54,00 zł
Książka Johna Nathana jest pierwszą zagraniczną biografią Mishimy i pod wieloma względami dotąd niedościgłą. Autor, amerykański profesor literatury japońskiej, ceniony krytyk literacki i tłumacz powieści takich pisarzy, jak Yukio Mishima czy Kenzaburo Oe, opublikował tę błyskotliwie napisaną, a przy tym rzetelnie udokumentowaną biografię Mishimy zaledwie cztery lata po śmierci pisarza, który swoim rytualnym samobójstwem przez seppuku, dokonanym po nieudanej próbie zamachu stanu, zaszokował cały świat. Nathan, który znał Mishimę osobiście i przebywał w kręgu jego najbliższych znajomych, zdołał stworzyć niezwykle wiarygodny i osobisty portret pisarza - geniusza słowa i Japończyka przejętego losem swojego kraju, odpowiedzialnego męża i ojca, a zarazem celebryty targanego niepokojami związanymi z własną orientacją seksualną, walczącego ze skłonnościami sadomasochistycznymi i obsesją na punkcie śmierci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 406
Tytuł oryginału
Mishima. A biography
Redaktor prowadząca
Elżbieta Brzozowska
Redakcja naukowa
Dr. hab. Beata Kubiak Ho-Chi, prof. UW
Redakcja
Magdalena Pluta
Korekta
Bernadeta Lekacz
Projekt okładki i stron tytułowych
AKC / Ewa Majewska
© Copyright by John Nathan, 1974, 2000
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022
© Copyright for the Polish translation by Maciej Froński
Warszawa 2022
Wydanie pierwsze
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-320-6
Gdy się dowiedziałem, że ma się ukazać nowe wydanie mojej biografii Mishimy, otworzyłem książkę po raz pierwszy od wielu lat i przeczytałem ją całą niepewnie, szukając dowodów, których miałem nadzieję nie znaleźć – że ważąc się na próbę zrozumienia życia utalentowanego człowieka, który postanowił zniszczyć samego siebie w pełni swoich mocy twórczych, wyrządziłem mu krzywdę. Skończyłem lekturę, czując zarówno ulgę, jak i przygnębienie. Wygląda na to, że postawiona przeze mnie teza pozostaje w mocy. Wciąż jestem przekonany, że samobójstwo Mishimy przez harakiri spowodowane było tęsknotą za śmiercią, którą odczuwał od dzieciństwa, a która go okresowo nawet przerażała, i że „umiłowanie ojczyzny”, sformułowane przezeń w ostatnich dziesięciu latach życia, otwarło przed nim drogę do dostąpienia męczeńskiej śmierci, jego największego natręctwa.
Niemniej męczyły mnie wątpliwości, których podtrzymywania wymagał mój sposób myślenia. Odmawiając uznania słów lub działań Mishimy za wartości same w sobie, nie dostrzegłem kryjących się w nich odwagi i niezachwianej uczciwości. Co więcej, wydaje się, że moje zdecydowanie, by tłumaczyć samobójstwo Mishimy wyłącznie w kategoriach jego osobistej patologii, zamknęło mi oczy na możliwość, że miało ono szersze, społeczne uzasadnienie. Postrzegając sprawę z perspektywy tego, jak Mishima zostanie zapamiętany, był to poważny błąd.
Na życie Mishimy można właściwie patrzeć jako na model kulturowego niezdecydowania, które prześladowało Japonię, odkąd została zmuszona otworzyć się na świat sto czterdzieści lat temu. Odnoszę się do ogólnonarodowej walki o odnalezienie własnego „ja” dzięki pogodzeniu dwóch zasadniczo odmiennych i często niedających się pogodzić kultur – jednej rdzennej, przyrodzonej i opartej na tradycji, drugiej obcej i nieustępliwej. To poszukiwanie syntezy zaowocowało ciągłym, wyczerpującym, a czasami nawet paraliżującym wahaniem między – używając słów Yeatsa – „przeciwieństwami dnia i nocy”. W sferze politycznej masowe odstępstwo marksistowskich intelektualistów w latach trzydziestych XX wieku jest dobitnym przykładem – zagraniczną ideologię zwaną marksizmem przyjęto entuzjastycznie i z takim samym zapałem odrzucono jako niewystarczający zamiennik dla tradycyjnych wartości. Patrząc wstecz, „nawrócenie się” samego Mishimy z wywodzących się z estetyki greckiej ideałów symetrii i miary na estetykę skrajnego nacjonalizmu można postrzegać jako powtórzenie, jakkolwiek dziwaczne i przejaskrawione, tego samego wzoru.
Jako młody człowiek podczas wojny na Pacyfiku Mishima na krótko zakosztował pokrzepiającego poczucia pewności, płynącego z identyfikacji z transcendentnym ideałem uosabianym przez boskiego Cesarza. W roku 1945, po klęsce, wraz z całym swoim pokoleniem został pchnięty w pustkę powojennego świata, z którego usunięto tradycję i który pozbawiono historycznej ciągłości. W latach pięćdziesiątych odpowiedzią Mishimy na tę niełatwą sytuację egzystencjalną było zaopatrzenie się w krzykliwe ubrania w stylu europejskim albo amerykańskim i noszenie ich w sposób ekstrawagancki, lecz za tą maskaradą coraz bardziej cierpiał on z powodu pogłębiającego się poczucia pustki.
Ze swoim cierpieniem nie był sam. Terroryzm zarówno po stronie prawicy, jak i lewicy, którym odznaczały się lata sześćdziesiąte po odnowieniu japońsko-amerykańskiego traktatu o bezpieczeństwie, był dowodem na rosnącą w kraju niepewność i nierównowagę w następstwie konstytucji narzuconej przez MacArthura i jeśli demokracja w stylu amerykańskim nie okazała się najodpowiedniejszym zamiennikiem dla wartości czasu wojny, nie był też nim szaleńczy pościg za produktem krajowym brutto, który ogłoszono nową misją narodową. Pod koniec lat sześćdziesiątych japoński salary man był zmęczony, osaczony, zbyt zajęty, by raz na rok pojechać na tygodniowe wakacje, i zaczynał się zastanawiać, dlaczego dostaje od życia tak małą nagrodę pomimo swojej ciężkiej pracy i panującego nowego dobrobytu. Czegoś brakowało – wyłaniająca się klasa konsumencka odkrywała, że zdobywanie bogactwa i własności w ogóle nie było celem, dla którego warto żyć. W tym kontekście zakrawa na banał odnotowanie faktu, że media zaczynały odnosić się do „trzech K” – klimatyzacji, czterech kółek i kolorowego telewizora – symboli powodzenia gospodarczego tamtych czasów, jako do „nowych Trzech Świętych Skarbów”1.
Pułapki w życiu Mishimy – i to, że wybrał śmierć – są jednocześnie indywidualne dla niego i reprezentatywne dla fatalnej kondycji jego czasów. Patrząc przez szkła korekcyjne, czasami krzywię się w obliczu agresywnej ironii biografa, którym byłem ja sam, gdy miałem o połowę mniej lat niż teraz, na przykład w moim odczytaniu artykułu napisanego przez Mishimę z okazji Nowego Roku 1967, Wiara w Japonię, gdzie się rozwodzi o widocznej przeciwności między swoim zachodnim stylem życia a rodzącym się nacjonalizmem. Mishima wykazuje, że przyjął raczej zachodni styl życia niż „paskudny, synkretyczny japonizm”, bo to pozwalało mu na „niepodzielność stylistyczną”, i kończy: „Moje prawdziwe życie jako pisarza to czysta Japonia języka japońskiego, którego co noc używam w gabinecie. W porównaniu z tym nic innego nie ma znaczenia”. W biografii moja chęć ukazania nacjonalizmu Mishimy jako czegoś fałszywego i jako drogi do śmierci skłoniła mnie do odrzucenia tego twierdzenia jako „słabego i głupiego argumentu, w którym jedynym, co mogło kogoś zainteresować, był ujawniony poryw apologetyczny”. Dzisiaj jestem przekonany i w rzeczy samej poruszony tym samym rozumowaniem, które kiedyś wyśmiałem. Z pewnością język Mishimy, instrument zawsze elegancki i olśniewająco wyrazisty pomimo swojej przejrzałości, był typowo japoński. Jak mogłem zaprzeczać, że język japoński, którym posługiwał się co noc od północy po wczesny ranek, był tym, co tak naprawdę liczyło się w jego życiu i co je określało?
Rozważając sprawę z pewnego oddalenia, samobójstwo Mishimy wydaje się teraz jednym z dwóch historycznych momentów, niezbyt od siebie oddalonych czasowo, tuż po niestabilnych latach sześćdziesiątych, które pomagają umiejscowić dwa bieguny określające ten okres w historii powojennej. W marcu 1970 roku Japonia świętowała swoje wejście na światową scenę w charakterze potęgi gospodarczej, goszcząc wystawę Expo ’70, olbrzymie targi, na które rząd wyłożył dwa miliardy dolarów, by przyciągnąć wystawców z siedemdziesięciu siedmiu krajów, i które sprowokowały futurologa Hermana Kahna do wygłoszenia przepowiedni, że „XXI wiek będzie stuleciem japońskim”. Jeśli więc Expo ’70 reprezentowało wiarę w przyszłość i optymizm swoich czasów, to samobójstwo Mishimy osiem miesięcy później wywołało niepokojące poczucie wykorzenienia na biegunie przeciwległym. Oczywiście, ta śmierć miała wymiar osobisty – koniec końców zrozumiały w świetle jego trwających całe życie fantazji erotycznych. Jednocześnie trzeba to rozumieć jako nieznośnie jasny i trafny wyraz przypadłości dotykającej całego społeczeństwa – agonii kulturowego wydziedziczenia.
John Nathan
Montecito, Kalifornia
31 grudnia 1999 roku
Pisarz Yukio Mishima zdecydował się zginąć śmiercią fanatyka, a jednocześnie najbardziej japońską śmiercią, jaką sobie można wyobrazić. Dwudziestego piątego listopada 1970 roku, w asyście czterech kadetów ze swojego Stowarzyszenia Tarczy, złożył wizytę komendantowi Japońskich Sił Samoobrony. Na jego sygnał kadeci pochwycili komendanta i trzymali go z mieczem na gardle, podczas gdy Mishima przez zabarykadowane drzwi do biura zażądał, by 32 Regiment zebrał się na dziedzińcu i wysłuchał jego przemówienia. Kilka minut po dwunastej w południe wyszedł na balkon i wezwał żołnierzy, by powstali razem z nim przeciwko powojennej demokracji, która pozbawiła Japonię wojska i duszy. Miał zamiar mówić przez trzydzieści minut, ale ponieważ jego słów nie dało się słyszeć z powodu szyderczych okrzyków i gwizdów ośmiuset gniewnych ludzi, przerwał po ledwo siedmiu, a następnie wycofał się do biura komendanta i popełnił seppuku (harakiri). Gdy wbił ostrze w swój lewy bok i przeprowadził je w poprzek brzucha, chrząknął na znak, że jest gotowy, a stojący za nim kadet dopełnił rytuału, ucinając głowę Mishimy długim mieczem.
Dwa miesiące później Mishima skończyłby czterdzieści sześć lat. Napisał czterdzieści powieści, osiemnaście sztuk (wszystkie zostały wystawione z przepychem), dwadzieścia zbiorów opowiadań i drugie tyle esejów o literaturze. Był reżyserem, aktorem, mistrzem miecza i kulturystą, latał F-102 i dyrygował orkiestrą symfoniczną, siedem razy podróżował dookoła świata, trzy razy nominowano go do Nagrody Nobla. Poza tym był międzynarodową sławą znaną z radości życia, człowiekiem, który zawsze, jak się wydawało, mógł w pojedynkę zbierać owoce swojego niezwykłego talentu i nadludzkiej woli. Kilka dni przed samobójstwem, które planował przez cały rok, zwierzył się matce, że nigdy w życiu nie zrobił niczego, co by naprawdę chciał zrobić.
Pomimo długiej tradycji seppuku w Japonii Japończycy niewiele lepiej potrafili zrozumieć, co sobie zrobił Mishima, niż my na Zachodzie – każdy, kto go znał, czy to Japończyk, czy mieszkaniec Zachodu, czuł się zmuszony próbować to sobie wyjaśnić właśnie dlatego, że nie sposób było wyobrazić sobie, co musiał czuć, wbijając sobie ostrze w bok. Ci, którzy byli w stanie uwierzyć, że działał po prostu z motywów patriotycznych, mieli gotowe wyjaśnienie – istnieje w Japonii długa i krwawa tradycja bohaterów-męczenników za sprawę Cesarza. Inni sugerowali śmiertelną chorobę, wyczerpanie się talentu lub zwykłe szaleństwo. Niektórzy, zadziwiająco nieliczni, szeptali, że Mishima był masochistą, który mógł się rozkoszować bólem.
Wydaje się mało prawdopodobne, by jakiekolwiek wytłumaczenie było na tyle złożone, by mogło pomieścić w sobie całą rzeczywistość samobójstwa Mishimy, i ja nie będę udawał, że je znalazłem. Mogę jedynie powiedzieć, że historia jego życia – tak, jak ją widzę – wydaje się głównie krążyć wokół erotycznej fascynacji śmiercią. Odnoszę wrażenie, że Mishima przez całe życie namiętnie pragnął umrzeć i że wybrał „umiłowanie ojczyzny” zupełnie świadomie jako środek prowadzący do bolesnej, „bohaterskiej” śmierci, która była zbieżna z towarzyszącą mu od zarania fantazją. Nie wierzę, że płomienny nacjonalizm jego ostatnich lat musiał być bujdą, wydaje mi się jednak, że samobójstwo Mishimy było co do zasady sprawą osobistą, a nie społeczną; erotyczną, a nie patriotyczną. Nie roszczę sobie pretensji do uznania, że moje wyjaśnienie wyczerpuje prawdę, ale wierzę, że się z nią nie mija.
Poznałem Mishimę w 1964 roku, kiedy zacząłem przekładać jego powieść Na uwięzi, i przez dwa lata widywaliśmy się dość często. Spędzałem całe godziny w jego gabinecie późno w nocy, zanim zaczął pracę, słuchając, jak mówi o japońskich klasykach lub o Oskarze Wildzie, albo o dwunastu odcieniach czerwieni, które wyróżniają Chińczycy. Chadzałem z nim do nowych restauracji, by się przekonać, jak duży rachunek mogą „nastukać” dwie osoby. Chodziłem z nim na filmy wojenne, które uwielbiał. Przez krótki czas razem podnosiliśmy ciężary na siłowni. Często byłem też jedynym cudzoziemcem na jego przyjęciach, biorąc udział w wieczorach, na których był obecny cały jego dwór – młodzi pisarze, bokserzy, gwiazdy filmowe, wszyscy karmiący się jego na pozór niespożytą witalnością. To był dla mnie ekscytujący okres – miałem dwadzieścia cztery lata, studiowałem literaturę na Uniwersytecie Tokijskim i „przyjaźniłem się” z najsłynniejszym powieściopisarzem w kraju.
Oczywiście nie byliśmy tak naprawdę przyjaciółmi. Podziwiałem moc Mishimy – był niczym elektrownia, rozsyłając namacalną energię wielkiego talentu i błyskotliwości, a nawet swawolności, którą pozorował, a jednak wydawała się rzeczywista i z pewnością nie można było się jej oprzeć. Ze swojej strony Mishima pewnie się mną zachwycał, po pierwsze dlatego, że byłem dobrym tłumaczem, a miał chrapkę na Nagrodę Nobla, po drugie zaś dlatego, że byłem w stanie dorównać mu fizycznie – jednym słowem, byłem pewnie jedynym tłumaczem, który mógł pokonać go na rękę, a to się dla niego liczyło, jestem pewien.
Potem, pod koniec 1965 roku, rozzłościłem go, odmawiając tłumaczenia jego nowej powieści, gdy wcześniej pozwoliłem mu myśleć, że się tego podejmę, i nie chciał mieć ze mną więcej nic wspólnego. Wyjechałem z Japonii w kwietniu 1966 roku, a w drodze powrotnej do Nowego Jorku napisałem dla „Life” gorzki artykuł, w którym porównałem doświadczenie czytania powieści Mishimy z „pójściem na wystawę, by podziwiać najozdobniejsze ramy obrazów na świecie”. Nigdy go już nie widziałem ani nie miałem od niego wiadomości, lecz wspólni znajomi donieśli mi, że się ciężko obraził.
Gdy umarł cztery lata później, postanowiłem napisać książkę i założyłem, że będę musiał zbadać jego życie bez pomocy ze strony rodziny – poleciałem do Japonii jesienią 1971 roku skazany na pracę outsidera. Wkrótce po przylocie dowiedziałem się pewnego dnia, że telefonowała do mnie Yōko Mishima, wdowa. Byłem podekscytowany, ale jednocześnie przerażony – co powiedzieć kobiecie w swoim wieku, z którą się kiedyś śmiało i żartowało, a której mąż popełnił seppuku? Martwiłem się przez jeden dzień, a potem zadzwoniłem. Pokojówka od razu skojarzyła moje nazwisko, jak zresztą każda pokojówka u Mishimów, następnie poprosiła, bym poczekał, i przełączyła mnie na melodyjkę, którą pamiętałem z dawnych lat. Nagle melodyjka ucichła i Yōko powiedziała „cześć”, i chciała wiedzieć, jak się czuję. Było łatwiej, niż sobie wyobrażałem – nie dała mi najmniejszej szansy na wymamrotanie kondolencji. Powiedziała, że chce omówić pewną sprawę, i zapytała, czy mam czas w tygodniu. Oczywiście miałem. Zastanawiała się, czy mam krawat, czy też jestem tak niechlujny jak zwykle. Kupiłem więc krawat. Musiałem go następnie włożyć i spotkać się z nią o ósmej wieczorem w restauracji Zakuro w Akasace. Jej żarty, jej dokładność, nawet wybór restauracji były takie same jak Mishimy; później potwierdziło się moje odczucie, że Yōko idealnie opanowała maniery męża.
Umówionego dnia czekałem w restauracji. Dokładnie o ósmej pojawiła się Yōko. Nosiła luźne spodnie i bluzkę z cekinami, na głowie miała trwałą. Pamiętam, że z jej twarzy zniknęła radość, wyglądała twardziej, prawie męsko. Poszedłem za nią do prywatnego pokoju, który zarezerwowała. Zamówiła dla nas kolację (już nie pamiętam, co dokładnie) i dla mnie whiskey z wodą. I tym razem nie było mowy o kondolencjach – Yōko odniosła się rzeczowo do „Zdarzenia” i „śmierci Mishimy”. Bez cienia użalania się nad sobą wyjaśniła, jak trudno się zarządza majątkiem literackim w pojedynkę. Wreszcie przeszła do sedna sprawy, przekładu tetralogii, którą Mishima ukończył tuż przed śmiercią. Kiedyś wydawało mi się, że Yōko Mishimy nawet nie czyta – on z pewnością by jej nie zachęcał – lecz teraz stało się oczywiste, że znała każdą książkę. Rozmawialiśmy do północy, a potem odwiozła mnie do domu. Po drodze odważyłem się powiedzieć, co bez wątpienia już wiedziała, że mam zamiar napisać biografię. Obiecała, że mi pomoże.
W ciągu roku odwiedziłem Yōko kilka razy. Zwykle przyjmowała mnie po południu, po powrocie z dziećmi ze szkoły. Raz czy dwa razy wyznaczyła mi godzinę po dziesiątej wieczorem i miałem wrażenie, że właśnie skończyła spotkanie ze swoimi prawnikami (proces kadetów, którzy przeżyli Zdarzenie, był w toku w 1972 i Yōko nadzorowała ich obronę). Pokojówka zaprowadziła nas do pokoju dziennego na parterze, pojawiła się Yōko i nalała nam obojgu brandy. Najpierw pokazałem jej listę książek Mishimy, których nie mogłem nigdzie znaleźć, więc przyniosła je ze zbiorów za gabinetem na pierwszym piętrze. Potem zapytałem, czy nie podsunęłaby mi jakichś nowych ludzi, z którymi mógłbym porozmawiać, i dopisała do mojej listy kilka nazwisk. Nie chciała nic mówić o tych ludziach, powiedziała jedynie kilka słów o takim a takim z karate i z kabuki. Później jednak skontaktowała się z każdym z osobna i poprosiła ich o rozmowę ze mną. Bez jej współpracy zgubiłbym trop (jak go zgubiło kilku innych pisarzy), gdyż Japonia jest krajem małym i w stopniu trudnym do wyobrażenia koteryjnym i sporo osób, z którymi rozmawiałem, z czego zadziwiająco wielu tych, o których nigdy Yōko nie wspomniałem, dawało mi do zrozumienia, że działało za jej zgodą. O własnym życiu z Mishimą nie mówiła nic. Na drugim spotkaniu, gdy omawialiśmy, z kim powinienem porozmawiać, nadmieniłem zupełnie mimochodem, że mam też nadzieję usłyszeć „wersję Yōko”. Spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała z uśmiechem businesswoman, że „nie ma żadnej wersji Yōko”.
Niemniej Yōko współpracowała na tyle, na ile pozwalało jej sumienie, i za to jestem jej wdzięczny, jakkolwiek jest dla mnie jasne, że bardzo jej się nie podobał sam pomysł pisania książki o mężu i nie chciała, by opowiadano jego historię. Nie winiłem jej za to, choć było to trudne, bo to historia ani szczęśliwa, ani budująca, a z punktu widzenia Yōko jej dwoje dzieci już wiedziało o tym za dużo, miało świadomość, że ojciec je opuścił, by sobie wypruć flaki. Chyba byłem w stanie sobie wyobrazić, co się kryło za sztywną postawą Yōko, gdy ze mną rozmawiała. To było tak, jakby się poddawała komuś, kto pisze książkę, i uznawała, że to równie dobrze mogę być ja, skoro znałem Mishimę i byłem w stanie czytać go ze zrozumieniem w jego własnym języku. Mimo to było to ponure poświęcenie i, jak mówię, wcale jej nie winię.
Spotkania z rodzicami Mishimy były na swój sposób równie niezręczne. Jako że matka Mishimy, Shizue, była bez dwóch zdań najważniejszą kobietą w jego życiu, bardzo chciałem z nią rozmawiać, tak samo jak z jego ojcem, Azusą, lecz kiedy wszedłem do ich przybudówki, Shizue się nie pojawiła. Była jednak w sąsiednim pokoju, słuchając mojej rozmowy z mężem i od czasu do czasu poprawiając go przez przesuwne drzwi z papieru uwagami typu: „Przestraszyłeś go i dlatego płakał” albo „Skąd mogłeś wiedzieć, nie było cię przy nim, nigdy cię nie było, gdy cię potrzebował”. W Ameryce przywitałbym się z Shizue przez drzwi z papieru i zapytał, czy by się nie przyłączyła, lecz w Tokio byłoby to nie do pomyślenia i tak siedziałem przez kilka kłopotliwych godzin, słuchając, jak starszy pan opisuje spartańskie wychowanie, jakie dawał swoim synom, i udając razem z nim, że Shizue nie ma. Potem, gdy wychodziłem i jedną nogą byłem już za progiem, nagle się pojawiła, ukłoniła i powiedziała z anielskim uśmiechem przy Azusie: „Proszę pana, czy pan widzi, jakim sadystą jest mój mąż?”. Kilka dni później Shizue przesłała mi wiadomość, że spotka się ze mną w tajemnicy poza domem, ponieważ czuła, że nie mogłaby mówić swobodnie w obecności męża – tak więc spotkałem się z nią trzy razy w małym sklepie z kimonami w Nihonbashi. Za każdym razem musiałem siedzieć w rogu miniaturowego pokoju, jak słoń w składzie porcelany i ogólnie nie na miejscu, czekając, aż Shizue skończy oglądanie niekończących się próbek wzorów i zapyta mnie, co bym chciał wiedzieć. Gdy przychodził mój czas, przelatywałem przez listę pytań, na które odpowiadała lakonicznie, podczas gdy inne panie w pokoju udawały, że nie słyszą. Gdy kończyłem i dziękowałem, zawsze mamrotała: „Na całe szczęście to już koniec”.
Nauczyłem się spodziewać tego westchnienia ulgi – z wyjątkiem fanatyków, którzy z dumą rozprawiali o Mishimie jako o patriocie, prawie każdy z oporami mówił o nim otwarcie. W kilku przypadkach była to tylko niechęć do ujawniania pewnego rodzaju tajemnic, w które obfitowało jego życie, lecz uderzyło mnie, że wielu ludzi, z którymi się spotkałem, pilnowało się z powodu odczuwanej goryczy. Mishima miał wielki dar, dzięki któremu człowiek czuł, że jest jego przyjacielem bliższym niż ktokolwiek inny. Mimo to nikt nawet nie podejrzewał, że od ponad roku planował samobójstwo. Gdy umarł, każdy ze znajomych musiał się przyznać sam przed sobą do niewiedzy i pogodzić z okrutną prawdą, że wiedział o Mishimie tylko to, co sam Mishima chciał, żeby o nim wiedziano Większość ludzi, którym na nim zależało, czuła się w jakiś sposób wykorzystana, nawet zdradzona, a na pewno odczuwała dyskomfort, wspominając Mishimę, i nie miała ochoty o nim mówić.
Niemniej z tego wszystkiego wyłonił się szczegółowy obraz, bardziej szczegółowy, niż Mishima byłby w stanie wybaczyć. W gruncie rzeczy gdybym był głęboko wierzący, uznałbym, że trudnościom, których doświadczałem przy pisaniu każdego zdania, winien jest jego gniew. Aż tak daleko jednak się nie posunąłem, ale przyniosło mi ulgę przeczytane u Saint-Beuve’a zdanie, które w moim zastępstwie mówiło dokładnie to, co bym powiedział Mishimie, gdybym z nim teraz stanął oko w oko. „Gdy ktoś zgłębia życie znakomitego człowieka – pisał Saint-Beuve – musi mieć śmiałość patrzeć na wszystko i widzieć wszystko, a przynajmniej wskazać wszystko, co widziano”.
Jewel Farm
Princeton, New Jersey
14 stycznia 1974 roku
Mimo legendy, jaką sam o sobie stworzył, Yukio Mishima nie był „samurajem z urodzenia”. W rzeczywistości jego przodkowie ze strony ojca byli chłopami tak niskiego stanu, że aż do XIX stulecia nawet nie nosili nazwiska. W latach dwudziestych XIX wieku pojawia się po raz pierwszy w rejestrze świątynnym wsi Shikata koło Kobe w środkowej Japonii nazwisko Tazaemona Hiraoki z rodziną. Odnotowano po prostu, że Tazaemon został „wywłaszczony” ze swojego starego domu w pobliskiej wiosce, gdy jego synek ustrzelił z łuku bażanta należącego do miejscowego feudała. W ten sposób protoplasta rodziny Hiraoka – Mishima to pseudonim – objął swoją siedzibę rodową w pohańbieniu.
Losy rodziny Hiraoka znacząco się poprawiły za czasów syna Tazaemona, Takichiego. Takichi był zamożnym chłopem i wspólnikiem w interesie: najpóźniej w latach pięćdziesiątych XIX wieku rodzina posiadała imponująco zaopatrzony magazyn, a nawet pożyczano od niej pieniądze. Największą jednak zasługą Takichiego dla rodziny Hiraoka było wysłanie dwóch synów na nauki. Starszy, Manjirō, ukończył wydział prawa Uniwersytetu Cesarskiego i został prawnikiem, a następnie, w roku 1898, członkiem nowo powstałej Izby Reprezentantów. Młodszy, Jōtarō (dziadek Mishimy), poszedł w uniwersyteckie ślady brata i w roku 1892, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, zasilił Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Jōtarō Hiraoka był bystry, ambitny i miał wiele uroku; szybko piął się po stopniach biurokratycznej kariery, zdobywając kolejne stanowiska, czego ukoronowaniem było mianowanie go w 1908 roku gubernatorem japońskiej kolonii na Sachalinie, a stanowiło to tym większy zaszczyt, że był pierwszym cywilem, który go dostąpił.
W 1893, rok po ukończeniu Uniwersytetu Cesarskiego, Jōtarō dał asumpt do późniejszych arystokratycznych pretensji Mishimy, poślubiając inteligentną, dobrze wychowaną, samolubną i wysoce niezrównoważoną pannę o nazwisku Natsu Nagai. Natsu pochodziła ze znakomitego samurajskiego rodu; jej dziadek ze strony ojca był daimyō, panem feudalnym, spowinowaconym z Tokugawami, rodem wojskowym, który rządził Japonią przez dwieście pięćdziesiąt lat. Normalnie byłoby nie do pomyślenia, by panna pochodząca ze szlachty mogła poślubić chłopskiego syna, lecz w tym wypadku zadziałały dwa czynniki wyrównujące status nowożeńców. Pierwszym był dyplom Uniwersytetu Cesarskiego, który stał się dla Jōtarō kartą wstępu do wąskiej, prestiżowej elity. Drugim było to, co rodzina Natsu nazywała jej „niedyspozycją”. Mianowicie od dzieciństwa dziewczyna była podatna na napady histerii. Kiedy wkroczyła w wiek nastoletni, jej stan tak strapił jej rodziców, że powierzyli ją innej szlacheckiej rodzinie, Arisugawom, kuzynom cesarza Meiji, w nadziei, że zmiana środowiska córkę uleczy. Natsu pozostała poza domem, aż ukończyła lat piętnaście, ale wróciła do domu ojca we wcale nie lepszym stanie. Nie tylko wprawiała rodzinę w zakłopotanie, ale ponieważ była najstarsza z dwanaściorga dzieci, pozostałe właściwie nie mogły zawrzeć małżeństwa, dopóki ona tego nie uczyniła. Z tej przyczyny najbliżsi w dwójnasób usiłowali ją wypchnąć z rodzinnego gniazda.
Nie jest jasne, czy Natsu czuła się upokorzona małżeństwem, które zaaranżował ojciec, niewątpliwie jednak wywołało ono ciąg publicznych i prywatnych upokorzeń, które nauczyły ją nienawidzić Jōtarō i litować się nad sobą. Kłopoty zaczęły się w 1914, siódmym roku pełnienia przez Jōtarō urzędu gubernatora Sachalinu. Pod presją polityków, którzy zapewnili mu ten awans (zwłaszcza Kei Hary z partii Seiyūkai), Jōtarō sprzedał pewne koncesje rybołówcze i przetwórcze i przesłał pieniądze do Tokio w celu wykorzystania ich w kampanii wyborczej. Po ujawnieniu tego faktu przez konkurencyjne spółki rybołówcze odszedł ze służby cywilnej, jednak jego rezygnacja to był tylko początek stromej drogi w dół. Zawsze miał zamiłowanie do biznesu, ale brakowało mu talentu, i oto z opłakanym skutkiem próbował zostać przedsiębiorcą, tak jak wcześniej jego ojciec: w ciągu dziesięciu lat naiwnego prowadzenia biznesu nie tylko stracił ziemię i pieniądze, które pozostawił rodzinie Takichi, lecz także popadł w poważne długi. Wyegzekwowano stare hipoteki, ogłoszono bankructwo, rodzinne pamiątki zajęto i wystawiono na licytację. W końcu przejęto hipotekę ciążącą na rodzinnym domu w Tokio i Hiraokowie musieli się przeprowadzić do wynajmowanego domu, w którym później urodził się Mishima.
Jōtarō poniósł porażkę, lecz zachował niewzruszony spokój dżentelmena, a nawet jego ikrę. Wypijał do dna ulubioną sake, śpiewał pięknym tenorem i niestrudzenie uganiał się za kobietami. Jak mawiał jego jedyny syn, ojciec Mishimy, „zupełnie się nie nadawał do utrzymywania rodziny, ale jakże niezwykłym był elegantem”.
Do roku 1925, w którym przyszedł na świat Mishima, Jōtarō wycofał się dumnie do tylnego salonu, gdzie spędzał czas, przyjmując dawnych wspólników, którzy go kiedyś oskubali, i grał z nimi w go. W rodzinie wyróżniało go to, że był odporny na jad swojej żony, a problemy rodzinne były poniżej jego poziomu. Planszę do gry w go porzucał jedynie po to, by przewodzić rodzinnym ceremoniom, takim jak nadawanie imion wnukom.
Nawet przed upadkiem męża Natsu była kobietą samolubną i wyniosłą, łatwo wyrażającą pogardę i, jak zawsze, podatną na histerię. Teraz, gdy skurczyły się zasoby rodzinne, płomień jej urażonej dumy sięgał jeszcze wyżej, tak samo jak jej ekstrawagancja. Kochała teatr kabuki, dobre restauracje i szał zakupów, aż do narodzin Mishimy pocieszała się, głównie zaciekle folgując swoim kosztownym gustom. Co gorsza, rozwinęła się u niej rwa kulszowa, która nękała ją napadami straszliwego bólu i wpędziła w życie osoby na wpół niepełnosprawnej. W chwilach manii, kiedy fizyczny ból ustępował, Natsu potrafiła być żywą, pasjonująca kobietą. Znała francuski i niemiecki, była zapaloną czytelniczką, miała bogatą wyobraźnię i dar snucia opowieści. Przez większość czasu jednak była w zasadzie potwornie nieszczęśliwą kobietą, z której wieloraki ból uczynił zgorzkniałą, pełną wściekłości tyrankę.
W wyjątkowo nieprzyjemnych wspomnieniach opublikowanych po śmierci syna ojciec Mishimy, Azusa, sugeruje raczej nieśmiało, że rwa kulszowa Natsu wynikała z chronicznej rzeżączki, którą się zaraziła od Jōtarō. Lata wcześniej w swojej autobiograficznej powieści Wyznanie maski Mishima dawał to samo do zrozumienia, jak gdyby ta prawda była po cichu przyjmowana w rodzinie: „Kto wie, czy ataki furii, które nawiedzały ją aż do śmierci, nie były pamiątką po grzesznej młodości dziadka”2. Gdyby tak było faktycznie, i gdyby Natsu o tym wiedziała, jej gorycz i wściekłość wymagałyby nieco głębszego wyjaśnienia.
Jedyny syn Natsu, Azusa, wiele wycierpiał ze strony rodziców i starał się uosabiać te cechy, których im brakowało. Był człowiekiem purytańskim i niezłomnym, pracowitym i bardzo pragmatycznym. Był też w jakiejś mierze mizantropem, najpewniej dlatego, że oglądał skutki zaufania, jakie pokładał w ludziach jego ojciec, i to właśnie ograniczyło jego powodzenie w karierze urzędniczej – mimo inteligencji i kwalifikacji poświadczonych dyplomem ukończenia studiów prawniczych na Tokijskim Uniwersytecie Cesarskim, do 1925 roku zdołał jedynie osiągnąć stanowisko zastępcy dyrektora Departamentu Rybołówstwa w Ministerstwie Rolnictwa. Płaca była dość dobra, jednak części długów Jōtarō nie udało się spłacić. Poza tym Natsu zadbała o to, by rodzina żyła ponad stan. W dwukondygnacyjnym domu, który wynajmowali w dobrej okolicy na willowym przedmieściu Tokio, Hiraokowie utrzymywali chłopca do prac domowych i sześć służących, liczbę przesadną nawet w 1925 roku, kiedy to dziewczyny zwykły pracować w zamian za mieszkanie i wyżywienie. Azusie pozostało w życiu mało czasu na cokolwiek poza pracą i troską o pieniądze.
W roku 1924 Azusa poślubił Shizue Hashi, cichą, wrażliwą dziewczynę, córkę dyrektora szkoły średniej. Przez pokolenia rodzinę Shizue stanowili nauczyciele i uczeni konfucjańscy, ona sama była kobietą wykształconą z ugruntowanym zamiłowaniem do literatury (to właśnie matce Mishima będzie strona po stronie prezentował swoją twórczość, którą rozpocznie w wieku dwunastu lat, co stanie się jego zwyczajem aż do ostatniego roku życia). Oczywiście było to małżeństwo zaaranżowane – Shizue zjawiła się w domu Hiraoków bez jakiejkolwiek wiedzy o sytuacji panującej w rodzinie, a jej życie w złotej klatce córki uczonego nie przygotowało jej do tego, by sobie z nią poradziła. Od początku Natsu ją peszyła i wytrącała z równowagi, nawet późno w nocy patriarchini potrafiła nagle wezwać taksówkę i wyciągnąć Shizue na ostatni akt przedstawienia kabuki, a następnego dnia jej unikać. Poza tym chłodno traktował ją Azusa, gdy tylko był w pobliżu, co jednak zdarzało się tylko późno w nocy. Shizue spędzała czas, czytając w pokoju na górze, w którym 14 stycznia 1925 roku urodziła swoje pierwsze dziecko.
Tym dzieckiem był Mishima. Gdy miał czterdzieści dziewięć dni, oficjalnie nadano mu imię Kimitake, które wyrażało arystokratyczne pretensje rodziny.
W piętnastym dniu życia Kimitakego Natsu wzięła go od matki i przeniosła, z kołyską i resztą rzeczy, do swojej przyciemnionej izolatki na dole. I tam trzymała go niczym więźnia, aż ukończył dwanaście lat, zazdrośnie, zaciekle, histerycznie broniąc go przed rodzicami i światem zewnętrznym. Prawdopodobnie miała nadzieję zaszczepić w pierworodnym wnuku wartości, o których żywiła przekonanie, że mu się należały z racji urodzenia – nie jako niskiego stanu Hiraoce, lecz szlachetnemu Nagaiemu – i które w ten sposób miałyby w nim przetrwać. Oczywiście jej chora zaborczość sugeruje w głównej mierze egoistyczne motywy, jak gdyby chciała, by ktoś dzielił z nią ciężar fizycznego bólu, upokorzenia, rozpaczy. Siostra Kimitakego, Mitsuko, i jego brat Chiyuki zostali wychowani przez swoich rodziców – Natsu nie była tymi dziećmi zainteresowana.
Od początku Natsu domagała się pełnej kontroli nad życiem wnuka i ją otrzymywała. Gdy Kimitake był karmiony piersią, co cztery godziny uruchamiała brzęczyk w pokoju Shizue, by dać jej znać, że już pora, i szła na górę z dzieckiem na rękach. Według relacji Shizue: „Teściowa stała nade mną, kiedy karmiłam Kimitakego, mierząc czas kieszonkowym zegarkiem, który zawsze miała przy sobie. Gdy wyznaczony czas upływał, wyrywała go i zanosiła z powrotem do swojego pokoju na dole. Leżałam w łóżku, marząc o tym, żeby przytulić Kimitake i móc nakarmić go do syta”.
Shizue ciągnie: „Nawet gdy Kimitake skończył trzy latka, wolno go było zabrać na pole tylko przy dobrej pogodzie. Miał pięć lub sześć lat, gdy pozwolono mi wyjść z nim samej, bez służących, a i to tylko w słoneczne, bezwietrzne dni. Dopóty, dopóki zajmowała się nim teściowa, musiał nosić zimowy płaszczyk i gruby szalik, a nawet maseczkę przez cały kwiecień i większość maja.
Teściowa uważała chłopców za niebezpiecznych towarzyszy zabaw, więc jedyne towarzystwo, z którym pozwalała Kimitakemu się bawić, stanowiły trzy starsze dziewczynki, które uważnie wybrała z grona kuzynek. Oczywiście zabawki Kimitakego ograniczały się do lalek, domków, origami i być może klocków i musiało być nawet ciszej niż podczas zabawy dziewcząt, gdyż z powodu rwy kulszowej teściowa była wrażliwa na hałas, a nalegała, by dzieci bawiły się w jej pokoju. Samochodziki, pistolety czy kolejka – cokolwiek, co wydawało metaliczne dźwięki – były absolutnie zakazane. Kimitake uwielbiał brać linijkę lub miotłę i obracać ją dookoła głowy. Myślę, że nieświadomie uwalniał w ten sposób swoje rozżalenie. Te przedmioty były mu jednak odbierane jako niebezpieczne.
Mój mąż i ja kupiliśmy drugi gramofon, który trzymaliśmy na górze w naszym pokoju, ale widząc, jak Kimitake siedzi przed nim godzinami, kiedy puszczaliśmy piosenki dla dzieci, w końcu zaczęłam się o niego martwić. Było tak miło na polu, a tak ciemno i wilgotno w domu, że chciałam go wyprowadzić na słońce i powietrze. Lecz zawsze w chwili, gdy próbowałam go wykraść, kiedy teściowa drzemała, ta się budziła, zamykała go w domu i prowadziła do swojego pokoju z tymi wiecznie zatrzaśniętymi okiennicami. Było tyle rzeczy, które chciałam zrobić dla Kimitakego jako jego matka, lecz moje plany zawsze niweczono. Wzbudzało to we mnie takie jałowe uczucie”.
Shizue wiedziała, że jej syn był wychowywany w sposób nienaturalny, ale nie mogła nic na to poradzić. Była tylko synową, nawet nie tyle gościem, ile obcym w domu rodziców swojego męża, o statusie niewiele wyższym niż służący. Przez dwanaście lat, w trakcie których Natsu zaciekle utrzymywała swoją dominującą pozycję, Shizue była sama ze swoim nieszczęściem: próbowała ukryć je przed chłopcem, a Azusa nawet by nie chciał o tym słyszeć.
Wydaje się, że dopóki żyła Natsu, Azusa był posłuszny jej woli, bardziej jako jej jedyne dziecko niż jako ojciec Kimitakego. Bez wątpienia cierpiał, tyle przyznaje, i zdarzało się, że walczył z matką o jakiś drobny przejaw wolności dla syna, choćby o spacer. W zasadzie jednak odmawiał przyznania przed samym sobą, w jak nienaturalnej sytuacji się znalazł, i zabraniał Shizue wyrażać przy nim swoje zdanie.
Shizue nienawidziła męża za to, co uważała za obojętność na los syna – do czasu, gdy Natsu oddała Kimitakego rodzicom, ich małżeństwo zdążyło się bardzo popsuć. Dzisiaj, pod nieobecność Azusy, Shizue gorzko wyznaje, że ponury los jej syna został przypieczętowany przed ukończeniem dwunastu lat, i dodaje, iż latami pragnęła opuścić dom i wziąć go ze sobą, lecz nie wchodziło to w rachubę. W posagu, zgodnie z tradycją, matka zapakowała jej japoński sztylet. Znaczyło to, że Shizue miała nie wracać do rodzinnego domu żywa bez względu na to, jakie nieszczęście spotka ją w nowym życiu.
Natsu usprawiedliwiała decyzję o przeniesieniu dziecka do swojego pokoju tym, że wychowywanie go na pierwszym piętrze byłoby jakoby niebezpieczne. Bez wątpienia schody, jak we wszystkich japońskich domach, były strome, zresztą gdy Kimitake miał dwa latka, przewrócił się do tyłu, upadając z trzeciego stopnia. Wspomnienie tego zdarzenia przez Shizue przywołuje atmosferę panującą w domu w tamtych wczesnych latach: „Pewnego dnia, kiedy teściowa była w teatrze kabuki i cały dom świętował jej nieobecność, Kimitake wbiegł na schody, gdy nikt nie patrzył, i runął do tyłu, przecinając sobie skórę na czole. To nie był groźny upadek, ale pojawiło się zadziwiająco dużo krwi, więc zabraliśmy go do pobliskiej przychodni i kazaliśmy wezwać teściową z teatru. Przybiegła i zatrzymała się w drzwiach. Starała się nie dać po sobie niczego poznać, ale domyśliłam się, w jakim jest stanie, po barwie jej twarzy i sposobie, w jaki ściskała laskę. Nastąpiła chwila ciszy, wszyscy byliśmy zbyt przestraszeni, by się odezwać. W końcu teściowa podeszła do męża i zapytała wolno i wyraźnie: «Nie żyje?». Mąż zaprzeczył ruchem głowy, a jego matka bez słowa, na nikogo nawet nie spojrzawszy, przeszła obok nas do swojego pokoju, gdzie Kimitake już spał, i bardzo cicho zamknęła drzwi”. Po tym zdarzeniu chłopcu nie wolno było wchodzić na schody bez pozwolenia Natsu. Ta nowa zasada nie tylko upewniła ją, że jest bezpieczny, lecz także zagwarantowała, że nie będzie przebywał na górze z matką pod nieobecność babki.
Odpowiedź Kimitakego na okoliczności, w jakich przyszło mu przeżywać dzieciństwo, była zatrważająco uwewnętrzniona. Jego rodzice są zgodni co do tego, że akceptował władzę Natsu bez protestu ani nawet jakiejś wyraźnej emocji. Gdy ta wypadała ze swojego pokoju, by odebrać wnukowi „niebezpieczną” czy „hałaśliwą” zabawkę, którą mu dała Shizue, oddawał ją bez grymasu, nawet gdy matka była w pokoju. Gdy Natsu zabraniała mu się bawić za drzwiami albo, w późniejszym wieku, pojechać z klasą na wycieczkę, siedział w jej pokoju, bawiąc się cicho tak długo, jak długo go tam przetrzymywała. Ani razu nie poskarżył się matce, gdy z nią przebywał, ani w żaden sposób nie próbował pozyskać jej pomocy, by się sprzeciwić babce. Na zewnątrz Kimitake wydawał się małym chłopcem pogodzonym ze swoim losem.
Shizue utrzymuje, że jej syn ulegał Natsu, gdyż zanim skończył trzy latka, zrozumiał, iż najmniejsze nieposłuszeństwo wtrąci ją w stan przygnębienia. Przynajmniej częściowo wydaje się to obiektywną prawdą. Tak wielka była zazdrość Natsu, że odbierała każdą niesubordynację ze strony Kimitakego jako wyraz tego, że woli swoją matkę, i wynajdowała niekończące się sposoby, by się odegrać na Shizue. Jeśli Kimitake zwracał się do swojej matki w jakiejkolwiek sprawie, choćby najbardziej błahej, nie zapytawszy najpierw Natsu, wpadała w jeden ze swoich „gniewów” i beształa zarówno wnuka, jak i synową.
Shizue daje do zrozumienia, że Kimitake był zależny głównie od niej. Wydaje się jednak bardziej prawdopodobne, że kochał obie kobiety swojego życia, czuł się zmuszony do utrzymywania na swój dziecięcy sposób pokoju między nimi i oceniał, w tych okolicznościach rozsądnie, że można to osiągnąć z jednej strony ustępując Natsu, z drugiej zaś zatajając przed matką swój niepokój. Wymagało to maskowania uczuć przed obiema kobietami, co pociągało za sobą olbrzymie koszty emocjonalne. Rzeczywistość była okrutna, wymagająca, niewysłowienie trudna i wszystko zdaje się świadczyć o tym, że już w bardzo młodym wieku Kimitake stworzył sobie alternatywny świat, do którego się wycofywał, kiedy był sam.
W Wyznaniu maski Mishima przedstawia siebie jako pięciolatka z rozwiniętą niechęcią do rzeczywistości i z porywającym światem wyobraźni do obrony przed nią. To jest świat „Nocy, krwi i śmierci”, pięknych książąt mordowanych, pożeranych lub uroczo traconych, świat „okrucieństw najbardziej wyrafinowanych i zbrodni najdoskonalszych”3. Dziecko czuje się jakoś winne temu, że się pławi w tych fantazjach, i przerażają je one, choć sobie nie uświadamia ich znaczenia. Mimo to są o wiele piękniejsze, a nawet bardziej rzeczywiste niż sama rzeczywistość, a ono nie jest w stanie się im oprzeć.
Od początku chłopiec odbiera rzeczywistość jako najeźdźcę. Mając cztery lata, z zażenowaniem zakochuje się w obrazku z jednej ze swoich książek – w pięknym księciu na grzbiecie białego konia. Całymi popołudniami wpatruje się w rycerza i zachwyca wizją czekającej go śmierci. Pewnego razu, przyłapany nad ilustracją, dowiaduje się, że owym rycerzem jest Joanna d’Arc, nie on, lecz ona. Dziecko jest wstrząśnięte:
Było to coś w rodzaju pierwszej w życiu „zemsty rzeczywistości”, z którą miałem do czynienia i która wydała mi się okrutna, szczególnie w stosunku do słodkich myśli, jakie snułem na temat śmierci rycerza […]. Od tamtego wydarzenia nie zwracałem już na tę książkę najmniejszej uwagi4.
W wieku czterech lat dziecku brakuje siły wyobraźni potrzebnej do obrony swoich fantazji przed najeźdźcą, lecz szybko się uczy „poprawiać” rzeczywistość, by ją do nich dostosować. O sobie pięcioletnim napisze później:
wiele rzeczy działo się na moich oczach – ataki choroby u babki albo drobne rodzinne kłótnie – i wreszcie rzeczy wyimaginowane, ze świata fantazji, w który dopiero co wkroczyłem. Wydawało mi się, że te trzy rodzaje rzeczy mają tę samą wartość i że należą do jednej kategorii. Nie przypuszczałem, że świat może być bardziej skomplikowany niż budowla z klocków ani że tak zwane społeczeństwo, którego częścią miałem się niedługo stać, może być bardziej olśniewające od świata bajek5.
Nie wiadomo, czy fantazje, które przypisuje sobie Mishima, rzeczywiście rodziły się w jego głowie, gdy miał pięć lat, lecz wydaje się pewne, że w istocie w bardzo młodym wieku rozwinął potężne środki obrony przed rzeczywistością. Jego ojciec wspomina zdarzenie, które sugeruje, jak bardzo zaawansowane stały się te metody, zanim skończył cztery latka: „Pewnego razu, gdy po walce z matką udało mi się w końcu wyrwać jej Kimitakego i wziąć go na spacer, doszliśmy do przejazdu kolejowego akurat w chwili, gdy parowóz z rykiem pędził w dół w naszym kierunku, buchając czarnym dymem i robiąc straszny rumor. Od torów oddzielała nas barierka, lecz parowóz przejeżdżał tak blisko, że można by go dotknąć, gdyby się wyciągnęło rękę. Pomyślałem sobie: «Oto idealna okazja, żeby spróbować spartańskiego wychowania». Podniosłem Kimitakego i, osłaniając mu twarz kapeluszem, wyciągnąłem go w kierunku parowozu i powiedziałem: „Boisz się? Nie martw się, ale jeśli zapłaczesz jak jakiś mięczak, wrzucę cię do rowu”. Mówiąc to, patrzyłem Kimitakemu w twarz i ze zdziwieniem odnotowałem zupełny brak reakcji. Poczekałem na następny pociąg i spróbowałem znowu, lecz rezultat był ten sam, zero reakcji! Zastanawiałem się, czy był jak szczeniak, za mały, by wiedzieć, co to strach, czy może dziewczęce wychowywanie go przez moją matkę uczyniło go niepodatnym na ten rodzaj gwałtownego, męskiego doświadczenia. Czułem się dość niepewnie. Następnego dnia przyszedłem i spróbowałem z cichszym pociągiem. Lecz twarz Kimitakego była tą samą maską teatru nō, co wcześniej. Poddałem się, nie umiałem rozwiązać tej zagadki”.
Azusa przysięga, że każde słowo tej historii jest prawdziwe, i przywołuje swoje zakłopotanie za każdym razem, gdy ją wspomina. To zdarzenie antycypuje nieczułość, jaką się będzie cechował jako ojciec, gdy po śmierci Natsu przejmie jej pozycję. I sugeruje, że Kimitake był dzieckiem bez mała autystycznym, choć to nieprawda – przez większość czasu pozostawał w zbyt bolesnym kontakcie z rzeczywistością, był bardzo świadomy swoich potrzeb i starał się je zaspokoić.
Tuż przed piątymi urodzinami Kimitake zwymiotował coś, co było „koloru kawy”, i zapadł w śpiączkę. Zdiagnozowano samozatrucie, a prognozy były niepomyślne. Krewni zgromadzili się w domu, Shizue cicho zebrała zabawki i ubranka, które chciała umieścić w trumience syna. Natsu zamknęła się w pokoju. Późno w nocy brat Shizue, profesor medycyny, ogłosił, że kryzys minął. W ciągu tygodnia Kimitake znowu czuł się dobrze, choć przez ponad rok ataki powracały raz na miesiąc, co za każdym razem wymagało umieszczenia go w szpitalu. Ustały dopiero, gdy Kimitake zaczął chodzić do szkoły, jak gdyby organizm chłopca potrzebował jedynie czasowego uwolnienia się od dwóch kobiet obecnych w jego życiu.
W kwietniu 1931 roku Kimitake poszedł do pierwszej klasy Gakushūin, Szkoły Parów. Założono ją w latach siedemdziesiątych XIX wieku jako prywatną placówkę dla dzieci rodziny cesarskiej i nowej arystokracji. Pierwotnie, by mogło zostać przyjęte, dziecko musiało pochodzić z utytułowanej rodziny, jednak w tym okresie już mniej więcej jedna trzecia uczniów, w tym Kimitake Hiraoka, pochodziła spoza szlachty. Gwoli ścisłości, przodkowie Natsu tworzyli arystokrację feudalną, jakkolwiek ich lojalność wobec starego porządku zdyskredytowała obu jej dziadków w oczach nowej władzy i w systemie, który nastał, żadna z gałęzi rodziny nie cieszyła się godnością para.
Jako że Kimitake nie był arystokratą ani też nie był nuworyszem, ale pochodził z klasy średniej, nie miał interesu w uczęszczaniu do Szkoły Parów, która w dalszym ciągu pozostawała wyraźnie arystokratyczna. Jednakże biorąc pod uwagę obsesję Natsu na punkcie własnej przeszłości i pretensje rodziny, był to wybór nieunikniony. Synów rodów szlacheckich przyjmowano bez egzaminów wstępnych, lecz Kimitake do egzaminu podejść musiał. Cała rodzina, włączając Jōtarō, towarzyszyła mu przy tym i czekała przed salą, aż egzamin się skończy. Kimitake zdał łatwo – w końcu czytywał, a nawet skrobał wiersze, odkąd skończył pięć lat.
Pierwsze sześć lat Kimitake w szkole nie należało do szczęśliwych. Możliwe, że czuł się upokorzony skromnością swojego domu. Nawet jego nieutytułowani koledzy z klasy byli przeważnie bogatymi dziećmi mieszkającymi w dużych rezydencjach, a młodzi arystokraci traktowali swoich kolegów z ludu, a nawet nauczycieli, z właściwą sobie wyniosłością. Byli zwolnieni z czesnego i egzaminów. W dzienniku lekcyjnym (zwanym „diabelskim rejestrem”) przy ich nazwiskach widniały kółka, a nauczyciele zwracali się do nich, używając form grzecznościowych. Zdarzało się, że ośmioletni syn możnowładcy oświadczał swoim kolegom głośno i w obecności nauczyciela, że ten jest „starym sługą”, czyli że jego przodkowie byli wasalami rodziny.
Największym jednak problemem Kimitakego było to, że nie miał pojęcia, jak się zachowywać w towarzystwie chłopców. Był słaby, nieśmiały, dziewczęcy w sposobie bycia. Oczywiście koledzy mu dokuczali. Nazywali go „dziecko-szparag” lub „dno absolutne” i traktowali jak klasowe chuchro. Opiekuńczość Natsu wzmocniła jego odosobnienie. Po chorobie, na którą zapadł przed pójściem do szkoły, i nawracającej infekcji płuc, która z przerwami zatrzymywała go w domu w pierwszej klasie, babka zdwoiła nadzór nad zdrowiem chłopca. Ograniczyła jego dietę do najłagodniejszych gatunków łososia, co oznaczało, że nie mógł jadać w szkolnej stołówce. Wystarała się o zwolnienie go z zajęć wychowania fizycznego. I aż do czwartej klasy nie pozwalała mu jeździć z klasą na wycieczki.
Najwcześniejszą prozą Mishimy, którą widziałem, jest wypracowanie napisane przezeń w drugiej klasie i zatytułowane: „Wycieczka do Enoshimy”:
Nie pojechałem na wycieczkę z klasą.
Gdy się obudziłem dwudziestego, pomyślałem, że wszyscy są pewnie na stacji Shinjuku, a może już w pociągu.
To były moje pierwsze myśli.
Gdy będę miał czas, pójdę porozmawiać z babcią lub z mamą.
Gdy pomyślałem, że wszyscy dojeżdżają już do Enoshimy, chciałem jechać tak bardzo, że ledwo mogłem wytrzymać.
Nigdy nie byłem w Enoshimie, więc tym bardziej chciałem.
Myślałem o tym od rana do nocy.
Gdy poszedłem spać, miałem następujący sen:
Pojechałem z innymi na wycieczkę do Enoshimy.
I dobrze się bawiłem, lecz były tam skały i nie mogłem po nich chodzić.
Wtedy właśnie się obudziłem.
Oczywista jest przebijająca z tekstu samotność Kimitakego, podobnie jak zależność chłopca od dwóch kobiet, najsmutniejsze jest jednak jego zrezygnowanie, jak gdyby to było oczywiste, że nie wolno mu jechać, chyba że we śnie. Kimitake został w domu, by bawić się cicho z kuzynkami, czytać bajki i snuć piękne, przerażające marzenia.
W roku 1934, gdy Kimitake miał dziewięć lat i właśnie poszedł do czwartej klasy, rodzina przeprowadziła się kilka stacji niżej do dwóch małych domów stojących przy jednej ulicy. Mniejszy, ciemniejszy dom zajęli rodzice Kimitakego z dwojgiem młodszych dzieci. Kimitake mieszkał dwie bramy dalej z Jōtarō i Natsu. Jednym z powodów tego drastycznego kroku był awans Azusy na szefa wydziału. Na tym nowym stanowisku miał obowiązek podejmować od czasu do czasu swoich podwładnych w domu, a jedyny salon, kiedy mieszkali w dzielnicy Yotsuya, zajmował dzień i noc Jōtarō ze „wspólnikami”. Jako że byłoby nie na miejscu, by obie grupy gości mijały się ze sobą, postanowiono się rozdzielić. Takie jest oficjalne wyjaśnienie rodziny, lecz zgodnie z tym, co mówi brat Mishimy, Chiyuki, posunięcie było przynajmniej częściowo motywowane finansowo. Awans Azusy przekładał się bardziej na jego status niż na wynagrodzenie, a że Japonia przygotowywała się do „ekspansji” w Chinach, koszty życia rosły. Możliwe, że rodzinie było ciężko pozwolić sobie na duży dom, sześć służących, młodsze dzieci i czesne Kimitakego, by nie wspomnieć rosnących długów Jōtarō. Nie ma na to dowodu, ale jest faktem, że nowe domy były „w złym stanie”, a trzy służące odprawiono.
W ciągu tych trzech lat, kiedy rodzina żyła osobno, Kimitake nieczęsto przebywał w domu rodziców. Shizue odprowadzała go rano do szkoły, a po lekcjach przyprowadzała z powrotem do domu Natsu. Babka czekała na niego o trzeciej po południu z przekąską, którą przygotowywała własnoręcznie i podawała mu w swoim pokoju. Gdy Kimitake zjadł i powtórzył lekcje, co zajmowało mu mniej więcej godzinę, wolno mu było odwiedzić Shizue, ale nigdy nie mógł zostać na obiad. Kiedy z dowolnego powodu zaogniała się zazdrość Natsu lub jej rwa kulszowa dawała o sobie znać, potrafiła zabronić Kimitakemu odwiedzania drugiego domu przez trzy czy cztery dni z rzędu. Chiyuki, który miał tylko pięć lat, gdy rodzina się rozdzieliła, pamięta, że on i jego siostra Mitsuko przyjmowali w ciemno, iż brata widuje się rzadko. Było im wolno odwiedzać dom babci, lecz ta traktowała ich chłodno, woleli więc się bawić razem w domu. Shizue miała możliwość spędzać więcej czasu z Kimitakem, jeśli go odwiedziła, lecz nie mogła znieść przebywania z synem pod zaborczym okiem Natsu.
To były dla Shizue najokrutniejsze lata. Upiera się, że Kimitake cierpiał nieopisanie z Natsu i żył jedynie dla krótkich wizyt u matki. Opisuje go jako „uradowanego w chwili, w której stawał w drzwiach, śmiejącego się i biegającego wokół domu i robiącego wszystkie te rzeczy, których nie mógł robić z nią”. Dodaje smutno, że „przestawał robić to, co robił, w chwili, gdy była już pora wracać, bez słowa skargi, a gdy się żegnał, był zawsze uśmiechnięty”. Shizue interpretuje jego „wesołość” jako coś, co Kimitake udawał dla jej dobra, i do pewnego stopnia mogło to być prawdą, choć jego życie z Natsu prawdopodobnie nie było nieprzerwanym horrorem, jak to sobie wyobrażała Shizue. Chiyuki pamięta brata w wieku jedenastu i dwunastu lat, jak czule rozmawia z Natsu i coś jej podekscytowany opowiada. „Nigdy nie mogłem zrozumieć, co Kimitake lubi w tej straszliwej staruszce” – powiedział mi – „ale ją z pewnością kochał”. Kochał ją bez wątpienia, na swój niepokojący, niszczycielski sposób. Jego fizyczne rozdzielenie z matką mogło mu nawet ułatwić bycie dzieckiem babci.
Lecz to tylko jeden z aspektów życia Kimitakego z Natsu, które bez wątpienia było koszmarem. Rwa kulszowa dokuczała jej teraz bardziej, a komplikowały ją dodatkowo wrzody żołądka i choroba nerek. Kimitake wciąż mieszkał i spał w jej pokoju, a gdy był w domu, to się nią opiekował. Natsu przyjmowała lekarstwa tylko od swojego „tygryska”, jak go nazywała. Kimitake musiał zwilżać jej czoło i masować plecy i biodro, on też prowadził ją za rękę do toalety, gdzie się często udawała. Najgorzej było w nocy. Gdy ból się wzmagał, Natsu krzyczała i rwała włosy, błagając Kimitakego o pocieszenie. Co najmniej raz chwyciła nóż i przystawiła sobie do gardła, wołając, że się zabije. Te chwile musiały być dla chłopca udręką. Shizue mówi, iż jeden jedyny raz się poskarżył, że nie wie, co robić, kiedy babcia krzyczy.
Sytuacja Kimitakego przez te wszystkie lata była bez mała niewyobrażalna i trudno powiedzieć coś pewnego o jego uczuciach, zwłaszcza że nigdy o tym okresie życia nie mówił ani nie pisał, choćby krótko. Istnieje jednak fragment długiego opowiadania, które ułożył, mając lat szesnaście, dwa lata po śmierci Natsu – wydaje się on wyrażać obawę towarzyszącą mu przez lata rozstania. Zaczyna się odtworzeniem rzeczywistości fizycznej:
Mój ojciec rzadko przebywał w głównym domu. Zbudował dla siebie coś w rodzaju kryjówki w rogu ogrodu, obok szklarni, i w niej mieszkał… W głównym domu mieszkały moja babcia i mama. Separacja rodziców sprawiała, że na swój dziecięcy sposób byłem zamotany. W nocy, gdy babcia, wyczerpana bólem, spała głębokim snem, ja zaś oddychałem, jak gdybym sam szybko zasnął (w rzeczywistości obserwowałem spod półprzymkniętych powiek ruchy mojej mamy), widziałem, jak mama wkłada sandały do ogrodu i pośpiesznie idzie przez skąpany w księżycowym świetle sad do domku ojca, ciągnąc za sobą cień tak długi, że sięgał nawet mojego posłania. W takich chwilach – zastanawiam się, czy w mojej reakcji tkwił pierwiastek zła? – widząc oddalający się kształt mamy, czułem jedynie przyjemność i przyzwolenie.
Z pewnością autor miał na myśli własne kursy tam i z powrotem między domem Natsu – „głównym domem” – a domem matki. Ukradkowość schadzek i strach narratora, że złem jest obserwowanie ich z „przyjemnością i przyzwoleniem”, odzwierciedlają winę, która kojarzyła się Kimitakemu z tęsknotą za matką, i – bardziej ogólnie – jego obawę przed uwikłaniem w zaciekłą rywalizację między dwiema kobietami o jego miłość i przywiązanie. Fragment sugeruje również, że oczekiwał od ojca, by ten odgrywał w jego życiu większą rolę, lub przynajmniej chciał go pobudzić, by unormował w jakiś sposób jego sytuację. Dalej Kimitake zamieścił wymowny „opis” życia z Natsu:
Moja babcia cierpiała na rwę kulszową i bezustannie miała ataki. Zaczynały się nagle, jak gdyby coś ją brało w posiadanie. Gdy jej tłumione jęki stawały się słyszalne, atak rozchodził się po całym pokoju jak jakaś niewidzialna fala, przez popielniczkę, kadzielnicę, apteczkę, i w jednej chwili pokój drętwiał, jakby sparaliżowany. To nagłe napięcie szybko się jednak rozwiewało, jak mgła, i po chwili wszystko w pokoju przenikało jej przepełnione bólem, monotonne wycie. Tego zawodzenia samego pokoju pewnie nie umiałby sobie wyobrazić ktoś, kto go nie doświadczył. Gdy jednak ataki trwały przez cały dzień lub całą noc, pojawiał się wyraźniejszy znak – „choroba” zajmowała pokój, jak gdyby będąc jego właścicielem.
– Nalej mi lekarstwa, mały przyjacielu – prosiła mnie babcia rozbudzonym głosem. Dźwięk wydobywał się w całości z jej starczego gardła, był miękki, niewyraźny, jak pociągnięcie pędzlem, ale że próbowała usiąść, gdy mówiła, znowu zaczynała jęczeć. Zawsze piła lekarstwo z kieliszka na nóżce. Siedząc prosto ze złączonymi kolanami, jedynie trochę zdenerwowany swoim odpowiedzialnym zadaniem, otwierałem buteleczkę z lekarstwem. Wciąż pamiętam odgłos wyciąganego korka, dźwięk głuchy, beznamiętny, a teraz, gdy o nim myślę, to jeszcze złowieszczy. Przechylałem buteleczkę gęstego lekarstwa koloru wina i bardzo ostrożnie nalewałem je do kieliszka, tak by wypłynęło jedynie kilka kropel. Z czasem wykonywałem tę czynność niemal automatycznie, lecz cały czas pamiętam, że raz odczułem dziwną niezręczność, gdy z buteleczki nic nie popłynęło, jak gdyby płyn został zablokowany przez coś tego samego koloru. Podniosłem buteleczkę do światła i delikatnie nią potrząsnąłem. Była pusta. Jeszcze raz ją przechyliłem. Nic. Nagle zdałem sobie sprawę, że jak zawiasy w drzwiach, które się już bardziej nie otworzą, tak kości mojego nadgarstka nie zegną się bardziej niż pod pewnym niebezpiecznym kątem. Wydawało mi się, że to musi być przesąd, odbierałem to jako śmieszne. Jednocześnie czułem, jak wpadam w przerażenie. Ręce trzęsły mi się tak, że stało się niemożliwe, bym bezpiecznie przechylił buteleczkę. Właśnie wtedy bardzo wyraźnie zobaczyłem w niej jakieś stworzenie, jakąś „chorobę”. Była mała jak krasnoludek i spała z podbródkiem złożonym na kolanach, jakby zupełnie nieświadoma obmywającego ją morza lekarstwa.
Poszedłem do starych pokoi na tyłach domu obejrzeć szyszaki, zbroję i duże miecze, przypominające czarne, owłosione nogi. Droga powrotna! Wiedziałem, że służąca zostawi mnie w korytarzu prowadzącym do toalety i, odchodząc, powie: „Stąd już nie będziesz się bał”. Prawda była taka, że najstraszliwszy odcinek wciąż był przede mną, stamtąd aż do pokoju babci trzy czy cztery pokoje dalej. Tam był jeden długi przedpokój i trzy zakręty – trzęsąc się ze strachu, ruszyłem w ciemność. Na każdym zakręcie spotkałem co najmniej jedną „chorobę”. Im też się śpieszyło. Były ode mnie znacznie wyższe. Jedne miały twarze, a inne nie. Jedna, która twarz miała, uśmiechała się niewinnie. Musiała być „chorobą” niezaznajomioną jeszcze ze „śmiercią”. Na którymś z zakrętów dotknąłem lekko taką oślizgłą, niewidzialną istotę małym palcem prawej ręki. Potem przez cały dzień, gdy tylko miałem chwilę, ten palec myłem. Szorowałem go tak mocno, że czubek spuchł boleśnie, a linie papilarne, czego wcześniej nigdy nie zauważyłem, pojawiły się z ciekawą, czystą wyrazistością. Nasunęło mi to myśl o ziarenku na suficie pokoju, w którym nie mogłem zasnąć, a także o znakach pisma zwyczajowo używanych na oznaczenie „choroby”.
To dobitnie mówi samo za siebie. To jest chore, tak jak chory był w wieku szesnastu lat sam autor. Trudno się dziwić. Przez dwanaście lat nie mógł spać, wpatrując się w słoje na suficie izolatki Natsu, podczas gdy obok babcia wyła jak opętana.