Miłość w stereo, czyli Heartbreakers - Novak Ali - ebook

Miłość w stereo, czyli Heartbreakers ebook

Novak Ali

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nastoletnia Stella chce za wszelką cenę sprawić chorej siostrze najlepszy prezent urodzinowy na świecie. Nawet jeśli w ciągu kilku godzin musiałaby zdobyć autograf jej ukochanego wokalisty. Los sprawia, że dziewczyna spotyka w barze chłopaka z gitarą. To właśnie Olivier Perry – idol siostry! Tylko Stella nie ma o tym pojęcia...

GDY POZNAŁAM OLIVERA PERRY, NIE MIAŁAM POJĘCIA, ŻE JEST WOKALISTĄ ZESPOŁU HEARTBREAKERS. A ON NIE MIAŁ POJĘCIA, ŻE JESTEM JEDYNĄ DZIEWCZYNĄ, KTÓRA NIE ZNOSI JEGO MUZYKI.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 385

Oceny
4,0 (35 ocen)
13
12
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xdiamencik

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna książka. Szybko się czyta. Język pisania prosty, ale wciągający. Polecam jako coś lekkiego
10
MajAntek

Dobrze spędzony czas

Lekka, przyjemna młodzieżówka.
00
Zaczytqna

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo fajna, przyjemna do czytania. Jednak emocje w relacja głównych bohaterów były za mało pokazane. To nie zmienia faktu że ją bardzo polecam.
00

Popularność




Copyright © 2015 by Ali Novak Copyright © for translation Akapit Press

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Przekład: Tomasz Illg

Redakcja: Aleksandra Górska

Korekta: Joanna Pietrasik Witold Kowalczyk

Skład i łamanie: Witold Kowalczyk

Wydanie I, Łódź 2016

ISBN 978-83-65345-29-5

Na okładce wykorzystano zdjęcie shutterstock, fot. viki2win

Akapit Press Sp. z o.o. ul. Łukowa 18 B, 93-410 Łódź tel./fax 42 680 93 70www.akapit-press.com.pl [email protected]

1

Cara ściskała w ręce najnowsze wydanie magazynu „People”, jakby to było Pismo Święte.

– Gdybyś nie przyniosła mi gazet – powiedziała – oszalałabym, zamknięta w tym pokoju.

– Musiałam walczyć o ten numer z jakąś szaloną mamuśką – wyznałam. I nie było w tym grama przesady. Świeża prasa była wyjątkowo chodliwym towarem wśród pacjentów szpitala i ich rodzin.

Ale Cara mnie nie słuchała. Przeglądała w pośpiechu magazyn, spragniona dziennej dawki plotek ze świata celebrytów. Drew siedział obok niej, rozparty w jedynym fotelu w pomieszczeniu, i śledził z uwagą ekran swojego telefonu. Z grymasu na jego twarzy można było wywnioskować, że albo czyta relację z wczorajszego meczu baseballu, albo miejscowa sieć wi-fi daje mu się we znaki swoją powolnością.

W odróżnieniu od innych dni spędzonych w szpitalu dzisiaj naprawdę miałam czym zająć uwagę w trakcie odwiedzin. Przysunąwszy krzesło do łóżka Cary, zaczęłam przeglądać zdjęcia w moim canonie, którego przyniosłam ze sobą. Rodzice kupili mi aparat na urodziny i wręczyli mi go trochę wcześniej. Udało mi się już przetestować nową zabawkę dziś rano w parku Minneapolis Sculpture Garden.

– Boże, przecież on jest idealny.

Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że Cara otworzyła magazyn na wywiadzie z jednym z członków jej ulubionego zespołu – Heartbreakers. Artykuł był zatytułowany „Rozrabiaka wciąż łamie serca”, pod spodem zaś znajdował się lead następującej treści: „Nie szukam dziewczyny. Życie singla jest dużo fajniejsze”. Gdy znów podniosłam głowę, ujrzałam jej oczy płonące dzikim blaskiem i na wpół rozchylone usta, jakby miała ochotę zaraz polizać gazetę. Odczekałam chwilę, by przekonać się, czy to zrobi, ale tylko westchnęła, czekając na najmniejszą zachętę z mojej strony, by głośno dać wyraz swojemu uwielbieniu.

– To ten Owen czy jak mu tam? – spytałam, siląc się na grzeczność, chociaż tak naprawdę interesował mnie wyłącznie mój nowy aparat fotograficzny.

– Oliver Perry – poprawiła mnie siostra. Nie musiałam nawet na nią spojrzeć, by wiedzieć, że przewraca w tej chwili oczami, mimo że już wielokrotnie wcześniej dawałam wyraz brakowi sympatii dla tego zespołu – choćby wtedy, gdy słuchała głośno ich muzyki w domu. Nie zadałam sobie nawet trudu, żeby nauczyć się imion członków kapeli – dla mnie to był tylko jeszcze jeden boysband, którego popularność zgaśnie równie szybko, jak się pojawiła. – Zachowujesz się jak czterdziestoletnia baba uwięziona w ciele nastolatki.

– Niby dlaczego? – Dałam się sprowokować. – Bo nie znam imienia jakiegoś gogusia z boysbandu?

Cara skrzyżowała ramiona na piersi i spiorunowała mnie wzrokiem.

– To nie jest żaden boysband, tylko kapela punkowa.

Istniały dwa powody, dla których nie znosiłam Heartbreakers. Po pierwsze, przede wszystkim uważałam, że ich muzyka jest do kitu – co już samo w sobie powinno wystarczyć. Ale był jeszcze drugi powód: Heartbreakers starali się udawać kogoś, kim nigdy nie byli. Pozowali na gwiazdy rocka, podczas gdy w rzeczywistości byli wymoczkami z boysbandu. Fakt, grali na prawdziwych instrumentach, ale żadne bandanki na rękach ani wytarte dżinsy nie były w stanie zamaskować cukierkowatych tekstów i łatwo wpadających w ucho popowych melodii. A fakt, że ich fani musieli nieustannie przypominać światu, że ich idole tworzą „prawdziwy” zespół, tylko potwierdzał moje zastrzeżenia.

Zacisnęłam usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

– To, że wśród swoich inspiracji wymieniają Misfits[1] i Ramones[2], nie czyni z nich jeszcze punków.

Cara przechyliła głowę na bok i zmarszczyła brwi.

– Kogo?

– Widzisz – sięgnęłam po magazyn – sama nie wiesz, co znaczy prawdziwy punk. A już na pewno nie jest nim ten gość. – Wskazałam na otwartą stronę.

– To, że nie słucham tych twoich undergroundowych dziwadeł, nie znaczy wcale, że mam prostacki gust i nie znam się na muzyce – wypaliła Cara.

– Caro – ścisnęłam palcami nasadę nosa – nie to miałam na myśli.

– Wszystko mi jedno. – Cara rozłożyła sobie z powrotem magazyn na kolanach i odwróciła wzrok. – Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, czy ich lubisz, czy nie. Mam doła, bo nie mogłam być na ich koncercie.

Heartbreakers wystąpili w Minneapolis w ubiegłym miesiącu i choć Carze ogromnie zależało na tym koncercie, ostatecznie postanowiła nie kupować biletów. To była dla niej trudna decyzja, zwłaszcza że odkładała pieniądze na tę okazję przez kilka miesięcy, ale – moim zdaniem – postąpiła słusznie. Bo tak naprawdę nie miało znaczenia, jak bardzo chciała wziąć udział w tym wydarzeniu. Jej ciało dawało wszelkie możliwe sygnały, że nie powinna tego robić – wystarczy wspomnieć zawroty głowy, wymioty oraz wyczerpanie organizmu – i Cara o tym wiedziała. Nowotwór, który zaatakował moją siostrę, dał nam jedną bardzo ważną lekcję: czasem warto mieć nadzieję, a czasem trzeba być po prostu realistą.

Od rozpoczęcia pierwszego cyklu chemioterapii Cary minęły dwa tygodnie. Leczenie odbywało się z przerwami – trzy tygodnie szprycowania organizmu niezliczonymi dawkami leków i trzy tygodnie odpoczynku, po których cały proces się powtarzał. Potem, gdy standardowa terapia wybije już drania, Cara miała otrzymać dodatkowo jeszcze jeden kurs chemii, tym razem wysokodawkowej, dla pewności, że problem został zlikwidowany.

Nigdy nie byłam dobra, jeśli chodzi o tego rodzaju wiedzę, ale częste wizyty Cary w szpitalu wiele mnie nauczyły. Zazwyczaj dawki chemii są bardzo małe, tak aby wykluczyć ryzyko wystąpienia zagrażających życiu skutków ubocznych. Większa dawka chemii może zabić raka, ale nieodwracalnie uszkadza szpik kostny, który, jak się dowiedziałam, jest niezbędny do życia. Czasem jednak standardowa chemioterapia nie wystarczy.

Tak było w przypadku Cary. Po dwóch nawrotach choroby lekarze uznali, że nadszedł czas na agresywniejsze leczenie – po otrzymaniu wysokiej dawki chemii moja siostra będzie potrzebować autologicznego przeszczepu szpiku kostnego. W tym celu przed rozpoczęciem terapii lekarze pobrali ze szpiku Cary komórki macierzyste i zamrozili je na czas chemioterapii, by po jej zakończeniu wprowadzić je z powrotem do jej krwiobiegu za pomocą transfuzji krwi. Bez takiego przeszczepu moja siostra nie odzyska zdrowia.

Z piersi wyrwało mi się ciche westchnienie i ugryzłam się w język.

– Jestem pewna, że zagrają tutaj jeszcze niejeden koncert. – Posłałam jej niewyraźny uśmiech. – Mogę nawet pójść wtedy z tobą, jeśli będziesz chciała.

Cara zachichotała.

– Prędzej Drew zapisze się do zespołu cheerleaderek. – Na dźwięk swojego imienia Drew podniósł głowę i spojrzał na Carę spod uniesionych brwi, po czym wrócił do studiowania ekranu komórki.

– To była tylko sugestia – dodałam, zadowolona, że udało mi się ją rozbawić.

– Ty na koncercie Heartbreakers? – rzuciła Cara, bardziej do siebie niż do mnie. – Już to widzę.

W tym momencie zamilkłyśmy obie. Spowiła nas cisza gęsta jak mgła. Czułam jej ciężar na piersiach i wiedziałam, że obie myślimy o rzeczach, które nie są przyjemne. Sprzyjały temu długie dni spędzane w szpitalu, gdzie znacznie łatwiej o złe myśli niż o te pozytywne.

Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Do sali weszła Jillian, ulubiona pielęgniarka Cary. Gdy ją ujrzałam, zerknęłam na zegar wiszący na ścianie i uświadomiłam sobie ze zdumieniem, jak szybko zleciał ten dzień.

– Witaj, Stello, witaj, Drew – przywitała się pielęgniarka. – Jak się dzisiaj macie?

– Jak zwykle. – Drew wstał i się przeciągnął. – A pani?

– Dziękuję, dobrze. Wpadłam tylko na chwilę, żeby sprawdzić, co z Carą. – To mówiąc, zwróciła się do naszej siostry: – Nic ci nie trzeba, skarbie?

Cara potrząsnęła głową.

– Wyrzuca nas pani? – spytałam. Godziny odwiedzin dobiegały końca, a to znaczyło, że zbliża się pora zażycia wieczornej dawki leków: między innymi penicyliny i wielu innych, których nazw nie potrafiłam nawet wymówić.

– Nie – odparła Jillian. – Macie jeszcze czas, ale pomyślałam, że może chcielibyście kupić coś w bufecie na dole, zanim go zamkną.

Na samą myśl o jedzeniu poczułam ssanie w żołądku. Przyjechałam do szpitala prosto z parku i nie miałam w ustach nic od śniadania.

– Niezły pomysł – zgodziłam się. Założyłam pasek z aparatem na szyję i wstałam. – Na razie, punku.

Chciałam się nachylić i pocałować siostrę na pożegnanie, ale nie mogłam tego zrobić.

Cara cierpiała na chłoniaka nieziarniczego – rodzaj nowotworu, który atakuje limfocyty, czyli białe krwinki, stanowiące element systemu immunologicznego człowieka. Zazwyczaj pacjenci z tym rodzajem raka są leczeni ambulatoryjnie – codziennie przyjeżdżają do szpitala na wlew leków, a następnie wracają do domu. W przypadku dwóch pierwszych ataków choroby u Cary było tak samo. Mama woziła ją codziennie do szpitala i tam Cara przyjmowała lekarstwa za pośrednictwem kroplówki. Normalnie trwało to około godziny. Drew i ja czasami towarzyszyliśmy im w tych wyprawach i odrabialiśmy lekcje w szpitalnej poczekalni.

Ostatnio jednak u Cary wystąpiły powikłania z wyrostkiem robaczkowym, który musiano jej usunąć. A ponieważ poziom jej białych krwinek był dramatycznie niski, lekarze obawiali się ryzyka wystąpienia infekcji i dlatego zdecydowali się zatrzymać Carę w szpitalu na kilka tygodni. Kiedy ją odwiedzaliśmy, musieliśmy nosić maseczki na twarzy i nie wolno nam było jej dotykać, ponieważ mogliśmy zarazić ją w ten sposób jakąś chorobą.

Wiedziałam, że przebywanie poza domem jest dla naszej siostry trudne. Świadomość, że nie wolno mi nawet jej przytulić na pocieszenie, była bardzo frustrująca.

– Wiecie, gdzie mnie znaleźć – powiedziała Cara i przewróciła oczami.

– Zrób coś dla mnie i odpocznij trochę – odezwał się na pożegnanie Drew, po czym zwrócił się do mnie: – Gotowa? Umieram z głodu.

– Tak – odparłam. – Ja też. – Pożegnaliśmy się jeszcze raz z Carą i wyszliśmy, kierując się w stronę bufetu.

– Myślisz, że będą mieli dzisiaj ten pudding karmelowy? – spytał Drew, kiedy szliśmy znajomymi korytarzami szpitalnymi.

– Boże, uwielbiam pudding karmelowy – odparłam – ale wątpię. Nie widziałam go już od dłuższego czasu.

– Do kitu.

– Masz rację – odparłam, myśląc o naszym dniu. – Do kitu to właściwe określenie.

*

Mieliśmy z Drew taki zwyczaj, że za każdym razem, po skończonych odwiedzinach u Cary, staraliśmy się znaleźć jakiś pozytywny aspekt, jedną fajną rzecz, jaka przydarzyła nam się w trakcie tego spotkania. Szpitale sprawiają, że w człowieku rodzi się strach. Jeśli nie będziesz przypominał sobie nieustannie o tym, co dobre, to ten strach zakradnie się i znienacka rozłoży cię na łopatki. Bo kiedy ktoś z twojej rodziny dowiaduje się, że ma raka, ta choroba staje się udziałem was wszystkich. Może nie dosłownie, ale ten rak będzie was pożerać od środka, aż zostanie jedna wielka pustka.

Zaczęło się od chwili, kiedy Cara otrzymała diagnozę, która zabrzmiała jak wyrok – byłyśmy wtedy w pierwszej klasie liceum. Ale dopiero kiedy moja siostra zaczęła chemioterapię, po raz pierwszy dotarło do mnie, jak poważnie jest chora i że mogę ją stracić. Mama zabrała mnie i Drew do szpitala, żebyśmy mogli się z nią zobaczyć, i nagle otoczył nas wianuszek dzieci w różnych stadiach choroby – niektóre były naprawdę bardzo słabe i chore. Wtedy po raz pierwszy poczułam strach. Zatopił mi pazury w piersi, uniósł z ziemi i powiedział: „Widzisz te dzieciaki? One właśnie umierają”. Wtedy zaczęłam się zastanawiać: skoro moja siostra leży na oddziale razem z nimi, to z automatu też umiera?

– Twój pozytyw na dzisiaj? – spytałam brata, gdy znaleźliśmy się przy jego starej hondzie civic, zaparkowanej na końcu szpitalnego parkingu. Drew zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu kluczyków, a ja – chociaż wiedziałam, że drzwi do samochodu są zamknięte – szarpnęłam za klamkę.

– Budyń karmelowy – odparł. W końcu znalazł właściwy kluczyk i zamek odskoczył z charakterystycznym kliknięciem. – Pychota.

– Budyń karmelowy? – powtórzyłam jak echo, wsiadając do samochodu. – To najlepsze, co ci się dziś przydarzyło?

– To oraz fakt, że wi-fi działało, jak należy.

Mocowałam się przez chwilę z pasami bezpieczeństwa, starając się je rozplątać i naciągnąć, ale słowa Drew wydały mi się takie dziwne, że zrezygnowałam.

– Mówisz poważnie – spojrzałam na niego – czy stroisz sobie żarty? Sama już nie wiem.

– O co ci chodzi? – żachnął się Drew. – Budyń to poważna sprawa.

Zamrugałam, powoli, wręcz teatralnie. Aż do dzisiaj nasze pozytywy zawsze miały jakieś znaczenie, pozwalały nam uporać się z bólem i żyć dalej. Jeżeli nagle budyń stał się jedynym jasnym elementem dnia, to oznacza, że znaleźliśmy się w tarapatach.

Drew zaczął się śmiać, a ja uderzyłam go w ramię.

– To nie jest śmieszne – wymamrotałam.

– Ja tylko żartowałem, Stello. Rozchmurz się.

– Wybacz – powiedziałam, sięgając ponownie po pas bezpieczeństwa. – O mały włos nie doprowadziłam dzisiaj Cary do płaczu.

– Przecież wiesz, dlaczego jest taka smutna, prawda? – tłumaczył Drew. – Uważa, że nigdy nie uda jej się pójść na koncert i zobaczyć tych chłopaków na żywo.

– Dlaczego ona zawsze musi mieć takie negatywne nastawienie?

Nie spodziewałam się, że Cara będzie na okrągło tryskać dobrym humorem. Miała prawo być wściekła na Boga, na cały wszechświat i kogokolwiek, kto zrobił jej taki paskudny kawał. Ale nie znosiłam, kiedy wyrażała się na jakiś temat w tak stanowczy sposób: nigdy stąd nie wyjdę, nigdy nie pójdę na studia, nigdy nie zobaczę na żywo Heartbreakers – tak jakby jej śmierć była już przesądzona i przypieczętowana. Przez to czułam się tak, jakbym nie miała żadnego wpływu na swoje życie; jakby wszystko było tylko i wyłącznie zrządzeniem losu.

– Nie, nie chodzi o to – zaprzeczył Drew. – Ponoć Heartbreakers są o krok od rozpadu. Podobno jest jakiś konflikt między członkami zespołu.

– Och! Wcale się nie dziwię – powiedziałam, chociaż w duszy miałam nadzieję, że to tylko plotki. Szok, zważywszy, że nie należałam do fanek. Ale chciałam udowodnić Carze, że nastawienie, jakie prezentuje, jest błędne. Na pewno zobaczy koncert Heartbreakers, bo przecież wyzdrowieje.

Drew oparł rękę na moim zagłówku i wychylił się, żeby zobaczyć, czy nikogo nie ma za nami, po czym ruszył z parkingu z piskiem opon. Oficjalne godziny odwiedzin dawno już minęły i część personelu szpitala wróciła do domów, więc parking był prawie pusty. Gdy go opuściliśmy, Drew zjechał na lewy pas i włączył kierunkowskaz. Siedzieliśmy tak przez chwilę w milczeniu, czekając na możliwość włączenia się do ruchu.

Przypomniałam sobie, że w dalszym ciągu nie odpowiedział na moje pytanie, więc jako pierwsza przerwałam ciszę:

– No więc?

– Co „więc”?

– Jaki jest twój pozytyw?

– A, racja – zreflektował się Drew, wychylając się z samochodu, by sprawdzić, czy nic nie jedzie. Ulica była chwilowo pusta, więc wcisnął gaz do dechy i wyskoczyliśmy na drogę. – Przyszedł mi do głowy pewien pomysł na prezent urodzinowy dla Cary.

– Naprawdę? – Wbiłam wzrok w Drew. – Co to takiego? Mów!

W przyszły piątek przypadało nie tylko święto 4 lipca, ale także osiemnaste urodziny Cary. A także moje i Drew – byliśmy trojaczkami. Co roku prześcigaliśmy się, które z nas sprawi reszcie lepszy prezent, i zazwyczaj to właśnie Cara wygrywała w tej rywalizacji. W tym roku razem z Drew postanowiliśmy połączyć siły, żeby ją pokonać w walce na prezenty, ale jak do tej pory nie wpadliśmy jeszcze na żaden pomysł godny wygranej.

– Pamiętasz, jak nawijałaś bez przerwy o tej nowej galerii sztuki jakiejś fotografki? – przypomniał Drew, rzucając mi ukradkowe spojrzenie. – Tej, która otwiera się w Chicago?

– Chodzi ci o Biancę Bridge? – Nachyliłam się do przodu w fotelu. Nie miałam pojęcia, jaki może być związek między prezentem urodzinowym dla Cary a moją ulubioną artystką, ale cokolwiek wymyślił, miałam przeczucie, że to będzie dobre.

Bianca była moją inspiracją i wszystkim, co chciałam osiągnąć w życiu. Jedna z najsławniejszych fotoreporterek współczesnego świata zyskała popularność dzięki swojej świetnej fotografii ulicznej, na której uwieczniała ludzi z najróżniejszych grup społecznych. Wypowiedziała kiedyś słowa, które wypisałam sobie na ścianie w pokoju, a wokół tego cytatu rozwiesiłam wszystkie moje najlepsze zdjęcia: „Świat pędzi do przodu, zmieniając wszystko wokół każdego dnia. Fotografia to dar, który potrafi zatrzymać nas w danym momencie na zawsze, oferując nam nieśmiertelność”.

Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie, dlaczego tak bardzo lubię fotografię, recytuję mu z pamięci słowa Bianki, jakby to była moja osobista mantra. Zafascynowała mnie ta myśl, że za jednym pstryknięciem migawki mogę w cudowny sposób pokonać czas.

– Tak, właśnie o nią. – Drew przytaknął, po czym przyspieszył, żeby przejechać na żółtym świetle. – Tak się składa, że ta jej galeria znajduje się zaledwie kilka ulic dalej.

– Kilka ulic dalej od czego? – Celowo budował napięcie, co tylko rozdrażniało mnie coraz bardziej. – No! Gadaj! – Zaczęłam podskakiwać z wrażenia na siedzeniu. – Mów!

– Za grosz cierpliwości. – Pokręcił głową, lecz w kącikach jego ust pojawił się uśmiech. – Kilka ulic od rozgłośni radiowej, w której Heartbreakers będą w ten weekend podpisywać płyty.

– Mówisz poważnie?

Zadarł podbródek, a na jego twarzy zagościł uśmiech.

– Cara nie potrafiła przeboleć, że nie może pójść na koncert, więc pomyślałem sobie, że musi być coś innego, związanego z tym zespołem, co ją uszczęśliwi. Znalazłem w Google listę imprez, na których się pojawią. Moglibyśmy pojechać tam i zdobyć dla niej autograf na płycie czy coś w tym rodzaju.

– I…?

– I przy okazji odwiedzić tę galerię, o której tyle mówiłaś.

– Tak! – Wzniosłam pięść w triumfalnym geście. – W tym roku zakasujemy Carę.

– Wiem – odparł Drew i strzepnął pyłek z ramienia. – Nie musisz mi dziękować.

Przewróciłam oczami, ale w głębi duszy się uśmiechnęłam. Poczułam nagły przypływ entuzjazmu.

Kiedy Cara dostała nawrotu choroby, wiedziałam, że tym razem będzie inaczej niż do tej pory. Żołądek podjeżdżał mi do gardła na samą myśl o tym, że jeśli terapia nie poskutkuje, to Cara nigdy nie wyzdrowieje. Ciężko było znieść tę świadomość – jakby na sercu leżał mi ciężar ważący setki kilogramów.

Nawet teraz wiedziałam, że nie jestem w stanie zrobić nic, żeby rak Cary zniknął, ale po raz pierwszy od nawrotu choroby poczułam, jak ten ciężar słabnie. To było głupie – cóż może zdziałać jakaś płyta z autografem? Ale jeśli zdoła podnieść Carę na duchu, może nie wszystko jeszcze stracone?

– Myślisz, że rodzice nas puszczą? – spytałam, zagryzając wewnętrzną stronę policzka. Jeśli nie, to resztka nadziei w moim sercu się rozpuści i pogrążę się w jeszcze większym smutku niż dotychczas.

Drew wzruszył ramionami.

– Pojedziemy tam razem – powiedział – więc nie widzę powodu, dla którego mieliby się nie zgodzić.

– Dobra. – Pokiwałam z radością głową. – Naprawdę to zrobimy? Pojedziemy do Chicago?

– Tak – przytaknął Drew. – Pojedziemy do Chicago.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Misfits – amerykański zespół punkrockowy, założony w 1977 roku i czerpiący inspirację z horrorów (prekursor nurtu tzw. horror punku). Ma na swoim koncie kilka albumów, z których ostatni został wydany w roku 2011 (przyp. tłum.).

2 Ramones – amerykański zespół rockowy, który powstał w 1974 roku w Nowym Jorku. Uważany jest za pierwszy, który zaczął grać muzykę w stylu punk rock. Zespół rozwiązał się w roku 1996, na skutek śmierci trzech jego członków. Pozostawił po sobie kilkanaście albumów oraz nazwę „ramoneska”, która oznacza skórzaną kurtkę z metalowymi suwakami – termin ten wszedł na stałe do słownika mody (przyp. tłum.).