Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Emma, znana biolożka morska, bardzo kocha męża Leo i córeczkę Ruby. Zrobiłaby dla nich wszystko. Ale niemal każde słowo, które im o sobie powiedziała, to kłamstwo. I być może nigdy nie wyszłoby to na jaw, gdyby nie praca Leo. Jest on autorem nekrologów. Kiedy Emma zapada na poważną chorobę, Leo radzi sobie ze stresem, robiąc to, na czym zna się najlepiej – badając życie żony i pisząc o nim. Krok po kroku zbliża się do strasznej prawdy: osoba, którą kocha, tak naprawdę nie istnieje. Nawet jej imię nie jest prawdziwe. Kim jest kobieta, którą od dziesięciu lat trzyma nocą w ramionach? Emma będzie musiała w jakiś sposób udowodnić Leo, że naprawdę jest tym, za kogo zawsze ją uważał. Najpierw jednak musi mu opowiedzieć o drugiej miłości swojego życia...
Autorka z listy bestsellerów „New Jork Timesa”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
LEO I EMMA
Podczas spaceru na północ od głównej części plaży oddzielały nas skupiska wodorostów i chlupiące baseny pływowe. Morze zmieniło się w pole białogrzywych fal morskich, a nieliczne chmury poruszały się szybko po niebie, rzucając na piasek spiralne cienie.
Ta liminalna przestrzeń, gdzie ląd płynnie przechodził w morze, wydawała się odpowiednim miejscem dla naszej dwójki. To królestwo nie należało do nas, tylko do rozgwiazd, czaszołek, ukwiałów i krabów pustelników. Nikt nie widział nas razem; nikogo to nie obchodziło.
Przez chwilę padało, więc przyszło nam jeść kanapki w szopie ukrytej na wydmach. W kącie leżały zeschłe owcze bobki, a deszcz bębnił o dach tak, jakby ktoś strzelał z dubeltówki. Idealne sanktuarium. Nasze. Tylko nasze.
Choć pogoda na pobliskiej plaży zmieniała się jak w kalejdoskopie, nasza rozmowa cały czas się kleiła. W moim sercu kiełkowała nadzieja.
Niedługo po pikniku udało nam się dostrzec średniej wielkości martwego kraba. Leżał samotnie na skraju plaży. Na linii brzegowej. Pośród kawałków dryftowego drewna i przesuszonych morszczynów spiralnych. W płytce brzusznej kraba tkwiły odłamki muszli okładniczki, a na jego zamarłych czułkach wisiało oczko włoka. Ponadto na głowotułowiu i szczypcach miał intensywnie czerwone plamki.
Byłam zmęczona, więc usiadłam, by dokładnie go obejrzeć. Na obu krawędziach przednio-bocznych karapaksu znajdowały się cztery wyraźnie widoczne kolce, a szczypce pokryte były włoskami.
Spojrzałam w jego puste oczy, próbując odgadnąć, skąd przybył. Czytałam, że kraby potrafią pokonywać długie dystanse na różnego rodzaju „jednostkach pływających” – kawałkach plastiku, wodorostach, a nawet na pokrytych pąklami kadłubach statków towarowych. To stworzenie mogło pochodzić chociażby z Polinezji. Przebyć tysiące mil tylko po to, by umrzeć na plaży w Northumberland.
Powinnam zrobić kilka zdjęć. Mój opiekun naukowy będzie wiedział, co to jest.
Jednak kiedy sięgnęłam do torby po aparat, nagle zaczęłam gorzej widzieć. Zawroty głowy pojawiły się tak szybko jak morska mgła. Zastygłam więc, pochylona do przodu, dopóki nie ustąpiły.
– Niskie ciśnienie krwi – powiedziałam, kiedy w końcu mogłam się wyprostować. – Mam je od zawsze.
Nasza uwaga powędrowała znów w stronę kraba. Wstałam z klęczek i obfotografowałam go pod każdym możliwym kątem.
Kiedy odłożyłam aparat, zawroty głowy powróciły, choć tym razem naśladowały fale – na przemian napływając i wycofując się. W plecach narastał ból, któremu towarzyszyło silniejsze i mroczniejsze odczucie w okolicach żeber. Ponownie uklękłam. Wcisnęłam ręce między uda. Coraz mocniej kręciło mi się w głowie.
Zaczęłam odliczać do dziesięciu. Nad głową słyszałam szeptane słowa troski przeplatanej strachem. Wiatr zmienił kierunek.
Kiedy w końcu otworzyłam oczy, miałam krew na dłoni.
Przyjrzałam się jej uważnie. Tak, to bez wątpienia była krew. Świeża i mokra. Na wewnętrznej części prawej dłoni.
– Wszystko w porządku – usłyszałam swój głos. – Nie ma się czym martwić.
Wraz z morską falą nadciągnęła panika.
Leo
Zaraz po przebudzeniu często ma mokre rzęsy. Jakby pływała w morzu smutnych snów. „Nie wiem, o co chodzi. Nigdy nie mam koszmarów” – powtarza. Potem, po otchłannym ziewnięciu przeciera oczy i wyślizguje się z łóżka, aby sprawdzić, czy Ruby oddycha. Czy żyje. To nawyk, którego wciąż nie potrafi się pozbyć. Nawet pomimo tego, że Ruby ma już trzy latka.
– Leo! – powie, kiedy wróci do sypialni. – Pobudka! Daj dzióbka!
Zawsze potrzebuję dłuższej chwili, żeby się dobudzić. Wejść gładko z sennych czeluści w nowy dzień. Świt zakrada się od wschodu przez zasłony, przybierając postać bursztynowego cienia, a my zakopujemy się w pościeli, tuż obok siebie. Emma nawija bez przerwy. No może z drobnymi przerwami w pół słowa, by mnie cmoknąć. O szóstej czterdzieści pięć wchodzimy na Wikideaths, by sprawdzić nocne zgony, a o siódmej Emma puszcza bąka, udając, że to dźwięk przejeżdżającego ulicą skutera. Nie pamiętam, na jakim etapie naszego związku zaczęła to robić: raczej na zbyt wczesnym. Najwyraźniej już wtedy wiedziała, że jestem zakochany po uszy i – w przeciwieństwie do jej gazów – nigdzie się nie ulotnię.
W pewnym momencie nasza córka włazi nam do łóżka albo my wchodzimy do jej łóżeczka. W pokoju Ruby jest przesłodko i ciepło, a nasze poranne rozmowy o Panu Kaczce zaliczam do najszczęśliwszych chwil znanych mojemu serduchu. Zdecydowanie. Panu Kaczce, którego Ruby tuli mocno przez sen, przypisywane są niesamowite nocne przygody.
Zwykle ubieram naszą córeczkę, podczas gdy Emma „idzie zrobić śniadanie”, co najczęściej kończy się zboczeniem z kursu, ponieważ jej uwagę zaprzątają morskie dane zebrane przez noc w laboratorium. W konsekwencji to ja i Ruby ogarniamy śniadanie. Nawet na nasz ślub moja żona spóźniła się czterdzieści minut, bo po drodze zatrzymała się, żeby sfotografować linię brzegową Restronguet Creek. Oczywiście zrobiła to w sukni ślubnej. Nikt – poza urzędnikiem stanu cywilnego – nie był zaskoczony tą sytuacją.
Emma jest ekolożką stref międzypływowych, co oznacza, że bada miejsca oraz stworzenia, które są zalewane w czasie przypływu i odsłaniane wraz z odpływem. Twierdzi, że to najbardziej niezwykły i ekscytujący ekosystem na Ziemi. Od dziecka bawiła się w basenach pływowych; ma to we krwi. Choć w zasadzie zna się na większości skorupiaków, główny obszar jej zainteresowań badawczych stanowią kraby. Obecnie ma w pracy całą gromadkę Hemigrapsus takanoi. Trzyma je w specjalnych akwariach z wodą morską. Wiem tylko tyle, że to gatunek inwazyjny i moja żona od lat próbuje skategoryzować pewnego kraba o specyficznych cechach morfologicznych. Nic więcej nie jestem w stanie z tego wszystkiego zrozumieć. Z tego, co mówią biolodzy, wynika, że mniej niż jedna trzecia nadaje się dla uszu zwykłego człowieka; zostać osaczonym przez grupkę takich na imprezie to prawdziwy koszmar.
Kiedy dzisiejszego ranka wchodzę z Ruby do kuchni, Emma śpiewa Johnowi Keatsowi, słońce pada na blaty, a nasze płatki śniadaniowe hartują się w miskach. Spoglądam na laptopa mojej żony i widzę stronę pełną bazgrołów i określeń, od których czacha mi paruje. Na tym samym komputerze odpaliła kawałek o tytule Killer Muffin. Kiedy braliśmy Johna Keatsa ze schroniska, powiedziano nam, że jungle, puszczane cicho, koi jego nerwy i takim oto sposobem stało się ono ścieżką dźwiękową naszego życia. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, ale trochę czasu mi to zajęło.
Stoję w drzwiach, z Ruby posadzoną na biodrze i obserwuję moją fałszującą żonę. Pomimo tego, że wśród przodków Emmy było wielu muzyków, ona sama nie potrafi zaśpiewać czysto nawet Sto lat. Nie żeby ją to kiedykolwiek powstrzymało od zdzierania gardła. Między innymi właśnie za to ją kocham.
Zauważa nas i podchodzi, wciąż śpiewając, że aż uszy więdną.
– Moje skarby! – mówi, całując nas oboje. Bierze ode mnie córeczkę i odchodzi kawałek wirującym krokiem, a jej okropny śpiew staje się jeszcze głośniejszy.
Ruby wie, że jej mama jest chora. Widziała, jak traci włosy przez specjalne leki, które dostaje w szpitalu. Jednak myśli, że z Emmą jest już lepiej, ale tak naprawdę tego nie wiemy. Moja żona miała wczoraj badanie PET, lecz na omówienie wyników będzie musiała poczekać do przyszłego tygodnia. Jesteśmy pełni nadziei. Jesteśmy pełni lęków. Oboje kiepsko śpimy.
Po krótkiej chwili tańca z matką i wirującym nad ich głowami Panem Kaczką Ruby wyswobadza się z uścisku, by przejść do swoich pilnych spraw.
– Wracaj tu! – woła Emma. – Chcę cię wyprzytulać!
– Nie mam czasu – mówi z żalem Ruby, a zaraz potem zwraca się do rośliny, którą opiekuje się w ramach swoich żłobkowych zajęć. – Cześć, dam ci coś do picia.
– No i jak, coś nowego? – pytam, wskazując głową w stronę komputera. Kilka lat temu Emma była prezenterką serialu przyrodniczego BBC i choć od tego czasu nie pojawiła się w telewizji ani razu, wciąż piszą do niej różni dziwni mężczyźni. Niedawno leciały powtórki serii, więc liczba wiadomości wzrosła. Z reguły się z nich śmiejemy, ale wczoraj wieczorem Emma wyznała mi, że ostatnio parę ją zaniepokoiło.
– Tak, przyszło kilka. Jedna w niezbyt przyjemnym tonie, ale nie martw się – zablokowałam gościa.
Obserwuję ją uważnie, gdy napełnia nasze szklanki wodą. Nie wygląda na przejętą. Wydaje mi się, że te wiadomości znacznie bardziej poruszają mnie niż ją. Próbowałem nakłonić żonę do usunięcia strony na Facebooku, ale nie chciała tego zrobić. Najwyraźniej ludzie wciąż piszą o dzikich zwierzętach, które udało im się zaobserwować, i Emma nie chce odbierać im takiej możliwości „z powodu kilku mężczyzn, którym zanadto doskwiera samotność”.
Mam nadzieję, że samotność to jedyne, co im doskwiera.
– Bardzo podobał mi się twój tekst o Kennecie Delwychu – mówi do mnie, jednocześnie obserwując Ruby, która z konewką próbuje wspiąć się do zlewu. Przede mną na stole leży gazeta, otwarta na stronie z nekrologami.
Podchodzę do Johna Keatsa i zaczynam owijać sobie na palcu jedno z jego klapniętych, jedwabiście gładkich uszu, czekając na jakieś „ale”. Pies pachnie ciasteczkami i przypaloną sierścią po niedawnym bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z żelazkiem.
– Ale? – pytam.
Wygląda na zaskoczoną.
– Nie mam żadnego „ale”.
– No weź, Emma. Daj spokój.
Po chwili zaczyna się śmiać.
– No dobra, twój tekst jest świetny, ale to pastorka skradła całe show. Hej, Ruby, już wystarczy tej wody.
John Keats wzdycha głęboko, gdy pochylam się nad swoim tekstem. Kenneth Delwych, członek Izby Lordów znany z legendarnych orgii, które urządzał w swojej winnicy w Sussex, trafił na tę samą stronę z nekrologami co nawigator Bomber Command i duchowna, która w weekend dostała ataku serca podczas udzielania ślubu.
– Najlepiej wychodzą ci te, w których jesteś śmiertelnie poważny – mówi Emma i wkłada chleb do tostera. – Weźmy na przykład tego aktora z zeszłego tygodnia. Tego Szkota… jak on się nazywał? Ruby, proszę cię, bo utopisz tę nieszczęsną roślinę…
– Chodzi ci o Davida Bailliego?
– Tak, David Baillie. Czysta perfekcja.
Ponownie czytam napisany przez siebie nekrolog Kennetha Delwycha, podczas gdy Emma próbuje jakoś ograniczyć szkody po podlewaniu kwiatka. Oczywiście ma rację. Nekrolog pastorki jest znacznie krótszy, ale lepiej się go czyta.
Niestety Emma często ma rację. Mój szef w redakcji, który, jak podejrzewam, jest w niej zakochany, często żartuje, że gdyby kiedykolwiek zdecydowała się rzucić w diabły biologię morską, nie zawahałby się mnie zwolnić, żeby ją zatrudnić. Uważam to za dość obraźliwe, bo jeśli nie czytał skrycie artykułów naukowych mojej żony, swoją ocenę opiera wyłącznie na jednym tekście, który napisała dla „Huffington Post”.
Emma jest pracownikiem naukowym Stowarzyszenia Biologii Morskiej w Plymouth, gdzie spędza dwa dni w tygodniu. Potem wraca do nas do Londynu, aby uczyć ochrony estuariów w Kolegium Uniwersyteckim. Świetnie pisze i ma ode mnie o wiele lepszą intuicję, a poza tym naprawdę lubi buszować po Wikideaths, ale bardziej z ciekawości niż chęci odebrania mi pracy.
Ruby i John Keats wychodzą do ogrodu, gdzie słońce zakrada się przez gęstą koronę pobliskiego jaworu, pokrywając tu i tam nasz malutki trawnik złotymi plamkami. Przez drzwi przedostają się wonie wczesnego miejskiego lata: rosy na trawie, wiciokrzewu i rozgrzanego asfaltu.
Próbuję reanimować nasze płatki śniadaniowe, podczas gdy na zewnątrz pies biega wokół oczka wodnego, głośno przy tym szczekając. Obecnie w tym zbiorniku wodnym żyją małe żabki, co Johnowi Keatsowi wydaje się nie do przyjęcia.
– Przymkniesz się wreszcie? – pyta Emma od progu, na co pies zupełnie nie zwraca uwagi. – Mamy sąsiadów.
– JOHN! – krzyczy Ruby. – MAMY SĄSIADÓW!
– Cii, Ruby…
Biorę łyżki i wynoszę śniadanie do ogrodu.
– Przepraszam – mówi Emma, otwierając mi drzwi. – Nie prosiłeś mnie o opinię na temat twojej pracy. To musi być irytujące.
– Jest.
Siadamy przy stole wciąż pokrytym rosą i dodaję:
– Ale wyrażasz swoje zdanie w uprzejmy i delikatny sposób. Problem polega na tym, że często masz rację.
Uśmiecha się.
– Według mnie jesteś genialnym dziennikarzem, Leo. Czytam twoje nekrologi przed swoimi służbowymi mailami.
– Hmm… – spoglądam na Ruby, bo bawi się trochę za blisko oczka wodnego.
– Naprawdę! Lekkie pióro to jedna z twoich najseksowniejszych cech.
– Emma, daj spokój.
Podnosi do ust łyżkę płatków.
– Serio, nie żartuję. Jesteś najlepszym dziennikarzem, jakiego tam mają. Koniec kropka.
Wstyd się przyznać, ale na te słowa od razu się rozpromieniam.
– Dziękuję – odpowiadam w końcu, bo wiem, że mówi szczerze. – Co nie zmienia faktu, że jesteś irytująca.
Wzdycha.
– No wiem, wiem.
– Z wielu powodów – dodaję, a Emma nie może powstrzymać się od śmiechu. – Masz opinię na prawie każdą sprawę.
Przesuwa rękę po stole i ściska dłonią mój kciuk. Mówi mi, że jestem jej skarbem, na co ja również zaczynam się śmiać. Tak właśnie wygląda nasz rytm. Cali my. Jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat, parą od prawie dziesięciu i znam Emmę na wylot.
To chyba Kennedy powiedział, że jesteśmy związani z morzem… że kiedy do niego wracamy – czy to dla sportu, wypoczynku, czy czegoś w tym stylu – wracamy tam, skąd pochodzimy. Tak właśnie się czuję, jeśli chodzi o nas. Bycie blisko Emmy to jak powrót do źródła.
Kiedy więc po tym niewinnym poranku – z psem, żabami, kawą i martwą pastorką – okaże się w najbliższych dniach, że tak naprawdę nic nie wiem o tej kobiecie, mój świat się zawali.
Emma
Tydzień później
Nic mi nie będzie – powtarzam sobie w kółko, siedząc po ciemku w naszej sypialni. Straciłam poczucie czasu. Kilka godzin zlało się ze sobą i przeciekło mi przez palce, a kiedy Leo nie odpowiada, dociera do mnie, że w ogóle nie ma go w łóżku. Chyba w którymś momencie odpłynęłam.
Sprawdzam godzinę: trzecia czterdzieści siedem rano. Nadszedł dzień mojej wizyty w szpitalu. W końcu.
Czekam na odgłos spuszczanej wody w toalecie i kakofonię desek podłogowych, ale nic nie słyszę. Skoro tak, Leo prawie na pewno jest na dole i pożera coś w żółtym blasku otwartej lodówki. Prawdopodobnie awaryjną rację żywnościową w postaci szynki – jeśli się okaże, że chemioterapia nie zadziałała, w ramach solidarności ze mną przejdzie na weganizm. A przynajmniej tak powiedział. Na dietę wegańską zdecydowałam się po diagnozie cztery lata temu i od tamtej pory wybieram ją za każdym razem, gdy zdarzy mi się zjeść cheddar prosto z paczki na parkingu Sainsbury’s w Camden.
Wstaję. Przed poznaniem Leo nigdy nie lubiłam tulić się w łóżku, ale teraz, gdy go nie ma, moje ciało za nim tęskni.
Nie ma go w toalecie, więc schodzę do kuchni. Schodząc, przesuwam dłonią po ścianie, której nierówności są efektem całych dziesięcioleci malowania farbą na farbę. Śpiewam pod nosem Survivor.
Przechodzę obok wysokiego stosu książek. Leży na nim emaliowana miska z rzeczami, których nigdy nie używamy – kluczami do nieznanych zamków, spinaczami i dużą taśmą Vilene Wundaweb do podklejania tkanin. Leo co jakiś czas przesuwa stos na środek korytarza, żebym się nim zajęła, a ja odsuwam go z powrotem. Być może przydałoby nam się więcej półek, ale nie radzę sobie najlepiej z odkładaniem rzeczy na miejsce. Problem w tym, że Leo ma podobnie, więc jeśli chodzi o organizację przestrzeni, tkwimy w patowej sytuacji.
– Leo – szepczę.
Nic. Nic poza niemal teatralnym skrzypieniem schodów, które wszystkim nianiom wydaje się na tyle niepokojące, że nie chcą u nas pracować.
Leo
Czekam, aż Emma w końcu zaśnie, i wracam do szopy. Podnoszę notatnik. Trzymam go między dwoma palcami tak, jakby był skażony.
Emma ma niezłego nosa. Trafiła w dziesiątkę: piszę jej nekrolog. Na przykład w metrze, na kolanie, kiedy obcy ludzie próbują czytać moje bazgroły przez ramię. Albo późno w nocy, gdy Emma już śpi i na posterunku zostaję tylko ja, John Keats i czarna otchłań strachu.
Oczywiście rozumiem, dlaczego moja żona nie chce, żebym to robił, ale nie postrzegam tych bazgrołów jako zdrady. W założeniu mają być czymś pięknym. Hymnem do kobiety, którą tak głęboko i nieskończenie kocham.
Pisanie miało dla mnie nie tylko walor terapeutyczny; stanowiło gwarancję, że Emma nie zostanie zapomniana ani w żaden sposób pominięta. To dla mnie naprawdę ważne.
„Rób cokolwiek. Co tylko ci pomoże. Dołącz do grupy wsparcia. Skorzystaj z pomocy terapeuty. Co tylko chcesz. To będzie dla ciebie tak samo trudne jak dla mnie” – powiedziała po usłyszeniu pierwszej diagnozy.
Zrobiłem więc coś, na czym się znam, i pomogło.
Wracam do sypialni. Jedna ręka Emmy leży wyprostowana na mojej stronie łóżka, jakby moja ukochana podświadomie wiedziała, co kombinuję, i już zdążyła mi wybaczyć.
Leo
Następny dzień
Wiadomość o zniknięciu Janice Rothschild pojawia się w wiadomościach niedługo po moim dotarciu do redakcji.
Sprawdzam nekrologi napisane przez konkurencję, gdy nagle Sheila, moja koleżanka z pracy, naciska dzwonek recepcyjny leżący na jej biurku. Dzyń! Zawsze to robi, gdy dowiaduje się o czyjejś śmierci. Oficjalnie wszyscy zgadzamy się z twierdzeniem, że to paskudny zwyczaj; prywatnie nas bawi.
Dzyń! Wszyscy podnosimy wzrok.
– O nie – mówi Sheila, wpatrując się w monitor. – Przepraszam, fałszywy alarm. Jakoś tak odruchowo mi się nacisnęło. Ale… o Boże.
Sprawdza coś w telefonie, po czym wraca do swojego monitora.
Czekamy. Sheila nigdy się nie śpieszy.
Po dłuższej chwili odchyla się w fotelu i zaczyna przesuwać dłońmi po twarzy.
– Janice Rothschild. Zaginęła. Trzy dni temu wyszła z próby swojej sztuki i nikt nie wie, gdzie przepadła.
– Naprawdę? – pyta Kelvin, starszy redaktor. – Jakiej sztuki?
Nawet jak na niego i jego ograniczoną ekspresję emocjonalną to było słabe. Janice Rothschild i jej mąż Jeremy należą do grona najlepszych przyjaciół Sheili. Kelvin o tym wie. Wszyscy to wiemy.
Na pytanie odpowiada nasz kolega Jonty, którego ekspresja emocjonalna wydaje się z kolei przesadna.
– Pewnie chodzi o próbę sztuki Wszyscy moi synowie – mówi. – O nie, nie może być. Mam na to bilety. Na lipiec. Sheila, proszę, powiedz, że żartujesz?!
Sheila ignoruje ich obu. Masuje sobie skronie.
– To straszne – mówię cicho. – Sheila, tak mi przykro.
Mnie również ignoruje. Mamrocze tylko:
– Ja… o Boże. Biedny Jeremy. W wiadomościach mówią, że od kilku tygodni wydawała się przygnębiona, ale… Nie mogę w to uwierzyć. Zawsze wydawało mi się, że… że wszystko u niej w porządku.
Mój szef pamięta o pracy bez względu na okoliczności.
– To rzeczywiście bardzo niepokojące, ale… czy mamy ją w zapasie?
Ma na myśli wstępnie napisany nekrolog. W szafkach na dokumenty trzymamy ich tysiące. Jednak Janice Rothschild ma dopiero jakieś pięćdziesiąt lat i – o ile nam wiadomo – nie boryka się z żadnymi problemami zdrowotnymi, więc nie znalazła się nawet na naszej liście „na wszelki wypadek”. Gra w adaptacji Pani Bovary, na litość boską. Widziałem ją w niedzielę wieczorem na BBC. Emma poszła spać zaraz po rozpoczęciu seansu. Powiedziała, że nie jest fanką Janice Rothschild. Według mnie aktorka była świetna.
Sheila wstaje od biurka, by zadzwonić do Jeremy’ego.
Kelvin telefonuje do działu zdjęć:
– Możecie nam przesłać parę fotek Janice Rothschild? I może kilka kadrów z Pani Bovary… Co? A, sorki, właśnie usłyszeliśmy, że zaginęła. Tak, wiem – trochę szok. Tak czy inaczej… moglibyście podesłać też kilka zdjęć, na których jest z mężem? Tak na wszelki wypadek?
Jeremy Rothschild to prezenter audycji radiowej Today na antenie BBC Radio 4; on i Janice Rothschild są małżeństwem od kilkudziesięciu lat. Wchodzę na jego konto na Twitterze, ale z tego, co widzę, od siedemdziesięciu dwóch godzin niczego nie opublikował. Wszyscy z działu nekrologów robią to samo co ja. Sprawdzamy też Twittera Janice. Od trzech tygodni nie opublikowała żadnego wpisu.
Jonty idzie zrobić herbatę.
– Jest boska – mówi ze złością. – Serio nie wiem, co zrobię, jeśli się okaże, że popełniła samobójstwo. Chyba sam tego nie przeżyję.
Zakładam słuchawki. Nie jestem w stanie dłużej znieść uwag moich kolegów. Kilka kolejnych minut spędzam na przeglądaniu wyników wyszukiwania dla #JaniceRothschild. To naprawdę wiadomość z ostatniej chwili. Tweety na temat zaginięcia Janice zaczęły się pojawiać ledwie ponad pięć minut temu. Oglądam niemiłosiernie zabawny fragment Absolutnie fantastycznych z jej gościnnym udziałem oraz bardzo poruszający filmik, w którym pokonuje lęk wysokości, by wspiąć się na pionową ścianę skalną w ramach akcji charytatywnej Sport Relief. Jeszcze zanim dotarła na szczyt, wszyscy się popłakali – nawet kamerzysta.
Wygląda na to, że żaden z tweetujących nie ma pojęcia, dlaczego Janice zniknęła. Szybko sprawdzam nasze archiwum, ale znajduję tylko jedną potencjalną wskazówkę: zdjęcie, na którym opuszcza oddział psychiatryczny. Zrobiono je dziewiętnaście lat temu. Kilka tygodni po tym, jak Janice urodziła syna. Oprócz tego zdjęcia nie widzę żadnego punktu zaczepienia. Janice Rothschild jest jedną z tych kobiet, które nieustannie tryskają optymizmem i sypią żartami jak z rękawa; aż chciałoby się z taką zaprzyjaźnić, gdy widzi się w telewizji jej potyczkę słowną z Grahamem Nortonem. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że taka osoba może mieć problemy.
Sheila wraca za biurko z dużą torebką owocowych żelków Wine Gums. Mówi, że nie udało jej się skontaktować z Jeremym. Nie częstuje nikogo słodyczami, tylko je odruchowo w samotności.
– Nie proś mnie, żebym napisała jej nekrolog z wyprzedzeniem – mówi po chwili Sheila. – Nie chcę maczać w tym palców. Nie wierzę, że mogłaby popełnić samobójstwo.
– Ale ty dobrze ją znasz – po chwili milczenia Kelvin próbuje przekonać Sheilę do działania. – To byłby tekst od serca.
– Właśnie dlatego tego nie zrobię – odpowiada rzeczowym tonem Sheila. – Nie mam zamiaru skreślać mojej zdrowej najlepszej przyjaciółki.
Kelvin kiwa głową na znak, że rozumie. Jest szefem działu, a ja jego zastępcą, ale raczej nikt nie ma wątpliwości, że to Sheila kieruje tym działem.
Ostatecznie to mnie przypada napisanie nekrologu Janice Rothschild, żebyśmy mieli go w zapasie. Od razu zabieram się do roboty. Wiem, że moi koledzy po fachu z innych gazet są zaangażowani w to samo. Wszyscy pracujemy pod presją czasu, regularnie sprawdzając, czy nie znaleziono zwłok aktorki.
Staram się nie myśleć o tym, że Sheila odmówiła „skreślenia” swojej przyjaciółki. Czy to właśnie robię ja, pisząc nekrolog Emmy? Grzebię ją za życia?
Słyszę, że w telewizji ktoś ze stołecznej policji potwierdza poszukiwania zaginionej kobiety po pięćdziesiątce. Potem aktor, który nie ma pojęcia, gdzie jest Janice, mówi, że nie ma pojęcia, gdzie jest Janice.
Sheila bez przerwy wcina żelki i wysyła mnóstwo esemesów. Następnie oznajmia, że wychodzi.
– Idę poszukać lokalu, w którym zaserwują mi brandy o wpół do jedenastej – mówi. – Już dostaję od różnych świrów maile z amatorskimi nekrologami Janice.
Ludzie rzadko mi wierzą, kiedy mówię, że w moim dziale jest najweselej na całym piętrze, ale to prawda. Nasze śmiechy często irytują resztę kolegów. Jak się nad tym zastanowić, ma to sens. Sprawy bieżące i polityka to nieprzyjemne dziedziny, w które mało kto tak naprawdę chce się zapuszczać, podczas gdy my skupiamy się na tym, by upamiętnić niezwykłych ludzi. Zresztą nekrologi koncentrują się na życiu, nie na śmierci. Zawsze skupiam się na cechach malowanego przeze mnie portretu: jego kolorach, blaskach i cieniach; nierównej strukturze. Jest w tym oczywiście szczypta smutku, ale nie za dużo. Nawet tworzenie nekrologów z wyprzedzeniem (by mieć je w zapasie), jest znośne, jeśli osoba, o której piszę, miała długie życie.
Kiedy jednak wyprzedzający fakty nekrolog stanowi przygotowanie się na śmierć, która nie powinna nadejść – tragiczny wypadek samochodowy (po którym pod szpitalem koczuje horda dziennikarzy), rak w fazie terminalnej, gdy nikt nie spodziewał się podobnej diagnozy, czy też niewyjaśnione zaginięcie – to najgorsza część mojej pracy.
Zwłaszcza wtedy, gdy czekam na wizytę u hematologa własnej żony.
W porze lunchu Sheili w końcu udaje się skontaktować z Jeremym. Szybko odchodzi od biurka i wraca dopiero po dłuższej chwili.
– Żadnych konkretów – mówi. – To jeden z aktorów grających w sztuce Janice się wysypał. Zaczął mówić o jej zaginięciu w pubie, jakby nie wiedział, że plota zaraz rozejdzie się po całym Londynie jak zaraza. Dom Jeremy’ego otaczają tłumy dziennikarzy. Jak się pewnie domyślacie, jest wściekły.
Prędzej rzuciłbym się pod pędzący autobus, niż odważył podpaść Jeremy’emu Rothschildowi. Ten facet to skarb narodowy, jednak łatwość, z jaką miażdży polityków, jest naprawdę niepokojąca. Raz nawet uderzył paparazziego, choć to akurat potrafię zrozumieć.
– Nie ma pojęcia, gdzie jest Janice – potwierdza Sheila, siadając. – Trzy dni temu po prostu wyszła z domu do pracy. Ma próby w Cecil Sharp House w Camden i podobno zwykle producenci wysyłają po nią samochód, ale tego dnia chciała poprowadzić, więc sama przyjechała do pracy. Próba szła dobrze i wyglądało na to, że z Janice też wszystko było w porządku. Potem poszła do toalety i już nie wróciła. Jej samochód został odholowany. Raczej nie pojechała metrem – kamery jej nie zarejestrowały.
– No ale przecież to Camden – wskazuje Jonty. – Tam wszędzie jest monitoring, prawda?
– Primrose Hill jest na końcu Camden. Przy Regent’s Park. Tam nie ma prawie żadnych kamer.
Kelvin rzuca mi bardzo wymowne spojrzenie. Chce wiedzieć, czy wstępny nekrolog Janice jest gotowy. Niechętnie kiwam głową. Sheila nas obserwuje, ale nic nie mówi. Wie, że to nieuniknione.
– Znajdą ją – mówi. – Na pewno nic jej się nie stało. Nie wierzę w tę historyjkę o depresji. Kilka tygodni temu jadłam z nimi kolację. Janice trochę wypiła, ale ja też. Śpiewałyśmy piosenki Queen do drugiej nad ranem. Tak, wiem, totalna kompromitacja, ale Janice była w dobrej formie.
– Żadnych napięć w związku? – pyta Jonty. – Nie myślisz, że mogła zostawić męża?
– Nie, nie myślę – odpowiada Sheila, a w jej głosie słychać ostrzegawczą nutę.
Niestety Jonty nie wychwytuje ostrzeżenia.
– Czyli nie zauważyłaś, żeby cokolwiek było nie tak?
– Nie – odwarkuje Sheila, ucinając w ten sposób temat.
Patrzę, jak porządkuje biurko, wyrzuca ostatnie żelki do kosza oraz na przemian unosi i opuszcza ramiona. Najwyraźniej stara się powściągnąć emocje, póki nie dowie się więcej o losie przyjaciółki. Jest jedną z niewielu znanych mi osób, które potrafią świetnie nad sobą zapanować.
Sheila jest tylko jakieś dziesięć lat starsza ode mnie, ale w przeszłości zajmowała wysokie stanowiska zarówno w MI5, jak i w służbie dyplomatycznej. Ku mojej wielkiej radości to mnie wybrała na kogoś w rodzaju swojego kompana od kieliszka, gdy kilka lat temu dołączyła do naszego zespołu. Wypady z Sheilą na lunch do Plumbers’ Arms wciąż stanowią najprzyjemniejszą część mojego dnia pracy. Potrafi wypić trzy kufle piwa w ciągu godziny, pozostając przy tym najbardziej trzeźwo myślącą osobą w towarzystwie.
Nikt do końca nie wie, jakim cudem i dlaczego przyszła do nas do pracy, ale mam przeczucie, że pewnego dnia po prostu zniknie – tak szybko i tajemniczo, jak się pojawiła. Rano przy jej biurku zastaniemy kogoś nowego. Pozostanie mi wtedy zastanawiać się do końca życia, gdzie się podziewa i co porabia. Stawiam na to, że będzie kierowała wielomiliardowym kartelem narkotykowym, jeździła opancerzonym humvee i miała w kieszeni paru prezydentów oraz monarchów.
– A tak przy okazji – mówi, gdy znów wszyscy wlepiamy wzrok w nasze ekrany – wczoraj widziałam Emmę.
– Tak?
Sheila ma w zwyczaju przeskakiwanie z tematu na temat, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewa. Na kolegiach redakcyjnych zawsze zostawia nas daleko w tyle.
– Wyglądała na zdenerwowaną. To oczywiście nie moja sprawa… po prostu mam nadzieję, że wszystko u niej w porządku.
Emma nic mi o tym nie mówiła.
– Przejmuje się, bo ciągle czeka na wyniki badań – improwizuję, ponieważ nie chcę, by ktokolwiek w pracy wiedział o mojej żonie więcej niż ja sam. – Dzisiaj po południu mamy wizytę u hematologa.
Właśnie zaczynam pisać wiadomość do Emmy, by upewnić się, czy wszystko z nią w porządku, gdy Sheila znów się odzywa:
– Była na dworcu Waterloo.
– No tak. Dwa dni w tygodniu pracuje w Plymouth – mówię, nie podnosząc wzroku.
Tyle tylko, że Sheila o tym wie. Kilka dni temu rozmawialiśmy o długich dojazdach Emmy do pracy.
– Dlatego zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam ją na tym dworcu. Czy pociągi do Plymouth nie odjeżdżają z Paddington Station?
Przerywam pisanie, by przetrawić jej słowa.
– Rzeczywiście, masz rację. – przyznaję. – Wczoraj prowadziła badania terenowe w Dorset. Stąd Waterloo.
Co dziwne, wieczorem Emma nie wspomniała ani słowem o swojej podróży. Dlatego zapomniałem zapytać, jak jej poszło.
– O! Jak miło – mówi Sheila. Jej głos jest teraz przyjazny, jakbyśmy siedzieli w pubie. – A gdzie w Dorset? Uwielbiam tamtejsze wybrzeże.
To nie tylko irytujące, ale też bardzo niepodobne do Sheili.
– Nie pamiętam, gdzie dokładnie. Jej koleżanka po fachu zbiera tam próbki fitoplanktonu.
– Pewnie gdzieś w okolicy portu Poole – sugeruje Sheila, kiwając głową.
Co proszę? Do tego wszystkiego zna się na cholernym fitoplanktonie?!
– Widziałam ją dość późnym rankiem – dodaje z osobliwym uśmiechem, w którym przebija współczucie, po czym wraca do swojego monitora.
Jonty podnosi wzrok znad biurka. On też zwrócił uwagę na zachowanie Sheili.
O co jej chodzi? Co kombinuje? Często w pubie poruszam z Sheilą temat Emmy w ramach szeroko pojętych rozmów o życiu rodzinnym, ale przed chwilą… to było coś innego. Czułem się trochę jak na przesłuchaniu (założę się, że w MI5 Sheila wcale nie pracowała za biurkiem). Jest uprzejma, a jej ton przyjazny, ale w wypowiedzi mojej koleżanki wyczuwam coś, co mi się nie podoba: drugie dno. Podtekst, którego nie rozumiem.
– Wspomniała coś o tym, że fitoplankton codziennie migruje na głębokie wody – mówię w końcu. – Z tego, co rozumiem, czekała, aż to nastąpi.
Nie wspominam Sheili o tym, że ostatnio Emma często traci poczucie czasu, co bywa u niej zapowiedzią depresji. To nie jej sprawa. Zresztą wygląda na to, że nasza rozmowa dobiegła końca.
O trzeciej wstaję od biurka, by zdążyć na wizytę w szpitalu. Nikt za bardzo nie wie, co mi powiedzieć.
– Powodzenia! – woła Sheila, gdy jestem w drzwiach. – Trzymam kciuki.
Leo
Na ogół nie lubię słuchać, jak ludzie narzekają na publiczną służbę zdrowia, ale teraz, kiedy czekamy od sześćdziesięciu pięciu minut na wezwanie do gabinetu doktora Moru, krew mnie zalewa. Próbuję przeczytać nekrolog byłego posła do parlamentu przysłany przez jednego z naszych współpracowników z Westminsteru, ale jestem zbyt przejęty i wkurzony, by się skoncentrować. Za to w wyciszonym telewizorze zawieszonym na ścianie poczekalni mogę obejrzeć materiał nagrany spod domu Rothschildów – pięknego gregoriańskiego szeregowca w Highbury – ale absolutnie nic się nie dzieje.
Obok mnie siedzi Emma i w ciszy przegląda coś na telefonie.
Jej włosy są teraz długie prawie na dwa cale. Zawsze miała dość krótką fryzurę. Faliste włosy, których końcówki przylegały do linii szczęki. Minie wiele miesięcy, zanim znów osiągną tę długość. Widzę, że dziś ma w nich czarne wsuwki. Jest piękna. Nawet po miesiącach podtruwania Emmy lekami, naświetlaniu jej ciała zabójczym promieniowaniem, jak również niezliczonych badaniach krwi, morzu wylanych łez, pierdyliardzie wykonanych telefonów i ciągłych prób ukrycia przerażenia wciąż jest piękna.
Pochylam się, by to powiedzieć, ale mój wzrok przykuwa ekran jej telefonu.
– Co to ma być, do cholery? – szepczę.
Siedzi na Amazonie i ogląda trumny.
– Jeśli umrę, chcę mieć trumnę z wikliny – szepcze. – I naturalny pochówek.
Sparaliżowany strachem wpatruję się w jej telefon. Wiklinowa trumna, na którą patrzy Emma, kosztuje niecałe pięćset funtów i na potrzeby aukcji została sfotografowana w słoneczny dzień pośród dzwonków i drzew z bukietem polnych kwiatów na wieku.
– Emma, nie! – mówię. – Przestań!
– Jest podszyta bawełną organiczną – mówi asekurancko. – Zresztą nieważne. Tak tylko patrzę… nic mi nie będzie.
– Emma – szepczę, pocierając sobie energicznie czoło. – Proszę cię, nie rób tego.
– Wszyscy kiedyś umrzemy, a skoro tak, lepiej być na to przygotowanym.
– Nie… No dobrze, OK. Rób, co uważasz.
Czuję gorącą pustkę w klatce piersiowej. Naprawdę mogę stracić moją ukochaną żonę. Mogę stracić Emmę.
Odgadując prawdopodobnie moje myśli, odkłada telefon i bierze mnie za rękę. Tyle tylko, że ja już dłużej tego nie zniosę. Ile można czekać.
Akurat kiedy podchodzę do recepcji gotowy wybuchnąć, wywołują jej nazwisko.
Emma
Problem z okłamywaniem męża polega na tym, że to wszystko zmienia i zarazem nie zmienia niczego.
Kocham Leo. Nie na pół gwizdka i nie warunkowo; to prawdziwa miłość, stanowiąca część mojego biologicznego funkcjonowania – podobnie jak wątroba czy śledziona. Uwielbiam jego leoizmy: dziwne przekąski, które dla siebie przygotowuje, skrupulatność, z jaką składa czyste ubrania, i spędzanie całych godzin na próbach zagrania pierwszych taktów The Way It Is Bruce’a Hornsby’ego na starym pianinie mojej babci. Jak patrzy na mnie znad długiego nosa, kiedy leżymy w łóżku, i jak wymyśla sprośne limeryki, które recytuje tak, jakby czytał prognozę pogody.
Myślę, że nie przesadzę, gdy stwierdzę, że ocalił mi życie.
Kiedy byłam w ciąży z Ruby, przyjaciele ostrzegali mnie, że rodzicielstwo szybko przygasi nasze płomienne uczucie. Gdy mała przyszła na świat, szybko zrozumiałam, co mieli na myśli: chaos, brak snu, poczucie nienadążania – zawsze i ze wszystkim – oraz niedosyt „dorosłych” rozmów i intymności. Jednak po tym pierwszym roku miałam pewność (większą niż kiedykolwiek wcześniej), że Leo to najwspanialszy mężczyzna, jakiego w życiu spotkałam. Daliśmy radę w obliczu mojej diagnozy i depresji poporodowej. Mimo wielu przeciwności wciąż byliśmy razem, patrzyliśmy w jednym kierunku i przez życie szliśmy ramię w ramię. Jeśli przed snem nie padaliśmy ze zmęczenia, wciąż potrafiliśmy śmiać się do rozpuku. Wciąż całowaliśmy się tak, jakbyśmy dopiero się w sobie zakochiwali.
W tamtym czasie bardzo chciałam wyznać mu prawdę, bo zależało mi na tym, by wiedział, z jaką kobietą się ożenił.
Jednak nie mogłam się na to zdobyć. Powód był taki sam jak zawsze: Leo nigdy by się z tym nie pogodził. Nigdy. Zapewne istnieje garstka mężczyzn, którzy byliby do tego zdolni, ale mój mąż do nich nie należał.
Nawet gdyby był inną osobą, z mniej skomplikowaną przeszłością, gotową wybaczyć mi to, co zrobiłam, nigdy przenigdy nie darowałby mi, że próbowałam to ukryć. Na pewno by nie darował. Leo był okłamywany od kołyski i dlatego teraz nie toleruje nieuczciwości w żadnej formie. W zeszłym roku zwolnił naszą nianię, ponieważ powiedziała, że zabrała Ruby do parku, podczas gdy w rzeczywistości poszła z nią do swojego chłopaka. Zanim wróciłam z pracy, zdążył zapłacić konsultantowi do spraw zarządzania zasobami ludzkimi, by ustalił, czy takie oszustwo opiekunki stanowi rażące naruszenie obowiązków, po czym wyrzucił dziewczynę za drzwi.
To była słuszna decyzja. Nie powierzylibyśmy ponownie opieki nad Ruby komuś niegodnemu zaufania. Jednak ogromny gniew Leo w reakcji na to, co się stało, zgasił we mnie ostatnią iskierkę nadziei na to, że pewnego dnia będę mogła powiedzieć mu prawdę.
– Mam dobrą wiadomość! – mówi do nas od progu rozpromieniony doktor Moru, kiedy ledwo przekraczamy próg jego gabinetu. Jest profesjonalistą, ale bez zawahania przytula mnie na powitanie.
– Wszystko ze mną w porządku? Wszystko dobrze?
– Wszystko dobrze. Przynajmniej na razie.
– O rany, dzięki Bogu – szepcze Leo.
Odsuwa delikatnie doktora Moru i przyciąga mnie do siebie. Obejmujemy się mocno.
– Wyniki badania PET i ponownej biopsji wyglądają dobrze. Krew też jest w porządku – Moru siada spokojnie za biurkiem, jakby wcale nie porwał przed chwilą swojej pacjentki w ramiona. Zaczyna opowiadać o dalszym planie leczenia, ale szybko przestaje, ponieważ Leo wyciąga chusteczki z pudełka leżącego na biurku i mocno przyciska je do oczu.
Trzymam męża za rękę, a on powoli dochodzi do siebie. Oczywiście wiedziałam, że się boi, ale nie miałam pojęcia jak bardzo. Ten upust emocji daje mi teraz dużo do myślenia. Serce się kraje na widok jego skrywanej dotąd głębokiej udręki.
– Przepraszam – mówi normalnym głosem, jakby po jego policzkach nie spływały obficie łzy. – Proszę nie zwracać na mnie uwagi.
Doktor Moru oznajmia, że nadal będą monitorować stan mojego zdrowia w sześciomiesięcznych odstępach czasu, ale na razie możemy pozwolić sobie na odrobinę optymizmu.
– Powinna pani opisać swoje doświadczenia na Facebooku – sugeruje wesołym tonem doktor Moru. Kiedyś sam otwarcie przyznał, że wyszukał mnie na fejsie. – Pani fani na pewno byliby zachwyceni!
Od czasu pierwszej diagnozy przeczytałam mnóstwo pamiętników o zmaganiach z chorobą nowotworową; niektóre zostały napisane w cudownej krainie zwanej ocaleniem, inne kończyły się nagle kilkoma słowami od pogrążonych w żałobie bliskich. Część opowiadała o procesie ozdrowienia i samorozwoju, ale były też inne, o smutku i cierpieniu. Natomiast wszystkie, bez wyjątku, mówiły o miłości. O tym, jak będąc jedną nogą na tamtym świecie, zwracamy się ku ludziom i rzeczom, którzy liczą się dla nas najbardziej, aby ze spokojem i odwagą stawić czoło śmierci.
Prawem dość wstydliwego kontrastu moja „wędrówka nowotworowa” rozpoczęła się cztery lata wcześniej od ponownego podsycenia obsesji, która może zakończyć moje małżeństwo. Obsesji podszytej obawą o zdemaskowanie oraz głębokim żalem. Czegoś takiego nigdy nie mogłabym przelać na papier ani opisać na Facebooku czy gdziekolwiek indziej.
Nie jedziemy od razu do żłobka po Ruby. Zatrzymujemy się na wino w pubie na South End Green. Zamawiam deskę serów i zajadamy się nimi z determinacją, która najpewniej wprawia postronnych obserwatorów w zażenowanie.
Nie mogę przestać się uśmiechać, bo wyobrażam sobie, że gdzieś tam, na szkiełku mikroskopowym, znajduje się mój rozmazany materiał komórkowy. Wprowadzony do bazy danych i zapomniany. Wolny od paskudnych, inwazyjnych komórek. Ciekawe, że nawet pomimo tak wspaniałego obrazowania, z jakiego korzystamy w dzisiejszych czasach, chłoniak nieziarniczy z komórek B wciąż wygląda paskudnie.
– Co teraz zamierzasz? – odzywa się Leo, uśmiechając się do mnie. Jest przeszczęśliwy. Tak samo jak ja.
Pytam, co ma na myśli.
– Pamiętasz, jak mówiłaś, że masz mnóstwo planów, więc jeśli uda ci się pokonać tego drania, chciałabyś zrobić jeszcze niejedno?
Myślę o tym przez chwilę. Tak naprawdę chcę się skupić na kochaniu męża i córki. I to właśnie mówię.
Leo całuje mnie. Raz, a potem drugi. Zauważam, że przy stoliku w rogu siedzi starsza kobieta. Uśmiecha się do nas, a ja odwzajemniam uśmiech. „To mój mąż” – mam ochotę jej powiedzieć. Starsze panie zawsze uśmiechają się do Leo. Myślę, że to przez te jego niesamowicie długie rzęsy. A może chodzi o to, jak jego usta naturalnie unoszą się w kącikach, jakby próbował stłumić śmiech?
– Podoba mi się ten plan – mówi. – Ale co z twoim krabem? Nie chciałabyś wreszcie jakiegoś dorwać?
Uśmiecham się.
– No jasne! Teraz, kiedy nie muszę ciągle latać do szpitala, po prostu pojadę do Northumberland i znajdę całe skupisko. Normalnie bułka z masłem.
– Cha, cha, tylko się nie zagalopuj – odpowiada, po czym gestem prosi barmana o kolejne dwa kieliszki wina.
Prawie dwadzieścia lat temu, podczas studiów licencjackich, znalazłam martwego kraba na plaży w Northumberland. Sfotografowałam go, wyczuwając, że jest w nim coś nietypowego. Jednak spacer po plaży przybrał nieoczekiwany obrót i wylądowałam w szpitalu. Minęło kilka lat, zanim odnalazłam i wywołałam film z tamtego dnia.
Kiedy w końcu trzymałam w ręku zdjęcie „mojego kraba”, studiowałam już biologię morską na Uniwersytecie Plymouth. Zaniosłam je do mojej opiekunki naukowej, ekspertki od dziesięcionogów.
Najpierw patrzyła na zdjęcie przez dłuższy czas, a potem zdjęła okulary i powiedziała:
– Dobry Boże.
Opowiedziała mi o pewnym gatunku kraba, należącym do rodziny Grapsidae i pochodzącym z Japonii, który prawdopodobnie pojawił się w Europie za sprawą zrzutu wody balastowej przewożonej przez japoński kontenerowiec. Jego pierwszy przedstawiciel został znaleziony w La Rochelle w 1993 roku. W kolejnych latach gatunek ten rozprzestrzenił się wzdłuż wybrzeży Francji i Hiszpanii. Znalazł się nawet w wodach skandynawskich.
– Ale nie dotarł jeszcze do Wielkiej Brytanii. Chyba że pięć lat temu znalazła pani pierwszego osobnika – wyjaśniła.
Krab, o którym mowa, nazywa się Hemigrapsus takanoi.
– Poza tym ten tutaj ma odmienne cechy fenotypowe – dodała, marszcząc brwi. Kilka bardzo nietypowych cech.
Pokazała mi, że Hemigrapsus takanoi ma na szczypcach włoski – szczecinki – ale nie na całych, kolorowe plamki na karapaksie i trzy wyraźnie widoczne kolce na obu krawędziach przednio-bocznych.
– Ale pani krab ma cztery. Proszę spojrzeć! Cztery kolce! Szczecinki pokrywają całe szczypce, a plamki są czerwone, czego nigdy wcześniej nie widziałam. To może być bardzo ważne odkrycie.
Opiekunka naukowa dodawała mój adres „do wiadomości” w mailach z kursujących między nią a jej kolegami z całego świata, specjalizującymi się w dziesięcionogach. Choć niewiele rozumiałam z tej korespondencji, wszyscy najwyraźniej zgadzali się co do jednego: najprawdopodobniej przypadkowo natknęłam się na odmienny fenotyp Hemigrapsus takanoi. Fenotyp odmienny na tyle, że mógł zostać uznany za odrębny, nowy gatunek.
Całkiem nieźle jak na studentkę.
Wkrótce potem wróciłam na wybrzeże Northumberland. Nic nie znalazłam, jednak to mnie nie zniechęciło. Wracałam wielokrotnie. Byłam tam chyba ze czterdzieści, jeśli nie pięćdziesiąt razy. Przez lata przeczesywałam piaski Alnmouth, Boulmer i nie tylko. Opiekunka naukowa podpowiedziała mi, że jeśli to naprawdę nowy gatunek, do ewolucji mogło dojść jedynie w całkowitej izolacji, z dala od Hemigrapsus takanoi zamieszkujących Morze Północne.
Przeszukałam więc każdą zaciszną zatoczkę, każdy niedostępny skalisty brzeg między High Hauxley i Berwick, jednak nie znalazłam drugiego takiego kraba.
Mimo wszystko nadal tam jeżdżę. Kiedy mam zły nastrój, właśnie to robię; Leo zawsze mnie do tego zachęcał. Melduję się w maleńkim pensjonacie w Alnmouth i tylko chodzę i szukam. Chodzę i szukam. Prowadzę też własne badania w Plymouth – nie poddam się. Znajdę „mojego kraba”, jak nazywa go Leo. W końcu go znajdę.
– Masz rację – odrywam ostatni kawałek tunwortha i podaję go Leo, który pożera ser prosto z noża. – Całe wieki tam nie byłam. Musimy się zastanowić, kiedy mogę pojechać.
Dojadam krakersa, mimo że mam już pełny brzuch.
– A może pojedziemy tam we trójkę? Ruby nie przeżyłaby moich szalonych spacerów, ale ty i ona moglibyście sobie poplażować – proponuję.
Leo połyka kawałek sera i oblizuje palce.
– Świetny pomysł. Tak zróbmy. A co tam, do cholery, pojedźmy w przyszłym tygodniu! Muszę wziąć trochę urlopu, zanim stracę do niego prawo.
– Ja… może, może. Muszę sprawdzić, czy mogę. No wiesz, praca. Ale nawet jeśli nie w przyszłym tygodniu, to w następnym… w każdym razie niedługo.
Nie zauważył paniki w moim głosie. Jest zbyt szczęśliwy.
Objedzeni serem odbieramy Ruby ze żłobka i kierujemy się w stronę naszej ulubionej (przynajmniej latem) miejscówki w parku Hampstead Heath, gdzie Londyn zdaje się opadać w kierunku szarawego horyzontu, a długa trawa oferuje trzylatce niezliczone przygody. Tłumaczę Ruby, że nie muszę już chodzić do szpitala po specjalne lekarstwa, na co ona mówi mi, że jest żukiem o imieniu Pan Zbuk.
Leo cyka nam parę fotek. Robi to często, od kiedy pierwszy raz zdiagnozowano u mnie nowotwór. Na chłoniakowej grupie na Facebooku wszyscy narzekają, że rodzina cały czas robi im zdjęcia, jakbyśmy nie rozumieli podtekstu. Ale jak możemy im tego zabraniać? Jeśli umrzemy, to nie nas, a właśnie te obrazy będą mogli przytulić do serca.
Po uśpieniu Ruby siadamy w ogrodzie i pijemy więcej wina. Leo mówi mi, jak bardzo mu ulżyło. Czuję, że żyję i moje życie jest cenne. Czuję się kochana. Czuję się nawet piękna, co oznacza, że jestem pijana. Leo gra cicho na swoim banjo, powoli opadając z sił. Za pięć dziesiąta leży już twarzą w trawie i smacznie śpi. Nie jest to rzadki widok. W naszą noc poślubną zasnął zaraz po dziesiątej.
Wysyłam dobre wieści moim przyjaciołom i kolegom, bratu i rodzicom Leo. Piszę też do Jill – mojej byłej współlokatorki i przyjaciółki, którą znam najdłużej. Leżę na plecach i spoglądam w niebo. Wpatruję się w pomarańczową łunę miejską – zanieczyszczenie światłem – aż zanika wysoko na atramentowym niebie, na którym widać tylko jedną gwiazdę. Na mój telefon przychodzi mnóstwo wiadomości wyrażających ulgę. Pojawiają się kolejne gwiazdy, coraz dalej i dalej; odległe, maleńkie plamki.
Myślę o moim ojcu, który był kapelanem wojskowym. Pokazał mi Wielki Wóz tuż przed tym, jak został wysłany ze swoją brygadą na Montserrat, gdy wybuchł tam wulkan. Po powrocie powiedział mi, że misja przebiegła pomyślnie, ale nie chciał wracać do naszych rozmów o astronomii. Często patrzył w niebo, lecz rzadko się przy tym odzywał.
Wchodzę do domu, żeby sprawdzić, czy Ruby oddycha, i wracam na zewnątrz z kocem dla Leo (to samo musiałam zrobić w noc poślubną, kiedy znalazłam go drzemiącego w kącie, podczas gdy nasi goście tańczyli).
Kiedy nie mam już żadnych innych zadań do wykonania, wtedy zbieram się na odwagę, by pomyśleć o pewnym telefonie.
Właśnie z tego powodu stanęłam wczoraj jak wryta na dworcu Waterloo, z niedopitą kawą w ręku, pośród tłumu ludzi dojeżdżających do pracy. Jego głos wydawał się odległy, jakby dzwonił z góry oddalonej o tysiące mil.
Poprosiłam go, żeby powtórzył swoje słowa, ale dobrze wiedział, że usłyszałam go za pierwszym razem.
Nie byłam w stanie się ruszyć. Złapanie pociągu do portu Poole przestało mieć znaczenie. Tablica odjazdów stale się aktualizowała, tłum ludzi stale się kurczył, a ja stałam nieruchomo pośrodku tego wszystkiego.
Wyszłam stamtąd dopiero po telefonie Jill.
„Może zrobić się gorąco – powiedziała. – Powinnaś się na to przygotować”.
Pojechałam więc szybko do domu – zanim Leo wrócił z pracy – by opróżnić swoją teczkę.
Tak na wszelki wypadek.
Upchnęłam zawartość teczki do starej torby na zakupy i położyłam ją w rogu jadalni – jak najdalej od drzwi – czyli tam, gdzie Leo nigdy by nie zajrzał.
Nie to, żeby kiedykolwiek chciał szukać.
Jakieś trzydzieści sześć godzin później, jako kobieta wolna od nowotworu, siedzę w przyjemnej ciemności ogrodu i czytam ponownie wiadomości, które wysłał do mnie po rozmowie telefonicznej. Przed ich usunięciem zrobiłam zrzut ekranu, który ukryłam w czeluściach telefonu.
Nie myśl sobie, że tak to zostawię – napisał. – Nie zamierzam. Muszę się z tobą zobaczyć. Oko w oko.
A potem, kiedy nie odpisałam:
Nie żartuję. Przyjdę do ciebie do domu, jeśli będę musiał.
Starsza kobieta po sąsiedzku myje zęby w oknie swojej łazienki. Spogląda na ciemną plątaninę drzew rozciągającą się między naszymi ogrodami. Widać, że jest pogrążona w myślach o innych czasach. Może o innym życiu?
Nie powinnam… nie mogę się z nim zobaczyć. Przecież dobrze to wiem. Zbyt duże ryzyko.
A jednak…
OK – odpowiadam kilka minut później. – Spotkajmy się.
Leo
Mój szef Kelvin jest nieśmiałym człowiekiem. Wszelkie „kolegia redakcyjne odbywają się w bezpiecznej odległości naszych biurek, a oceny roczne przeprowadzane są przez narzędzia cyfrowe. Nie radzi sobie najlepiej w rozmowach jeden na jeden.
Dlatego jestem mocno zaskoczony jego propozycją porannej rozmowy wyrażoną w mailu. Siedzi tuż obok mnie, obracam się więc, by zapytać, gdzie i kiedy dokładnie, ale pisze na klawiaturze z zaciśniętymi zębami i z zawrotną szybkością, więc odpowiadam mu w wiadomości, proponując spotkanie za pięć minut przy ekspresie do kawy.
Udajemy się do atrium na samym środku piętra, gdzie światło wpada przez geometryczne szyby szklanego dachu. Kelvin jest wyraźnie niespokojny. Wierci się i unika kontaktu wzrokowego. Wokół nas słychać stukanie w klawiaturę i stłumione rozmowy. Do tego pod sufitem wiszą gigantyczne ekrany telewizorów, na których emitowane są wyciszone wiadomości. Zastanawiam się, czy zostanę zwolniony, a jeśli tak, to za co. Za bycie boleśnie przeciętnym pracownikiem? Piszę przyzwoite nekrologi, ale brakuje im intelektualizmu Sheili (i jej wnikliwości godnej oficera śledczego), czy też humoru Jonty’ego godnego P.G. Wodehouse’a.
– Bardzo się cieszę z powodu Emmy – mówi wreszcie Kelvin po odchrząknięciu. – Uważam, że twoja żona jest fantastyczna, i nie boję się powiedzieć tego głośno.
Cóż… przynajmniej jest szczery.
Raczę go kilkoma oklepanymi frazesami, głównie dlatego że brak mi słów, by wyrazić odczuwaną ulgę. Jasne, od czasu do czasu będzie musiała się badać i zawsze istnieje groźba pojawienia się wtórnych guzów, ale na razie wszystko przemawia na naszą korzyść, więc trzeba być dobrej myśli. Prawdopodobieństwo nawrotu choroby jest dość niskie, a Emma to stosunkowo młoda i zdrowa kobieta.
Kelvin bawi się kubkiem z kawą.
– Napisaliśmy wstępny nekrolog Emmy – mówi w końcu. – Żeby mieć coś w zapasie. Nie ma go w systemie, bo nie chcieliśmy, żebyś przypadkowo się na niego natknął. Sam wiesz… musieliśmy coś napisać. Zrobiliśmy to w trakcie jej chemioterapii.
Przełykam ślinę, myśląc o ostatnich kilku miesiącach. O nietkniętych posiłkach, owrzodzeniu jamy ustnej i zmianach skórnych u Emmy. O anginie Ruby i mojej żonie, szlochającej, bo nie mogła opiekować się naszą chorą córeczką. Emmie nie wolno było się wtedy do niej zbliżać.
– Wiem, że to nieprzyjemny temat – dodaje Kelvin. – Ale oczywiście opublikowalibyśmy jej nekrolog, gdyby umarła.
Emma jest znana z bardzo udanego serialu BBC o brytyjskim wybrzeżu w ujęciu ekologicznym: jak zmieniły się warunki życia dla stworzeń zamieszkujących nasze ujścia rzek, skaliste wybrzeża, plaże i wydmy. Łowca talentów tego nadawcy telewizyjnego „odkrył” Emmę, kiedy prowadziła panel na wydarzeniu British Ecological Society. Był oczarowany jej dowcipem i nonkonformizmem – jak większość ludzi. Zaprosił Emmę na spotkanie w celu omówienia pomysłów na tę produkcję.
Widziałem, że w niektórych propozycjach moja żona była określana jako „nowa, barwna rozGWIAZDA telewizji”. Emma uznała to za żenujące, a ja za całkiem zabawne.
Rok później była już współprowadzącą tej produkcji wraz z uznanym przyrodnikiem BBC i – moim skromnym, bardzo nieobiektywnym zdaniem – całkowicie go przyćmiła. Jeszcze zanim wyemitowano ostatni odcinek, została zaproszona do pracy przy drugim sezonie. Widzowie pokochali Emmę za to, że potrafiła być zabawna, pokazując pąkle na klifie, z falami rozbijającymi się pod jej stopami.
Rzecz jasna, moja żona nie jest żadną celebrytką i do dziś nie postrzegam jej jako sławnej prezenterki: to zadeklarowana kujonka. Naukowczyni. Jej jedyną motywacją do podjęcia współpracy przy tej produkcji była chęć zarażenia innych swoją miłością do magicznego miejsca, gdzie ląd stopniowo ustępuje miejsca wielkiej, nieznanej wodzie. Nie przepadała za popularnością i dlatego udzielała wywiadów tylko wtedy, kiedy Ta kraina była na topie, a nawet wtedy robiła to w minimalnym zakresie. Nadal nie chodzi ze mną na żadne imprezy prasowe. Mówi, że wszyscy jesteśmy sępami.
Nie zmienia to jednak tego, że wciąż bywa zaczepiana na ulicy. Rozdaje autografy i rozmawia o zonacji klifowej ze społecznie nieprzystosowanymi mężczyznami. Zaproszono ją nawet do udziału w Strictly Come Dancing1 (ale odmówiła).
Podejrzewam, że gdyby Emma umarła, jej nekrolog znalazłby się w większości gazet.
– Teraz, kiedy wszystko zapowiada się… cóż… dobrze – mówi Kelvin – może mógłbyś rzucić okiem na to, co napisaliśmy?
– Tak się składa, że ja też zacząłem pisać jej nekrolog.
Wygląda na zaskoczonego.
– Naprawdę?
– Tak. Powiedzmy, że to taki osobisty projekt, ale na pewno któreś z was mogłoby go podrasować.
Milczy przez chwilę.
– To musiało być dla ciebie bardzo trudne, z całą tą chemioterapią w tle – ciągnie w końcu. Wyraźnie pobladł. To dla niego ciężki temat. Za dużo „emocjonalnych pierdół”. – Ale na pewno twój nekrolog to znacznie bardziej osobisty i autentyczny tekst.
Ledwo powstrzymuję uśmiech. Cóż za ironia, że akurat tym razem tak we mnie wierzy. Bo tak naprawdę nekrolog Emmy mojego autorstwa daleki jest od autentyczności. Mnóstwo w nim luk.
Swego czasu, kiedy Emma współpracowała z BBC, miała agentkę. Żywe srebro o imieniu Mags Tenterden. Emma wprost ją ubóstwiała. Mags prowadziła właśnie negocjacje z BBC w sprawie trzeciego sezonu serialu, kiedy Emma została nagle zastąpiona przez jednego ze starych wyjadaczy. Jeśli wierzyć plotkom, nastąpiły zmiany podmiotowe po stronie zamawiającego, ale to żadne wytłumaczenie. Głowa Emmy poleciała bez jakiegokolwiek logicznego wytłumaczenia.
Byłem tuż obok, kiedy się o tym dowiedziała. Przez telefon. Chyba nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy.
Na początku podejrzewałem, że po prostu nie chcieli „niepewnej” prowadzącej z chorobą nowotworową i dzieckiem w drodze, jednak okazało się, że Emma nie poinformowała BBC ani o jednym, ani o drugim.
W kolejnym tygodniu, w akcie kompletnie niezrozumiałego dla mnie okrucieństwa, Mags Tenterden usunęła Emmę z listy klientów. Coś niewyobrażalnego. Okropny cios. Wydaje mi się, że to przelało czarę goryczy, ponieważ na kilka kolejnych miesięcy przypadł jeden z najdłuższych epizodów depresyjnych Emmy. Spędziła wtedy całe trzy tygodnie na odludnej części wybrzeża Northumberland. Nie licząc moich weekendowych wizyt, przebywała w kompletnej izolacji. Od czasu do czasu dostawałem od niej maile. Przesyłała mi dziwne fragmenty abstrakcyjnych poematów prozą o tajemnicach mórz i oceanów. Jednak poza tym była zamknięta w sobie. Nawet kiedy ją odwiedzałem.
„Po prostu szukam krabów. Na nic innego nie mam teraz siły. Po prostu szukam krabów” – powiedziała pewnego wieczoru w pensjonacie.
Najczęściej, kiedy „ma gorsze dni” – jak to nazywam – pomaga jej faszerowanie się antydepresantami. Mówi, że to „na rozruch”. Jednak tym razem bała się brać leki ze względu na ciążę. Po powrocie do Londynu powiedziała mi: „Po prostu będę musiała jakoś to przetrwać.”
Zaczęła dochodzić do siebie jeszcze przed narodzinami Ruby, jednak potem dopadła ją ciężka depresja poporodowa. W pełni doszła do siebie, dopiero kiedy Ruby, w wieku trzynastu miesięcy, zaczęła przesypiać całe noce. Niestety obniżony nastrój pojawia się i znika do dziś. Ponadto Emma coraz bardziej obsesyjnie gromadzi niepotrzebne rzeczy.
Żaden z tych szczegółów nie pojawia się w napisanym przeze mnie nekrologu.
– Na pewno by jej to schlebiało – mówię Kelvinowi. – Ale w tej kwestii wyraziła się jasno: nie chce, żebym pisał jej nekrolog na zaś. Nie wie, że już zacząłem to robić.
– Aha. No cóż, w takim razie byłbym wdzięczny, gdybyś przesłał to, co już masz, Jonty’emu albo Sheili…
– Wyślę wszystko Sheili. Albo Jonty’emu – dodaję, przypominając sobie wczorajsze zachowanie mojej koleżanki. Jej osobliwe zainteresowanie moją żoną.
– No to super! – kwituje Kelvin, spoglądając przez ramię. Facet tęskni za swoim komputerem, zdecydowanie łatwiejszym w obsłudze niż ja, więc dziękuję mu, że dyskretnie omówił ze mną tę delikatną sprawę.
Podczas naszych starań o dziecko Emma dwukrotnie poroniła. Za drugim razem, kiedy wyszła ze szpitala, pomogłem jej położyć się do łóżka i poszedłem zrobić herbatę. Gdy wróciłem, łzy spływały jej po policzkach. Był przy niej poczciwy John Keats. Przytknął nos do jej starej blizny po wyrostku robaczkowym.
„Nic mi nie jest. Naprawdę, John, nie martw się o mnie” – mówiła do psa.
Nawet John Keats nie jest wtajemniczony w to, co dzieje się w wewnętrznym świecie Emmy. Tylko ja i jej przyjaciółka Jill. Nikt więcej.
Z tego też powodu mam opory przed przekazywaniem komukolwiek swoich notatek dotyczących Emmy. Waham się, czy przepisać to na komputer i wysłać Jonty’emu. Choć to sprzeczne z tym, czego nauczyłem się jako twórca nekrologów, czuję się w obowiązku, by zachować tylko dla siebie intymną prawdę o mojej żonie. Dlaczego by nie dać wersji Emmy, którą świat zdążył pokochać? Nakreślić portret roześmianej prezenterki o żywej gestykulacji, znanej z telewizji. Kobiety, która nadaje swoim adoptowanym psom imiona takie jak Żabol i Jezus. Wnuczki palącej jak smok Glorii Bigelow – jednej z pierwszych kobiet, które zasiadały w Izbie Gmin. Damy o niewyparzonym języku.
Tej odsłony Emmy jest aż nadto, by podzielić się nią ze światem.
Wysyłam Kelvinowi maila, w którym informuję go, że jednak zdecydowałem się osobiście napisać nekrolog Emmy.
W nadchodzących tygodniach będę wracał myślami do tego popołudnia, tych kilku ostatnich chwil, zanim cały mój świat stanął na głowie. I sam sobie będę zazdrościł tej fantazji – niezachwianego przekonania, że jestem jedną z zaledwie dwóch osób wtajemniczonych w to, co dzieje się w wewnętrznym świecie Emmy.
Zazdrościł sobie przekonania, że znam ją przynajmniej trochę.
To właśnie na bazie tego formatu powstał polski program Dancing with the Stars − Taniec z Gwiazdami. [wróć]
Leo
Raz w miesiącu Emma spotyka się na kolację ze swoją dobrą przyjaciółką Jill. Studiowały razem biologię morską w St Andrews. W tym czasie były też współlokatorkami. I chociaż zawsze wydawało mi się, że jest coś osobliwego w ich przyjaźni, Emma wykazuje się dużą lojalnością w stosunku do Jill.
Rzadko zapraszają mnie na swoje kolacje, ale może to i lepiej, bo choć lubię Jill, tak naprawdę jej nie rozumiem. Jest jedną z tych osób, które mówią językiem literackim, a nie normalnym angielskim, co znacznie utrudnia rozmowę. Czuję się tak, jakbym brał udział w sztuce, której tekstu nie znam. Do tego jej poczucie humoru jest moim zdaniem dość sarkastyczne, wręcz agresywne. Emma najwyraźniej ma na ten temat inne zdanie, ponieważ uważa swoją przyjaciółkę za osobę przezabawną.
Jednak nawet pomimo tego wszystkiego myślę, że jakoś dogadywałbym się z Jill, gdyby trzy lata temu nie wprowadziła się nagle do naszego domu.
Przyjechała w przewidywanym terminie porodu Emmy. Po prostu weszła do ogrodu z dużą torbą podróżną i pudełkiem czekoladowych trufli, kiedy akurat wychodziłem na brunch z człapiącą już wtedy jak kaczka żoną. (To były trufle z ciemną czekoladą. Bardzo nie lubię trufli z ciemną czekoladą, choć doceniam to, że tak naprawdę nie są ani truflami, ani czekoladą).
– Dzień dobry, moi drodzy – powiedziała. – Pozwólcie, że się rozgoszczę w czasie waszej nieobecności. Tylko mi tutaj nie urodź, Em – dodała, jakbyśmy się jej spodziewali.
Emma wzięła mnie na stronę i powiedziała łagodnym tonem:
– Pamiętasz, mówiłam ci, że chcę poprosić Jill o pomoc. No wiesz, przyda nam się dodatkowa para rąk, kiedy mała się urodzi.
Tak naprawdę powiedziała mi, że martwi się o swoją kondycję psychiczną po porodzie i chciałaby mieć Jill u boku, na wypadek gdyby sprawy przybrały zły obrót. Nie było natomiast w ogóle mowy o tym, że jej przyjaciółka się do nas wprowadzi.
Jill została u nas przez dwa tygodnie po narodzinach Ruby. Kiedy przeżywaliśmy szok związany z powiększeniem się naszej małej rodziny i byliśmy kompletnie wyczerpani, musieliśmy dodatkowo martwić się o to, by pomieścić kolejną osobę (trzecią), na naszej już i tak bardzo ograniczonej oraz zagraconej przestrzeni oraz by nie wpadać na siebie nawzajem. Myślę, że ostatecznie Emma również żałowała, że zaprosiła Jill – gdy depresja poporodowa wbiła jak taran, szukała wsparcia nie w przyjaciółce, ale we mnie.
Całą tę sytuację złożyłem na karb dobrych chęci. Chęci okazania w intensywny sposób przyjaźni, której nie potrafiłem i nawet nie chciałem próbować zrozumieć. Być może Emma współczuła Jill, która najwyraźniej również pragnęła mieć dziecko. Niewykluczone też, że jako młode kobiety zawarły pewnego rodzaju pakt. Nie wnikam. Tak czy inaczej, to nie był odpowiedni czas na kłótnie z Emmą. Jill w końcu wróciła do swojego mieszkania, a ja nie skomentowałem tego wszystkiego w żaden sposób. Jakby nie było tematu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki