Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyprawa na McKinley (dziś Denali) należy do górskiej klasyki. Od tamtego czasu sporo się we wspinaniu zmieniło. Ale nie zmieniły się góry – wciąż stawiają twarde warunki tym, którzy mają odwagę się z nimi mierzyć.
Książka Arta Davidsona to drobiazgowa relacja uczestnika pierwszej zakończonej powodzeniem zimowej wyprawy na McKinley. Zdobywca najwyższego szczytu Ameryki Północnej pomaga nam zrozumieć, co dzieje się tam, na górze. Opowiada o granicach ludzkich możliwości, a także o ambicji, sile międzyludzkich więzi, odpowiedzialności za innych i woli przetrwania – nawet gdy nie ma już nadziei,
„Minus 100 stopni” to książka legenda, wydana po raz pierwszy jeszcze w 1970 roku i stale wznawiana, jedna z najważniejszych książek górskich w historii.
„Tę doskonale napisaną opowieść o niezwykłej przygodzie napędza adrenalina i coś jeszcze: brutalna uczciwość.” „The Wall Street Journal”
„ Nie mogłem odłożyć tej książki, póki jej nie skończyłem (grubo po północy) […]. To fascynująca i pięknie napisana historia.” Bradford Washburn
„Opowieść Davidsona została uznana za jedną z najlepszych książek o górach, co jest wielkim zaszczytem, biorąc pod uwagę, jak wiele na ten temat napisano. […] „Minus 100 stopni” to wciągająca relacja z wielkiej przygody. Dzięki wykorzystaniu dzienników alpinistów dowiadujemy się, jakie napięcia i myśli towarzyszą tym, którzy zmagając się z niewyobrażalnym zimnem, chcą zdobyć najwyższy szczyt kontynentu. Wyprawa, którą opisał Davidson, to kronika wypróbowywania przyjaźni, międzyludzkich więzi i mierzenia się ze słabościami w ekstremalnych warunkach.” „National Parks Traveler”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Minus 148°. First Winter Ascent of Mount McKinley
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografie na okładce © by Paul A. Souders / CORBIS / Getty Images, Lance King / Getty Images
Copyright © 1969, 1986, 1999, 2013 by Art Davidson
All rights reserved. This work was originally published in 2001 by the Mountaineers Books, Seattle, Washington, United States.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021
Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2021
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Sandra Trela
Korekta Sabina Szczerbuk, Małgorzata Tabaszewska
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-150-4
Dla Mairiis i wszystkich,
którzy w pewnym momencie życia
zwracają się ku dzikim pustkowiom
Każdy z nas przyciągany inną magnetyczną siłą posuwał się zimą ku szczytowi i każdy miał własną odpowiedź na pytania „dlaczego się wspinasz?” i „co dała ci ta zimowa wyprawa?”.
Nie rozwiązaliśmy żadnych życiowych problemów, sądzę jednak, że udało się nam zyskać nową świadomość pewnych spraw. Wszyscy zapewne zrozumieliśmy, przynajmniej na moment, co miał na myśli Saint-Exupéry, gdy pisał o „świecie jakby na nowo narodzonym po trudnym etapie”[1].
Mount McKinley od południowego zachodu
1 Górna część lodowca Kahiltna
2 Wietrzny Narożnik
3 Obóz na 4400 metrach
4 West Buttress
5 Obóz na 5200 metrach
6 Przełęcz Denali
7 Południowy Wierzchołek
W 1967 roku dostałem propozycję udziału w zimowej wyprawie na Mount McKinley, czyli Denali[2]. Wiosną poprzedniego roku Gregg Blomberg zaprosił grupkę wspinaczy do swojego mieszkania w Denver. Pamiętam, że zobowiązał nas do zachowania wszystkiego w tajemnicy, i dopiero kiedy się zgodziliśmy, wyjawił swoje plany. Nie musiałem się długo namyślać – odmówiłem bez większego wahania. Żarliwość Blomberga, bliska fanatyzmowi, wydała mi się niepokojąca. Poza tym trzy lata wcześniej porządnie zmarzłem w wyższych partiach Mount McKinley, i to w lipcu, więc nie uśmiechała mi się próba obozowania na niej w lutym. Przede wszystkim jednak ani trochę nie wierzyłem w sukces Blomberga i jego bandy.
Fakt, że przedsięwzięcie trzymano w tajemnicy, dowodził, iż Blomberg miał pewne wątpliwości. Podczas spotkania zwróciłem uwagę na Arta Davidsona. Poznałem tego alaskańskiego wagabundę parę dni wcześniej. Wydawał się przepełniony beztroskim, naiwnym entuzjazmem. Było absolutnie oczywiste, że palił się do udziału w ekspedycji. Można by pomyśleć, że ktoś zaoferował mu dwa tygodnie na Lazurowym Wybrzeżu. Niech Blomberg martwi się projektowaniem specjalnych śpiworów – Davidson chciał po prostu dostać się na lodowiec Kahiltna i zacząć marsz.
Art przyjechał do Denver specjalnie na to spotkanie. Przy okazji umówił się ze mną na piwo. W życiu człowieka moment zwrotny często następuje niespodziewanie, w zupełnie zwyczajnych okolicznościach. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że tamto piwo z Artem w Stadium Inn, niedaleko uniwersytetu w Denver, odwiodło mnie od rezygnacji ze wspinaczki w wieku dwudziestu dwóch lat.
Poprzedniego lata uczestniczyłem w mojej trzeciej wyprawie na Alaskę. Czterech z nas zdołało wówczas wspiąć się nową drogą na Mount Huntington, lecz podczas zejścia Ed Bernd zginął, zjeżdżając na linie. Był to trzeci śmiertelny wypadek, który wydarzył się na moich oczach w ciągu pięciu lat wspinaczki. Mocno to przeżyłem. Kiedy Art przyjechał do Denver, pracowałem akurat nad książką o Mount Huntington, wciąż jednak borykałem się z depresją i strachem po śmierci Eda. Miałem poważne wątpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek wrócę w góry. Art rozwiał wszystkie moje obawy.
Na innych bywalcach Stadium Inn Art musiał zrobić nie lada wrażenie. Wciąż mam go przed oczami: siedzi w powyciąganych spodniach w kolorze khaki i w starej koszuli w kratę z dziurami na łokciach. Określenie „niechlujny” byłoby komplementem. Za sprawą rudej brody i dziwacznie białych brwi przypominał islandzkiego wojownika wyjętego żywcem ze starej sagi. Brzmiał jak poeta – zdania-wersy, które recytował swym głębokim, kojącym głosem, zapraszały na przygodę. Art wygłaszał peany na cześć lśniących, nieprzebytych lodowców, stromych granitowych ścian, zielonego ognia tundry i tańczących zasłon zorzy polarnej na Alasce, która stała się jego przybranym rajem. Przy trzecim piwie wyprowadził ostateczny cios, pytając:
– Nie wybrałbyś się na Spires?
Natychmiast podpisałem się na wyobrażonym formularzu. Jakiś czas wcześniej udało mi się załatwić sobie robotę na lato. Miałem prowadzić wykłady w bazie sił powietrznych Elmendorf w Anchorage. Art powiedział, że to bez znaczenia: wyprawę zorganizuje się we wrześniu, może nawet przeciągnie się ona na październik. Don Jensen, mój partner z poprzedniej ekspedycji, i ja za wszelką cenę chcieliśmy wejść na Kichatna Spires. Może nawet wybralibyśmy się tam zaraz po Mount Huntington, gdyby nie śmierć Eda. Art był równie zafascynowany tymi górami.
Tamtego lata wynająłem małą walącą się chatkę w Spenard, na „przedmieściach” Anchorage, kwitnącego, rozlewającego się bezwładnie miasta. Art odwiedzał mnie każdego dnia, chyba że akurat był w górach. Jeździł starym, brudnym pick-upem. Na pace zbudował sobie drewniany szałas przypominający psią budę. Pick-up nosił imię Bucefał na cześć konia Aleksandra Wielkiego i w istocie był domem swego właściciela. Trudno sobie przypomnieć, w jaki sposób Art zarabiał wówczas na życie. Na pewno dostawał jakieś niewielkie pieniądze za udział w eksperymentach z zakresu fizjologii na Uniwersytecie Alaski. W każdym razie nie przejmował się forsą. Lubił powtarzać, że jego ojciec przez lata utrzymywał rodzinę dzięki pieniądzom wygrywanym na wyścigach konnych.
Szlajaliśmy się po Anchorage i staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Art żywił się niemal wyłącznie masłem orzechowym, serkiem wiejskim i rodzynkami. Do tego dochodziła kawa – dwadzieścia albo trzydzieści kubków dziennie. Uwielbiał muzykę, nauczył się grać na flecie i pianinie. Wieczorami, ilekroć nachodziła go ochota, właził przez okno do pustego budynku metodystycznego Uniwersytetu Alaski i brzdąkał na starym, zdezelowanym pianinie. Pewnego dnia trafił mu się przypływ gotówki i zaraz przepuścił wszystko, kupując sobie pięćdziesiąt płyt winylowych. Problem polegał na tym, że nie miał adapteru.
Przez cały wrzesień i pierwszy tydzień października wspinaliśmy się na Kichatna Spires. Dokonaliśmy pierwszego wyjścia na najwyższy szczyt całego łańcucha górskiego. Było nas pięciu, ale siłą napędową naszej grupy pozostawał Art. Jego odwaga i entuzjazm sprawiły, że wraz z Rickiem Millikanem dotarli na szczyt po tygodniach starań utrudnianych przez fatalną pogodę.
Pewnie nie zdawał sobie wtedy sprawy, że jest w najlepszej formie wspinaczkowej w całym swoim życiu – czyż ktokolwiek potrafi się zatrzymać i docenić swe młodzieńcze wyczyny? Wspinaczki nauczył się w zasadzie sam, niekiedy wykonywał więc nietypowe manewry. Jego technika wyrąbywania stopni była brutalna i prymitywna, ale skuteczna. Kochał góry i czuł się w nich jak w domu. Jego apetyt nie znał granic. Między kwietniem 1966 roku a sierpniem roku 1967 Art wziął udział aż w sześciu udanych wyprawach. Nie wiem, czy jakikolwiek inny wspinacz ma na koncie podobne osiągnięcie.
Najpierw było dwuosobowe wejście na Mount Marcus Baker, najwyższy szczyt w paśmie Chugach na Alasce, wcześniej zdobyty tylko raz przez Brada Washburna w 1938 roku. W maju Art uczestniczył w pierwszym zakończonym sukcesem wejściu na Mount Seattle w Górach Świętego Eliasza. (Wyprawą kierował Fred Beckey, co tłumaczy jej wyjątkowo szybkie tempo). Potem przyszedł lipiec, gdy Art odegrał zasadniczą rolę w długim trawersie Mount Logan pod kierownictwem Boyda Everetta. We wrześniu przewodził naszej wspinaczce na Spires.
A w lutym następnego roku dotarł na szczyt Mount McKinley. Niewiele brakowało, a przypłaciłby to życiem. Mimo to w sierpniu 1967 roku przyłączył się do mnie i czterech innych wspinaczy w górach Revelation na Alasce. Spędził w szpitalu wiele miesięcy, a po wyjściu kuśtykał cały obolały i zdawało się, że może zapomnieć o wspinaczce. Przekonał jednak swojego lekarza, by ten pozwolił mu na wypad w Revelation, „pod warunkiem że będzie pilnował, aby mu stopy nie zamokły”.
Biedny Art! Podczas tamtej wyprawy trafiła się nam najgorsza pogoda, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia podczas moich dwunastu alaskańskich ekspedycji. Chwilami groziło nam, że z powodu ulew, intensywnego deszczu ze śniegiem i śniegu woda po prostu zmyje naszą bazę z powierzchni lodowca. Wszyscy mieliśmy koszmary nocne: we śnie widzieliśmy przytulne chaty ogrzewane ogniem buzującym w piecu, które znikały, kiedy byliśmy już o krok. Wiatr porywał garnki, sprzęt i kaski i rozrzucał je w promieniu półtora kilometra dookoła naszego obozu. Czasami nie mogliśmy sobie pozwolić na sen. Musieliśmy zostawiać prymusy włączone na całą noc, bo inaczej umarlibyśmy z wyziębienia. Postanowiliśmy nawet zbudować igloo, ale już następnego dnia wyglądało ono jak zburzony ul. W tym samym czasie na Mount McKinley śnieżyca zabiła uczestników wyprawy Wilcoxa – po dziś dzień jest to największa tragedia w dziejach wspinaczki na Denali.
Art nadal nie pozbierał się po swoich przeżyciach na Mount McKinley. Wyglądało zresztą na to, że udział w sześciu wyprawach w ciągu zaledwie półtora roku wreszcie dał o sobie znać. Pamiętam, jak utykając, chodził po bazie w swoich muklukach, patrzył na gniewne niebo i mówił:
– O Boże, Dave, to miejsce naprawdę budzi grozę.
Ale nigdy się nie poddał. Kiedy jego buty doszczętnie przemokły, uważał, że to świetny kawał, który los zrobił jego lekarzowi. Wymyśliliśmy grę o nazwie „piłka w dziurze” i ilekroć urządzaliśmy sobie zawody, Art grał zaciekle, nie bacząc na obolałe stopy. Zabawie, podobnie jak wspinaczce, należało się przecież oddać bez reszty – i niech diabli wezmą ostrożność.
Co zrozumiałe, po 1967 roku Art pomału zaczął odpuszczać sobie góry. Przez kilka lat jego kariera wspinaczkowa rozwijała się wspaniale i w niesamowitym tempie. Wątpię, czy nawet najwięksi zdobywcy alaskańskich szczytów, Washburn, Beckey czy Vin Hoeman, zaliczyli pasmo sukcesów, jakim mógł się pochwalić Art w latach 1966–1967. Zdawało się wówczas, że jest gotów sprostać każdej przeszkodzie. Na Alasce większość wypraw kończy się niepowodzeniem. Często trzeba się zwijać do domu, zanim się jeszcze zaczęło. Art, niesamowicie pewny siebie i pełen energii, wyznaczał nowe standardy, niemożliwe do osiągnięcia. Tego rodzaju rozmach to dowód prawdziwego geniuszu wspinaczkowego.
Po trudnych przeżyciach, pozostawiających trwałe piętno, Art wziął się do pisania książki. Dobrze pamiętam falstarty i frustrujące niedociągnięcia pierwszych wersji Minus 100 stopni. Art dawał mi fragmenty do czytania. Miał rozbuchane ambicje: chciał, żeby jego książka była epickim, malowniczym peanem na cześć Alaski. Jego zdaniem czterdziesty dziewiąty stan Ameryki zasługiwał na dzieło na miarę Moby Dicka. Co więcej, w pierwszych, szaleńczo barwnych rozdziałach unikał pisania o Mount McKinley. Zrozumiałem wówczas, jakim koszmarem musiało być dlań te sześć dni i nocy walki o przetrwanie na przełęczy Denali.
Trochę to trwało, nim Art wreszcie odzyskał spokój i mógł się zmierzyć z książką, ostatecznie jednak udała mu się imponująca rzecz. Zamiast snuć prostą opowieść o bohaterstwie i męstwie (w rodzaju Annapurny Maurice’a Herzoga), dał wyraz rozterkom i wątpliwościom, opisał porażki, kaprysy, odwagę i tragedię. Uczestnicy wyprawy tworzyli niejednorodną grupę: jedni byli zdecydowanie sprawniejsi od drugich. Najsilniejszy bodaj członek ekspedycji zginął w absurdalnym wypadku już w pierwszych dniach, szef zaś w połowie stracił serce do całego przedsięwzięcia. A jednak było warto, gdyż na początku marca szczyt został zdobyty, później zaś Art, Dave Johnston i Ray Genet popisali się jeszcze wspanialszym osiągnięciem: przeżyli na przekór wszystkiemu.
Niezwykle się cieszę, że w przeciwieństwie do większości autorów tego rodzaju relacji Art nie przemilczał konfliktów w łonie wyprawy. Starannie odmalował każdego z uczestników, obnażył słabości towarzyszy, a zarazem pozostał wobec nich lojalny (trzeba też podkreślić, że ogromnie mu pomogli, udostępniając swoje zapiski). Odważnie i w szczegółach przedstawił trudy na przełęczy Denali. Z rozmaitych detali utkał opowieść, od której trudno się oderwać.
Minus 100 stopni to prawdziwy klasyk literatury wspinaczkowej. Bez wątpienia zasługuje na kolejne wydanie. Dobrze, że książka ta dotrze do nowej grupy czytelników, do młodych wspinaczy głodnych przygody, ale i do starców, którzy pogrążyli się już w wygodnych fotelach. Cieszę się, że mogę życzyć Minus 100 stopniom pomyślnej dalszej drogi.
David Roberts, 1986
Niniejsze wydanie Minus 100 stopni ukazuje się sto lat po tym, jak grupa młodych ludzi podjęła pierwszą próbę wejścia na Denali. Z pewnością nie mogli się doczekać wyprawy. Marzyła im się przygoda, przede wszystkim zaś chcieli dotrzeć tam, gdzie jeszcze nie postała ludzka stopa. Pełne podniecenia słowa Belmore’a Browne’a, jednego z tamtych wspinaczy, rozbrzmiewają echem po dziś dzień: „Pędziliśmy po szlaku, wykrzykując naszą radość życia”.
My, którzy szliśmy ich śladem pięćdziesiąt cztery lata później, dobrze znaliśmy to uczucie euforii towarzyszące młodzieńczym wędrówkom po górach. Zmierzając ku Denali zimą 1967 roku, pamiętaliśmy o dawnych pionierach. My także zamierzaliśmy dokonać rzeczy, której nie dokonał nikt przed nami. Zastanawialiśmy się, jak silny będzie mróz i jak mocny będzie wiatr. No i ciemność – jak to będzie wspinać się w ciemności?
Hudson Stuck po pierwszym wejściu na Denali w 1913 roku napisał: „Żadnej dumy z podboju”. Ruszając w drogę powrotną, wtórowaliśmy mu, podobnie jak innym jego słowom: „Nikt nie triumfował, nikt nie mówił, że się nam poszczęściło”.
Los raz nam sprzyjał, a innym razem traktował okrutnie. Sukces splótł się w istocie z tragedią, rodząc silne i sprzeczne emocje. Czy należało iść dalej, kiedy jeden z towarzyszy stracił życie? Dlaczego trzech z nas pozostawiono na pewną śmierć? Jak to się stało, że nasza trójka przetrwała wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu? Że udało nam się wrócić do dawnego życia, że mogliśmy później opowiedzieć tę historię z czasów, gdy byliśmy młodzi i gotowi podjąć dowolne wyzwanie?
Nie myślałem o napisaniu książki o naszych doświadczeniach. Żaden z nas nie myślał. Pomysł pojawił się później, kiedy kurowałem się w szpitalu w Fairbanks. Leżałem całymi dniami bez ruchu, bo moje odmrożone ręce i stopy musiały być odpowiednio podparte. Popadałem w otępienie, któremu jednak towarzyszyło ciągłe zdenerwowanie. W pewnej chwili ktoś powiedział do mnie:
– Powinieneś napisać książkę o tym, co tam przeszedłeś.
Pamiętam, że wymamrotałem coś w stylu:
– Eee, nie. Raczej nie.
– Moim zdaniem naprawdę powinieneś.
– Nieee…
Mój rozmówca – przyjaciel, który wykładał dziennikarstwo na uniwersytecie – był jednak upartym skurczybykiem. Co prawda nie wykrzesał ze mnie choćby odrobiny entuzjazmu, ale zaproponował, że napisze w moim imieniu do paru wydawców. Ponieważ nie wymagało to ode mnie żadnego wysiłku, uległem i udzieliłem zgody.
Wysłał więc „propozycje” do dziesięciu wydawnictw ze wschodniego wybrzeża. Parę dni później wpadł do mojego pokoju cały rozradowany, wymachując pękiem telegramów.
Ku mojemu zdziwieniu wydawcy wyrazili zainteresowanie. Każdy poprosił o konspekt i próbny rozdział.
Zacząłem się więc zastanawiać. W liceum lubiłem pisać wypracowania na zajęciach z literatury. Jeden z nauczycieli, John Raushenbush, często zachęcał mnie do pracy i chwalił wyniki. Redagowałem też gazetkę szkolną. Może faktycznie dałbym radę napisać książkę?
Pomyślałem o innym nauczycielu, Billu Buckinghamie. To on pokazał mi, czym jest wspinaczka. Kiedy pierwszy raz zabrał mnie do parku Ogród Bogów niedaleko Kolorado Springs, spodziewałem się, że ze skały będzie zwisała lina, po której się po prostu podciągnę. Okazało się jednak, że mam chwytać równowagę, stojąc na maleńkich stopniach, i utrzymywać się, wciskając palce w drobne szpary. W pewnej chwili pomyślałem: Cholera, nigdy więcej. Ale kiedy już usiedliśmy z Billem na tym niskim szczycie, okropnie zasapani, i kiedy omiotłem spojrzeniem łańcuch górski Front Range, wiedziałem, że znalazłem nową pasję.
Licealne lata wspinaczki z Buckinghamem były fantastyczne. Kiedy zabrał mnie na tak zwaną Herbatkę w Teton[3] w obozie dla wspinaczy niedaleko Jackson Hole, poczułem, że uczestniczę w rytuale przejścia. Ja, chłopak z mlekiem pod nosem, spędziłem całą noc w tipi razem z bandą starych górołazów. Piliśmy herbatę zaprawioną winem i śpiewaliśmy piosenki przy ognisku. Buckingham świetnie się wspinał, ale raczej nie opowiadał o swoich osiągnięciach. O większości z nich (zwłaszcza o tych szczególnie spektakularnych) dowiedziałem się od innych osób.
Udzieliła mi się chyba małomówność Buckinghama w sprawach dotyczących wypraw górskich. Właśnie dlatego, mimo namów mojego przyjaciela dziennikarza, nie chciałem pisać książki o zimowym wejściu na Denali. Nie wspinaliśmy się przecież dla sławy. Po co w ogóle relacjonować nasze przeżycia? Zresztą nie przepadałem za książkami o wspinaczce. Nawet klasyczne pozycje gatunku robiły wrażenie pretensjonalnych i nadętych. Przedstawiały wspinaczy jako herosów toczących zaciekłą walkę z żywiołami. Żaden z nas nie uważał się za bohatera. Byliśmy po prostu grupą ośmiu facetów, których pociągało wyzwanie. Grupą ośmiu młodych chłopaków pragnących doświadczyć mrozu, wiatru i ciemności zimą, tam, na graniach i przełęczach. Marzyło nam się, że zrobimy coś, czego jeszcze nikt nie zrobił. Każdy z nas miał swoje mocne strony i swoje słabości. Nie brakowało nam pasji i determinacji, ale zarazem zmagaliśmy się z wątpliwościami, niepokojem, strachem.
Po wyjściu ze szpitala zaszyłem się w chatce razem z moją narzeczoną Mossy Kilcher, która gotowała i opróżniała mój basen, podczas gdy odmrożone stopy powoli się regenerowały. Za jej namową postanowiłem napisać konspekt i rozdział. Nie wiedziałem, od czego zacząć. Wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem, całe moje życie prowadziło do udziału w zimowej wyprawie na Denali, postanowiłem więc ująć to w swego rodzaju strumień świadomości i przeskakiwać w czasie między różnymi wydarzeniami.
Doszedłem też do wniosku, że każdy pisarz potrzebuje porządnych słów, więc kupiłem sobie tezaurus. Nie skorzystałem z niego, opracowując konspekt, ale kiedy tylko wziąłem się do pierwszego rozdziału, tezaurus okazał się bezcenny. Swobodny styl i słownik wyrazów bliskoznacznych zaowocowały językowymi klejnotami w rodzaju „alpejskich terpsycholarii”. O tak, odesłałem wydawcom niezgorszą próbkę tekstu.
Równocześnie jednak poprosiłem o pomoc mojego kumpla Dave’a Robertsa. Obaj pochodzimy z Kolorado i spędzaliśmy razem sporo czasu, kiedy mieszkał na Alasce. Rok wcześniej urządziliśmy sobie świetną wyprawę na Kichatna Spires. Na ostatnim roku w Harvardzie Dave zmienił wydział, porzucił matematykę i zajął się literaturą. Kiedy go poznałem, kończył na uniwersytecie w Denver doktorat z kreatywnego pisania. Jego pierwsza książka nosiła tytuł Góra mojego strachu. Napisał ją podczas wiosennych ferii, wystukując na maszynie jeden rozdział dziennie. Znał się na rzeczy i wiedziałem, że udzieli mi dobrych rad.
Jestem pewien, że zdobył się na najłagodniejszą możliwą odpowiedź, kiedy przeczytawszy mój tekst, powiedział:
– Art, to, co napisałeś, przypomina późnego Jamesa Joyce’a, ale nie jestem pewien, czy właśnie tego ludzie oczekują od książek o wspinaczce górskiej.
No i faktycznie: wkrótce potem zaczęły przychodzić kolejne zwięzłe listy informujące mnie, że wydawnictwa nie są zainteresowane. Tylko redaktor z W. W. Norton zadał sobie więcej trudu. Napisał, że praca nad książką, zwłaszcza pierwszą, nigdy nie jest łatwa. Nie mógł co prawda zaoferować mi umowy, ale zachęcał do dalszego pisania – byle w bardziej tradycyjnym stylu i w mniej wyszukany sposób. I żebym dał znać, jeśli coś z tego wyjdzie.
No więc tyle, jeżeli chodzi o terpsycholaria. Wyrzuciłem tezaurus i wszystko, co napisałem. Tamtego lata postanowiłem zrobić sobie przerwę i przemyśleć dalsze plany życiowe. Dni mijały, a moje myśli na temat doświadczenia, które mieliśmy za sobą, coraz bardziej się klarowały. Spędziłem kilka tygodni z Dave’em i paroma innymi chłopakami w dzikich górach Revelation. Moje odmrożone stopy nie były jeszcze doleczone i tak naprawdę nie mogłem się wspinać, czułem się jednak wspaniale, wróciwszy w góry razem z przyjaciółmi. Dave zachęcał mnie, żebym pisał bez względu na to, ile czasu zabierze praca nad książką. Pomógł mi zrozumieć, że wciąż jeszcze byłem w szoku, że nie nabrałem dystansu pozwalającego przelać historię wyprawy na papier.
Pod koniec lata uznałem, że jestem gotów. Obiecałem sobie, że przedstawię wszystkie nasze przejścia z bezlitosną szczerością. Chciałem, żeby historia opowiadała się sama, żeby była prosta, jasna, pozbawiona jakichkolwiek upiększeń. Pozostali członkowie ekspedycji udostępnili mi swoje zapiski, co okazało się niezwykle pomocne. Mogłem dzięki temu lepiej odtworzyć kolejność wydarzeń, ale też przekonać się, co naprawdę czuli. Wiedziałem jednak, że muszę przedstawić mój punkt widzenia, nawet gdyby miało to urazić moich przyjaciół. I że muszę pisać prawdę o sobie. Wziąłem się do pracy. Spisanie naszej historii zajęło mi przeszło rok.
Wiele lat później mój serdeczny przyjaciel Shiro Nishimae, który niestrudzenie łagodził nastroje podczas naszej zimowej wyprawy, przyjechał z Japonii na Alaskę. Zapytałem go, czy uważa Minus 100 stopni za rzetelną relację i czy nie wkradły się w nią jakieś błędy.
– Tylko jeden – odpowiedział. – Napisałeś o odrobinie prowiantu, którą znalazłeś w naszej jamie śnieżnej na 5200 metrach. Widzisz, mamy w Japonii taki zwyczaj: czasami zostawiamy w lesie trochę jedzenia jako ofiarę dla ducha bliskiej zmarłej osoby. To, co położyłem w kącie jamy, nie było dla ciebie. Ty już przecież nie żyłeś. Zostawiłem ofiarę dla twojego ducha.
Czasami ludzie pytają mnie, czy tam, na górze, zaznaliśmy jakiegoś rodzaju mistycznych przeżyć. Myślę sobie wtedy: przecież to wszystko było mistycznym przeżyciem, każda sekunda. Znalezienie się tak blisko gwiazd. Oscylowanie między życiem a śmiercią. Świadomość, że przyjaciel ryzykuje dla ciebie życie, a ty dla niego. Uczucie, że się żyje. Każdy oddech i każdy krok. Dotyk słońca na twarzy.
Pewnego słonecznego poranka w dwudzieste pierwsze lato mojego życia wędrowałem drogą przez Kolumbię Brytyjską i zastanawiałem się, gdzie będę się wspinał następnym razem. Nagle piosenkę drozda śpiewającego w pobliskich drzewach przerwał ryk silnika samochodowego.
Gdyby auto się nie zatrzymało, być może nigdy nie znalazłbym się na Alasce. Kierowca powiedział, że jedzie do Anchorage, i zaoferował mi podwózkę. Pomyślałem: czemu nie? Gór przecież tam nie brakuje. Wskoczyłem więc do środka i ruszyliśmy w drogę.
Miałem w kieszeni zaledwie parę dolarów. Poprosiłem kierowcę, żeby zajechał do przydrożnego sklepu, i kupiłem chleb z rodzynkami oraz potężny słój masła orzechowego. Za każdym razem, kiedy robiliśmy postój na obiad w jakiejś restauracyjce, zamawiałem tylko szklankę mleka i robiłem sobie kanapkę. Wszystko szło gładko, dopóki nie zatrzymaliśmy się do kontroli celnej na granicy między Jukonem a Alaską. Krzepki funkcjonariusz Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej – oczywiście wąsaty i w czerwonym mundurze – wywlekł mnie z auta, zrewidował, skuł kajdankami i zaprowadził do małego pokoiku na zapleczu posterunku. Kiedy mijaliśmy recepcję, zawołał do kolegi:
– Mamy go, Frank.
Zostałem usadzony przy pustym stole. Policjant zajął miejsce naprzeciwko mnie. Byłem przekonany, że wzięli mnie za kogoś innego, ale mój rozmówca zapytał twardym głosem:
– Zjadłeś kanapkę z masłem orzechowym koło jeziora Kluane, jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd, zgadza się?
Zdumiony wydusiłem z siebie, że tak, zjadłem kanapkę. Na twarzy policjanta zagościł uśmiech. Zapytałem, czy prawo zabrania jedzenia kanapek z masłem orzechowym, a wtedy tamten ryknął:
– Nie nabierzesz mnie, młody człowieku! Mamy twarde dowody! Rozesłaliśmy zapytanie po całej Kolumbii Brytyjskiej i po całym Jukonie. Było tylko kwestią czasu, żeby ktoś cię zauważył i nas o tym poinformował!
Następnie zaczął wyliczać wszystkie miejsca, w których przez ostatni tydzień jadłem kanapki z masłem orzechowym, po czym zapytał, gdzie ukryłem samolot ukradziony w Whitehorse. Odparłem, że nie kradnę samolotów.
– Nie pogrywaj sobie, szczeniaku! – huknął. – Gdzie jest maszyna?
Na szczęście kierowca, z którym podróżowałem, zapewnił policjanta, że niczego nie ukradłem w Whitehorse.
Rozeźlony funkcjonariusz wypuścił mnie i wjechaliśmy na Alaskę. Wkrótce potem ujrzałem góry i mignął mi lodowiec rozlewający się na paśmie postrzępionych skał. Nim jeszcze dotarliśmy do Anchorage, wiedziałem, że znalazłem nowy dom.
W Anchorage góry przesłaniały niebo. Widziałem ostre linie lodu i skał w paśmie Chugach na wschodzie, w Chigmitach, leżących po zachodniej stronie miasta, i w paśmie Alaska na północy. Dookoła wznosiły się tysiące niezdobytych, a nawet nienazwanych jeszcze szczytów. Niektóre góry wyrastały z pacyficznych fiordów. Cały krajobraz tętnił dzikością. Wybuchały wulkany, ziemia się trzęsła, uruchamiając lawiny i krusząc skały. Fale przypływów potrafiły osiągać wysokość dziesięciu metrów. Należały do najwyższych na świecie i wyglądały jak wartkie rzeki. Opodal Anchorage wiły sobie gniazda orły i żurawie. Okolice jezior pełne były łabędzi.
Zdarzały się nawet białe plamy na mapach. Co się tam kryło? Jakież doliny i lodowce? Jakież ściany skalne i lodowe? Natychmiast zamarzyły mi się wyprawy w te dzikie miejsca. Chciałem zamieszkać w górach, wspinać się po graniach, pić ze strumieni. Początkowo zapuszczałem się tam samotnie. Czasem próbowałem wejść w pojedynkę tak wysoko, jak tylko mogłem. Ale bywało też, że po prostu wałęsałem się po lasach i górskich łąkach, zbierałem jagody i obserwowałem chmury wijące się wokół odległych szczytów.
Mijały miesiące i coraz wyraźniej czułem, że Mount McKinley przyciąga mnie niczym magnes. W pogodne dni jej sylwetka widoczna jest z Anchorage. Im bliżej się do niej podchodzi, im wyraźniej widzi się potężny chaos skał i lodu, tym bardziej niedostępna wydaje się ta góra. Według legend Indian z Tena szaman za pomocą magii usypał potężną skalną zaporę, by zapewnić swym współplemieńcom ochronę przed złym czarownikiem. Powstałą w ten sposób górę nazwano Denali, co oznacza „Wysoka”.
Potem zjawili się biali odkrywcy i ochrzcili ją na cześć kongresmana z Ohio, który nigdy nie odwiedził Alaski. Tak oto Denali stała się Mount McKinley. Jej szczyt wznosi się 6194 metry nad poziomem morza, co czyni ją najwyższą górą Ameryki Północnej[4].
Zaczynał się XX wiek. Przez Alaskę przetaczała się gorączka złota. Poszukiwacze zakładali miasteczka, stawiali skromne chaty i porzucali je, gdy tylko okazywało się, że w okolicy nie ma kruszcu. W lecie zaopatrzenie do odległych placówek dostarczano łodziami, w zimie zaś transport odbywał się za pomocą sań ciągniętych przez psy po śniegu i po zamarzniętych rzekach. Fairbanks i Anchorage stały się tętniącymi życiem miastami na skraju alaskańskich puszczy. Właśnie w tamtym okresie wysoka Mount McKinley zaczęła budzić fascynację. W 1902 roku ruszył wyścig o to, kto pierwszy dotrze na szczyt.
Najpierw próbę podjęli Brooks i Wickersham, dwaj dżentelmeni z pogranicza. Gdy ponieśli porażkę, gazety w całym kraju zaczęły poszukiwania śmiałka gotowego pokonać górę i sięgnąć po sławę. Na wezwanie odpowiedział doktor Frederick Cook z Nowego Jorku. Twierdził, że zorganizowana przezeń ekspedycja dotarła na szczyt, nie wszyscy dawali jednak wiarę tym słowom. Na czele kolejnej wyprawy poszedł Belmore Browne, któremu po części przyświecało pragnienie zdemaskowania Cooka. Podjął odważną próbę i choć na wysokości trzystu metrów poniżej szczytu pogoda uniemożliwiła mu dalszą wspinaczkę, zdołał wykazać, że nowojorczyk nie zdobył Mount McKinley.
Następnie do dzieła wzięli się starzy poszukiwacze złota z północy. Ich zdaniem góry nie mógł pokonać byle doktorek ze wschodniego wybrzeża, a jedynie ktoś zahartowany przez alaskańskie zimy. Dając dowód niesamowitej brawury i wytrwałości, zatknęli czterometrową świerkową żerdź na północnym szczycie. Południowy, położony dwieście pięćdziesiąt metrów wyżej w pionie, znajdował się w ich zasięgu, lecz nie podjęli próby jego zdobycia.
Udało się to dopiero Hudsonowi Stuckowi w 1913 roku. Pierwotnie przyjechał on na Alaskę jako misjonarz. Spisana przez archidiakona Stucka relacja z wyprawy dowodzi jego ogromnej wrażliwości. Nie szukał sławy – wspinaczkę traktował jako przedsięwzięcie duchowe. Był sojusznikiem i orędownikiem rdzennej ludności Alaski i dlatego zdecydował, że jako pierwszy na szczycie stanie jego towarzysz, młody Atapask Walter Harper. Stuck konsekwentnie nazywał też górę jej oryginalnym indiańskim imieniem Denali.
Mijały lata i kolejni wspinacze próbowali poznać sekrety góry. Przyrodnicy, wśród nich Charles Sheldon i bracia Murie, studiowali okoliczną florę i faunę. Ich badania przyczyniły się do powstania Parku Narodowego Mount McKinley. Sydney Laurence i inni artyści uwieczniali na płótnach mgły i delikatne światło wokół wierzchołka. Bradford Washburn, młody naukowiec pełen werwy, wielokrotnie powracał tam i wytyczył popularną obecnie drogę West Buttress. Przy okazji studiował promieniowanie kosmiczne i badał odmrożenia, a narysowane przezeń szczegółowe mapy pozwoliły odnaleźć ład wśród przyprawiających o zawrót głowy skalnych żeber i kaskad lodu.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Antoine de Saint-Exupéry, Ziemia, planeta ludzi, przeł. Wiera i Zbigniew Bieńkowscy, Warszawa 1997, s. 22.
[2] W roku 2015 nazwa Mount McKinley została oficjalnie zastąpiona nazwą Denali. W książce zachowano jednak oryginalną nazwę, którą posługiwali się Davidson i jego towarzysze podczas swojej wyprawy (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[3] Herbatka w Teton – odbywająca się w latach pięćdziesiątych impreza środowiska wspinaczkowego organizowana w Jackson Hole w stanie Wyoming, zakrapiana mieszanką wina i mocnej herbaty zaparzanej we wspólnym kociołku nad ogniskiem.
[4] W roku 2015 skorygowano wysokość góry: obecnie oficjalnie uznaje się, że wynosi ona 6190 metrów.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I