19,90 zł
Znani z klasycznych mitów bohaterowie stają przed nami jak żywi, opowiadając historie swojego życia. Najintymniej.
Autor oddaje głos tym, za których wypowiadali się przez wieki aojdowie, poeci, uczeni.
„Kto wie, czy nie pisałem tej «innej mitologii», «mitologii osobnej», najpierw z myślą o dzieciach. Nigdy zresztą nie wierzyłem, że jakikolwiek świat dzieli się na opowieść dziecięcą i dojrzałą. Zostawmy go więc takim, jaki jest, dziecięcym i dorosłym. Prostym. W dodatku – sprowadzonym do nielicznych postaci i mitów. Jeżeli próba nowego języka – bliskiego poezji, lecz niebędącego poezją – wyda się Czytelnikom udana, nie będę się bronił przed uzupełnieniem tego baśniowego obrazka.
Tymczasem jest on szczątkowy, poszczerbiony jak starożytna mozaika”.
(fragment wstępu)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 29
Od kiedy pamiętam, zawsze byłem bezbronny wobec napięć i skojarzeń, jakie wywoływało we mnie hasło „starożytna Grecja”. Były piękne, niepokojące, a zniewolenie, jakiemu mnie poddawały, było słodko wyczerpujące i niedzisiejsze.
Od kiedy zacząłem poznawać mity greckie – w wersji Wandy Markowskiej, Jana Parandowskiego, Tadeusza Zielińskiego – czułem się onieśmielony ich głębią i urodą, choć już po kilku minutach lektury musiałem stwierdzić, że ten świat jest dla mnie trudny, szybko mnie niecierpliwi, wprawia w zagubienie: za dużo w nim ojców tego samego dziecka, za dużo żon tego samego męża, za dużo niewiarygodnych przygód. Gubiłem się w nim. Czułem, że mógłby być prostszy, zredukowany do tego, co mnie samego interesuje i wzrusza najbardziej.
W przeprawie przez mitologię pomagałem sobie, odnajdując w postaciach bliskie mi Cienie: choćby w kowalu Hefajstosie mojego kulejącego tatę, syna kowala, który tak niewiele informacji zostawił mi o sobie i o swojej wojennej młodości. Ale przy całym wysiłku przybliżenia sobie archaicznej materii i ruchu każdą lekturę i tak zawieszałem po kilkunastu stronach, zagubiony, zdezorientowany, przekonany o własnej niezdolności do rozumienia skomplikowanych podań. Aż – pamiętam doskonale tę chwilę – powiedziałem sobie, że najwyraźniej nie jestem stworzony do świata nazbyt dynamicznego, przebarwionego, opowiadanego wieloma chaotycznymi wątkami. Myślę, że zrozumiałem to, stojąc przed którymś z barokowych obrazów, gdzie na niebie skłębionych aniołów nie potrafiłem dostrzec dla siebie żadnego porządku, nadziei, rozumnego żywiołu. Dlatego może taką radość sprawiały mi malarstwo humanizmu, wczesnego renesansu, czy – jeszcze bardziej – antyczne rzeźby i dekoracje na wazach. Pogodnie współistniejące w swoich wyrazistych konturach.
Na te odczucia nałożyło się, już w wieku prawie dojrzałym, wielkie wrażenie, jakie wywarła na mnie Antologia Spoon River amerykańskiego poety Edgara Lee Mastersa – wiersze, w których autor powierza opowieść o zmarłych samym mieszkańcom cmentarza. A ci piszą w pierwszej osobie swoje osobiste epitafia, które spotykają się z innymi w logice losów krzyżujących się gdzieś poza zamiarem Stwórcy i Autora.
I dopiero w tym roku, sto lat po ukazaniu się Mitologii Parandowskiego, wpadłem na pomysł, a raczej na język, własnej mitologii. Skupionej na pojedynczych postaciach, które same opowiadają o sobie, jednowątkowo, poprzez epizody, o których myślałem jako o dominantach skomplikowanych historii.
Kto wie, czy nie pisałem tej „innej mitologii”, „mitologii osobnej”, najpierw z myślą o dzieciach. Nigdy zresztą nie wierzyłem, że jakikolwiek świat dzieli się na opowieść dziecięcą i dojrzałą. Zostawmy go więc takim, jaki jest, dziecięcym i dorosłym. Prostym. W dodatku – sprowadzonym do nielicznych postaci i mitów. Jeżeli próba nowego języka – bliskiego poezji, lecz niebędącego poezją – wyda się Czytelnikom udana, nie będę się bronił przed uzupełnieniem tego baśniowego obrazka. Tymczasem jest on szczątkowy, poszczerbiony jak starożytna mozaika.
Nie miałam rodziców, wyłoniłam się z piany. Morską pianę miałam więc za matkę, ojca i ich licznych przodków.
Czułam się dzieckiem nienazwanych żywiołów. Kiedy odkryłam, że bogowie chwalą we mnie piękno, mówiłam: „Piękno to nie Afrodyta. Moje piękno to nie moja zasługa”. „Skąd jesteś? – pytały bezimienne muzy. – Skąd jesteś tak piękna? Skąd bierze się piękno?”. Moją odpowiedzią było moje życie: że jestem i uciekam przed tymi, co patrzą.
Kiedy wyszłam z morza, zobaczyłam nagość w lustrze, które słońce rozsnuło na wodzie. Była moja. Była tym, co we mnie nazywali pięknem. Chciałam widzieć się z bliska, bo chciałam się poznać. Płynęłam więc za lustrem, lecz ono w ucieczce prowadziło mnie daleko, wciąż dalej. Żeby się w nim przejrzeć, siadałam na wysokich brzegach Heraklei, a wtedy bywało, że spoza krzewów podpatrywały mnie dziewczęta, które pamięcią o mnie kształtowały własne sylwetki. Podziwiali mnie chłopcy, którzy oddawali potem omamy swojego zachwytu gorącym piaskom plaży, dając życie nienazwanym bytom naszego wspólnego świata.
Któregoś dnia wśród młodych pojawił się mężczyzna. Kiedy odwróciłam twarz w stronę lustra, nagle podbiegł. Przyjęły mnie w siebie jego rozpalone oczy, ale nie tak, jak rozpala je słońce. Straciłam pewność i swobodę ruchów. Ukryłam się przed wzrokiem w drzewie mirtu, usianego kwiatami o nieprzytomnym zapachu. Drzewo było mojego wzrostu, a rozłożystości na pięć smukłych żagli moich białych bioder.
Słyszę, że Heraklei dziś prawie nie ma. Co więc pozostało z ziemi – pytam – jeżeli nie ma już Heraklei? Z jakich wydm kobiety przeglądają się w lustrze słońca? Na jakich piętrach chłopcy podglądają moje nieśmiertelne odbicie?
Byłam kozą, karmicielką i opiekunką Zeusa, władcy bogów i ludzi. Czułam się jak ludzka matka, kiedy władca bogów i ludzi szukał wargami moich piersi i karmił się mlekiem. Z miłością łaskotały mnie jego oddech i głód.
Ukrywałam Zeusa na Krecie przed jego ojcem Kronosem, który zamierzał zjeść swoje dzieci. Z mojego futra Zeus miał egidę – tarczę, która ochroniła go przed ojcowską zbrodnią.
Niczym istotnym nie różniłam się od ludzi. Płakałam jak oni, kiedy kogoś dotknęła Ananke.
Byłam trudna.
Nie wszystkim mówiłam witaj i żegnaj.
W sporze pomiędzy dobrem a dobrocią stawałam zawsze po stronie pierwszego.
W dyskusjach o treści i istocie dobra nie brałam udziału.
Było dla mnie zawsze oczywiste. Miało wyraziste kontury, jak przedmiot.
Kiedy Kreon zabronił pochować mojego brata, prócz żałoby miałam w sobie sprzeciw. Ale nie ten, który szamoce się w bezsilności.
Pogrzebałam Polinejka własnymi siłami, wbrew zakazowi króla. I nie był to efekt namysłów, rozważań. To było coś jak podanie przybyszowi z dalekiej krainy szklanki wody. Jak odruchowe spojrzenie na spadającego Ikara. Na rozkwit lotosu.
Cóż z tego, że Kreon kazał mnie zabić?
Gdybym nie umarła z królewskiego rozkazu, umarłabym z niezgody i wstydu.
Spłodził mnie Zeus, urodziła Leto. Moją bliźniaczką była Artemida. Mieszkamy z siostrą w grobach nie do rozróżnienia, tak więc w całym nierozróżnieniu, które nas spotkało, ja leżę z nią, ona ze mną.
Nasz wdzięk i bóstwo były przyrodzone, więc niezasłużone, ale pełne pychy właściwej większości rozpieszczonych rodzeństw. Stąd może geniusz lekkości splatał się w nas z talentem okrucieństwa tak naturalnym, że wydawał się słuszny i poza oceną.
Była w nas też zazdrość, chyba odruchowa. Czy właśnie z zazdrości bywaliśmy mściwi? Nie wiem. Nasza zazdrość i mściwość były jak wspierające się we wzroście łodygi.
Wszystko, co mną powodowało, wydawało mi się dobre z natury. Kiedy Niobe wyśmiała Leto, moją mamę, że urodziła tylko dwoje dzieci, a ona ma siedmiu synów i siedem córek, przeszyliśmy strzałami ich wszystkich. Jak na rzecz normalną i słuszną z chłodem kamienia patrzyłem na Niobe, która błagała moją piękną siostrę, żeby oszczędziła ostatnią maleńką dziewczynkę. Z bezwzględną obojętnością Olimpu patrzyłem, jak Artemida ponownie napina łuk i zabija tę śmiertelną mgiełkę w ramionach Niobe. To, że nieszczęśliwa matka skamieniała z bólu, uznałem w niej za niskie, patetyczne, przesadne. Los trzeba znosić, kiedy nie jest boski.
Kochaliśmy oboje taniec. Ja tańczyłem za dnia, Artemida nocą.