Mity osobne - Jarosław Mikołajewski - ebook + książka

Mity osobne ebook

Jarosław Mikołajewski

0,0
19,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Znani z klasycznych mitów bohaterowie stają przed nami jak żywi, opowiadając historie swojego życia. Najintymniej.

Autor oddaje głos tym, za których wypowiadali się przez wieki aojdowie, poeci, uczeni.

„Kto wie, czy nie pisałem tej «innej mitologii», «mitologii osobnej», najpierw z myślą o dzieciach. Nigdy zresztą nie wierzyłem, że jakikolwiek świat dzieli się na opowieść dziecięcą i dojrzałą. Zostawmy go więc takim, jaki jest, dziecięcym i dorosłym. Prostym. W dodatku – sprowadzonym do nielicznych postaci i mitów. Jeżeli próba nowego języka – bliskiego poezji, lecz niebędącego poezją – wyda się Czytelnikom udana, nie będę się bronił przed uzupełnieniem tego baśniowego obrazka.

Tymczasem jest on szczątkowy, poszczerbiony jak starożytna mozaika”.

(fragment wstępu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 29

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka re­dak­cyjna: SE­BA­STIAN BREJ­NAK
Re­dak­cja: TO­MASZ KUNZ
Ko­rekta: MA­RIA ROLA, KRY­STYNA ZA­LE­SKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki, stron ty­tu­ło­wych i opra­co­wa­nie gra­ficzne: DA­WID ŚWI­STOW­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ja­ro­sław Mi­ko­ła­jew­ski Ilu­stra­cje © Co­py­ri­ght by Ali­cja Ni­kiel © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07983-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Od kiedy pa­mię­tam, za­wsze by­łem bez­bronny wo­bec na­pięć i sko­ja­rzeń, ja­kie wy­wo­ły­wało we mnie ha­sło „sta­ro­żytna Gre­cja”. Były piękne, nie­po­ko­jące, a znie­wo­le­nie, ja­kiemu mnie pod­da­wały, było słodko wy­czer­pu­jące i nie­dzi­siej­sze.

Od kiedy za­czą­łem po­zna­wać mity grec­kie – w wer­sji Wandy Mar­kow­skiej, Jana Pa­ran­dow­skiego, Ta­de­usza Zie­liń­skiego – czu­łem się onie­śmie­lony ich głę­bią i urodą, choć już po kilku mi­nu­tach lek­tury mu­sia­łem stwier­dzić, że ten świat jest dla mnie trudny, szybko mnie nie­cier­pliwi, wpra­wia w za­gu­bie­nie: za dużo w nim oj­ców tego sa­mego dziecka, za dużo żon tego sa­mego męża, za dużo nie­wia­ry­god­nych przy­gód. Gu­bi­łem się w nim. Czu­łem, że mógłby być prost­szy, zre­du­ko­wany do tego, co mnie sa­mego in­te­re­suje i wzru­sza naj­bar­dziej.

W prze­pra­wie przez mi­to­lo­gię po­ma­ga­łem so­bie, od­naj­du­jąc w po­sta­ciach bli­skie mi Cie­nie: choćby w ko­walu He­faj­sto­sie mo­jego ku­le­ją­cego tatę, syna ko­wala, który tak nie­wiele in­for­ma­cji zo­sta­wił mi o so­bie i o swo­jej wo­jen­nej mło­do­ści. Ale przy ca­łym wy­siłku przy­bli­że­nia so­bie ar­cha­icz­nej ma­te­rii i ru­chu każdą lek­turę i tak za­wie­sza­łem po kil­ku­na­stu stro­nach, za­gu­biony, zdez­o­rien­to­wany, prze­ko­nany o wła­snej nie­zdol­no­ści do ro­zu­mie­nia skom­pli­ko­wa­nych po­dań. Aż – pa­mię­tam do­sko­nale tę chwilę – po­wie­dzia­łem so­bie, że naj­wy­raź­niej nie je­stem stwo­rzony do świata na­zbyt dy­na­micz­nego, prze­bar­wio­nego, opo­wia­da­nego wie­loma cha­otycz­nymi wąt­kami. My­ślę, że zro­zu­mia­łem to, sto­jąc przed któ­rymś z ba­ro­ko­wych ob­ra­zów, gdzie na nie­bie skłę­bio­nych anio­łów nie po­tra­fi­łem do­strzec dla sie­bie żad­nego po­rządku, na­dziei, ro­zum­nego ży­wiołu. Dla­tego może taką ra­dość spra­wiały mi ma­lar­stwo hu­ma­ni­zmu, wcze­snego re­ne­sansu, czy – jesz­cze bar­dziej – an­tyczne rzeźby i de­ko­ra­cje na wa­zach. Po­god­nie współ­ist­nie­jące w swo­ich wy­ra­zi­stych kon­tu­rach.

Na te od­czu­cia na­ło­żyło się, już w wieku pra­wie doj­rza­łym, wiel­kie wra­że­nie, ja­kie wy­warła na mnie An­to­lo­gia Spoon Ri­ver ame­ry­kań­skiego po­ety Ed­gara Lee Ma­stersa – wier­sze, w któ­rych au­tor po­wie­rza opo­wieść o zmar­łych sa­mym miesz­kań­com cmen­ta­rza. A ci pi­szą w pierw­szej oso­bie swoje oso­bi­ste epi­ta­fia, które spo­ty­kają się z in­nymi w lo­gice lo­sów krzy­żu­ją­cych się gdzieś poza za­mia­rem Stwórcy i Au­tora.

I do­piero w tym roku, sto lat po uka­za­niu się Mi­to­lo­gii Pa­ran­dow­skiego, wpa­dłem na po­mysł, a ra­czej na ję­zyk, wła­snej mi­to­lo­gii. Sku­pio­nej na po­je­dyn­czych po­sta­ciach, które same opo­wia­dają o so­bie, jed­no­wąt­kowo, po­przez epi­zody, o któ­rych my­śla­łem jako o do­mi­nan­tach skom­pli­ko­wa­nych hi­sto­rii.

Kto wie, czy nie pi­sa­łem tej „in­nej mi­to­lo­gii”, „mi­to­lo­gii osob­nej”, naj­pierw z my­ślą o dzie­ciach. Ni­gdy zresztą nie wie­rzy­łem, że ja­ki­kol­wiek świat dzieli się na opo­wieść dzie­cięcą i doj­rzałą. Zo­stawmy go więc ta­kim, jaki jest, dzie­cię­cym i do­ro­słym. Pro­stym. W do­datku – spro­wa­dzo­nym do nie­licz­nych po­staci i mi­tów. Je­żeli próba no­wego ję­zyka – bli­skiego po­ezji, lecz nie­bę­dą­cego po­ezją – wyda się Czy­tel­ni­kom udana, nie będę się bro­nił przed uzu­peł­nie­niem tego ba­śnio­wego ob­razka. Tym­cza­sem jest on szcząt­kowy, po­szczer­biony jak sta­ro­żytna mo­zaika.

Nie mia­łam ro­dzi­ców, wy­ło­ni­łam się z piany. Mor­ską pianę mia­łam więc za matkę, ojca i ich licz­nych przod­ków.

Czu­łam się dziec­kiem nie­na­zwa­nych ży­wio­łów. Kiedy od­kry­łam, że bo­go­wie chwalą we mnie piękno, mó­wi­łam: „Piękno to nie Afro­dyta. Moje piękno to nie moja za­sługa”. „Skąd je­steś? – py­tały bez­i­mienne muzy. – Skąd je­steś tak piękna? Skąd bie­rze się piękno?”. Moją od­po­wie­dzią było moje ży­cie: że je­stem i ucie­kam przed tymi, co pa­trzą.

Kiedy wy­szłam z mo­rza, zo­ba­czy­łam na­gość w lu­strze, które słońce roz­snuło na wo­dzie. Była moja. Była tym, co we mnie na­zy­wali pięk­nem. Chcia­łam wi­dzieć się z bli­ska, bo chcia­łam się po­znać. Pły­nę­łam więc za lu­strem, lecz ono w ucieczce pro­wa­dziło mnie da­leko, wciąż da­lej. Żeby się w nim przej­rzeć, sia­da­łam na wy­so­kich brze­gach He­ra­klei, a wtedy by­wało, że spoza krze­wów pod­pa­try­wały mnie dziew­częta, które pa­mię­cią o mnie kształ­to­wały wła­sne syl­wetki. Po­dzi­wiali mnie chłopcy, któ­rzy od­da­wali po­tem omamy swo­jego za­chwytu go­rą­cym pia­skom plaży, da­jąc ży­cie nie­na­zwa­nym by­tom na­szego wspól­nego świata.

Któ­re­goś dnia wśród mło­dych po­ja­wił się męż­czy­zna. Kiedy od­wró­ci­łam twarz w stronę lu­stra, na­gle pod­biegł. Przy­jęły mnie w sie­bie jego roz­pa­lone oczy, ale nie tak, jak roz­pala je słońce. Stra­ci­łam pew­ność i swo­bodę ru­chów. Ukry­łam się przed wzro­kiem w drze­wie mirtu, usia­nego kwia­tami o nie­przy­tom­nym za­pa­chu. Drzewo było mo­jego wzro­stu, a roz­ło­ży­sto­ści na pięć smu­kłych ża­gli mo­ich bia­łych bio­der.

Sły­szę, że He­ra­klei dziś pra­wie nie ma. Co więc po­zo­stało z ziemi – py­tam – je­żeli nie ma już He­ra­klei? Z ja­kich wydm ko­biety prze­glą­dają się w lu­strze słońca? Na ja­kich pię­trach chłopcy pod­glą­dają moje nie­śmier­telne od­bi­cie?

By­łam kozą, kar­mi­cielką i opie­kunką Zeusa, władcy bo­gów i lu­dzi. Czu­łam się jak ludzka matka, kiedy władca bo­gów i lu­dzi szu­kał war­gami mo­ich piersi i kar­mił się mle­kiem. Z mi­ło­ścią ła­sko­tały mnie jego od­dech i głód.

Ukry­wa­łam Zeusa na Kre­cie przed jego oj­cem Kro­no­sem, który za­mie­rzał zjeść swoje dzieci. Z mo­jego fu­tra Zeus miał egidę – tar­czę, która ochro­niła go przed oj­cow­ską zbrod­nią.

Ni­czym istot­nym nie róż­ni­łam się od lu­dzi. Pła­ka­łam jak oni, kiedy ko­goś do­tknęła Ananke.

By­łam trudna.

Nie wszyst­kim mó­wi­łam wi­taj i że­gnaj.

W spo­rze po­mię­dzy do­brem a do­bro­cią sta­wa­łam za­wsze po stro­nie pierw­szego.

W dys­ku­sjach o tre­ści i isto­cie do­bra nie bra­łam udziału.

Było dla mnie za­wsze oczy­wi­ste. Miało wy­ra­zi­ste kon­tury, jak przed­miot.

Kiedy Kreon za­bro­nił po­cho­wać mo­jego brata, prócz ża­łoby mia­łam w so­bie sprze­ciw. Ale nie ten, który sza­moce się w bez­sil­no­ści.

Po­grze­ba­łam Po­li­nejka wła­snymi si­łami, wbrew za­ka­zowi króla. I nie był to efekt na­my­słów, roz­wa­żań. To było coś jak po­da­nie przy­by­szowi z da­le­kiej kra­iny szklanki wody. Jak od­ru­chowe spoj­rze­nie na spa­da­ją­cego Ikara. Na roz­kwit lo­tosu.

Cóż z tego, że Kreon ka­zał mnie za­bić?

Gdy­bym nie umarła z kró­lew­skiego roz­kazu, umar­ła­bym z nie­zgody i wstydu.

Spło­dził mnie Zeus, uro­dziła Leto. Moją bliź­niaczką była Ar­te­mida. Miesz­kamy z sio­strą w gro­bach nie do roz­róż­nie­nia, tak więc w ca­łym nie­roz­róż­nie­niu, które nas spo­tkało, ja leżę z nią, ona ze mną.

Nasz wdzięk i bó­stwo były przy­ro­dzone, więc nie­za­słu­żone, ale pełne py­chy wła­ści­wej więk­szo­ści roz­piesz­czo­nych ro­dzeństw. Stąd może ge­niusz lek­ko­ści spla­tał się w nas z ta­len­tem okru­cień­stwa tak na­tu­ral­nym, że wy­da­wał się słuszny i poza oceną.

Była w nas też za­zdrość, chyba od­ru­chowa. Czy wła­śnie z za­zdro­ści by­wa­li­śmy mściwi? Nie wiem. Na­sza za­zdrość i mści­wość były jak wspie­ra­jące się we wzro­ście ło­dygi.

Wszystko, co mną po­wo­do­wało, wy­da­wało mi się do­bre z na­tury. Kiedy Niobe wy­śmiała Leto, moją mamę, że uro­dziła tylko dwoje dzieci, a ona ma sied­miu sy­nów i sie­dem có­rek, prze­szy­li­śmy strza­łami ich wszyst­kich. Jak na rzecz nor­malną i słuszną z chło­dem ka­mie­nia pa­trzy­łem na Niobe, która bła­gała moją piękną sio­strę, żeby oszczę­dziła ostat­nią ma­leńką dziew­czynkę. Z bez­względną obo­jęt­no­ścią Olimpu pa­trzy­łem, jak Ar­te­mida po­now­nie na­pina łuk i za­bija tę śmier­telną mgiełkę w ra­mio­nach Niobe. To, że nie­szczę­śliwa matka ska­mie­niała z bólu, uzna­łem w niej za ni­skie, pa­te­tyczne, prze­sadne. Los trzeba zno­sić, kiedy nie jest bo­ski.

Ko­cha­li­śmy oboje ta­niec. Ja tań­czy­łem za dnia, Ar­te­mida nocą.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki