Młyn Do Mumii - Stančík Petr - ebook + książka
BESTSELLER

Młyn Do Mumii ebook

Stančík Petr

3,6

Opis

MISTYCZNY PORNO-GASTRO THRILLER Z XIX-WIECZNEJ PRAGI

 

Nadchodzi nowy rok. Kiedy praski Orloj wybija północ, odkryta zostaje bestialska zbrodnia. Śledztwo w tej sprawie prowadzi ekscentryczny komisarz Durman.

Czy jego nietypowe metody doprowadzą do ujęcia sprawcy? Jak powstrzymać mordercę, który zawsze o krok wyprzedza policję? I czym jest tajemnicze Ordo Novi Ordinis?

 

Petr Stančík oprowadza czytelnika po Pradze pięknej i Pradze ponurej, odwiedza burdele, kościoły i gospody, a w tle tej fantastycznej opowieści przetacza się 1866 rok i pobrzmiewa czeski śmiech.

 

Książka zdobyła najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką – MAGNESIA LITERA W KATEGORII PROZA.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (158 ocen)
47
43
39
19
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Waldemar-Cybulski

Dobrze spędzony czas

Najlepsza recenzja jest w opisie: "Petr Stančík oprowadza czytelnika po Pradze pięknej i Pradze ponurej, odwiedza burdele, kościoły i gospody, a w tle tej fantastycznej opowieści przetacza się 1866 rok i pobrzmiewa czeski śmiech." Nic dodać, nic ująć.
10
mcwikl1250

Nie oderwiesz się od lektury

Smakowita lektura nie tylko dla czechofilów.
00
erture

Nie oderwiesz się od lektury

zabawny i absurdalny kogiel-mogiel z literatury popularnej, po czesku
00
Lupusrevelio

Całkiem niezła

Zagmatwana, dziwaczna historia, im dalej, tym większe dziwa. Trzeba lubić taki klimat, chociaż dużo bardziej podobał mi się "Bezrożec"
00
Ciesin1

Całkiem niezła

Jest to zdecydowanie najdziwniejsza książka jaką miałem okazję dotychczas czytać. Lawina absurdów. Autor nie ma żadnych zahamowań i nie można mu również odmówić kreatywności.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Mlýn na mumie

Copyright © Petr Stančík, 2013

Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2016

All rights reserved

Książka została przełożona dzięki wsparciu finansowemu Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej

Redakcja i korekta: Ewa Żak, Dagmara Ślęk-Paw

Projekt okładki: Jakub Šolín

Ryciny: Petr Stančík

Skład i łamanie: Dagmara Ślęk-Paw

Wydawca:

Stara Szkoła Sp. z o.o.

Rudno 16, 56-100 Wołów

[email protected]

www.stara-szkola.com

ISBN 978-83-944783-5-3

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Prolog

W tej samej chwili:

Komisarz Durman zapalił cygaro.

Anarchista Varanov zapalił lont.

Libusza Jedwabna przechyliła głowę pod dziwnym kątem, upodabniając się nagle do brzozy złamanej przez piorun.

Cesarz Maksymilian włożył do zatruwaczki ćmę, która tak opiła się łzami jego konia, że nie mogła nawet latać.

Kanonik Oul skaleczył się papierem, wertując księgę.

Z zawrotnego zapętlenia energii kosmicznej, bez ojca i bez matki, ze zwykłego człowieka zrodził się Pan. Nad jego kolebką nie rozbłysła żadna gwiazda, nikt nie przyniósł mu królewskich darów.

Nie czuł się w swoim ciele dobrze, było zmęczone i sfatygowane. Nie wiedział, co to współczucie, ponieważ nie zaznał miłości rodziców ani niewinnych dziecięcych igraszek. Powstał przecież już stary i gderliwy.

A w tle tych wszystkich zdarzeń zachodziło słońce. Najpierw wybuchła butelka szampana. Zaraz potem bomba.

Od tego się to wszystko zaczęło.

Lament wrzącej wody

Wynaleźć tani, bezpieczny i całkowicie niezawodny środek chroniący przed poczęciem podczas stosunku płciowego. Dzięki temu ludzie zamiast rozmyślać, będą się parzyć, kiedy tylko najdzie ich ochota, bez obaw przed konsekwencjami, podobni do zwierząt i równie łatwi do okiełznania. Zawsze dostępne i tanie uciechy fizyczne rozsadzą tradycyjne wartości moralne i wyprą rozkosze duchowe. Któż chciałby podążać do nieba ciernistą ścieżką cnoty, skoro może dostać się tam drogą usłaną kilkoma rozpustami dziennie?

(Zadania zakonu Ordo Novi Ordinis w zakresie kuracyj)

Jego służka miała zawsze dwóch kochanków, to była jedyna zasada w jej życiu. Oczywiście obaj nie wiedzieli o sobie nawzajem… Akurat teraz był to żołnierz i kominiarz.

Kiedy żołnierz miał przepustkę, spotykała się z nim w drodze na targ, w gęstym lasku u podnóża Petrzyna, przy koszarach na Ujeździe, gdzie rżnął ją opartą o drzewo. Bagnet zawieszony na pasku munduru klepał służkę rytmicznie po mięsistym pośladku, co dawało jej więcej rozkoszy niż sam akt miłosny.

Natomiast kominiarz wślizgiwał się na poddasze, gdzie wieszała pranie. Ponieważ zawsze był cały w sadzy, a na mycie szkoda było czasu, chowała dla niego za belką własnoręcznie uszyty skafander z białej bawełny, który za wyjątkiem czterech otworów szczelnie okrywał całe ciało wraz ze szczotką na plecach.

Kiedy włożyła go na ukochanego i zapięła z tyłu rząd guzików, wystawały mu tylko oczy, usta i przyrodzenie, cały brud zostawał doskonale ukryty.

Później w jej pochwie i macicy plemniki obu kochanków toczyły ze sobą niekończące się bitwy, a ich witki zawsze rozpruwały się nawzajem, zanim plemniki zdążyły dotrzeć do jajeczka. Kiedy więc służka usypiała wieczorem w swojej komórce, przez uchylone okno pędziły z jej łona ku gwiazdom setki milionów zmarnowanych pół-dusz, niedo-stworzenia, które wprawdzie miały swoją szansę, lecz zabrakło im szczęścia, by osiągnąć istnienie, a sfery astralne drżały od ich przejmującego lamentu. W czasach, kiedy jedyną stosowaną ochroną przed poczęciem był posmarowany olejem rybi pęcherz lub surowe jelito jagnięcia – a już samo włożenie tych śliskich błonek należało do zadań nadludzkich – rozwiązanie to oznaczało genialnie prostą antykoncepcję, lecz o tym służka nie miała najmniejszego pojęcia.

Było już po północy, gdy w drzwi jej komórki zapukał Pan.

– Nagrzej mi wody. Chcę bardzo gorącej wody.

– Chcę bardzo, czy bardzo gorącej, Panie?

– Bardzo i to, i to.

– Aha. Do usług, Panie.

Posłusznie wstała w samej koszuli nocnej, naniosła wody do kociołka i rozpaliła w piecu. W nocnym chłodzie jej sutki stanęły na baczność, ale Pan nawet tego nie zauważył. Albo udawał, że nie zauważył. Albo zauważył, ale nie interesowało go to.

Woda wreszcie się zagotowała i służka mogła wrócić do łóżka.

Pan z wiadrem wrzątku zszedł do piwnicy i w cieniu olbrzymiego kamionkowego gara na kiszoną kapustę otworzył malutkie, obite żelazem drzwiczki, do których klucz miał tylko on. Ledwo przeciskał się przez futrynę.

Kolejne wąskie i strome schody za drzwiami prowadziły w dół, do niskiej, ale rozległej romańskiej krypty. Jej płytkie sklepienie z szaro-białej opoki podpierały rzędy piaskowcowych kolumn, po których pełzały rzeźbione potwory z dawno zapomnianych legend. Ponure mury pokryte pleśnią i wykwitami żrącej soli podkreślały ciemną moc ukrytą w kamieniu.

Wszyscy, którzy wiedzieli o istnieniu krypty, od dawna nie żyli. Pan odkrył ją przed laty przypadkiem, kiedy oparł się w piwnicy o to, co uważał za ścianę, i przez przegniłe drzwiczki spadł na schody. Drzwi starannie wyremontował i stworzył sobie w krypcie tajną pracownię.

Teraz było tam mnóstwo krwi. A także kości, mięsa i innego bałaganu, ale przede wszystkim krwi. Krew na podłodze, krew na ścianach, krew na suficie, a nawet w tak zaskakujących miejscach jak wewnętrzna strona płatków zasuszonej róży założonej w brewiarzu czy tylna strona wiszącego na ścianie lustra. W formie zaschniętych włókien krew pojawiła się nawet na igłach grzebienia. I Pan to wszystko musiał posprzątać sam, ponieważ ta gęś służka nie zrozumiałaby wagi jego misji, a na dodatek zadenuncjowałaby go na policję.

Albo, nie daj Boże, zażądałaby podwyżki.

Kiedy już wszędzie było czysto, Pan pomodlił się gorliwie i po raz pierwszy od dawna znów poczuł spokój i harmonię.

Wszystkie przyrządy leżały doskonale naostrzone, wypolerowane i ułożone w kształty geometryczne.

List został zapieczętowany i wysłany.

Teraz pozostało już tylko czekać na odpowiedź.

Pasterze historii

Hodowcy uszlachetniają dzikie i bezużyteczne zwierzęta, by uczynić z nich posłusznych dawców mięsa, mleka lub sierści. Ich praca przynosi plony dopiero po setkach lub tysiącach lat, zatem wymaga cierpliwości i determinacji sięgającej poza horyzont jednego ludzkiego życia. Nasz zakon w podobny sposób udoskonala historię – od wielu tysiącleci wyplenia z niej wszystko, co szkodliwe, jednocześnie wspierając wszystko, co może być pomocne w naszych planach zawładnięcia światem. Ponieważ niepożądanym jest, by ktoś niepowołany dowiedział się o istnieniu zakonu, nasi agenci pracują w takim utajeniu, że często nawet my sami nie wiemy, do których wydarzeń doszło samoistnie, a które wywołaliśmy pieniędzmi, szantażem, trucizną lub sztyletem. Dzieje bieżącego roku opiszemy więc jak najzwięźlej, ze świadomością, iż z naszym udziałem lub bez niego, stało się dokładnie to, czego pragnęliśmy: po czterech latach wojny domowej w USA Północ wreszcie pokonała Południe. Dzięki temu USA mogły przesunąć swoje wojska na granicę z Meksykiem i w ten sposób zagrozić Francuzom, którzy wspomagają meksykańskiego cesarza Maksymiliana z rodu Habsburgów w walce z republikanami. Natomiast w Europie rosło napięcie między Prusami i Austrią. Oba mocarstwa mają ten sam cel – opanowanie pozostałych krajów germańskich. Porozumienie nie jest możliwe. Zwycięzca zgarnie pełną stawkę.

(Sprawozdanie roczne Ordo Novi Ordinis za rok 1865)

Najpierw próbowali przywłaszczyć je sobie dyskretnie, z arogancką oczywistością, z jaką kiedyś odebrano Koronie Czeskiej Ziemię Witoraską. Kiedy natrafili na opór, obiecywali, że pożyczą je tylko na chwilkę i zaraz oddadzą, jak kiedyś Łużyce Górne i Dolne. Kiedy zawiódł również ten sposób, z bezradności próbowali zabrać je siłą – jak Śląsk, lecz atak został brawurowo odparty i na ostatnim wolnym krześle w całym lokalu wciąż nikt nie usiadł.

Ostatni dzień 1865 roku jeszcze nie przeistoczył się w noc, a znany z wyśmienitego jedzenia i picia gościniec Pod Rozszarpanym Wężem przy ulicy Celetnej był już – z wyjątkiem wspomnianego krzesła – wypełniony dosłownie do ostatniego miejsca. Pod sufitem zbierały się deszczowe chmury z dymu tytoniowego, ślepa harfistka na małym podwyższeniu wygrywała czeskie pieśni patriotyczne na przemian z melodiami z oper Wagnera i Mozarta, a kelnerzy i kelnerki uwijali się wokół gości jak pstrokate motyle na skrzydłach tac zastawionych piwami, winami i gorzałkami we wszystkich kolorach tęczy.

Przy honorowym stole jak zawsze zasiedli Kociarze, czyli członkowie stołowego stowarzyszenia Czcicieli Srebrnej Kotki: kanonik Oul, komisarz policji Durman, aptekarz Kostkan, baron Słonnina, setnik Grusz i producent wędlin Łoskot. Z tradycyjnej siódemki wesołych kompanów brakowało dziś między nimi jedynie tajnego radcy Ćwierćpana, ponieważ podczas popołudniowej gorącej kąpieli, przy której tak przyjemnie rozluźniają się wszystkie członki, para połaskotała go w nosie, a on kichnął w wannie tak nieszczęśliwie, że wypadł mu dysk. Musiał więc teraz leżeć bez ruchu w domu, a służba przykładała mu na obolałe plecy okłady z chrzanu. Biedak, cały rok czekał na ten dzień!

Jego krzesło stało więc opuszczone, i mimo iż (jak już wspomniano) goście siedzący przy innych stołach próbowali je zaanektować, Kociarze go nie oddali. Upamiętniało Ćwierćpana, starannie przykryte derką z ozdobnie wyszytym nazwiskiem właściciela.

– Święty Sylwester, papież i pierwomuczenik, którego imieniny dziś wszyscy obchodzimy – przemówił kanonik Oul uroczyście – został utopiony przez pogan w beczce z winem. Miało to miejsce ostatniego dnia 335 roku po Chrystusie, i acz Sylwester był już bliski śmierci, nie przestał wielbić naszego Pana tak żarliwie, że udało mu się wszystkich swych katów nawrócić na prawdziwą wiarę, po czym utopili się razem z nim. Dlatego każdemu porządnemu chrześcijaninowi przystoi pić na sylwestra tak, jakby była to sprawa życia i śmierci.

Kociarze unieśli swe naczynia, szkło trzasnęło o szkło. Później wszyscy zbliżyli brzeg kufla do dolnej wargi i mocno weń dmuchnęli, a pośrodku stołu z mlaśnięciem wylądowało sześć białych czap z piany. Dopiero po tym rytuale zaczęli pić, a grdyki trzepotały im jak skrzydła anioła. Oul odstawił pustą szklanicę jako pierwszy i zadowolony szepnął, raczej tylko do siebie:

– …a słowo ciałem się stało.

– Skoro już o męczennikach mowa – wtrącił się do rozmowy Łoskot – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że prócz prawdziwych chrześcijan zostawali nimi również ludzie zepsuci, cierpienia się nielękający, a wręcz go poszukujący, być może nawet uciechę w nim odnajdujący, i w ten sposób Pana Boga oszukujący. Tak jak mój były księgowy, niejaki Golasko. Niedawno wyszło na jaw, że spraszał do siebie latawice, lecz nie po to, by z nimi obcować. Zresztą w tym przecież nie byłoby ostatecznie nic złego. Póki młodzieniec jest kawalerem, lepiej, gdy jakaś dziewoja spuści zeń trochę pary, niż gdyby miał splamić się lepkim grzechem samogwałtu.

Po ostatnim słowie aptekarz Kostkan zachichotał twierdząco. Oul nieznacznie się zachmurzył, ale na razie nie protestował. Zatem ośmielony Kostkan kontynuował swój wywód:

– Te latawice biczują go, policzkują, a nawet przypalają mu boki świeczkami, i to raczej nie ze złej woli, lecz dlatego, że tego chce od nich Golasko, ponieważ Golaskowi to przynosi rozkosz. W rzeczy samej, panowie, ból przynosi mu rozkosz! – powtórzył Łoskot, żeby podkreślić swe słowa. – Sądzę zatem, że skoro Golaskowi udało się zostać jednym z pracowników mojej wędzarni, inne bestie jego pokroju mogły przeniknąć do zastępów prawdziwych męczenników, stanowiąc tam dla nich nieuczciwą konkurencję, ponieważ w odróżnieniu od prawdziwych męczenników, ból sprawiał im rozkosz, nie byli więc torturowani, lecz rozpieszczani, nie zasługują zatem na określanie ich męczennikami, tylko hedonistami. A ekstaza nie powinna chyba otwierać niebiańskich podwojów, czyż nie mam racji, panie kanoniku?

Pytanie to było podchwytliwe, więc Oul małym kluczykiem wiszącym na łańcuszku przy zegarku kieszonkowym otworzył drewniany kuferek obity z zewnątrz czarną bejcowaną skórą, a w środku wyłożony karminowym aksamitem, wyciągnął zeń fajkę misternie wyrzeźbioną z pianki morskiej, uważnie ją napełnił, ubił tytoń i poprosił kelnera o fidybus do zapalenia, dzięki czemu zyskał sporo czasu do namysłu.

Fajka Oula była niezwykle piękna i znana w całej okolicy. Ponoć przywieziona została aż z tureckiego Eskişehiru i przedstawiała najwyraźniej jakąś legendę: Na przodzie fajki brodaty mężczyzna ze wszystkich sił ugniatał z gliny ludzką postać, i mimo iż cała scena nie była większa niż suszona śliwka, rytownik mistrzowsko uchwycił na obliczu brodacza jego wysiłek i pasję. Tworzy człowieka z błota, może to więc być mezopotamski Enki, grecki Prometeusz, żydowski rabbi Löw, a może nawet sam Jahwe Elohim? – pytał sam siebie w duchu Durman. Dziwne – widział tę fajkę przynajmniej sto razy, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, by rozmyślać o jej zdobieniach. Dlaczego więc zwróciły jego uwagę akurat teraz?

Po chwili pykania kanonika całe pomieszczenie przesyciło się ciężkim i gęstym zapachem latakijskiego tytoniu, a Oul nareszcie zebrał się na odpowiedź:

– Boga oszukać się nie da, drogi Łoskocie. A cierpienie i rozkosz zostały ludziom dane, by pomóc im rozpoznać złe od dobrego. Jeśli rzeczywiście istnieją ludzie tak zepsuci, że ból sprawia im przyjemność, i jeśli Bóg wybrałby ich do roli męczenników, zapewne męczyliby się w jakichś wymyślnych rozkoszach. Lecz ponieważ żaden taki przypadek nie został opisany w historii naszego Kościoła, musimy założyć, że większość ludzi odbiera ból jako cierpienie, a rozkosz jako przyjemność. Wyjątki od tej reguły są potworami, dla których nie ma w naszym społeczeństwie miejsca.

Fajka obróciła się teraz bokiem do Durmana, odkrywszy przed nim kolejną część mitu: Brodacz, który przedtem (a może potem? – właściwie nie było tu żadnej wskazówki, w którym kierunku biegnie czas tej opowieści) ugniatał glinę, teraz gołymi rękami wyciągał (a może przykładał) ogień do płonącego stosu. Enki i rabbi Löw odpadają – ucieszył się w duchu Durman. – Jest to albo Prometeusz kradnący ogień z pieca Zeusa, albo Jahwe niosący ogień Eliaszowi na górę Karmel.

– A może jest zupełnie inaczej – baron Słonnina wykorzystał moment, w którym Oul zamilkł, by ubić w fajce tytoń specjalnym przyrządem przypominającym tłok maszyny parowej. – Może Bóg zamienia męczennikom, na przykład poprzez cud, odczuwanie bólu na odczuwanie rozkoszy, by w ten sposób ulżyć im w cierpieniu. Oczywiście tylko na chwilę, dopóki nie umrą.

Kelner wymienił puste szklanice na pełne, a panowie znów unieśli je, by sprawdzić ich ciężar, a następnie zgodnie im ulżyli.

– Taki człowiek, któremu cierpienie sprawia rozkosz, nazwijmy go na przykład bólolubem, z pewnością po śmierci trafi do piekła? – Kostkan wrócił do rozważań, kiedy tylko osuszył wargi.

– Z pewnością – odparł Oul rozważnie. – Wprawdzie święty Augustyn twierdził, że w rzeczywistości żadne zło nie istnieje, a to, co uważamy za zło, jest jedynie brakiem dobra. Lecz prorok Izajasz rzekł: Ja tworzę światło i stwarzam ciemności, sprawiam pomyślność i stwarzam niedolę. Ja, Pan, czynię to wszystko. Natomiast według Mateusza Jezus powiedział nawet: Nie przyszedłem nieść pokoju, lecz miecz. Przyszedłem bowiem przeciwstawić syna jego ojcu, a córkę jej matce, a synową jej teściowej, bo wrogami człowieka są mieszkańcy jego domu. Zatem Bóg dał nam wolną wolę do czynienia dobra i zła. A ponieważ czasem ciężko poznać, co jest dobrem, a co złem, jesteśmy za dobro nagradzani przyjemnym, a za zło karani okrutnym, żebyśmy wiedzieli, które jest które. A komu dobro zgorzkniało, a zło posmakowało, ten nie może zostać zbawiony, zostanie więc potępiony. Amen.

Ale Kostkan nie rezygnował:

– Tyle że dla bóloluba piekło będzie przyjemniejsze niż niebo, więc miast kary czeka go w piekle nagroda. Innymi słowy: niebo i piekło mogą być jednym i tym samym miejscem, zależy tylko, jakie jego odczuwanie nastawi Pan Bóg każdemu człowiekowi. Wystarczyłby do tego taki przełącznik, jak dźwignia rewersu w lokomotywie. Byłeś grzeczny, klik, i będzie ci się tu podobać. Narozrabiałeś? Klik. Będziesz się tu męczyć. Poprawiłeś się? Klik…

– W takim razie moglibyśmy od razu stwierdzić, że Bóg i diabeł to jedna i ta sama istota – wtrącił się Słonnina.

Kanonik Oul odstawił kufel tak gwałtownie, aż chlusnęło piwo.

– Gdakacie jak kury, panowie, aż mnie wkurzyliście. Pomówmy o czymś innym.

Propozycja została przyjęta jednogłośnie, a Łoskot zapoczątkował nowy temat, czyli ogłoszony niedawno manifest cesarza Franciszka Józefa, pierwszego o tym imieniu – i rozmowa-ladacznica zaczęła z lubością kręcić się wokół tej sprawy.

Kostkan z kieszeni na piersi wyciągnął złożoną stronę tytułową „Czasopisma Narodowego” z 21 września, kiedy to wspomniany manifest został opublikowany, i dla odświeżenia pamięci przeczytał go na głos, wraz ze wszystkimi błędami wynikającymi z niedbałego przekładu na język czeski.

– Sami słyszeliście, panowie – zaczął chwalić Słonnia, kiedy tylko Kostkan skończył czytać. – Cesarz wyraźnie obiecał wolną rękę wszystkim narodom. Nic dziwnego, że większość poczciwych Czechów spodziewa się po tym manifeście większej samodzielności, czy może nawet całkowitego przywrócenia praw Korony Czeskiej.

– Owszem, ale wyłącznie w ramach równoprawnej federacji wszystkich narodów Cesarstwa Austrii – włączył się dość srogim tonem Oul.

– W nierozerwalnym związku i pod wiecznymi rządami rodu Habsburgów – dodał gorliwie setnik Grusz.

Tymczasem kanonik skończył palić, wysypał z fajki popiół leciutki i delikatny jak anielskie pióra, i zostawił go na stole do wystygnięcia. Dzięki temu fajka znów zmieniła położenie i odsłoniła Durmanowi kolejny fragment opowieści: Brodacz leżał teraz przykuty do skały, na olbrzymim uniesionym członku siedział mu jak na drążku orzeł i wyrywał mężczyźnie dziobem kawałki wątroby. Zagadka została rozwiązana: bohaterem nie mógł być nikt inny niż Prometeusz, a Durman miał wreszcie spokój i mógł znów poświęcić się śledzeniu dyskusji.

Łoskot uniósł swą szklanicę i powiedział uroczyście:

– Wypijmy za zdrowie naszego ukochanego cesarza Franciszka Józefa I!

Podniesione kufle trzasnęły o siebie.

– Muszę wam wyznać, panowie – powiedział miękko Kostkan – że zawsze, kiedy widzę te piękne kędzierzawe bokobrody naszego władcy, mam ochotę je pogłaskać.

– Wypieścić je, wytarmosić… – zaproponował Grusz.

– Albo zanurzyć w nich nos i czoło – rozmarzył się Słonnina.