Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mogłoby się wydawać, że Christian i Leonora mają wszystko. Udane małżeństwo, piękny dom z widokiem na fiord w Vejle i syna, który właśnie wygrał z ciężką chorobą. Ale na firmowym przyjęciu Leonora nakrywa męża z młodszą kobietą. Uświadamia sobie, że Christian może ją zostawić. Czy to możliwe? Czy odejdzie od kobiet, która poświęciła całe swoje życie i karierę, żeby zająć się chorym synem i rodziną? Leonora podejmuje decyzję: zamierza temu zapobiec za wszelką cenę i wszelkimi możliwymi środkami.
Miłość dla dorosłych to trzymający w napięciu thriller wielkiej namiętności i rodzinnej tragedii, która od wszystkich wymaga poświęcenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Tytuł oryginału KÆRLIGHED FOR VOKSNE
WydawcaGrażyna Woźniak Jacek Fronczak
Redaktor prowadzącySylwia Ciuła
KorektaEwa Grabowska Katarzyna Bielawska-Drzewek
KÆRLIGHED FOR VOKSNE © 2017 by Anna Ekberg and Politikens forlag, J/P Politikens Hus A/S First published by Politikens Forlag, J/P Politikens Hus A/S, Denmark. Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Frątczak-Nowotny, 2018
Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Warszawa 2018
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamaniePiotr Trzebiecki
Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10www.olesiejuk.pl
Małżeństwo to jedyna wojna, podczas której sypia się z wrogiem.
– Fucking bitch – szepcze Christian, patrząc na żonę w mokrym od deszczu bocznym lusterku samochodu.
Letni deszcz przedziera się przez gęste listowie, porywa ze sobą drobne listki, które lądują na dachu i przedniej szybie samochodu. Christian zastanawia się, czy nie włączyć wycieraczek, żeby usunęły liście, ale się powstrzymuje. Ruch mógłby sprawić, że kobieta podniesie głowę i zauważy furgonetkę. To ona? Tam, na końcu drogi, czarna kropka w kroplach deszczu. Wygląda jak ona, biegnie jak ona. Szybko i agresywnie.
Christian bierze głęboki wdech i zamyka oczy. Zastanawia się, co poszło nie tak. Myśli o błędnych decyzjach, które podjął, o tym, jak potoczyło się jego życie. Los tak chciał, powiedziałby ktoś. Ale Christian nie wierzy w los. Jest człowiekiem racjonalnym. Życie polega na podejmowaniu decyzji i ponoszeniu konsekwencji. Kto jednak mógł przypuszczać, że to się tak skończy? Że pewnego dnia późnym wieczorem będzie siedział w samochodzie i czekał na swoją żonę, ukryty w ciemności, jak drapieżnik czający się w wysokich trawach sawanny.
– Nie mam wyboru – szepcze do siebie raz, potem drugi. W furgonetce nie ma nikogo, jest tylko on i jego sumienie. – Nie mam wyboru – powtarza. Jeśli tego nie zrobi, ona zniszczy mu życie.
Otwiera oczy. Leonora to nie jedynie kropka w bocznym lusterku samochodu. To człowiek, jego żona, kobieta w ruchu. Chociaż wciąż dzieli go od niej spory kawałek, wydaje mu się, że ją słyszy. Jej oddech, mocny, zdecydowany wdech i wydech.
Dźwięki. To właśnie dźwięki ich połączyły. Akustyka. Kiedy ponad dwadzieścia lat temu spotkali się w budynku konserwatorium w Aarhus, opowiadała mu o dźwiękach. On był wtedy początkującym przedsiębiorcą, któremu zlecono przebudowę budynku, ona reprezentowała studentów w komisji do spraw przebudowy. Miała zadbać o to, żeby sala koncertowa wyglądała tak, jak wymarzyli ją sobie studenci i wykładowcy.
Powiedziała mu wtedy, że ma słuch absolutny, że instynktownie rozpoznaje każdy ton. To rzadki talent i nie jest prawdą, że dotyczy wyłącznie tych, którzy dorastali „w domu z pianinem”. Leonora pochodziła z Mors. Wychowywała ją matka, która pracowała w szpitalu, głównie na nocne zmiany, żeby trochę więcej zarobić i móc opłacać córce lekcje gry na skrzypcach. Leonora tłumaczyła Christianowi, że w sali koncertowej najważniejsza jest akustyka. Na początku byli sami. Christian przyszedł trochę wcześniej. Siedzieli w pokoju, wokół nich panował bałagan. Z czasem zaczęli schodzić się pozostali członkowie komisji, ale Christian ich nie pamięta, mimo że wtedy mówili najwięcej. W konserwatorium wszędzie rozbrzmiewały dźwięki, słychać było śpiew, ćwiczono skale. Muzyka wdzierała się nawet do gabinetu, pod nimi ktoś grał na pianinie, z pasją, żarliwie, nad nimi jakiś student ćwiczył arię operową, której Christian nigdy wcześniej nie słyszał.
Były tysiące rzeczy, które należało uwzględnić, były też specjalne życzenia – nie wszystkie możliwe do zrealizowania w ramach budżetu. Na nową, cichą wentylację na pewno nie mogli liczyć, ale Christian mimo to wszystko zapisywał, a potem do wszystkiego się odnosił. W pewnym momencie uchwycił jej wzrok. Siedziała i delikatnie gryzła ołówek. Podczas zebrania mówiła niewiele, przypatrywała się Christianowi. Trochę tak jak przyglądamy się egzotycznemu zwierzęciu w ogrodzie zoologicznym. Może nie obojętnie, ale z lekką niepewnością. Zabrała głos dopiero pod koniec spotkania, powiedziała, że akustykę można porównać z obrazem. Nawet najmniejszy grymas jest w stanie radykalnie zmienić jego odbiór.
– Rozumiem – rzucił Christian, a Leonora uśmiechnęła się szczerze. Podczas oprowadzania po budynku cały czas szedł za nią. Przodem kroczył rektor, starszy, nieco niechlujnie ubrany mężczyzna, który pachniał cygarami i mówił po duńsku ze skańskim akcentem.
Firma budowlana, którą prowadzili Christian i jego brat, była stosunkowo nowa, zatrudniała zaledwie kilku techników i nie do końca godną zaufania księgową. Wynajmowali biuro w starym magazynie w porcie. Zimą na cienkich szybach mróz malował piękne wzory. Kiedy robiło się naprawdę zimno, uruchamiali stary piec, który jednak słabo ciągnął. Jeśli wiatr wiał ze wschodu, dym wlatywał z powrotem do pomieszczenia. W końcu wpadli na pomysł, żeby uchylić okno i zrobić przeciąg. Na podłodze stała stara, zardzewiała kotwica, ważyła co najmniej pięćset kilogramów i najpewniej pochodziła z jakiegoś promu albo frachtowca. Christian wielokrotnie zastanawiał się, czy jej nie usunąć, ale zawsze coś go powstrzymywało. Trud? A może coś, co wydawała się symbolizować. Marzenie o świecie, który on i Peter kiedyś chcieli odkryć.
Przez moment ma wrażenie, że deszcz przybiera na sile. A może to liście buków poddają się ciężkim kroplom wody? Ciemnozielone lądują na przedniej szybie. W bocznym lusterku widzi kobietę. Jak daleko od niego się znajduje? Kilkaset metrów? Ma coraz mniej czasu, żeby podjąć najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. To jej wina, przekonuje sam siebie. To ona go do tego doprowadziła. Przecież wcale nie musiało się tak skończyć. Groźbami, które mogły zniszczyć ich oboje. Chwyta mocniej kierownicę, widzi, jak krew odpływa mu z palców, robią się niemal białe. Próbuje się skupić. Musi uruchomić silnik we właściwym momencie. Zbliżyć się do niej od tyłu. A potem przyspieszyć.
Deszcz mu pomoże. I muzyka w jej uszach. Muzyka zawsze jej towarzyszyła. Tak jak wtedy. Jednego z pierwszych wieczorów po ich spotkaniu grała mu na skrzypcach. Żeby poznał akustykę sali, tłumaczyła mu. Byli tylko we dwoje. Pamięta to wyraźnie. Może podświadomość po raz ostatni pragnie go powstrzymać? Siedział na twardej ławce na środku starej, pustej sali koncertowej, ona na taborecie na scenie. Była skupiona, oczy miała przymknięte, włosy zebrane w coś, co – jak się później dowiedział – nazywano warkoczem francuskim.
Christian miał wrażenie, że Leonora nie należała do tego samego gatunku dziewcząt, z którymi kilka razy nieporadnie próbował nawiązać jakieś relacje w szkole technicznej w Aarhus, gdzie uczył się zawodu murarza. Była jakby trzecią płcią, przedstawicielką innej rasy. Niepodobna do nikogo, jakby zawieszona w powietrzu – pół człowiek, pół powietrze. Christian nie miał pojęcia, co grała, znał wyłącznie muzykę popularną, melodie, które leciały w radiu. Słuchał ich, jeżdżąc używaną firmową toyotą hiace. Jego świat różnił się od świata Leonory. On układał budżety, zastanawiał się, jak zarobić na życie, stworzyć podwaliny przyszłej firmy, zyskać klientów. A teraz siedziała przed nim młoda kobieta i wyczarowywała dźwięki na swoich skrzypcach. Nieco nostalgiczna melodia kojarzyła się Christianowi z serialem telewizyjnym, który oglądał w dzieciństwie. Carski kurier, Rosja, los, ludzie, którzy się kochają, ale nie mogą być razem. Tego oczywiście nie powiedział Leonorze. To nie był jego świat, czuł się głupio. Zapytał tylko, co gra, a ona odpowiedziała: Czajkowski. I spytała, czy Christian go zna.
Puszcza kierownicę, pociera twarz rękami, ma spocone dłonie, czuje lęk i nienawiść. Przebiegła obok niego, ale go nie zauważyła. Zatopiona we własnych myślach, jak zwykle. To dobrze, zauważa Christian. Ułatwia mu sprawę. W tym momencie przestała być człowiekiem. Nie jest Leonorą, jego żoną od ponad dwudziestu lat, matką jego jedynego dziecka. Jest kimś innym: wrogiem, zagrożeniem.
Próbuje odsunąć od siebie obrazy. Pierwszy pocałunek. Długo zwlekał, bał się, że go nie zechce. I ich pierwszy raz. Kochali się w jej wynajętym pokoju w dużym zimnym mieszkaniu w kamienicy z widokiem na katedrę. W przebłysku wspomnienia widzi, jak unosi jej czarny sweter i obnaża piersi. Następnego dnia przyszła zima. Kiedy się obudzili, w mieszkaniu panował przeraźliwy chłód. W łazience stała stara wanna na lwich nóżkach. Napełnili ją ciepłą wodą i zanurzyli się w niej oboje, żeby się rozgrzać. Nie był w stanie pojąć, dlaczego go chce, często bywał zazdrosny o mężczyzn, z którymi studiowała.
Ale Leonora pragnęła właśnie jego. Nie chciała żadnego kolegi ze studiów ani ze szkoły teatralnej, czy jakiegoś młodego adepta dziennikarstwa, którzy oblegali modne kawiarnie. Powoli docierało do niego, co w nim dostrzegła. Był dojrzalszy niż większość jego rówieśników. Solidny, nie skupiony wyłącznie na sobie, jak chłopcy, z którymi wcześniej się umawiała. Christian pragnął być kimś ważnym dla innych. Dla Leonory. Dla ich syna. Pamiętał moment, kiedy Johan przyszedł na świat. Pamiętał powrót ze szpitala samochodem. W nosidełku na tylnym siedzeniu leżał Johan, a Leonora miała w oczach coś, co mają kobiety, które właśnie zostały matkami: połączenie ogromnego zmęczenia z pełnią szczęścia.
Christian puszcza sprzęgło. Nie włącza świateł. Jest jakieś dwadzieścia metrów przed nim. Może trzydzieści. Deszcz, ciemność i zielone liście na szybie sprawiają, że trudno mu ocenić odległość. Nadal boi się włączyć wycieraczki. Podczas deszczu poszycie lasu zaczyna żyć własnym życiem, błoto wypływa na szosę, ciemne pręgi w mroku. Kobieta go nie słyszy. Muzyka w słuchawkach przychodzi mu z pomocą. Nic w jej zachowaniu nie wskazuje na to, że przeczuwa niebezpieczeństwo.
– Sama się o to prosiłaś – szepcze Christian, tym razem głośniej. Słowa mają dodać mu odwagi. Zły uczynek wymaga dźwięku, okrzyku bojowego, jak kiedy żołnierze ruszają do walki.
Noga na gazie. Wciska pedał. Czuje, jak samochód przyspiesza, zmusza się, by patrzeć. Najchętniej zamknąłby oczy, ale to nie jest możliwe. Musi widzieć. Musi mieć pewność, że trafił. Zbliża się, widzi jej plecy, liście na szybie.
Ostatni obraz, zanim to się wydarzy: koński ogon kołysze się rytmicznie w deszczu. Jest tuż za nią, za późno na zmianę decyzji.
Wszystko odbywa się szybko. Trafia ją w plecy, siła uderzenia wyrzuca ją do góry, na szybę, z głową do przodu, coś pęka, przestaje ją widzieć. Hamuje ostro, przez chwilę boi się, że furgonetka wpadnie w poślizg. Odzyskuje kontrolę, odczekuje moment, wygląda na zewnątrz. Rozbita szyba. Nie brał tego pod uwagę, spodziewał się, że ciało zniknie pod wozem, a nie wyląduje na szybie. Krew Leonory na popękanej szybie tworzy wzór. Czerwoną pajęczą sieć. Nieco przed nim niespodziewany świadek zdarzenia. Duży, rosły jeleń stoi w ciemnościach i w deszczu, potężne poroże schowane wśród drzew wygląda jak nadajnik radiowy, który za chwilę przekaże światu straszliwą wiadomość o zbrodni popełnionej przez Christiana. Weź się w garść, nakazuje sobie. Szuka wzrokiem bocznego lusterka. Spostrzega ją dopiero, kiedy włącza światła. Tam. Widzi ją w czerwonej poświacie tylnych świateł, nadającej barwy tej okrutnej scenie. Leży na plecach, na szosie. Ciało jest skręcone, nogi układają się pod dziwnym kątem. Porusza się. W ciemnościach ledwie coś widać, ale jest tego pewien. Widzi, jak podnosi rękę, prosi o pomoc, słyszy jej głos, schrypnięty, niczym ryk chorego zwierzęcia. Christian zamyka oczy, czuje bicie własnego serca i myśli tylko o jednym, o uniesionej ręce. Musi zniknąć. Wszystko inne nie ma znaczenia. Rusza. Znów otwiera oczy. Cofa się, widzi ją w bocznym lusterku, ręka, krzyk. I znów ją trafia. Furgonetka trzęsie się, gwałtowniej niż za pierwszym razem, wpada w poślizg.
Ciemność. Odgłos kropli uderzających o dach. Christian otwiera oczy. Jeleń zniknął.
– Dlaczego mi to opowiadasz, tato? – Josefine nie potrafi ukryć wzburzenia. Te wszystkie makabryczne szczegóły. Okoliczności znalezienia tej nieszczęsnej kobiety, połowa głowy zmiażdżona, twarz niemal nie do poznania. – Dlaczego opowiadasz mi te stare policyjne historie? I to właśnie dzisiaj? – pyta, rozglądając się po niewielkiej nadbrzeżnej kawiarence, w której poza nimi i właścicielem jest jeszcze tylko para z Niemiec z dziećmi.
– Nie wiem – odpowiada Holger. – Ta sprawa bardzo mnie wciągnęła.
– Jak setki innych.
– Ta była szczególna. – Holger poprawia się nerwowo na krześle. Może rzeczywiście nie jest to najlepszy temat na rozmowę z dorosłą córką, z którą umówił się na kawę.
Odchrząkuje.
– Chciałem powiedzieć, że przez te wszystkie lata widziałem niejedno. Ale nigdy nie spotkałem mężczyzny, który przejechałby własną żonę podczas joggingu – mówi, jakby się tłumacząc.
Niemcy opuszczają kawiarnię, zostają sami z właścicielem. Holger słyszy własny oddech, nieco nierówny, ale przecież skończył już siedemdziesiątkę. Wygląda przez okno, patrzy na wydmy i parking. Niebo jest szare, dzieci Niemców biegną nad morze. Wie, że córka nigdy nie interesowała się jego pracą. Powinien mieć synów. Dla Josefine i jej młodszej siostry jego praca nie ma większego znaczenia. Nawet najbardziej makabryczne szczegóły nie są w stanie ich zainteresować. Prawdę mówiąc, Josefine zawsze miała problem ze znalezieniem czegoś, co by ją wciągnęło na dłużej. Studiowała języki indiańskie na uniwersytecie, ale po półtora roku zrezygnowała. Zaczęła studiować wiedzę o zdrowiu społeczeństwa, ale po pół roku również zrezygnowała. Potem postanowiła zostać fizjoterapeutką. Przez trzy lata Holger i jego żona Karen gryźli paznokcie. Wiedzieli, że to jej ostatnia szansa na zdobycie wykształcenia. Na szczęście okazało się, że tym razem odkryła swoje powołanie. Coś, co łączyło jej zainteresowanie ciałem i fizycznością człowieka z wiedzą teoretyczną. Teraz zajmuje się rehabilitacją dzieci po chorobach i wypadkach. Dzieci, które znów muszą nauczyć się poruszać, ale nie tylko – muszą ponownie nauczyć się żyć. Tak kiedyś tłumaczyła Holgerowi. A on uznał, że jest w tym jakiś sens.
Z Isabellą sytuacja jest trudniejsza. Poszła w ślady matki, ale bez powodzenia. Po jakimś czasie spędzonym w szkole artystycznej, gdzie uczyła się kuglarstwa – dla Holgera były to najtrudniejsze lata jego życia – zarabia teraz przedstawieniami w teatrzyku kukiełkowym w jednym z kopenhaskich parków, Kongens Have. Zimą, kiedy teatrzyk jest zamknięty, szyje kostiumy dla niewielkiego miejskiego teatru. Za marne pieniądze. Holger widział kilka przedstawień, na które go zaprosiła. Wydały mu się dziwne. Uznał, że albo jest zbyt inteligentny, albo zbyt głupi, w każdym razie nic nie zrozumiał.
Może to imiona sprawiły, że jabłka padły tak daleko od jabłoni. Holger chciał, żeby jedna córka miała na imię Dorthe, druga Henriette. Ale Karen się nie zgodziła. Gdyby się uparł i postawił na swoim, to teraz zamiast jakiejś Josefine siedziałaby przed nim Dorthe. Czy Dorthe zostałaby policjantką? Na pewno nie byłaby tak skrajnie lewicowa i przeciwna wszelkim autorytetom jak Josefine, według której na miłość i szacunek zasługują jedynie najsłabsi.
– Ja zawsze wysłuchiwałem opowieści o waszej pracy – mówi Holger i wzrusza ramionami. – Kiedy studiowałaś zdrowie publiczne, twoja matka i ja przez miesiąc żywiliśmy się orzeszkami ziemnymi i tranem. Pamiętasz? Twój okres baskijski.
Josefine uśmiecha się. Przypomina matkę. Gdyby tylko nie była taka „alternatywna”. Tatuaż globu ziemskiego na karku, niezbyt duży i z pewnością starannie wykonany, ale przecież ludzie wiedzą, gdzie leży Ameryka Południowa, a gdzie Północna. Nie ma powodu tatuować sobie globusa na karku. Josefine tłumaczyła mu, że ma to związek z globalną świadomością, nie wolno nam zapominać, że wszystko jest ze sobą powiązane, możemy zbawić świat tylko wtedy, kiedy będziemy pamiętać, że jesteśmy jego częścią.
– Chyba się nie obraziłeś, tato?
– Nie obraziłem się – mówi Holger i zerka na laskę, która stoi oparta o stół.
Początkowo trudno mu było się do niej przyzwyczaić. Laska, symbol starości. Ma wrażenie, że wygląda jak ten stary grubas z reklamy Tuborga, który zmęczony i spragniony piwa, opiera się o płot. Prawdę mówiąc, sam chętnie napiłby się teraz piwa. To jedna z nielicznych przyjemności, na które pozwala sobie po przejściu na emeryturę. Czasem wypija kieliszeczek czegoś mocniejszego albo Złotego Tuborga do obiadu, czasem nawet jedno i drugie. To najlepszy sposób na poobiednią drzemkę. No i dzień staje się wtedy krótszy.
– Umarła? – pyta Josefine. Wygląda przez okno, rzuca szybkie spojrzenie na parking. W tę sierpniową sobotę Niemcy i ich dzieci są tu jedynymi turystami. Prognozy pogody obiecywały, co prawda, słońce, ale pogoda nie jest plażowa.
Holger odwraca się.
– Czy umarła? – powtarza. – Oczywiście, że umarła. Przecież cofnął się i ponownie po niej przejechał, wtedy, w nocy, na szosie, w Roms Hule.
– W Roms Hule? W jaskini?
– To stara droga przez las – mówi Holger i opowiada o niewielkiej osadzie Roum, położonej głęboko w tym starym duńskim lesie pierwotnym. Jej mieszkańcy zmarli w wyniku epidemii dżumy, a potem osadę spalono, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazy. – Z czasem Roum zamienił się w Rom, stąd nazwa drogi, prawdę mówiąc, zawsze kojarzyła się ze śmiercią. Nie tylko ta biedna kobieta straciła tam życie. W dawnych czasach w Roum grasowali polscy rozbójnicy. Mieszkańcy Vejle stracili w końcu cierpliwość, złapali ich i odrąbali im głowy. Wszystkim. Dwadzieścia trzy czaszki zakopano obok muru kościoła, gdzie zresztą leżą do dzisiaj.
– To się nazywa nadstawić drugi policzek – mówi Josefine.
– Tak, to prawda. Ale właśnie tamtej nocy Christian nie nadstawił drugiego policzka. Zresztą na tej drodze nie ma takiego zwyczaju. To droga śmierci.
– Nigdy się tam nie wybiorę – stwierdza Josefine i przez krótki moment dotyka jego dłoni. – Nadal cię to dręczy, tato? Dlatego mi o tym mówisz?
– Ta sprawa rzeczywiście nie daje mi spokoju. Nie byliśmy w stanie niczego udowodnić – dodaje cicho. Tak cicho, jakby nie miał śmiałości wypowiedzieć tego na głos. Ostatnio zaczął mówić do siebie. Jeszcze jakiś rok temu uważał, że to okropne, wręcz odrażające. Stary, emerytowany policjant, który chodzi po swoim trzypokojowym mieszkaniu na Badstuegade i mruczy coś pod nosem, wspominając sprawy, które nigdy nie zostały wyjaśnione. Żałosne. Nie tak wyobrażał sobie starość, kiedy jeszcze miał przy sobie Karen. Teraz na okrągło ma włączony telewizor, w ten sposób próbuje zagłuszyć ciszę. Programy przyrodnicze z różnych części świata, żółwie z Galapagos, krokodyle z południowo-wschodniej Azji żyjące w słonej wodzie.
Poza tym zaokrąglił się, nie lubi gotować. W markecie jest tyle smacznych gotowych dań. Lasagne, klopsiki w curry i kurczak po indyjsku, bardzo smaczny, chociaż ciężkostrawny. Nie ma odwagi powiedzieć Josefine, jak się odżywia. Utrzymuje, że je suszone figi i kwaśne oliwki, które zwykle mu przynosi. Zawsze przed jej przyjściem starannie usuwa wszelkie dowody zbrodni, w końcu jest byłym śledczym. Josefine przygląda się podejrzliwie jego brzuchowi. Nie rozumie, dlaczego ciągle rośnie, skoro żywi się owocami z okolic Morza Śródziemnego, jak mu przykazała. Niestety, porcje w markecie są nieco za małe, więc zawsze kupuje dwie, szczególnie swoich ulubionych klopsików w curry. Poza tym wtedy kasjerka nawet się nie domyśla, że jest wdowcem i czuje się nieco samotny.
Holger chrząka. Próbuje być obecny, skoro siedzi w kawiarni ze swoją córką. Tak rzadko się widują.
– Pierwsze dni śledztwa są zawsze najważniejsze – mówi. Nie jest w stanie się powstrzymać. Być może stare historie to jedyne, co mu zostało.
– To wiadomo – stwierdza Josefine. – Chociażby z telewizji.
– Z telewizji? – Holger kręci głową. – W rzeczywistości nic nie jest takie jak w telewizji. Na filmach mordercy w przeszłości zazwyczaj byli albo żołnierzami, albo seryjnymi mordercami. W rzeczywistości to normalni ludzie i na ogół popełniają zbrodnię po raz pierwszy w życiu.
– Okej. Nie denerwuj się. Po prostu próbuję zrozumieć. Dlaczego ty – czy raczej wy – nie byliście w stanie rozwiązać tej zagadki.
– Był za sprytny. A ja zbyt powolny.
– Nie dręcz się, tato. – Josefine klepie go po dłoni. – Pomyśl o tych wszystkich, których wsadziłeś za kratki.
Ich spojrzenia się spotykają. Holger nie potrafi powiedzieć, czy podoba mu się to, co widzi w jej oczach. Współczucie. Josefine nie jest w stanie go ukryć. Stał się człowiekiem, który żyje przeszłością.
– To już nie ma znaczenia. Historie starego człowieka, jak sama powiedziałaś – mówi i wzrusza ramionami. – Ale może płynie z nich jakaś nauka. Pomyślałaś o tym? Nie ty jedna chciałaś zrobić coś dla świata.
Josefine uśmiecha się. Znów przypomina swoją matkę, mimo że robi wszystko, żeby się od niej odróżnić. Ale ma jej uśmiech, zarys brwi. Kiedy uśmiecha się szeroko, brwi unoszą się i jej twarz staje się przyjazna. Wyrozumiała. To twarz, która nie daje się pokonać problemom świata. Jak u Karen.
W latach sześćdziesiątych pracowała w teatrze. W czasie, kiedy teatr w Aarhus przechodził ogromne zmiany. Nie było to już miejsce, gdzie eleganckie mieszczaństwo mogło zabić wieczorną nudę, oglądając reakcyjne sztuki pokazujące uzdrowicielską moc rodziny. Teraz teatr miał być postępowy. Wyzwolenie kobiet, kryzys relacji, krytyka społeczeństwa, awangarda. Kapitalizm, dzielnice willowe, tradycyjna rodzina – to wrogowie. Teatr musiał być zaangażowany politycznie. Po bilety na premierę Kotki na gorącym blaszanym dachu ludzie stali w kolejce sięgającej aż do Bispetorv.
Karen odpowiadała za kostiumy, nie za program, ale i tak miała pełne ręce roboty. Była obecna na próbach, ludzie ją szanowali. Podobno potrafiła przewidzieć, czy przedstawienie odniesie sukces, czy zakończy się porażką.
– Może był niewinny? – Głos Josefine wyrywa Holgera z garderoby w Aarhus Teater. Wraca do kawiarni. – Nie można tego wykluczyć – ciągnie Josefine. – Wiadomo że policja aresztuje ludzi, torturuje.
– Torturuje? Nigdy nie stosowałem tortur, chociaż nieraz miałem ochotę.
– Kongres klimatyczny. – Josefine przypomina mu o czymś, o czym wolałby zapomnieć. O dniu, kiedy stawiła się przed centrum kongresowym Bella Center w Kopenhadze, żeby demonstrować przeciwko klimatowi, nie, nie przeciwko, tylko za klimatem, przeciwko politykom. To było w trakcie jej indiańskiego okresu. Została aresztowana i spędziła dwie godziny, siedząc na asfalcie z rękami związanymi w nadgarstkach różowymi plastikowymi kajdankami.
– Dostałaś zapalenia pęcherza – mówi Holger. – Nikt cię nie torturował.
– Mogłam stać się bezpłodna.
– Mogłaś – powtarza Holger. – Tak właśnie wyjaśniamy sprawy. Snując hipotezy. Czy to możliwe, że Christian wściekł się na żonę tak bardzo, że miał ochotę ją zamordować?
– Może niesłusznie go podejrzewaliście? – dodaje Josefine. O ile urodę ma po matce, to szybkość reakcji po mężczyźnie, który teraz siedzi naprzeciwko niej.
– Nie wierzę w to – stwierdza Holger. – Zbyt wiele rzeczy się nie zgadza. Poza tym to wspaniała historia. Uniwersalna opowieść o miłości.
Josefine się uśmiecha.
– No to mi ją opowiedz – mówi i odsuwa krzesło lekko do tyłu.
– Jesteś pewna? Masz czas?
Josefine wzrusza ramionami.
– To się okaże. Od czego się zaczyna?
– Od tego, od czego wszystko dzisiaj się zaczyna.
– Od pieniędzy?
– Od pieniędzy? Nie. Od SMS-a. Wysłanego trzy dni przed wypadkiem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.