2002)
„Który z ciała zrobił bombę”. Druga intifada II (2002-2005)
„Nie powrócicie do domu”. Kryzys procesu pokojowego (2005-2007)
„Położyć kres szaleństwu”. Druga wojna libańska (2007)
Bibliografia
Indeks osobowy
Indeks nazw geograficznych
Indeks instytucji i organizacji
Indeks planów wojskowych, statków i okrętów
Jesienią 1947 r. i Żydzi, i Arabowie wstrzymywali oddech. Po krwawych walkach i politycznych przepychankach, histerycznych odmowach i politycznych zabiegach, wbrew woli rządzącej jeszcze w Palestynie Wielkiej Brytanii, mimo protestów wszystkich państw arabskich oraz przedstawicieli Arabów palestyńskich, Organizacja Narodów Zjednoczonych przystępowała do debaty nad najbardziej dramatyczną propozycją przedłożoną organizacji w ciągu dwóch lat jej istnienia: podziałem Palestyny. Ku zaskoczeniu większości członków Zgromadzenia Ogólnego własna komisja ONZ takie właśnie rozwiązanie uznała za jedyne wyjście z pogłębiającej się krwawej matni.
Równie zaskakujące było to, że wniosek poparły - każde ze swoich odrębnych powodów - i Stany Zjednoczone, i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, dwa wrogie sobie atomowe mocarstwa powojennego świata. Ale do przyjęcia wniosku nie wystarczało samo poparcie obu wielkich oraz ich sojuszników: by decyzja o podziale była ważna, musiała zapaść większością kwalifikowaną. Tymczasem, jak powiedział Dawidowi Horowicowi, dyrektorowi Departamentu Ekonomicznego Agencji Żydowskiej, brytyjski dyplomata Harold Beely: „Aby uzyskać korzystną decyzję, będziecie potrzebowali głosów dwóch trzecich państw członkowskich, a uzyskacie ją tylko wówczas, gdy blok wschodni i USA zjednoczą się i poprą tak samą decyzję, jak i jej sformułowanie. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, nie może się zdarzyć, i nigdy się nie zdarzy”.
To ostatnie zdanie na temat biegu wypadków na Bliskim Wschodzie tysiące razy wypowiadali absolutnie pewni swych racji ludzie o regionie wiedzący mniej niż nic i doświadczeni eksperci, którzy na tematyce bliskowschodniej zęby zjedli. Jakże często to, co zdarzyć się nie mogło, jednak się zdarzało i pozostawiało nas z miną, jaką wyobrażam sobie na twarzy wspomnianego Beely'ego w chwili podania przez przewodniczącego Zgromadzenia wyniku głosowania. A potem taniec, śpiew i szał radości u jednych, i bunt, gniew i poczucie klęski u drugich. Bliskowschodnie niemożliwości mają bowiem to do siebie, że choć wszystkich na równi zdumiewają, to dla jednych bywają wybawieniem, a dla drugich - przekleństwem.
Książka ta jest relacją o takich niemożliwościach. Jest próbą zdania sprawy z tego, jak pomysł polityczny zrodzony w Paryżu w głowie pewnego wiedeńskiego dziennikarza z Budapesztu zaowocował, po upływie niemal co do roku tylu lat, ile sobie założył jego twórca, jedyną spełnioną utopią polityczną XX wieku. Jak z pomysłu stał się ruchem, z ruchu - wspólnotą, ze wspólnoty - państwem. Jak państwo to przetrwało, mimo że znów niemal wszyscy byli zgodni, że coś takiego nigdy wydarzyć się nie może. Jak nieustannie zaskakuje i samo siebie, i świat. Chciałoby się, żeby to była wyłącznie radosna historia. Ale taka nie jest. Nie dlatego, że droga do spełnienia utopii wiodła przez najciemniejszą z przepaści, w jakie kiedykolwiek stoczyła się ludzkość, oraz przez cierpienie i krzywdę ludzi, których winą było tylko to, że żyli w tym jedynym miejscu na ziemi, w którym utopia ta mogła się spełnić, ale także dlatego, że w tej utopii nie było dla nich miejsca. Jest to więc książka o wojnie.
Izrael powstał w wojnie i, przynajmniej w pewnej mierze, na skutek wojny. Na przestrzeni sześćdziesięciu lat stoczył cztery duże wojny, dwie mniejsze oraz walczył z dwoma powstaniami, z których ostatnie trwa do dziś. Nie ma zapewne kraju na świecie, w którym przemoc byłaby tak obecna w codziennym życiu, a widok uzbrojonych mężczyzn i kobiet na ulicach tak powszechny i gdzie służba wojskowa stanowiłaby tak fundamentalne doświadczenie w życiu każdego obywatela.
Jest to tym bardziej zdumiewające, że naród Izraela, przez poprzednich 1900 lat pozbawiony państwa, przez cały ten czas nie toczył wojen, choć z dramatyczną regularnością padał ich ofiarą. Gdy Teodor Herzl i pierwsi syjoniści pod koniec XIX w. tworzyli plany odbudowy utraconego przed wiekami państwa, powszechnie, nawet wśród Żydów, uznano ich za marzycieli. Nie dlatego, że nie przewidzieli, że państwo bez wojny nie powstanie i bez niej nie przetrwa, lecz dlatego, że mało kto przypuszczał, że państwo to w ogóle ma szansę powstać. Do dziś z jego istnieniem nie może się pogodzić znaczna część jego sąsiadów, co sprawia, że dla Izraela wojna jeszcze zapewne na długie lata pozostanie sprawą zasadniczą.
W perspektywie tych sąsiadów, z ich punktu widzenia, co zrozumiałe i uprawnione, to nie Żydzi szukali w swej historycznej ojczyźnie schronienia przed tropiącą ich przemocą, lecz to oni zawlekli ją w zapomniany, lecz spokojny zakątek ziemi, i zwrócili ją przeciwko jego mieszkańcom. Nie ma nic prawdziwszego niż głębokie przekonanie, z jakim i Żydzi, i Arabowie mówią: „Ale my się przecież tylko bronimy”. I jedni, i drudzy mają rację. A ci, którzy mają rozstrzygać między nimi, winni pamiętać, że nie jest to wybór między dobrem a złem, lecz według mądrych słów Chaima Weizmanna - między niesprawiedliwością a jeszcze większą niesprawiedliwością. Ale nawet ci spośród Arabów i Żydów, którzy się z tym sformułowaniem zgodzą, poza horyzontem własnego cierpienia dostrzegając także cierpienie cudze, nie dogadają się co do tego, która niesprawiedliwość jest większa. Nie tylko jednak na skutek geopolitycznej rzeczywistości wojna tak głęboko wrosła w izraelskie doświadczenie.
Jak żaden inny naród na świecie Żydzi wiedzą, że możliwa jest (bo raz już niemal się dokonała) wojenna zagłada ich narodu i wojenna zagłada ich odbudowanego państwa. To doświadczenie kieruje ich ku poświęceniu się wojnie z równą starannością i pasją, z jaką przez wieki oddawali się studiom i modlitwie. Bez tego po prostu nie przetrwają. To ta świadomość zapewne sprawiła, że w swych wojnach nieoczekiwanie pokonywali przeciwników potężniejszych i pewnych zwycięstwa. Ta sama świadomość sprawiła też, że nie umieli wykorzystać pokoju. Nie wierzyli w jego trwałość. Nie sądzili, by przeciwnicy mogli zmęczyć się wojną, by chcieli wybrać pokój. Pewnie trudno im się dziwić. Zarówno historia, jak i współczesność boleśnie ich nauczyły, że więcej można stracić na zaufaniu niż na nieufności, że lepiej zmarnować szansę pokoju niż przeoczyć zagrożenie wojną. Bez pokoju Izrael przeżył już sześćdziesiąt lat. Przegranej wojny zapewne by nie przeżył. Nieufność przerodziła się też w zadufanie, złudną wiarę nie tyle w, jak najbardziej wszak realną, potęgę izraelskiego oręża, ale i w jego zdolność rozstrzygania problemów. Aleksander Macedoński mógł mieczem rozwiązać gordyjski węzeł, ale węzły ze sznura nie odrastają. W realnym świecie każdy przecięty węzeł zrasta się ponownie, zabliźnia, zapętla i otorbia. Gdy wreszcie ktoś usiłuje go rozsupłać, końcówki żywego sznura już dawno zniknęły w plątaninie żywych zwojów. Wojna niemal nigdy nie jest rozwiązaniem. Jest czasem odpowiedzią na problem, ale i zarazem zawsze staje się jego kolejnym elementem.
Książka ta jest także o nieufności i zadufaniu; jest kroniką nie tylko wygranych kampanii, lecz i zmarnowanych szans.
A także czasem zbrodni. Każda wojna jest zbrodnią, niekiedy konieczną, lecz nigdy wolną od krzywdy i zła. Nie można jednak z faktu, że w trakcie wojennych działań dochodzi do czynów przestępczych, czynić dowodu na złowrogie intencje czy haniebną naturę walczących stron, które się ich dopuściły. Trzeba patrzeć też na reakcję strony, w której imieniu zbrodnie były popełnione. Czy sprawców potępia i stawia przed sądem, czy też ich czyny usprawiedliwia i kry-je. Czyjej wrażliwość moralna pod wpływem doniesień, że pod jej sztandarem dochodzi do czynów niegodnych, rośnie, czy stępia się. W tej kwestii między Izraelem a jego arabskimi wrogami zawsze istniała różnica zasadnicza odzwierciedlająca nie tyle domniemane różnice charakteru narodowego, co odmienność podejścia demokracji i dyktatur do własnych win.
Różnica ta na przestrzeni lat zaczęła słabnąć. Niestety nie było to spowodowane tym, że po stronie arabskiej doszło do demokratycznych przemian, lecz raczej dlatego, że Izrael tak jak przywykł do wojny, tak zaczął przywykać do tego, że na wojnie dobrzy ludzie mogą czynić złe rzeczy i nie można, czy wręcz nie należy, tego potępiać. Książka ta traktuje nie tylko o zbrodni, jaką jest sama wojna, i o zbrodniach, których Żydzi padali ofiarą, lecz i o tych, których byli sprawcami. Będziemy też mieć w polu widzenia związek między zadufaną ignorancją syjonistycznego hasła „ziemia bezludna dla ludu bez ziemi” a porażającą czasem ślepotą Izraelczyków na skutki ich własnych działań wywarte na innych. Co prawda trudno byłoby zaproponować takie brzmienie tego hasła, by było do przyjęcia dla wszystkich, a zwłaszcza - w czarnym świetle Zagłady - zaproponować odmienną od syjonistycznej strategię przetrwania dla Żydów jako narodu.
Jest to książka o wojnach Izraela pisana głównie na podstawie prac izraelskich autorów oraz moich własnych doświadczeń zebranych na przestrzeni ostatnich, niemal dwudziestu, lat, odkąd mogłem tam jeździć. Mam nadzieję, że udało mi się uniknąć tej stronniczości, która wynika z ignorancji lub zaślepienia. Ale nie podchodzę do podjętego tematu z wystudiowaną neutralnością. Uważam, że w przeważającej części prezentowanych tu konfliktów większość racji była po stronie państwa żydowskiego, a nie jego wrogów. Niektórzy przy-piszą to przekonanie temu, że sam jestem Żydem, a więc kimś jakoby niezdolnym do uniknięcia tu stronniczości. Odrzucam takie podejście jako nieusuwalnie skażone rasizmem, podobnie jak jego lustrzane odbicie kierowane czasem pod adresem Arabów. Sądzę, że większość nieuprzedzonych czytelników po zapoznaniu się z faktami dojdzie do wniosków zbliżonych do moich - powierzam to jednak właśnie im. Nie zmienia to jednak faktu, że rację mają upatrujący przyczyny konfliktu w samym istnieniu Izraela, bo gdyby państwo żydowskie nie powstało, nie doszłoby do wojen, które następnie toczyło. Chciałbym jedynie, by zastanowili się nad nieuchronnie wypływającym z tego wnioskiem - i nad tym, czy by się zgodzili odnieść taki wniosek do ich własnego państwa.
Doświadczenie dwóch tysięcy lat wygnania upewniło Żydów, że jako naród bezpieczni mogą być jedynie we własnym, odbudowanym państwie. Faktem jest, że nie tylko oni doświadczyli jego utraty. Etruskowie i Partowie, Midianici i Fenicjanie oraz dziesiątki innych narodów znanych z historii starożytnej w jakimś momencie swych dziejów doświadczać musiały tego samego. Wiemy o tym z historii starożytnej właśnie - bo tylko na jej kartach oraz w gablotach muzeów archeologicznych można dziś natknąć się na ślad istnienia tych narodów. Kilka wzmianek na papirusach czy tabliczkach klinowych, parę przedmiotów rytualnych, o których przeznaczenie do dziś trwa spór, kamienne inskrypcje w zapomnianym alfabecie - to wszystko, co po nich zostało. Nietrudno sobie wyobrazić muzealną salkę, w której obok tych przedmiotów leżałyby też kawałki manuskryptów z Qumran i rękojeść miecza znalezionego w Masadzie. Tabliczka na ścianie informowałaby, że przedmioty te wytworzył wymarły naród „Hebrajczyków”, i że nie jest jasne, czy jest on tożsamy z „Judejczykami” wzmiankowanymi w innych źródłach.
Jednak nawet gdyby historia okazała się dla nich łaskawsza i Żydzi mimo wszystko przetrwaliby w diasporze, mógł ich nadal czekać los Romów do dziś pozbawionych swego państwa, źle tolerowanych w krajach, w których przebywają, i dla których asymilacja jawi się - jak dla Żydów w XIX w. - jako jedyne i pożądane wyjście. Oba narody połączyło też ludobójstwo, którego ofiarą padli w okupowanej przez Niemców Europie. Ale Żydzi, inaczej niż Romowie, nigdy nie stracili najpierw duchowej, a potem i materialnej więzi ze swą historyczną ojczyzną. Zaczęli ją odbudowywać jeszcze przed katastrofą, której nadejście przewidzieli niektórzy ich przywódcy: Teodor Herzl i Max Nor-dau, Dawid Ben Gurion i Zeew Żabotyński. Gdy w końcu jednak nastąpiła, jej zasięg i groza przekroczyły granice wyobrażalności. „Nie mówię, że ten młody człowiek kłamie. Mówię, że ja nie jestem w stanie mu uwierzyć” - powiedział w 1943 r. w Waszyngtonie sędzia Feliks Frankfurter po spotkaniu z Janem Karskim, emisariuszem rządu londyńskiego i naocznym świadkiem Zagłady. Dwa lata później to, co niewyobrażalne, stało się niepodważalne, gdy alianccy żołnierze otworzyli wrota obozów. Było już jednak o sześć milionów Żydów za późno.
Gdyby nie ta katastrofa, Izrael by nie powstał, bo narody świata nie zgodziłyby się na utworzenie przez Żydów państwa, wprawdzie na ich dawnej ziemi, lecz od wieków zamieszkałej przez inny naród. Ale gdyby nie to, że pół wieku wcześniej bardzo zrazu niewielka mniejszość Żydów, przewidując katastrofę i uciekając przed jej pierwszymi zwiastunami, zaczęła tworzyć podwaliny przyszłego państwa, narody świata nie miałyby na co wyrażać zgody. Żydów i Romów łączyłoby dziś wspólne doświadczenie nie tylko ludobójstwa, ale także niekończącej się diaspory. Zgoda - poszczególni Żydzi, jak poszczególni Romowie, w powojennym świecie znaleźliby zapewne swoje miejsce pod słońcem. Ale miejsca takiego nie byłoby dla żydowskiego narodu, tak, jak nie ma go dziś dla Romów. Narody znajdują je bowiem tylko na własnej ziemi, na której są suwerenne. A jako że ich ziemia zajęta była przez innych, Żydzi swe miejsce pod słońcem musieli zdobyć siłą. Co oznaczało jej utratę przez innych.
Nie, tak nie musiało być. Przez całe sto dziesięć lat, od Pierwszego Światowego Kongresu Syjonistycznego w 1897 r. po ostatni szczyt bliskowschodni w Annapolis w 2007 r., Żydzi wysuwali bądź akceptowali propozycje kompromisowe, które Arabowie nieodmiennie odrzucali, by je w końcu przyjmować, kiedy sytuacja obracała się jeszcze bardziej na ich niekorzyść, a oferta stawała się już nieaktualna. „Arabowie nigdy nie zmarnują okazji, by zmarnować okazję”, skomentował wybitny izraelski dyplomata Abba Eban. Istotnie retrospektywnie tak to właśnie wygląda. Ale z drugiej strony każda z tych propozycji polegała na tym, że Arabowie mieli wyrzec się czegoś, co przecież na początku było ich, i czego zostali pozbawieni wbrew swej woli. Nie widzieli powodu, by dobrowolnie umniejszać, swoje miejsce pod słońcem. Nietrudno to zrozumieć. Ale to miejsce, którym nie chcieli się dzielić - „Gdybym był Arabem, postępowałbym tak, jak oni” - mawiał Dawid Ben Gurion - dla Żydów było miejscem jedynym, w którym mogli przetrwać jako naród. Ta książka jest historią walki o owo miejsce pod słońcem.
Miejsce pod słońcem stanowi nową, rozbudowaną wersję Wojny czterdziestoletniej, wydanej w 2004 r. nakładem „Świata Książki”. Nową, bo uzupełnioną o dodatkowy rozdział końcowy, w którym opisuję niektóre z wydarzeń późniejszych chronologicznie. I rozbudowaną, bo rozpoczynam narrację nie od wojny sześciodniowej 1967 r., którą z wielu względów uważam nadal za przełomową, lecz siedemdziesiąt lat wcześniej, od Pierwszego Światowego Kongresu Syjonistycznego w Bazylei, kiedy to w dniach 29-31 sierpnia 1897 r. wiedeński dziennikarz z Budapesztu, Teodor Herzl, po raz pierwszy rzucił ideę utworzenia państwa żydowskiego. Rozdziały opisujące lata 1967-2004 pozostały niezmienione. Przepraszam czytelników Wojny czterdziestoletniej za to, że jeśli zechcą dowiedzieć się, co było wcześniej, i co potem, otrzymają także to, co już znają.
Życie cywilne Izraelczyków przedstawiłem jedynie w takim stopniu, w jakim było to niezbędne dla zrozumienia opisywanych w książce wydarzeń wojennych. Jedynym w tej kwestii wyjątkiem jest rozdział poświęcony sprawie łgała Tumarkina. Zamieściłem go, by pokazać, jak dramatyczne napięcia rozdzierają społeczeństwo izraelskie także od środka, jak rodzi się fanatyzm, który kierował ręką mordercy Icchaka Rabina, jak lustrzany, ale niemniej groźny fanatyzm strony przeciwnej mógł dać mu przeświadczenie, że jego czyn jest słuszny - i od kogo Palestyńczycy nauczyli się rzucać kamieniami.
Nie wszystkie wątki przedstawiłem równie szczegółowo. Dużo uwagi poświęciłem latom bezpośrednio poprzedzającym powstanie państwa, gdyż jest to okres w Polsce stosunkowo mało znany. Działania zbrojne w wojnie sześciodniowej opisałem bardziej pobieżnie niż późniejszą wojnę Jom Kipur, z analogicznego powodu. Dynamikę polityczną arabskich przeciwników i wrogów Izraela poruszałem jedynie wówczas, gdy służyło to objaśnieniu wydarzeń wojskowych.
Nie jestem ani historykiem, ani znawcą spraw wojskowości, ale dziennikarzem. Książka ta nie pretenduje więc do miana historycznej monografii wojen wybranego miejsca i czasu. Jest raczej próbą ich dziennikarskiej prezentacji czasem wybiórczo skupiającej się na indywidualnym ludzkim losie, wymownym szczególe, zdarzeniu, którego sens ujawnił się po latach. Na tym wszystkim, co czyni dramaty obcych ludzi, państw i narodów przedmiotem nieustannego zainteresowania tych, którzy ich zmagania śledzą z oddali.
Tytuł, jaki nadałem poprzedniej książce, sugerował, że obecna wojna (wydarzenia po 1967 r. układają się, moim zdaniem, w jeden ciąg) zakończy się ostatecznie około 2007 r. Gdy powiedziałem o tym tytule izraelskiemu przyjacielowi, ten roześmiał się i poradził, bym książkę wydał szybko, tak by do owego roku wszyscy zdążyli o niej zapomnieć, bo wojna trwać będzie dalej. Chciałem zaprotestować, ale ugryzłem się w język.
Miejsce pod słońcem ukazuje się w sześćdziesiątą rocznicę powstania Izraela. Podobnie jak ludzie w pewnym wieku, także i państwa w pewnym wieku przestają świętować swoje urodziny, bo to już spowszedniało, bo nie wypada. Izrael inaczej: co dziesięć lat - nawet jeśli przypada to na lata niezbyt radosne
- wyprawia sobie huczne urodziny, jakby nadal nie mógł uwierzyć, że jest, że istnieje, że trwa. W tym święcie uczestniczą nie tylko Żydzi, w Izraelu i diasporze, ale także przyjaciele żydowskiego państwa. Ci, którzy wraz z Żydami, i tak, jak oni, cieszą się z każdej przeżytej jego dekady. Roku. Dnia. Ale - tak, jak Żydzi - nie potrafią równocześnie nie myśleć o tym, że miliony ludzi chciały-by móc nie pamiętać o tym święcie i o państwie, które je obchodzi - bo ich najgłębszym pragnieniem jest, żeby tego państwa nie było. Wielu z nich kieruje się tylko nienawiścią. Tą, która sprawiła, że Herzl musiał Izrael wymyślić, i która miała zniknąć wraz z jego powstaniem, a która przetrwała i Zagładę, i Niepodległość, i ma się dziś dobrze. Spogląda na nas czujnym okiem snajpera. Wyciąga ku nam krzepką dłoń pałkarza. Ale są też, jakże liczni, ci, którzy chcieliby o tym państwie zapomnieć, nie dlatego, czy nie tylko dlatego, że go nienawidzą
- ale ponieważ jest przyczyną ich krzywdy. To prawda - nie ma państwa, które by nie krzywdziło, a Izrael naprawdę nie gra tu w pierwszej lidze. Ale jeśli byśmy o skrzywdzonych zapomnieli w dniu naszego święta, będącym zarazem dniem ich nieszczęścia, to odmówilibyśmy słuszności przeświadczeniu leżącemu u podstaw tego, co świętujemy. Przeświadczeniu, że człowiek nie jest na krzywdę skazany.
*
Książka ta nie mogłaby powstać bez ogromnej pomocy dziesiątków ludzi, którzy dzielili się ze mną swą wiedzą, doświadczeniami i przemyśleniami. Niektórzy z nich, jak autorzy książek traktujących o sprawach, których ona dotyczy, a wymienionych w bibliografii, nic o tym nie wiedzą; szczególny dług wdzięczności zaciągnąłem tu u Benny Morrisa, Michaela B. Orena, Howarda Sachara, Uri Savira, Toma Segeva i zespołu „The Sunday Times”.
Jestem też wdzięczny redakcjom „Gazety Wyborczej” i „Wprost” za zgodę na wykorzystanie w tekście, we fragmentach lub w całości, korespondencji i komentarzy publikowanych wcześniej na łamach tych pism. Wśród wielu osób, z którymi dane mi było zetknąć się osobiście, pragnę szczególnie wymienić, w kolejności alfabetycznej, analityka izraelskiego Jossi Alphera, profesora Szlomo Avineriego z Uniwersytetu Hebrajskiego, sędzinę Hadassę Ben-Itto, przewodniczącą Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawników Żydowskich, profesora Icchaka Brudnego z Uniwersytetu Hebrajskiego, pisarza Allena Hoffmana z Jerozolimy, mecenasa Uriego Hupperta z Jerozolimy, profesora Menachema Kellnera z uniwersytetu w Hajfie, Mahmuda Khalefę, szefa palestyńskiego biura prasowego w Gazie, korespondenta „Midrasza” i „Rzeczypospolitej” w Izraelu Aleksandra Klugmana, biznesmena Zeewa Kowalskiego z Tel Awiwu i jego rodzinę, Macieja Kozłowskiego, byłego ambasadora RP w Tel Awiwie, dziennikarza palestyńskiego Dauda Kuttaba, Ami Mehla z izraelskiego MSZ, Hafeza al-Nimera, byłego ambasadora Autonomii Palestyńskiej w Warszawie, profesora Sariego Nusseibe z uniwersytetu al-Quds, redaktora Sewera Plockera z „Jedi-jot Ahronot”, Annę i Leona Sfardów z Jerozolimy, Michała Sobelmana, radcę prasowego ambasady Izraela w Warszawie, polityka palestyńskiego Nabiła Szaata, profesora Jana Szemińskiego z Uniwersytetu Hebrajskiego, Szewacha Weissa, byłego ambasadora Izraela w Warszawie, artystę izraelskiego łgała Tumarkina, Hanię i Leona Volovici z Jerozolimy, polityka palestyńskiego Zijada Abu Zijada, oraz doktora Efraima Zuroffa z Ośrodka Szymona Wiesenthala w Jerozolimie.
Wszystkie cytaty ze źródeł obcojęzycznych są w moim przekładzie.
Nie muszę dodawać, że za wszelkie błędy tylko ja ponoszę odpowiedzialność.
„Chcecie założyć państwo bez przelewu krwi? A gdzie to kiedy widziano? Bez przemocy i bez podstępu, po prostu kupując i sprzedając udziały?” - pisał do Herzla w kilka lat po Pierwszym Światowym Kongresie Syjonistycznym socjolog Ludwik Gumplowicz. W budynku kasyna w szwajcarskiej Bazylei zgromadziło się 29 sierpnia 1897 r. ponad dwustu entuzjastów, którzy uwierzyli w wizję odbudowy państwa żydowskiego w Ziemi Obiecanej, wyłożoną rok wcześniej przez żydowskiego dziennikarza wiedeńskiej „Neue Freie Presse”, Teodora Herzla, w niewielkiej książeczce Der Judenstaat. W przyjętej wtedy w Bazylei uchwale utworzyli Organizację Syjonistyczną, i postulowali powstanie Agencji Żydowskiej, zamiast proponowanego pierwotnie przez Herzla Towarzystwa Żydowskiego, w którym Żydzi wykupywać mieli udziały. Nie starczyło na to pieniędzy. Agencja miała się zająć koordynowaniem działań na rzecz utworzenia w Palestynie żydowskiego „ogniska narodowego” (Heimstaette). Terminu „państwo” w rezolucji nie użyto, by nie drażnić sułtana panującego także nad Palestyną. Dla Gumplowicza, twórcy austriackiej socjologii, autora koncepcji głoszącej, że państwa powstają drogą podboju, teoretyka „konfliktu ras”, wizja Herzla była niewybaczalnie naiwna. Autor Der Judenstaat taką krytyką się jednak niezbyt przejmował. „Jeśli dziś chcemy założyć państwo, nie zrobimy tego w sposób, jaki tysiąc lat temu byłby jedyny możliwy - pisał Herzl w przedmowie do swojego dzieła. - Ci Żydzi, którzy zgadzają się z naszą koncepcją państwa, przystąpią do Towarzystwa, które tym samym będzie upoważnione, by konferować i negocjować z rządami w imieniu naszego narodu. Towarzystwo zostanie więc uznane, w swych stosunkach z rządami, jako czynnik państwowotwórczy. Uznanie to zaś praktycznie ustanowi państwo”. Ot, i wszystko.
Gdybyż to tylko mogło być takie proste! W Europie było około 10 min Żydów, z czego trzy czwarte w Rosji i w Galicji. Ogromna większość z nich, udręczona pogromami, dyskryminacją i nędzą, wyjechałaby stamtąd z radością - tylko dokąd? Wszak od prawie dwóch tysiącleci nie mieli swojego państwa, nie mogli „wrócić tam, skąd się wzięli”. W historycznej ojczyźnie Żydów, zacofanej, nędznej i tak zapomnianej, że nawet nie była odrębną prowincją imperium oto-mańskiego, mieszkało około 400 tysięcy ludzi, w tym nie więcej niż 25 tysięcy Żydów. Ale wśród Żydów w diasporze byli i ludzie zamożni, chętni zapewne, by wspomóc swych rodaków, zaś narody państw, w których Żydzi mieszkali, niedwuznacznie dawały do zrozumienia, że chętnie by się tych współmieszkańców pozbyli. Słowem, utworzenie żydowskiego państwa w dawnej Palestynie byłoby - uważał Herzl - z korzyścią dla wszystkich. A skoro tak, to powinno powstać. A jak powinno, to powstanie. „W Bazylei - zapisał Herzl wkrótce po Pierwszym Kongresie w swym dzienniku zdanie, które miało przejść do historii - założyłem państwo żydowskie. Gdybym powiedział to dziś na głos, zostałbym powszechnie wyśmiany. Być1 może za pięć lat, a na pewno za pięćdziesiąt, dostrzegą to wszyscy”. Pięć lat później niewiele zostało z euforii Pierwszego Kongresu; nie potwierdziło się żadne z oczekiwań Herzla. Reakcja opinii żydowskiej była dużo słabsza, niż się spodziewał. Wprawdzie na wiecach śpiewano mu, że jest „królem Izraela”, ale jego domniemani poddani nie byli skłonni przenosić się do jego hipotetycznego królestwa, ani nawet płacić składek. Gorzej: asymilują-cy się Żydzi Europy Zachodniej zwalczali syjonizm jako zagrożenie dla ich marzeń. Jak mogli zapewniać, że są Niemcami, Francuzami czy Anglikami takimi jak inni, różniącymi się ewentualnie od współobywateli jedynie wyznaniem, jeżeli syjoniści twierdzą, że Żydzi są odrębnym narodem i dążą do zbudowania odrębnego państwa? Zaś na wschodzie kontynentu żydowska ortodoksja zwalczała syjonizm jako bezbożną herezję: przywrócenie królestwa Dawidowego miało wszak nastąpić dopiero po przyjściu Mesjasza. Ci zaś Żydzi, którzy ani nie chcieli pozostać ortodoksami, ani też asymilować się, swe nadzieje wiązali raczej z powstającymi partiami socjalistycznymi. Twierdziły one, że kwestię żydowską rozwiąże historia, a nie geografia, budowa socjalizmu, nie budowa państwa. Mesjanizm, świecki lub religijny, upatrywał w syjonizmie wroga.
Nie lepiej wiodło się Herzlowi z mocarstwami. Niemiecki cesarz Wilhelm, pod którego protektoratem Herzl chciał budować swój Judenstaat, zlekceważył syjonistycznego wizjonera. Za to orientacja na Niemcy zraziła do syjonizmu Francję. Jeszcze w latach sześćdziesiątych minionego wieku można było w Paryżu usłyszeć głosy, że całe to przedsięwzięcie to niemiecki spisek. Zaś sułtan Abdul Hamid nie był, co oczywiste, zainteresowany ograniczeniem suwerenności Wielkiej Porty choćby na skrawku i tak kurczącego się imperium. Niepokoiła go także perspektywa napływu do Palestyny rosyjskich Żydów, czyli, w jego oczach, po prostu Rosjan, infiltratorów z terytorium wrogiego i groźnego sąsiada.
Każdy bezstronny obserwator musiałby uznać, że Herzl, zmarły w 1904 r., siedem lat po Pierwszym Kongresie, zabrał ze sobą do grobu także i swe marzenie. Syjonizm wydawał się programem równie pozbawionym perspektyw co wizje esperantystów. To już pacyfiści, głosiciele powszechnego rozbrojenia narodów, zdawali się mieć lepsze szanse. Ruch założony przez Herzla na pozór dołączył do długiej listy naiwnych XIX-wiecznych utopii, gdzieś miedzy falan-sterami a efemerycznymi państewkami zakładanymi w koloniach przez awanturników. Pierwsi koloniści żydowscy nie czekali zaś na Herzla, by przybyć do Palestyny: schronili się tam, uciekając z Rosji po pogromach 1881 r. Większość z czasem jednak powróciła do swych krajów pochodzenia lub wybrała dalszą emigrację, udając się gdzie indziej, zrażona niezwykle ciężkimi warunkami życia. Ci, którzy pozostali, żyli w dwóch tuzinach izolowanych kolonii, z reguły na garnuszku paryskiego filantropa barona Rotszylda, przymierając często głodem. Inni marzyli w diasporze o asymilacji lub ucieczce za morze, do amerykańskiej goldene medina, nie o przyszłej Medinat Israel.
Ale czterdzieści lat po śmierci Herzla i pół wieku po Pierwszym Światowym Kongresie Syjonistycznym, dokładnie tak, jak przewidział, jego wizja się urzeczywistniła, acz zupełnie nie tak, jak on to sobie wyobrażał. Całkiem też inne czynniki kształtowały dalej losy Izraela. Proroctwo Herzla okazało się więc tylko częściowo prawdziwe. Twórca syjonizmu nie przewidział, że to stosunki z Arabami, których istnienia niemal nie dostrzegał, okażą się decydujące dla przyszłości wyśnionego przezeń kraju. W tej porażającej z dzisiejszego punktu widzenia ślepocie nie był jednak sam. Nie tylko większość z pierwszych przywódców syjonistycznych, ale w ogóle większość ludzi zainteresowanych problemem nie postrzegała Arabów jako gospodarzy ziemi, na której miało powstać żydowskie państwo, ani nawet jako potencjalny podmiot polityczny. Było to zgodne z ówczesnym europejskim myśleniem o kolonialnych „tubylcach”, zdolnych co najwyżej utrudniać dzieło kolonizacji, lecz ani nie władnych, ani nie uprawnionych, by wpływać na jego bieg. Jest rzeczą oczywistą, że ta ślepota nie znajduje dziś ani moralnego, ani choćby pragmatycznego usprawiedliwienia. Trudno jednak wyobrazić sobie, jaką właściwie inną strategię mogli przyjąć syjoniści. Głosili hasło: „Ziemia bezludna dla ludu bez ziemi”, lecz gdzie właściwie mogliby znaleźć taką ziemię bezludną? Jeśli naród żydowski miał zbudować swoje państwo, to musiało się to - jak zawsze w historii (Gumplowicz znowu miał rację) - obyć kosztem innego narodu. Innej opcji nie było. Na początku lat trzydziestych XX w. Artur Koestler jako dziennikarz berlińskiej prasy towarzyszył niemieckiej wyprawie, która na sterowcu „Graf Zepellin” badała z powietrza sowiecką Daleką Północ. Zaproponował, by - jeśli znajdą dotychczas nieznaną, a bezludną ziemię - zgłosić do niej roszczenia w imieniu żydowskiego ruchu narodowego. Organizatorzy wyprawy wyśmiali go, a potem całkiem już poważnie zabronili wysuwania prowokacyjnych pomysłów.
Trafnie natomiast przewidział Herzl, że powstanie państwa żydowskiego zależne będzie od stanowiska mocarstw. Izrael jest od niego uzależniony jak żaden inny kraj na świecie i zarazem w polityce światowej zajmuje pozycję całkowicie niewspółmierną do swego rzeczywistego znaczenia. W tym więc sensie podstawowy cel autora Der Judenstaat do dziś nie został osiągnięty. Izrael nie stał się państwem jak inne, a sytuacja Żydów, którzy w wizji twórcy syjonizmu mieli się stać po części zwykłymi obywatelami swego zwykłego państwa, po części zaś zwykłymi obywatelami innych państw, także jest daleka od normy. Wbrew przewidywaniom Herzla nie zniknął też, antysemityzm, który wywodził on z nienormalnej sytuacji diaspory. Przeciwnie, powstanie Izraela nie tylko nie położyło kresu jego istnieniu, lecz dało nowy impuls wrogości wobec Żydów. Dziś bywają znienawidzeni nie dlatego, że nie mają swego państwa, lecz dlatego, że je mają, a mimo to stają w obliczu podobnych, co ponad sto lat temu, dylematów. Herzl nie przewidział również tego, że Niemcy, w których upatrywał patrona syjonizmu, nie tylko nie podejmą się tej roli, lecz zrealizują próbę wymordowania narodu żydowskiego - i że zbrodnia ta, w której zginąć miał co trzeci Żyd na świecie, walnie się przyczyni do tego, że pozostałe mocarstwa udzielą przyzwolenia na powstanie żydowskiego państwa.
Nie tylko sposób, w jaki Izrael w końcu powstał, lecz również i to, jaki powstał, dalece odbiegało od przewidywań założyciela syjonizmu. Na kongresie w Bazylei nie było ani jednego socjalisty i ani jednego rabina, ale to socjaliści zbudowali Izrael, zaś religia stała się jego cementem, i jest dziś w Izraelu stale rosnącą i często destruktywną siłą. Na kongresie było jedynie 17 delegatek, pozbawionych zresztą prawa głosu, ale kobiety odegrały w powstaniu Izraela rolę nie mniejszą niż mężczyźni. W takim bilansie niewielką już rolę odgrywa fakt, że w utopijnej powieści o przyszłym żydowskim państwie, Altneuland, opublikowanej przez Herzla w 1903 r., w Izraelu mówi się raczej po francusku czy niemiecku, niż w jidysz czy po hebrajsku (odrodzenia hebrajszczyzny Herzl, który nią nie władał, także nie przewidział), a Jerozolima przypomina Wiedeń przeniesiony znad Dunaju w pobliże Jordanu. Z litości dla legendy pomińmy inne jego przewidywania z perspektywy czasu wyglądające równie absurdalnie.
Ale przecież miał rację w najważniejszym: państwo żydowskie powstało, i to dokładnie po upływie przewidzianego przezeń półwiecza. Powstało inne, i inaczej, niż to przewidywał, ale syjonizm pozostaje jedyną zrealizowaną XX-wiecz-ną utopią. Ludobójcza utopia faszyzmu legła w gruzach w pokonanym Berlinie. Na ostateczną klęskę niemniej morderczej, lecz chronionej przez kamuflaż hipokryzji, utopii komunistycznej, trzeba było czekać następne pół wieku. Marzenia o lepszym społeczeństwie, związane z dekolonizacją Trzeciego Świata zakończyły się trwającą do dziś serią gorzkich rozczarowań: rodzime dyktatury, zwłaszcza w Afryce, niemal zawsze okazywały się gorsze od obcych rządów, które tryumfalnie zastąpiły. Nie lepiej powiodło się scjentystycznym utopistom przewidującym powszechne szczęście ludzkości zaprogramowane i zrealizowane przez naukę. A przecież wszystkie te utopie zdobywały entuzjastyczne poparcie i elit, i mas, a ich krytycy obawiali się, że razem ze swymi ostrzeżeniami wylądują mimo wszystko na śmietniku historii. Tylko syjonizm, powszechnie, aż do powstania państwa, uważany za całkiem nierealistyczny ruch polityczny, osiągnął swój cel.
To prawda - nie w pełni, i nie wiadomo na jak długo. Większość Żydów na świecie ani nie mieszka w państwie żydowskim, ani nie ma takiego zamiaru, a jego istnienie nadal jest zagrożone. W realizacji proroctwa Herzla nie było też nic nieuchronnego. Gdyby nie klęska Rommla pod El Alamein, wojska niemieckie mogły były dojść do Jerozolimy, Tel Awiwu i Hajfy. Do dziś można oglądać w Izraelu pozostałości po okopach szykowanych latem 1942 r. jako ostatnie linie obrony. Gdyby Hitler, jak planował, pokonał w 1941 r. Stalina przed zimą, to i El Alamein nie miałoby, z punktu widzenia przetrwania narodu żydowskiego, większego znaczenia, bo Żydów mogłoby po prostu nie być.
Wreszcie: Herzl nie wymyślił syjonizmu. Nazwę jako określenie dla politycznego ruchu głoszącego powrót Żydów do ich historycznej ojczyzny ukuł wiedeński działacz żydowski Natan Birnbaum w 1892 r. Herzl nie wymyślił też i samego powrotu: pierwsze grupy pionierów pojawiły się w tureckiej Palestynie już na początku lat osiemdziesiątych XIX w. Nie wymyślił też i programu: postulat powrotu Żydów wysunęli przed nim w XIX w., rzecz zaskakująca w świetle późniejszej wrogości Żydów religijnych oraz marksistów do tej idei, dwaj rabini: Cwi Hirsz Kaliszer z Prus i Jehuda Alkalai z Serbii oraz były współpracownik Karola Marksa, żydowski filozof z Niemiec Mojżesz Hess. Rabini uważali, że powrót Żydów do Syjonu będzie pierwszym etapem na drodze do ich zbawienia. Były marksistowski filozof przewidział nawrót antysemityzmu w Europie, który nie pozostawi Żydom innego wyjścia jak emigracja, zaś nadchodzący rozpad imperium otomańskiego stworzy im możliwość zakorzenienia się na nowo w ich dawnej ojczyźnie. Ich pisma jednak, wydawane w niewielkich nakładach i niezbyt popularne, nie wywarły żadnego politycznego wpływu.
Podobnie było z innymi prekursorami. Pochodzący z Rosji Leo Pinsker, dziesięć lat po carskich pogromach wydał w Berlinie po niemiecku książkę Auto-emancypacja. Nawoływał w niej, by Żydzi, którzy są „gośćmi wszędzie, a u siebie nigdzie”, zamiast czekać na to, by przesiąknięte antysemityzmem państwa europejskie przyznały im pełnię praw, wyemancypowali się sami, zbiorowo budując nową ojczyznę, w której staną się większością. Tym samym dokona się w nich - twierdził Pinsker - duchowa przemiana, zrzucą jarzmo upokorzeń nałożone przez niewolę i staną się w pełni ludźmi, a nie zastraszoną gromadą. Cele, jakie sobie stawiał Pinsker, były duchowe, nie polityczne - odrodzenie psychologiczne, a nie budowa państwa. Podobnie jak inni po nim, nie myślał zresztą o Palestynie; marzyło mu się raczej żydowskie państwo gdzieś w Ameryce Północnej.
Trudno było bowiem wykrzesać z siebie entuzjazm dla Palestyny. Amerykański pisarz Mark Twain, który ją odwiedził jako dziennikarz w 1867 r., pisał, że „pośród wszystkich ziem o żałosnym wyglądzie, Palestyna jest księciem. (...) To kraj bez nadziei, nużący i łamiący serce. (...) Palestyna jest pustkowiem i nie daje się pokochać”. Ale kochać ją właśnie chcieli, wbrew wszystkiemu, Miłośnicy Syjonu, Chowewej Cijon, żydowscy entuzjaści z Rosji, którzy zaczęli osiedlać się tam po pogromach 1881 r. Tych „praktycznych syjonistów”, przedkładających konkretne działania, choćby i drobne, nad polityczne marzenia, choćby i wzniosłe, było jednak jedynie 20 tysięcy. Kropla w morzu dwuipółmi-lionowej fali emigracji żydowskiej z Rosji, która do wybuchu pierwszej wojny światowej dotarła do Ameryki, ziemi zaiste sprawiającej wrażenie bardziej obiecanej. TroghęL wbrew własnemu sceptycyzmowi Pinsker został ich duchowym przywódcą. Do końca wieku założyli około 200 lokalnych organizacji, w tym także w Europie Zachodniej, ale głównie w imperium carskim, gdzie nieco ironicznie ich dążenia określano mianem „palestynofilstwa”. Stworzyło to organizacyjne podwaliny ruchu, na którego czele miał wnet stanąć Teodor Herzl.
Trudno byłoby jednak sobie wyobrazić bardziej nieprawdopodobnego przywódcę tego ruchu. Urodzony w 1860 r. w dostatniej, zasymilowanej i świeckiej rodzinie z Budapesztu, szybko zrobił błyskotliwą karierę dziennikarską. Ten wyznawca „fałszywego bożka asymilacji”, jak mówili Miłośnicy Syjonu Chowewej Cijon, zaproponował kiedyś, by wszyscy Żydzi Wiednia, z rabinami na czele, dokonali w zbiorowej ceremonii uroczystego aktu konwersji na chrześcijaństwo, pokonując tym samym ostatnią barierę na drodze do całkowitej asymilacji. Pogromy w carskiej Rosji uważał za przejaw nie europejskiego antysemityzmu, lecz orientalnego barbarzyństwa. Z radością powitał propozycję zostania korespondentem swej gazety w Paryżu, stolicy ojczyzny praw człowieka, gdzie Żydzi byli pełnoprawnymi obywatelami. I tam właśnie, w szczytowym okresie sprawy Dreyfusa, natknął się na tłumy Francuzów demonstrujących na ulicach pod hasłem: „Śmierć Żydom!”. Jego świat runął w gruzy. Jeśli jest to możliwe we Francji - uznał - to jest możliwe wszędzie. Od razu, w 1895 r., usiłował zainteresować swym niegotowym jeszcze programem finansistów i filantropów barona Maurice'a de Hirscha i barona Edmonda Rotszyl-da, którzy wspierali finansowo palestyńskie kolonie Miłośników Syjonu. Ci jednak odcięli się od jego pomysłów. Uznali, że są one całkowicie nierealistyczne, a rozgłos, jaki Herzl, korzystając ze swych dziennikarskich umiejętności, im nadał, szkodliwy - zarówno dla osiedli w Palestynie, które sułtan mógłby uznać za forpocztę żydowskiej inwazji, jak i dla bezpieczeństwa Żydów w Europie. Czyż nie to samo, co Herzl, głosili budujący w Niemczech, Austrii, Francji masowe partie polityczne, antysemici, iż Żydzi są w swoich społeczeństwach obcymi i winni się wynieść gdzie indziej? Obaj baronowie na pewno nie chcieli, żeby tak o nich myślano.
Odrzucony przez przywódców Herzl zwrócił się do mas. Der Judenstaat opublikował w rok po nieudanych próbach rozmów z baronami (Rotszyld go nie przyjął, de Hirsch wyśmiał). Zasadnicza nowość jego strategii polegała na tym, że - choć sam uważał się za pisarza, i takim pragnął zostać zapamiętany - był w istocie typem nowoczesnego działacza politycznego. Umiał łączyć zakulisowe negocjacje z finansowymi i - później - politycznymi przywódcami z oddziaływaniem na szerokie masy, za pomocą prasy, wieców i działalności organizacyjnej. Zrozumiał wreszcie, że strategia Miłośników Syjonu i wspierających ich w Palestynie dobroczynnych baronów żydowskich skazana jest na klęskę. Póki osiedlają się nieliczni, jest to ruch bez znaczenia. Jeśli jednak będzie ich więcej, sułtan - suweren w Palestynie - niechybnie uzna to za zagrożenie dla swojej władzy. Dlatego też żydowski ruch narodowy winien najpierw zyskać polityczną podmiotowość i międzynarodowe poparcie. By tak jednak mogło się stać, ruch ten musi najpierw sam się ukonstytuować. Dlatego też natychmiast, korzystając z zainteresowania, jakie wzbudziła jego książka, przełożona prawie natychmiast na angielski i francuski, ponownie zaczął kołatać do wrót możnych tego świata.
Ale syjoniści zrazu nie byli zachwyceni późnym neofitą, który od razu sięgał po przywództwo. Herzl zachowywał się tak, jakby on to wszystko sam wymyślił. Próżno by w Der Judenstaat szukać odniesień do działalności Chowe-wej Cijon, do prac Pinskera czy Hessa, do obecnej w tradycji żydowskiej stałej tęsknoty do Syjonu. „Oczywiste wyjaśnienie - pisze historyk syjonizmu Walther Lacqueur - że Herzl po prostu nic o tym nie wiedział, nikomu nie przyszło do głowy”. Postrzegano go jako ambitnego aroganta bezprawnie przywłaszczającego sobie cudzy dorobek. Ale to właśnie jego wyobcowanie z tradycji żydowskiej, jego nieznajomość drobnych sukcesów i niepowodzeń „praktycznych syjonistów” w Palestynie pozwoliła mu po raz pierwszy dostrzec kwestię żydowską w jej politycznym wymiarze. Jeżeli można krzyczeć „Śmierć Żydom!” i w Paryżu, i w Odessie, to znaczy, że problem, przed którym stają Żydzi i tu, i tam jest wspólny, i wymaga politycznego rozwiązania. „Jesteśmy narodem - jednym narodem” - pisał. Naród zaś musi, co od Wiosny Ludów w Europie było wiadome, mieć państwo.
Było więc pewnym nieporozumieniem czynienie Herzlowi zarzutu z tego, że nie czytał Pinskera czy Alkalaia. Jego refleksja wyrastała z zupełnie innej tradycji: z ruchów narodowych monarchii habsburskiej, a nie z żydowskiej refleksji religijnej czy społecznej. Już prędzej Giuseppe Garibaldi i Giuseppe Mazzini niż średniowieczny poeta Jehuda ha-Lewi tęskniący w Hiszpanii do Syjonu czy Eliezer Ben-Jehuda próbujący w Palestynie odrodzić hebrajszczyznę. A to właśnie, że o prawa narodowe Żydów walczy ktoś, kto - wydawałoby się - nie musi się o nie troszczyć, bo jego własny byt jest przecież zapewniony, zyskało mu wnet, mimo początkowych oporów, uznanie i sympatię pozbawionych takich perspektyw Żydów z Rosji. „Zasadniczo - pisał Chaim Weizmann w Autobiografii - Der Judenstaat nie zawierał dla nas żadnej nowej idei... Ale sam fakt, że człowiek z Zachodu przychodził do nas bez uprzedzeń, był pociągający”. Masowo zaczęły napływać telegramy poparcia ze strony komórek Miłośników Syjonu. Herzl złapał wiatr w żagle.
I działał, z niebywałą wprost energią. Wiosną 1896 r. został przyjęty przez arcyksięcia Badenii, wuja cesarza niemieckiego, który zapewnił go o swej przychylności. Korzystając ze stambulskich koneksji polskiego emigranta, Filipa hrabiego Niewlińskiego, udał się następnie do otomańskiej stolicy w nadziei na audiencję u sułtana. Do sułtana nie dotarł, lecz przyjął go i Wielki Wezyr, i szef dyplomacji otomańskiej, którym złożył propozycję nadania przez Wysoką Portę prawnego statusu żydowskiej imigracji do Palestyny. Abdul Hamid propozycji jednak nie przyjął, i odpisał swym ministrom: „Gdy moje imperium zostanie podzielone, być może dostaną Palestynę za darmo. Ale dzielić można tylko nasze martwe ciało. Na wiwisekcję się nie zgodzę”. W drodze powrotnej Herzl zatrzymał się w Sofii, gdzie powitały go na dworcu wiwatujące tłumy bułgarskich Żydów. Tłumy czekały nań też w Londynie, ale baron Rotszyld ponownie odmówił mu spotkania. Reakcja Herzla była natychmiastowa. W liście do swojego asystenta napisał: „Na taką sytuację jest tylko jedna odpowiedź: natychmiast zorganizujmy nasze masy”. Wnet odbył serię wizyt w ważniejszych ośrodkach ruchu, w tym także w Warszawie, gdzie jednak na 200 tysięcy Żydów było nie więcej niż kilkudziesięciu syjonistów, i to mimo niestrudzonych wysiłków Na-chuma Sokołowa, współredaktora, a od 1892 r. redaktora naczelnego ważnego pisma hebrajskiego „Ha-Cefira” (Jutrzenka).
Kongres syjonistyczny, po konsultacjach z organizacjami z Austrii i Niemiec, zamierzano zrazu zwołać w Monachium. Ale reakcja żydowskiej opinii była wroga. Prasa żydowska w Niemczech potępiła syjonizm jako ruch antypatrio-tyczny i groźny dla Żydów. Monachijska loża Bnei Brit zmusiła tamtejszą gminę, by odmówiła Herzlowi współpracy. Zaś komitet wykonawczy Stowarzyszenia Rabinów Niemieckich wydał uchwałę, w której uznał, że „działalność tak zwanych syjonistów jest sprzeczna z mesjańską obietnicą judaizmu”, który zarazem „nakazuje wiernym służyć ze wszech sił Ojczyźnie, do której należą”. Rabini wezwali „wszystkich, którym drogie jest dobro judaizmu, by trzymali się z daleka od wspomnianych syjonistycznych działań”. Ton został nadany i odtąd przez długie lata tak właśnie będzie patrzeć na starania Herzla i jego następców większość religijnych Żydów. Kongres trzeba było przenieść do Bazylei: szwajcarscy Żydzi byli mniej wpływowi i gorzej zorganizowani od niemieckich, a rada miejska chętnie wynajęła kasyno, za stosowną opłatą.
Delegaci przybyli z 17 krajów; 69 z nich reprezentowało rozmaite organizacje syjonistyczne, pozostali otrzymali zaproszenia indywidualne. Zebranie jednak zbojkotowali Miłośnicy Syjonu z Anglii i Francji; nie przybyła też część reprezentacji rosyjskiej. Jedni mieli Herzlowi za złe zmonopolizowanie przywództwa ruchu, inni wzięli sobie do serca nieprzychylność baronów i wrogość rabinów. W przededniu otwarcia Kongresu, rozgoryczony Herzl zanotował w dzienniku: „Stoję na czele chudopachołków, żebraków i łowców sensacji... Tylko niektórzy z nich to szczerzy entuzjaści. Jednak nawet i taka armia dokonałaby dzieła, gdyby sukces był na horyzoncie”. Pierwszym sukcesem było jednak to, że do Kongresu w ogóle doszło i że odbył się z zachowaniem stosownej pompy. Herzl zażądał, by wszyscy delegaci stawili się we frakach. Na galerii tłoczyli się zaproszeni goście i korespondenci z całej Europy. Przebieg obrad był bacznie obserwowany. „Taniec na skorupkach jaj, i to niewidzialnych” - zanotował Herzl. Istotnie starano się postępować delikatnie, by przebieg Kongresu nie pogłębił niechęci do syjonizmu jego przeciwników: asymilatorów i ortodoksów. Nie można było narazić się ani carowi (nie wypuści), ani sułtanowi (bo nie wpuści). Jak mówić o losie Żydów, nie narażając się carowi? Jak o państwie żydowskim, nie wywołując gniewu sułtana?
Kongres otworzył uroczystym błogosławieństwem świątecznym weteran niemieckiego ruchu syjonistycznego doktor Lippe. Miał przemawiać tylko przez dziesięć minut, ale - inaugurując tym samym tradycję, która miała odtąd prześladować syjonistyczne kongresy - nie potrafił skończyć. Herzl mu w końcu
Herzl przemawia na I (lub II) Kongresie Syjonistycznym, Bazylea, 1897 (lub 1898) r. [Government Press Office, Izrael]
przerwał, samemu sobie udzielając głosu. Jego mowa była majstersztykiem tańca na skorupkach jaj. Turcję zapewnił, że rozumie, iż sułtan zastosowałby restrykcje imigracyjne, gdyby Żydzi chcieli zakraść się do jego państwa podstępem, i obiecał zarazem korzyści finansowe dla otomańskiego państwa w wypadku planowej i legalnej imigracji. Wyraził zrozumienie dla dylematu „niektórych rządów”, które, jeśli będą życzliwe wobec Żydów, narażą się na gniew mas, a jeśli nie, to „wepchną Żydów w objęcia rewolucjonistów”. Zapewnił o uznaniu dla dotychczasowych wysiłków kolonizacyjnych „w Palestynie i w Argentynie”, rabinów zaś o głębokim poszanowaniu dla tradycji. Nie pa-dło słowo potępienia dla rosyjskiego antysemityzmu. Twórca syjonizmu nie wspomniał też o Arabach, choć wyraził przekonanie, że żydowska imigracja będzie „z korzyścią dla chrześcijan Wschodu. Co szczególnie znamienne, autor Der Judenstaat ani razu nie użył słów „państwo żydowskie”.
Lecz choć Herzl narzucił sobie dyplomatyczną autocenzurę graniczącą z hipokryzją, to kilka zasadniczych rzeczy jednak powiedział. „Chcemy położyć kamień węgielny pod gmach, w którym zamieszka kiedyś naród żydowski”. Budowa tego gmachu musi być dziełem samych Żydów: „Tylko naród sam może sobie pomóc, jeśli zaś nie, to pomóc mu nie sposób”. Ale zarazem celu się nie osiągnie inaczej, jak za pomocą międzynarodowego porozumienia, legalnie wiążącego, opartego na prawach, nie na tolerancji: „Zaprawdę, dość mamy doświadczeń z tolerancją i z „ochroną”, która w każdej chwili może zostać odwołana”. Naiwnością też byłoby myśleć, że da się żydowski program narodowy zrealizować, jak dotąd, metodą małych kroków: „Jeżeli założyć, że na świecie jest dziewięć milionów Żydów, i że byłoby możliwe umieścić w koloniach w Palestynie dziesięć tysięcy z nich rocznie, to i tak rozwiązanie kwestii żydowskiej zajęłoby dziewięćset lat. To chyba mało realne. Z drugiej strony wiecie, że liczyć na dziesięć tysięcy osadników rocznie, to w obecnych okolicznościach czysta fantastyka”. Podstawowy dylemat syjonizmu został wyłożony wprost.
I nie został rozwiązany. Herzl zapowiedział jedynie, że działalność syjonistyczną koordynować będzie Agencja Żydowska, którą Kongres powoła, same zaś Kongresy zwoływane będą co rok. Agencja miała odziedziczyć nierozwiązany dylemat. Jak przekonać Rosję, by Żydów wypuszczała, sułtana, by ich przyjmował. Żydów, by nie tylko przestali zwalczać syjonizm, lecz by go czynnie popierali, finansując i emigrując. Mocarstwa, by w ruchu, który nie wie, jak te cele osiągnąć, uznały reprezentanta narodu i prawnie się zobowiązały do wspierania jego celów. Lecz choć przemówienie Herzla, czytane po fakcie, musi rozczarowywać, to na zebranych wywarło elektryzujący wpływ. Delegat z Rosji, Shlomo Ben-Ami, wspominał wielkie wrażenie, jakie wywarła na nim „wspaniała i wyniosła postać [Herzla], królewskiego zachowania i wyglądu, o głębokich oczach, z których wyczytać było można spokojny majestat i nie-wyrażony ból”. Szóstka delegatów z Kongresówki uznała Kongres za wydarzenie bez precedensu w historii Żydów. Zaś delegat z Pragi czeskiej, malarz Gutman, który do Bazylei dotarł na piechotę, mówił potem o uniesieniu towarzyszącym mu stale już w trakcie tej wędrówki.
Największe jednak oklaski zebrał nie Herzl, lecz jego przyjaciel Max Nor-dau, austriacki literat i skandalista, który w porywającej mowie nakreślił dramatyczną panoramę nieszczęsnego losu żydowskiego w diasporze. „Nie chodzi tu o zwykłą nędzę, która jest prawdopodobnie nieodłączną częścią ludzkiej kondycji - przekonywał. - Chodzi o tę szczególną nędzę, której Żydzi doświadczają nie jako istoty ludzkie, lecz jako Żydzi, i od której byliby wolni, gdyby nie byli Żydami”. Na Wschodzie jest ona głównie materialna, na Zachodzie - moralna, i wynika z faktu, że Żydzi, mimo emancypacji, nie są postrzegani przez narody jako równoprawni obywatele, emancypację na poziomie prawa winna była bowiem poprzedzać „emancypacja na poziomie uczuć”, czyli zmiana antysemickich nastawień. Do tego jednak nie doszło i narody reagują resentymen-tem na prawo, które każę im odnosić się do Żydów w sposób sprzeczny z tym, co do nich naprawdę czują. W nadziei na pełną akceptację Żyd Zachodu oderwał się od swoich pogardzanych przez narody tradycji, nie otrzymał jednak nic w zamian. „Nie ma gruntu pod nogami, i nie ma społeczności, do której by należał jako pełnoprawny członek. Ani jego charakter ani jego intencje nie mogą liczyć na sprawiedliwy osąd chrześcijańskich współobywateli, o ich życzliwości już nie wspominając. Z żydowskimi rodakami stracił kontakt: nieuchronnie czuje, że świat go nienawidzi, i nie znajduje miejsca, w którym mógłby doznać ciepła, którego łaknie”. Grozi mu los marranów, hiszpańskich Żydów, którzy pod presją inkwizycji przyjęli chrzest, lecz potajemnie zachowali żydowskie obyczaje i żyli otoczeni nieufnością i wrogością. „Ta żydowska rozpacz woła o pomoc - konkludował Nordau. - Znalezienie jej będzie wielkim zadaniem tego kongresu”. Przyjaciel Herzla dokonał psychologicznej analizy - i autoanalizy - pokolenia rozczarowanych asymilatorów. Niektórzy delegaci płakali. Dla wszystkich było jasne, że jedynie syjonizm może być wyjściem.
Na samym uniesieniu nie da się jednak zbudować ruchu. W odpowiedzi na Kongres żydowscy przywódcy religijni, zwłaszcza cadycy, rozpętali gwałtowną antysyjonistyczną kampanię. Działacz syjonistyczny Izaak Nissenbaum, który odwiedził Kongresówkę w rok później, wspominał: „Spędziłem w Polsce miesiąc, i żebym nie wiem jak próbował szerzyć idee syjonizmu, wszystko było nadaremno... Polscy Żydzi byli dla mnie źródłem nieustającego zdumienia: z jednej strony trzy razy dziennie modlili się: „Oby oczy nasze ujrzały powrót do Syjonu”, a z drugiej pozostawali głęboko zakorzenieni w antysemickiej Polsce, i wyrażali gwałtowny sprzeciw wobec idei powrotu do Syjonu”. Nie lepiej się wiodło syjonistom wśród asymilatorów. „Wszyscy oświeceni Żydzi w naszym kraju do syjonizmu odnosić się będą ze wstrętem - pisał dziennikarz „Przeglądu Tygodnia”. - Jak może obywatel lojalny wobec swego kraju przejąć idee opuszczenia go?”. W głębi Rosji było podobnie.
W Niemczech z kolei przeciwko syjonizmowi protestowali asymilatorzy, skłonni uważać, że to może jest dobry pomysł dla pogardzanych Ostjuden, lecz nie dla wyemancypowanych obywateli Cesarstwa. Przemawiając do nich w 1899 r., Max Nordau przestrzegł proroczo: „Nadejdzie dzień, gdy syjonizm będzie tak samo potrzebny wam, dumnym Niemcom, jak tym nieszczęsnym Ostjuden, których się boicie i których nienawidzicie! Nadejdzie dzień, kiedy i wy też będziecie błagać nas o pomoc i prosić o azyl w kraju, którym teraz gardzicie!... Przestrzegam was przed przyszłością!”.
Herzl zaś nauczył się doceniać wcześniej przezeń lekceważonych nieco Żydów Europy Wschodniej. To tam, mimo oporów, ruch syjonistyczny rozwijał się prężniej niż na Zachodzie. Na Drugim Kongresie Syjonistycznym delegatów było o połowę więcej, lecz Żydów z imperium rosyjskiego - dwukrotnie więcej; w skład ich delegacji weszli wówczas po raz pierwszy przyszli przywódcy: Na-chum Sokołów i Chaim Weizmann. Ale także z Zachodu przybyły znaczące postaci, w tym naczelny rabin Wielkiej Brytanii, i młody rabin reformowany ze Stanów Zjednoczonych, Stephen Wise. Dyskusja po raz pierwszy dotyczyła losu Żydów nie tylko w diasporze, lecz także w Palestynie. Ruch kolonizatorski stanął tam przed dylematem: władze tureckie wprowadziły restrykcyjne przepisy czyniące masową imigrację niemożliwą. Zarazem imigracja potajemna była dla Herzla całkowicie sprzeczna z podstawowymi zasadami ruchu. Mając do wyboru dwie równie niemożliwe do przyjęcia i wykluczające się nawzajem strategie, syjoniści postanowili - jak będą to też czynić w przyszłości - po prostu realizować obie, kontynuować drobną kolonizację i zabiegać o imigrację masową. Rzeczywistość zaś będzie musiała po prostu się do tego dostosować.
Niezrażony tym wszystkim Herzl kontynuował dyplomatyczne zabiegi. Po Drugim Kongresie został przyjęty przez ministra spraw zagranicznych Niemiec Bernharda von Bülowa, który niebawem miał zostać kanclerzem. Mimo że spotkanie nie było udane, w miesiąc później przyszła niespodziewana wiadomość, że gotów jest go przyjąć na audiencji sam cesarz akurat bawiący z wizytą w Stambule. Herzl roztoczył przed nim wizję korzyści, jakie z protektoratu nad żydowską „Heimatstaette” w Palestynie mogą odnieść Niemcy. Zaintrygowany cesarz obiecał, że zaproponuje sułtanowi nadanie inicjatywie syjonistów ram prawnych. Jako zaś, że Kaiser kontynuował podróż i udawał się do Palestyny, pojechał tam także - jedyny raz w życiu - Herzl liczący na ponowną audiencję. Pobyt w Ziemi Obiecanej go jednak rozczarował. Dokuczał mu brud i prymitywne warunki życia; jego wrażenia były zapewne podobne do tych, jakie odniósł wcześniej Mark Twain. Lokalni przywódcy żydowscy unikali go z obawy przed reakcją tureckich władz. Jedynie w osiedlu Nes Cijona uradował go widok żydowskich jeźdźców, których skojarzył z kowbojami.
Do powtórnej audiencji u Kaisera w końcu doszło, lecz monarcha był tym razem o wiele bardziej wstrzemięźliwy. Skończyło się na komunikacie podkreślającym „życzliwe zainteresowanie” niemieckiego cesarza palestyńskim rolnictwem - i rozkwitem imperium otomańskiego. Potem już nic. Na Kongresach Syjonistycznych Trzecim i na Czwartym Herzl niewiele miał dobrych wieści do zakomunikowania. Sytuacja finansowa ruchu była marna: składki nie pokrywały nawet kosztów działalności, a o utworzeniu upragnionego przez Herzla Trustu Kolonialnego nie można było nawet marzyć. Przywódcę ruchu zaczęto krytykować i za autokratyzm, i za niespełnione nadzieje. Wreszcie, ku jego rozpaczy, na Czwartym Kongresie uaktywniła się w rosyjskiej delegacji lewicowa frakcja, która postulowała, by przyszłe państwo żydowskie było socjalistyczne. Zdegustowany serią niepowodzeń Herzl zapisał w maju 1900 r. w dzienniku: „Wymyśliłem sobie stosowne epitafium: Był zbyt dobrego mniemania o Żydach”.
Rok później przez moment zdawało się, że karta się odwróciła: przyszedł telegram ze Stambułu, że sułtan go przyjmie. Audiencja, do której doszło trzy dni później, trwała aż dwie godziny. Herzl, tak jak przedtem chciał oczarować Kaisera mirażami politycznych korzyści dla Niemiec płynących z popierania syjonizmu, przekonywał Abdul Hamida, że „ogłoszenie rozporządzeń szczególnie korzystnych dla Żydów” (Turcja kilka miesięcy wcześniej ponownie drastycznie ograniczyła żydowską imigrację) przyniesie Wysokiej Porcie korzyści finansowe. Nazajutrz Herzl negocjował z Wielkim Wezyrem i ministrem finansów restrukturyzację otomańskiego długu zagranicznego. Zasugerował, że jego trzyletnie spłaty mogłoby wziąć na siebie konsorcjum bogatych Żydów, w zamian za co sułtan winien wyrazić zgodę na prawne gwarancje dla żydowskiego towarzystwa wykupu ziemi w Palestynie. Był przekonany, że mając w ręku coś w rodzaju sułtańskiej obietnicy, nakłoni żydowskich finansistów do poparcia planu. Miało go jednak spotkać kolejne rozczarowanie: Rothschildowie nie byli zainteresowani, Montefiore także nie. Mimo to na Piątym Kongresie Syjonistycznym pod koniec roku z zapałem mówił o wielkich nadziejach związanych z rozmowami, jakie odbył w Stambule - sułtana zaś zwodził. Grał na czas.
Aż Abdul Hamid powiedział: „Sprawdzam”. Na początku 1902 r. ponownie wezwał Herzla do Stambułu. Syjonistyczny przywódca zaproponował, by Porta wydała deklarację życzliwości dla Żydów, co na pewno przyczyni się do powstania obiecanego konsorcjum. Porta nie była zainteresowana. Po sześciu miesiącach Herzl pojawił się w Stambule ponownie - i wtedy się okazało, że obie strony grały znaczonymi kartami. Negocjacje z Herzlem służyły otomańskiemu ministerstwu finansów jedynie jako zagrywka w poważniejszych negocjacjach toczonych w sprawie otomańskiego długu z grupą finansistów francuskich. Trop turecki, tak jak przedtem niemiecki, prowadził do nikąd.
Kolejna szansa pojawiła się w Londynie. Już na Pierwszym Kongresie Nor-dau mówił, że Anglia jest jedynym krajem Europy nieprzesiąkniętym antysemityzmem; Herzl podzielał tę opinię. Ale rząd brytyjski nie był syjonizmem zainteresowany, a londyńscy Rothschildowie byli mu wręcz nieprzychylni. Przełom pojawił się wówczas, gdy do Anglii zaczęła coraz liczniej docierać fala emigracji, głównie żydowskiej, z Europy Wschodniej, spowodowana politycznym uciskiem i narastającą nędzą. Zaniepokojone rosnącym zalewem cudzoziemców władze powołały królewską komisję śledczą do zbadania zjawiska i zaproponowania środków zaradczych. Na wniosek Leopolda Greenberga, londyńskiego dziennikarza i syjonisty, komisja wystosowała też zaproszenie dla Herzla. Ten chętnie przyjechał, tym bardziej że jednym z członków komisji był lord Na-taniel Rotszyld. Spotkali się przed posiedzeniem: lord Rotszyld przestrzegł Herzla, że jeśli będzie głosił przed komisją tezy syjonistyczne, to przekona ją jedynie, że Żyd nie może być Anglikiem, jak inni - a jeśli będzie się rozwodził nad nędzą Żydów wschodnioeuropejskich, to wzmocni stanowisko tych, którzy domagają się, z obawy przed napływem nędzarzy, wprowadzenia restrykcyjnych przepisów imigracyjnych. Herzl, rzecz jasna, właśnie o tych dwóch sprawach chciał mówić, ale ogromnie mu zależało na zdobyciu przychylności lorda bardzo niechętnie nastawionego do syjonizmu: czyż on sam nie był żywym dowodem na to, że Żyd jak najbardziej może być Anglikiem?
Herzl postanowił poszukać kompromisu. Jeszcze w Der Judenstaat rozpatrywał Argentynę na równi z Palestyną jako obszar możliwej żydowskiej kolonizacji, a w swym dzienniku zastanawiał się też nad innymi opcjami terytorialnymi, w Afryce, Ameryce czy na Cyprze. Spytał lorda Rotszylda, czy miałby coś przeciwko skierowaniu fali żydowskiej imigracji właśnie na Cypr lub na Synaj i nadaniu jej tam statusu prawnego. Lord Nataniel zrazu zaproponował Ugandę, ale nie oponował: oba proponowane przez Herzla terytoria również były pod brytyjska kontrolą, więc bez trudu dałoby się tam przenieść obecnych i przyszłych imigrantów żydowskich. Cudzoziemscy nędzarze zniknęliby z ulic Londynu, a jako że Żydzi nie twierdzą przecież, że z Cyprem czy Synajem łączy ich narodowa więź, to rozwiązanie takie nie godziłoby w angielskość brytyjskiego żydostwa. Pomysł niewiele się różnił od brytyjskiej emigracji do Kanady czy Australii. Dla Herzla z kolei liczyło się bezpośrednie rozwiązanie rozpaczliwej sytuacji wschodnioeuropejskich Żydów - i fakt, że oba terytoria osadnicze były blisko Palestyny. Gdy imperium otomańskie, jak głęboko wierzył, wreszcie się rozpadnie, można będzie wykonać następny ruch.
„Jeśli uważacie, że oni są tu niechciani - mówił przed komisją o losie żydowskich imigrantów Herzl - to trzeba znaleźć jakieś miejsce, do którego mogą się przenieść, nie stwarzając problemów, z jakimi tu muszą się mierzyć. Te problemy nie pojawią się, jeśli znaleziony zostanie dla nich dom, który prawnie zostanie uznany za żydowski”. „Ja mam czas na negocjacje - dodał - ale mój naród nie. Oni głodują”. Brytyjski minister kolonii Joseph Chamberlain słuchał z zainteresowaniem. Cypr - powiedział - nie wchodzi w grę, ale może Egipt? „Nie - odparł Herzl, myśląc o biblijnej niewoli. - Już tam byliśmy”. Zaproponował okolice El Arisz, na granicy z Palestyną. Brytyjczycy, po namyśle, postanowili zbadać sprawę. Ale to, co w Londynie budziło zainteresowanie, w Kairze wywołało protest. Zarówno brytyjski reprezentant w Egipcie, jak i egipski premier byli przeciwni, co rychło wyszło na jaw podczas rozmów, jakie Herzl przeprowadził z nimi w Kairze. Choć opinie ekspertów były pozytywne, Kair odrzucił projekt, powołując się na brak wody pitnej. W rzeczywistości ani Egipcjanin, ani Anglik nie życzyli sobie po prostu na swoim terytorium żydowskiej enklawy. Herzl poniósł kolejną klęskę. Był w rozpaczy.
Anglicy nie zakładali jednak rąk. Imigrantów ze wschodu nadal przybywało, a społeczeństwo brytyjskie w równym stopniu im współczuło, co miało ich serdecznie dość. W drodze powrotnej z Kairu Herzl zatrzymał się w kwietniu 1903 r. w Londynie i odbył rozmowy z Chamberlainem. Ten był szczerze zmartwiony kairskim fiaskiem i pragnąc pocieszyć Herzla, zaczął mu opisywać uroki Ugandy, którą odwiedził podczas swych kolonialnych podróży. „Na wybrzeżu jest gorąco, ale w interiorze klimat dla Europejczyków jest znakomity - zachęcał. - Pomyślałem sobie: oto kraj w sam raz dla doktora Herzla. Ale nie, on musi mieć Palestynę, i sprowadzi się tylko tam, albo w pobliże”. „Tak, muszę” - odpowiedział Herzl.
Ale zaledwie w miesiąc później w Kiszyniowie doszło do krwawego pogromu: 45 Żydów zostało zamordowanych, a półtora tysiąca żydowskich domów złupiono. Herzl zrozumiał, że los żydostwa rosyjskiego zawisł na włosku, i że jakieś miejsce schronienia trzeba znaleźć natychmiast. Napisał do Chamberlaina, że wyśle do Afryki Wschodniej komisję do zbadania na miejscu sytuacji w Ugandzie; odpowiedź z Londynu była zachęcająca. Nordau jednak był bardziej sceptyczny. Herzl przekonywał go, że przecież nie rezygnują z Palestyny jako strategicznego celu, a przyjmując brytyjską ofertę, zaskarbiają sobie dobrą wolę Londynu, i zyskują, być może, kartę przetargową w dalszych rozmowach z sułtanem, któremu będą mogli pokazać, że nie są skazani na jego dobrą wolę. Co najważniejsze zaś, znajdują tymczasowe rozwiązanie dla dramatycznej sytuacji rosyjskiego żydostwa.
Ta sytuacja zaś pogarszała się coraz bardziej. W czerwcu carski minister spraw wewnętrznych, graf von Plehve, praktycznie zabronił prowadzenia w Rosji działalności syjonistycznej. Antysemityzm stał się oficjalną polityką carskiego rządu, który miał nadzieję skierować narastające rewolucyjne wrzenie przeciwko Żydom, nie przeciwko władzom. Herzl postanowił udać się do Petersburga, by podjąć z władzami próbę negocjacji. W rozmowie z nim von Plehve stwierdził, że władze wprawdzie nie mają nic przeciwko emigracji „nie dającej się zasymilować” części Żydów, lecz represje przeciwko syjonistom spowodowane zostały przez działalność Aszera Ginsberga, znanego pod pseudonimem literackim Ahad ha-Am, Jeden z Ludu. W swych esejach postulował wprawdzie utworzenie w Palestynie nie państwa, lecz „żydowskiego ośrodka duchowego”, a jako cel syjonizmu upatrywał ponowne rozbudzenie ducha narodowego wśród Żydów na całym świecie, niezależnie od tego, czy zamierzają oni wyjechać do Palestyny, czy też nie. Ale w Rosji, według Plehvego, rozbudzać można było jedynie rosyjskiego, nie żydowskiego ducha. Działalność Ahada ha--Ama była więc wywrotowa - jakby mało było problemów z rewolucyjnymi wichrzycielami.
Herzl dostrzegł szansę. Przecież - tłumaczył Plehvemu - ruch syjonistyczny nie ma z socjalizmem nic wspólnego; on sam był przerażony pojawieniem się na Kongresie rosyjskich lewicowych socjalistów. Mało tego - syjonizm, kierując uwagę Żydów poza granice Rosji, odciąga ich od rewolucyjnej działalności. To samo rozumowanie miał w przyszłości powtórzyć Stalin, by wyjaśnić, ku wielkiemu żalowi lewicowych syjonistów, że syjonizm jest ze swej natury reakcyjny i kontrrewolucyjny. Zaintrygowany Plehve powiedział, że porozmawia o tym z carem.
Być może jakąś rolę we wspólnej antypatii obu do Ahada ha-Ama odegrał fakt, że rosyjski syjonista niedawno zmieszał właśnie opublikowany „Altneuland” z błotem. Wizja państwa żydowskiego tam przedstawiona - dowodził -wcale nie jest żydowska. Herzl zbyt mało się interesuje Żydami, a zbyt przejmuje się tym, co sobie goje o nich pomyślą. Z odsieczą Herzlowi, który, w odróżnieniu od swego polemisty, istotnie nie znał hebrajskiego i nie interesował się zbytnio żydowską kulturą, pospieszył Nordau, który z kolei zarzucił krytykowi, że woli nietolerancję od żydowskiej tradycji, i dla dobrej miary dodał, że Ahad ha-Am nie jest syjonistą. Gwałtowna polemika zapowiadała już i intensywność, i tematykę sporów, jakie miały głęboko podzielić ruch syjonistyczny w przeszłości. „Czytałem jak zniszczyłeś Ahada Ha-Ama - pisał potem do Nor-daua bardzo czuły na tle swej literackiej reputacji Herzl. - To zdumiewające, że już teraz musimy toczyć takie bitwy. Jedyne możliwe wyjaśnienie: że już jesteśmy w Państwie Żydowskim, choć niewielu się tego póki co domyśla”.
Zapowiedziana rozmowa Plehvego z carem zakończyła się pierwszym chyba od zwołania Pierwszego Kongresu całkowitym triumfem Herzla. Wszystkie ograniczenia w działalności syjonistów zostały zniesione. W kolejnej rozmowie z Herzlem Plehve przyznał, że sytuacja Żydów w Rosji istotnie jest straszna,
i że on sam, gdyby był Żydem, byłby przeciwko rządowi. Ale Żydów jest za dużo, problem jest zbyt wielki, nic się nie da zrobić. Rosja zamierza zasymilować najlepszych - rzucił minister Herzlowi na odchodne - a co do reszty, to popiera utworzenie niepodległego państwa żydowskiego zdolnego wchłonąć miliony. Po raz pierwszy jakieś mocarstwo, choć trudno powiedzieć, na ile poważnie, wyraziło poparcie dla ostatecznego celu syjonizmu, po serii klęsk w próbach zdobycia choć cienia poparcia dla jego celów cząstkowych.
Herzl wracał na Zachód jako tryumfator. Po drodze dziesiątki tysięcy Żydów w Wilnie zgotowały mu gigantyczną owację. Ale zmiana kursu rosyjskiej polityki wobec Żydów okazała się krótkotrwała: po śmierci Plehvego w zamachu w rok później wszystko miało wrócić do krwawej normy. Co więcej, wyrażając w imieniu ruchu syjonistycznego poparcie dla antysocjalistycznej polityki Plehvego, Herzl zawarł pakt z diabłem i dalece wykroczył poza swe uprawnienia; lewicowi syjoniści nigdy mu tego nie wybaczyli. Gdy w tydzień po powrocie z Rosji Herzl stanął na trybunie Szóstego Kongresu, zamiast spodziewanych słów wdzięczności usłyszał od rosyjskich delegatów gorzką krytykę, którą z oburzeniem odrzucił. Przywódca ruchu miał jednak do zakomunikowania delegatom coś jeszcze ważniejszego - zgodę władz brytyjskich na zbadanie możliwości żydowskiej kolonizacji Ugandy. „Syjon to to nie jest i nie będzie - mówił - to jedynie środek doraźny”. Sekundował mu, wcześniej sceptyczny, Nordau, który ugandyjski projekt określił jednym słowem - „Nachtasyl”, schronienie na noc, noclegownia. Obaj przekonywali delegatów, by poparli plan.
Na sali zrazu zapanował entuzjazm: oto po raz pierwszy jakiś kraj, zamiast przeganiać Żydów, oferuje im kawałek kontrolowanego przez siebie terytorium. Przywódca rosyjskich syjonistów Szmarjahu Lewin wspomina w autobiografii, że zmówił, jak doktor Lippe otwierając Pierwszy Kongres, błogosławieństwo. Ale klimat wnet się zmienił po wystąpieniu innego wybitnego syjonisty rosyjskiego, Jechiela Czlenowa. „Przepaja nas niewysłowiona radość - zaczął - że wielkie europejskie mocarstwo, po raz pierwszy od zburzenia Świątyni, uznało tą ofertą narodowe dążenia narodu żydowskiego. Ale wiąże się z tym wielki smutek, że musimy odrzucić tę propozycję, bowiem nasze potrzeby możemy zaspokoić jedynie w Palestynie!”. Na sali wybuchło piekło, padały oskarżenia o zdradę. Do Nordaua podbiegł podekscytowany rosyjski delegat tłumacząc, że z Palestyny zrezygnować nie można, bo w syjonizmie „chodzi nie o Żydów, lecz o judaizm”. „Judaizm bez Żydów! - odparł tamten. - Znam cię, urocza maseczko. Idź ty z tym zdaniem na kółko spirytualistyczne”. Także i ten spór - czy chodzi o bezpieczeństwo, czy choćby wygodę ludzi, czy też raczej o ideologiczną treść, miał odtąd prześladować ruch syjonistyczny.
W końcu, gdy głosowano nad propozycją skierowania do Ugandy komisji, rezolucja przeszła zaledwie niewielką większością głosów. Ruch syjonistyczny po raz pierwszy głęboko się podzielił. Część delegatów opuściła salę i przegłosowała w swoim gronie wniosek odrzucający możliwość jakiegokolwiek kompromisu w kwestii Palestyny. W końcu, dla uspokojenia nastrojów, przegłosowano, że taka sama jak do Ugandy komisja zostanie skierowana także do Palestyny; rozłamu to jednak nie powstrzymało. W dwa miesiące później, z inicjatywy mieszkającego w Palestynie rosyjskiego syjonisty Menachema Usyszki-na, w Charkowie zwołano konferencję w obronie Palestyny, która wystosowała do Herzla ultimatum z żądaniem, by zrezygnował z Ugandy i wyrzekł się autorytarnych metod kierowania ruchem. Uczestniczyli w niej głównie syjoniści rosyjscy, a więc ludzie, z myślą o których powstała ugandyjska propozycja. Ale oni od lat związani byli z osiedleńczą działalnością rosyjskich praktycznych syjonistów w Palestynie i odrzucali wszystko, co mogłoby odwieść od niej energię ruchu. Większość była też orientacji lewicowej i nie mogła Herzlowi wybaczyć paktu z Plehvem. W ich oczach dopuścił się podwójnej zdrady.
W odpowiedzi, w Europie Zachodniej zmobilizowali się obrońcy Herzla. Konflikt zataczał coraz szersze kręgi, a stanowiska wówczas zajęte długo jeszcze w ruchu syjonistycznym sobie pamiętano. Pod koniec roku, na balu chanukowym w Paryżu, do Nordaua, którego poparcie dla projektu ugandyjskiego było skądinąd dość umiarkowane, podszedł dwudziestosiedmioletni student, Chaim Zelig Lubań, jak się później okazało, psychicznie niezrównoważony. Wyciągnął pistolet i ze słowami: „Śmierć Nordauowi wschodnioafrykańczykowi!” - wypalił. Chybił: kula trafiła przyjaciela Herzla w nogę. Po raz pierwszy w ruchu syjonistycznym pojawiła się krew żydowska, przelana przez Żyda.
Herzlowi udało się w końcu, w kwietniu 1904 r., załagodzić konflikt. W ferworze walki nie zauważono nawet, że Anglicy w tym czasie zaczęli wycofywać się z całego pomysłu. Protesty już mieszkających w Ugandzie angielskich kolonistów przerażonych wizją żydowskiej inwazji przeważyły szalę. Herzl zapewnił swych krytyków, że ani sam do Ugandy nie pojedzie, ani nie będzie wywierał nacisku na realizację swego pomysłu; komisja w końcu nigdy nie została wysłana. W zamian przywódca ruchu zażądał jednoznacznego opowiedzenia się praktycznych syjonistów, zwolenników kolonizacji osiąganej metodą drobnych kroków, za prymatem syjonizmu politycznego dążącego do uzyskania międzynarodowego uznania dla żydowskiego osadnictwa. On sam po swej jedynej wizycie nie wybierał się ponownie do Palestyny, a pomysł osiedlenia tam jeszcze dziesięciu czy stu dziesięciu żydowskich rodzin uważał za stratę czasu. Co to zmieni bez międzynarodowych gwarancji? - pytał. Palestyna nie stanie się przez to ani o cal bardziej żydowska. A co nam dał polityczny syjonizm? - pytali w odpowiedzi jego krytycy. Oprócz tego, że płacimy składki i chodzimy na zebrania, nasze życie się nie odmieniło ani o włos. W końcu Komitet Wykonawczy Agencji Żydowskiej przegłosował dla Herzla wotum zaufania. To był już jego ostatni triumf.
Jeszcze pod koniec maja przyjął go w Watykanie Pius X, o co syjonistyczny przywódca od dawna zabiegał. Herzl zauważył, że od początku spotkania papież był poirytowany, być może dlatego, że gość przy powitaniu nie pocałował papieskiego pierścienia. Po krótkiej prezentacji przez Herzla celów syjonizmu, przywódca Kościoła odpowiedział: „Nie możemy sprzyjać temu ruchowi. Nie możemy uniemożliwić Żydom udawania się do Jerozolimy, lecz popierać ich nigdy nie będziemy mogli. Święta ziemia Jerozolimy została uświęcona życiem Jezusa... Żydzi nie uznali Pana Naszego, i dlatego nie możemy uznać narodu żydowskiego”.
Twórca syjonizmu usiłował przekonać papieża, że jego ruch bynajmniej nie zamierza zawładnąć chrześcijańskimi miejscami świętymi, był bowiem przekonany, że niepokój Kościoła budzi właśnie ta kwestia, a nie ruch syjonistyczny jako taki. Już w Der Judenstaat zapewniał, że „co do chrześcijańskich miejsc świętych, można by przystać na formę eksterytorialności zgodnie z prawem międzynarodowym. Utworzymy straż honorową wokół tych miejsc świętych, własnym istnieniem gwarantując spełnienie tego obowiązku”. Pius X nie był jednak zainteresowany gwarancjami. „Albo ci Żydzi, którzy nadal przywiązani są do swej wiary - wyjaśniał cierpliwie gościowi - nadal czekają na Mesjasza, który dla nas już przybył. W takim przypadku zaprzeczają boskości Jezusa, i nie możemy im pomóc. Albo udają się do Jerozolimy bez jakiejkolwiek wiary, i wówczas tym bardziej nie możemy być z nimi”. Rozmowa źle się zakończyła: papież na pożegnanie wygłosił słynne zdanie o księżach i kościołach, które będą na Żydów czekać w Palestynie, „żeby ich wszystkich ochrzcić”. Kolejna klęska.