Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga strona medalu: wicemistrzyni olimpijska o walce z depresją
Piętnaście lat zawodowej kariery na światowym poziomie odcisnęło piętno na mojej psychice. Po wielkich sukcesach zapadł mrok.
Agnieszka Kobus-Zawojowska
Depresja potrafi zniszczyć wszystko. Cierpią przez nią nie tylko chorzy, ale także najbliżsi. Walka z nią, leczenie farmakologiczne i psychologiczne, to nie tylko długi proces. To olimpiada.
Ta książka to szczera opowieść o sukcesach i upadkach Agnieszki Kobus-Zawojskiej, która wygrała coś więcej niż dwa medale olimpijskie – zdrowie i życie.
Wybitna polska wioślarka nie gryzie się w język, a dzięki jej bezkompromisowości kibic ma szansę zajrzeć za kulisy wielkiego sportu, gdzie często jest dużo więcej cieni niż blasków.
Prawdziwa, poruszająca i… dająca nadzieję!
Niezależnie od tego, czy jesteś sportowcem czy też nie, kryzys może dopaść każdego. W każdej chwili. Może spowodować go hejt, przemęczenie czy traumatyczne wydarzenia. Traktujmy więc swoje zdrowie psychiczne na równi ze zdrowiem fizycznym. Historia Agnieszki nie tylko inspiruje, ale również otwiera oczy, co możemy nieuchronnie stracić przez zaniedbanie zdrowia psychicznego swego i naszych bliskich.
Anna Lewandowska
Historia Agnieszki nadaje się na doskonały film. Są łzy, jest walka, jest wielki sukces, ale są też cienie sławy. W czasach, kiedy idealizujemy sportowców, warto czytać o kulisach ich wyczynów. Zacznijcie od tej książki!
Jakub B. Bączek
Historia niesamowicie silnej kobiety. Mamy, żony i sportsmenki, która dzieli się z nami kulisami swojego życia i ceny, jaką zapłaciła za wspięcie się na sportowy szczyt. Książka inspiruje, pokazując blaski i cienie naszej wybitnej polskiej olimpijki, która w najważniejszym momencie swojego życia musiała stawić czoła depresji. Ta dziewczyna ma moc, którą chce się z nami podzielić.
Joanna Jędrzejczyk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Agnieszka Kobus-Zawojska Mateusz Ligęza
Mój wyścig z depresją
To nie jest taki smutek, że chce Ci się płakać; to smutek, od którego boli Cię szyja. Smutek jak reumatyzm.
Jakub Żulczyk, Ślepnąc od świateł
Otwieram oczy. Żyję. Jeszcze. Mam depresję. Fatalnie jak na to, że za kilka godzin wyruszę w najważniejszy wyścig pięciolecia. Chyba najważniejszy w całym moim życiu. Nie chyba. Na pewno. Słabo jak na to, że od kilku miesięcy uczęszczam na psychoterapię i nie jestem sobą. Biorę piguły antydepresyjne. Utrzymują mnie w pionie. Tylko którą wersję? Kim ja właściwie jestem? Nie mam pojęcia. Patrzę w lustro i nie widzę konturów. Zamazana postać. Niby blond włosy, ale czy to jeszcze ja? To nie mój nos! Może mi się tylko wzrok pogorszył i mam urojenia? Nie. To choroba. W dodatku przesrana. Piętnaście lat zawodowej kariery sprało mi mózg. W wywiadzie telewizyjnym po zakończeniu finału mówiłam, że spałam błogo, jak dzidziuś. Ściemniałam. Spałam do dupy… Ostatnie miesiące to istny koszmar. Miało mnie tu nie być. Sport zawodowy jest anormalny. Zawodnicy toksyczni. Trenerzy toksyczni. Wszystko nie halo.
***
Jesteśmy w wiosce olimpijskiej dziesiąty dzień. Dziesięć dni, które dłużą się niemiłosiernie. Najgorsze są noce. Osiem godzin różnicy między Tokio a Warszawą. Wciąż potrzebuję pomocy. Miewam napady lęku. Wiem, że teraz niby konieczne są rytuały. Pomyśleć o trzech dobrych rzeczach. Odpalić medytację. Włączyć ciekawość z bycia w tym miejscu. W tym cholernym miejscu!
Budzę się tu dzień w dzień nawet po kilka razy. Dziś wyjątkowo jedna mała zmiana – myślałam, że nie zmrużę oka choćby na kwadrans. Tak długo starałam się zasnąć. Gdy to się w końcu udało – wow! – ledwie jedna pobudka. Wiem dlaczego. Wyczerpało mnie granie w Candy Crusha… Tak długo tutaj chyba jeszcze nie grałam. Moja drogocenna terapeutyczna aplikacja. Tylko że ze zdrowiem to ona nie ma nic wspólnego. Niebieskie światło – tak, wiem, że pochodzi również ze słońca i oszukuje nasze mózgi, jakby trwał dzień. Jasno. Ekran świeci. Po co iść spać? Bo jest noc! Nie dociera to do mnie. Potrzebuję przekierować gdzieś czarne myśli. Wiem jak. W końcu skupianie się na tym, by zburzyć w grze kolejne cukierki, działa jakoś uspokajająco. Jak kołyska. Moja miniprawda medytacji.
Gram. Nie idzie. Fuck, straciłam wszystkie życia. Kara. Kwadrans na odblokowanie ekranu. Wieczność, zaraz oszaleję! Muszę przejść tę planszę!
Obserwuję zegar, który odlicza, za ile znów będę mogła wrócić do grania. Potrzebuję tego dla siebie, a nie mogę. Muszę czekać. Mam miękkie dłonie. Leżę. Może od tego, że cały czas trzymam w nich wiosła? Trzymają mnie emocje i przez to nagle jakbym nie miała w nich czucia. To nie moje ręce. Jakieś takie wiotkie. Uniesienie palca ciut wyżej wydaje mi się czymś trudniejszym niż wyprawa na Mount Everest.
Za pięć minut znów mogę grać. Nie wytrzymam z tym czekaniem. Patrzę na tętno na swym zegarku. Grubo ponad normę. I to o tej porze! Gra fajna, tętno niefajne. Maria Sajdak śpi obok jak suseł. Nie zbudziłby jej nawet Dzwon Zygmunta. I dobrze, bo nie jesteśmy przyzwyczajone do zakwaterowania we dwie osoby. Wcześniej przed Tokio zawsze miałyśmy jedynki. Dla mnie to dużo wygodniejsze rozwiązanie, bo nie muszę skradać się na palcach, by zmienić kolejną przepoconą z nerwów koszulkę. W Wałczu potrafiłam wymieniać w nocy nawet po trzy. Pralka Frania byłaby zachwycona. Miss mokrego podkoszulka.
Dochodzi trzecia w nocy. Nie zasnę, nie ma szans. Serio. Uff, odblokowane, mogę grać dalej! Ukołysz mnie, Candy Crushu! Pojawia się komunikat „odsuń stres dalej”. O, to dla mnie. Znów zbijam cukierki. Przez trenera, który zamiast być liderem, managerem naszej osady, wszystko zniszczył. Zburzył wiarę w tę łódkę.
Wstałam z łóżka. Pierwszy krok wykonany. Co ciekawe, zaczynam myśleć w miarę trzeźwo, bo pojawiają się rytuały znane mi z wielu poprzednich startów. Nie kombinuję z czymś nowym. Zresztą zawsze bałam się tego, że jak wymyślę coś innego, to wpłynie negatywnie na moją postawę. Trzymam się schematu. Idę na śniadanie. Z powodu pandemii koronawirusa te igrzyska diametralnie różnią się od poprzednich. Procedura za procedurą. Cyrk z przepisami, bezpieczeństwo, dezynfekcja, maseczki, na każdym kroku czyhać ma ryzyko, że się zarazimy. Stanowimy zagrożenie dla innych. Wirus nie włożył peleryny niewidki i nagle niezauważenie nie czmychnął bokiem i możemy myśleć, że jest po staremu.
Docieram do stołówki. Chaos. Głośno, klimat jak na lotnisku. Jakimś starym, naprędce zaadaptowanym do warunków akceptowalnych przez olimpijczyków. Jest mój stolik, jak każdy inny obklejony z każdej strony pleksi. Niby siedzisz w grupie, ale właściwie osobno. Czułam się, jakbym była w okienku pocztowym. Brakowało tylko, żebym miała w dłoni stempel i zapraszała do siebie kolejne osoby.
– Dzień dobry, pani Katarzyno, polecony czy priorytet? Zwykły do Polski? Dobrze, to będzie osiemdziesiąt jenów. – Tak mogłabym obsługiwać.
Przez te hokejowe bandy nic nie słychać. Tylko dudni w bani. Trzeba zjeść. Wmusić w siebie. Nie jestem głodna. Czuję, że z nerwów i stresu zaraz to zwrócę, choć nie mam jeszcze czego. Wiem jednak, że potrzebuję energii. Płatki owsiane, jogurt, trochę owoców. Robert Makłowicz nie byłby dumny. Może jajeczniczka chociaż? – pytam siebie jego głosem. Nawet mnie to bawi, choć dobrze wiem, że nie ma szans na taką szamę. Dla mnie to za ciężkie, mam ściśnięty żołądek.
Biorę łyżkę i parkuję w owsiance zalanej jogurtem. Wrrrr, leci samolocik, Agnieszka raz. Am. Zjadłam. Przyjęło się. Przecież jeszcze tyle tego zostało, nawet nie jestem w połowie drogi. Agnieszka za osadę zje? Am. A za udany start? Bardzo chętnie. A za medal? Am, am. Wmuszałam je w siebie, a to nie takie szybkie zadanie. Stołowanie Agnieszki trwało ze czterdzieści minut. Umęczyłam się, jakbym karmiła dziecko. Nie czuję się tu dobrze. Ta przestrzeń mnie przeraża. Moje zmysły podostrzone. Wyczuwam kuchnie całego świata. Bierze mnie na mdłości. Szum, szmer. Ktoś rozbił talerz. Trzask! Jak mnie to wkurwia! Już chcę na łódkę. Zabierzcie mnie stąd!
Jak jesteś na wodzie, to słyszysz tylko komendy swoich trzech koleżanek. I błogą przestrzeń. Woda i trening w ostatnich miesiącach równają się ratunek. Gdy wskakuje się do łódki, trzeba się bardzo skoncentrować na ruchu. Wioślarstwo to sport, w którym nie ma ruchu idealnego, ale najważniejsze jest, by były do siebie jak najbardziej podobne. Łódka ma płynąć, a nie mamy ją przesuwać. To nie takie łatwe do osiągnięcia. Woda przycina dziób. Żerań. Cisza. Przyjemne wiosłowanie na jedynce, bez trenera, który się wydziera, że spóźniasz chwyt lub kopiesz nogami. Tylko jakiś wędkarz z pianą na ustach, że wpływasz mu na żyłkę.
Wracam do tokijskiego hangaru jedzeniowego. Może nie ma grobowej atmosfery, ale czuję, że każda z nas się denerwuje. Dziewczyny nie okazywały tego jakoś specjalnie. Trudno było wyczuć stres. Tego dnia ekipa była pewna siebie. Gdy któregoś razu szłyśmy korytarzem „hotelowym”, na szybko wymieniłyśmy z Marią takie zdania.
– Musimy zdobyć medal – mówię do niej.
– Wiem. Musimy – rzuciła krótko.
To wystarczyło. A przecież jeszcze kilka miesięcy wcześniej mówiła mi co innego, gdy przyznałam się jej do depresji. To jest ten czas, że nie ma, że boli.
Jesteśmy w tych boksach z pleksi i gadka się naszej czwórce nie klei. Coś tam przewijało się, że to jest ten dzień i wklepiemy konkurencji. Nie dało się tam rozmawiać, bo przez te covidowe stoliki trzeba było krzyczeć do siebie, żeby coś zrozumieć. Lepiej było jeść w ciszy. Co najwyżej bawiło nas to, że któraś próbuje zagadać, druga odpowiada, a i tak nic nie słyszymy. Śmieszna sytuacja. Ale też starałyśmy się rozluźniać atmosferę. Nieważne z czego, byleby się pośmiać, bo przecież za kilka godzin czeka nas finał tylu lat przygotowań.
Poza tym wyczekiwałam porannego rozruchu. Zawsze gdy miałyśmy start po południu, odgórnie, szkoleniowo miałyśmy wręcz nakaz chociaż zrobienia jednego kółka na wodzie, by poczuć łódź. My, jako zespół, nie do końca się z tym zgadzałyśmy i uważałyśmy, że poranny rozruch można wykonać na ergometrze, bo nie generuje to aż tyle czasu. Po prostu za dużo zachodu i zmęczenia. Z drugiej strony idziesz na ten trening i nie myślisz, że za chwilę masz start. To takie pierwsze zadanie do odhaczenia na drodze po medal. Jak w rozpisce godzinowej. Punkty do wykonania i odfajkowania.
Wracam do pokoju. Mieszkam z Marią, dwie medalistki zakwaterowane w jednym pomieszczeniu. Kobiety lubią brąz. Mnie ten pokój irytował już od początku. Znów sobie o tym przypomniałam. Na dzień dobry kłótnia z dziewczynami z długich wioseł, bo dostały lepsze. Miejscówka ośmioosobowa z czterema dwuosobowymi pokojami. Tylko dwa z nich fajne, bo z widokiem na wodę. Skończyło się tak, że podzieliłyśmy się fifty-fifty. Z naszej osady klucze dostały Kasia Zillmann i Marta Wieliczko, bo z Marią Sajdak uznałyśmy, że to ich pierwsze igrzyska olimpijskie. Każdy detal ma znaczenie, team spirit. Piątki zbite, było high-five!
Wracam na ziemię. Został prysznic i trzeba się zbierać do wyjazdu. Zimna woda! Auć, za gorąca! Dobra, leci. Kap, kap, kap. Głowa mi paruje od myślenia. Ależ ja chcę, żeby teraz ten czas zaczął szybciej płynąć! Ale nie na starość. Najlepiej raz szybko, bo tak chcę, ale żeby nagle mieć pięć dych na karku, to niekoniecznie. Niech się wskazówki wolniej przesuwają.
Dobra, umyta, chcę wejść w rytm zadań! Co mam wykonać, a nie jak się ogarnąć z rozkminami czy którą piosenkę odpalić po drodze… Cholera! Gdzie jest szczotka?! Warkocz! Muszę zapleść warkocz. Miałam go na mistrzostwach świata w Płowdiw i było złoto. W Rio de Janeiro zapomniałam i był brąz! Jest, znalazłam! Dobra, warkocz zwykły, zrobiony. Mógł być lepszy, ale nie ma czasu. Najważniejsze, że przyniesie mi medal, bo zawsze pływałam w warkoczu, więc jak będę miała rozpuszczone włosy, to dupa zbita. Wyruszamy w drogę. Ahoj, przygodo!
I znów zwątpienie… Co, jeśli się nie uda? Sięgam gwałtownie po telefon. Gdzie on jest, do cholery?! Tu. Ufff. Odpalam Candy Crusha, by opanować nerwy. Boże, jak mnie to rozluźnia! Tylko żebym nie musiała czekać na odblokowanie planszy, bo się zdenerwuję! Wzrok utkwiony w komórce, co tam Japonia. Przylecę tu jeszcze. Albo i nie. Gram dalej niewzruszona.
Na torze byłyśmy dwie godziny przed początkiem wyścigu. Po to też, by popatrzeć, jak inni startują. Spoglądam, obserwuję, chłonę rywalizację. Zawsze muszę się napatrzeć, by nabrać chęci do walki.
Chwyt za chwyt, łódź sunie, mięśnie pracują. Ale wieje! Ciepło, no i ta wilgotność. Doganiają ich! Ależ są mocni. Fajne to wioślarstwo! – komentuję w myślach. Potrzebowałam tego.
Fioletowe słuchawki na uszach. Pozostałe dziewczyny z czwórki także w muzycznym świecie. Katuję swoją playlistę. Zapętlonych pięć utworów. Ja nucę w kółko jedną piosenkę. Z.B.U.K.U – Łap marzenia.
– „Wierzę, że najlepsze w życiu to mnie czeka jeszcze. Przecinając nieba przestrzeń, wiem, że żyję. Mam tylko jedną szansę, na życie jeden bilet” – śpiewam. Albo wyję? Spróbowałabym kiedyś w jakimś talent show. Zamiast wioślarką, mogłam zostać piosenkarką. Idol? Po jednej nutce. – „Wiara gwarancją zwycięstwa, wiem, że żyję. Bo w życiu piękne są tylko chwileeeee” – trochę fałszuję, ale tu wszyscy i tak mówią po japońsku.
Na ostatniej prostej w uszach dudni mi przyjemnie Miuosh i Wizje, Katy Perry i Roar, do tego też była Sia i coś Sound’n’Grace.
Czas na suple. Właściwie to zabawne, bo one przecież guzik dają. Placebo. Wszyscy dookoła mieli lepsze odżywki, bardziej na czasie. Przez piętnaście lat piłam to samo. Nie zapomnę „Bufora”. Nie różnił się wcale od sody oczyszczonej. Miał po prostu zapobiec, by organizm się nie zakwasił w trakcie wyścigu. Nienawidziłam tego. Śmierdział jak jakaś zgniła ryba, gdy się przystawiło go pod nos. Pani doktor dawała taki proszek, trzeba było to rozrobić z wodą, a później celebracja drinków, wznosimy toast razem. Atrakcja taka, że często brałam dwa małe łyczki, a resztę wylewałam na przykład za namiotem. Piłam tego typu mikstury tylko dlatego, że cała osada to robiła. Poniekąd też wierzyli w to wszyscy, a mnie brało na wymioty. Nieraz było tak, że się dziwiły.
– Ej, Aga, co tak wolno sączysz? Na jakiejś Majorce jesteś?
Ja coś tam zażartowałam, poszłam pomachać nogą i za chwilę siup, podlałam okoliczne krzaczki. Chyba nigdy nie wypiłam całego. Nienawidziłam tego, zawsze gdy dziewczyny pytały mnie, gdzie jest mój power drink, tłumaczyłam, że zostawiam go na główny start. Dzięki temu miałam dobre wytłumaczenie, również przed sobą, aby tego nie pić. Taką narrację przyjęłam, że to mój as w rękawie. Krupier rozdaje, „Bufor” w zanadrzu.
Czas płynie. Wciąż za wolno, ale tu jakby nieco szybciej. Kolejny punkt z checklisty do odhaczenia. Dwudziestominutowa rozgrzewka na ergometrze. Wio, koniku! I znów zimny pot… Obawa. Przecież jak nie zejdę ze średnią minuta i dwadzieścia sześć sekund na 500 metrów, to będzie katastrofa. W Lucernie w maju nie zeszłam… Półtora miesiąca temu w Sabaudii też nie… Cisnę! Szarpnięcie, odjazd nogami i wzrok na licznik. Powtórz. Szarpnięcie, odjazd nogami i spoglądam na średnią. Mało! Strumyk potu spływa po skroni. Słyszę kapnięcia, kap, kap, kap. Wkurza mnie to, dekoncentruje, ale motywuje chyba jeszcze bardziej. Znów jakbym słyszała cieknący w nocy kran. Mięśnie rozgrzane, ruszyłam jak dobry parowiec, coraz mniej czasu, finiszuję już, ostatni chwyt, jestem blisko wyrobienia normy i… JEST! 1:26! Mam to, Aga. Dziewczyno, wracasz!
Od 2015 roku, gdy jestem na szczycie, zawsze przed najważniejszymi startami robiłam te przyspieszenia i jeśli wyrobiłam normę przodowniczki wioseł na tym poziomie, wiedziałam, że przydział na mecie będzie w postaci medalu. Tak sobie sama ustaliłam, bo przecież każda z nas we własnym zakresie się przez te dwadzieścia minut rozgrzewa. Widzę, że dziewczyny się nie oszczędzały. Spoglądamy na siebie i widzimy ogień w oczach. Pa, ergometrze. Teraz szybkie siku. Maria i Marta prowadzą konwój z wiosłami. Idziemy. Jak na igrzyska śmierci. Albo wszystko, albo nic! Jesteśmy przy łódce, zaraz to się zacznie. Ta chwila…
– Aga, do łazienki jeszcze raz? – musiała zapytać Maria.
Zawsze przed startami sikałam jak najęta. Z nerwów. Taki mały rytuał. Nawet jak myślałam, że nie muszę, i tak miałam rozkaz karnej wizyty w kibelku.
– Nie chce mi się. Aaa, no dobra… – odpowiadam i sprint do toalety, jak na zaliczenie na ocenę na WF-ie w szkole podstawowej w biegu na setkę.
Wracam. Najnudniejszy moment. Odprawa z facetem, który w ostatnich miesiącach zniszczył mi życie. Spieprzył je doszczętnie przez swoje ego. W tej chwili go nie cierpię. Odprawa z trenerem Jakubem Urbanem. Gdybym mogła, zatkałabym uszy. Zaczyna swój monolog. Zapewne nie przygotował i nie przemyślał go wcześniej, bo dobre planowanie to dla niego pojęcie z gatunku tych nieznanych. Zaczyna gadać i autentycznie jestem gdzieś indziej. On jest, rusza ustami, ale jakbym ogłuchła. Film niemy. Nie pamiętam nic z tej odprawy, a trwała dobrych kilka minut.
Po czasie, gdy spróbuję sobie przypomnieć chociaż jedno słowo, nawet to jest niemożliwe. Jestem pewna, że nie padło tam nic wartościowego. Niepotrzebny bełkot. Sztuka dla sztuki. Teatr jednego aktora. Zamiast róż i oklasków z publiczności głucha cisza. Stypa. A przed startem w Rio de Janeiro chłonęłam każde słowo trenera Marcina Witkowskiego. To była zajebista przemowa! Pamiętam ją do dzisiaj. Słowo w słowo. Mogę teraz zabawić się w skrybę, znaleźć zwój papieru ukryty tajemniczo w którejś z łódek i ją odtworzyć dla przyszłych pokoleń.
– Czeka nas wielka bitwa! Wy na nią zaraz ruszycie! Każdy chwyt się liczy! Pamiętać o tym! – mówił niczym generał. Bardzo podniośle.
W Brazylii na start szłam z ciarkami na plecach. Teraz w Japonii nasz samuraj trener Urban coś mówił. Z kultury pewnie udawałam, że słucham. Jednak nie wczuwałam się, nie pamiętam nic. Na jego usprawiedliwienie w tym momencie powiem, że nigdy nie był w tej materii wirtuozem. Ten typ tak miał. Paulo Coelho wioseł.
Widzę pomost. Zorientowałam się, że już po przemowie. Musiało minąć ładnych kilka chwil od niej. Chyba wprowadziła mnie w lunatyczny trans. Ocknęłam się, bo leci kolejny rytuał. Przed zejściem do łódki musimy przybić piątki. Zbić je. Klask! Jak nie ma tego efektu dźwiękowego, trzeba powtórzyć. Jak komisja złożona z naszej czwórki uznała, że któraś piątka była bez energii, od razu zarządzano powtórkę. Teraz siadło. Brawo, zdała pani egzamin, piątka z plusem!
Patrzę Marii w oczy. Brązowe. Jak medale z Rio. Dwa takie same. Ja nie chcę drugiego brązowego krążka. Za ten już dziękuję. Znów te oczy. Jest energia i moc. Tu nie ma wady tęczówki, że gałki oczne się różnią, bo nie są w dwóch różnych kolorach. Jak u osób z heterochromią, a więc rzadko spotykaną chorobą. A mi medal innego koloru niż ten z Rio się marzy! Ale ta depresja wredna… Czy mnie na to stać? Dziewczyny, pomóżcie mi! Ja pomogę Wam!
Zatoka Tokijska. Tor regatowy przygotowany specjalnie pod igrzyska olimpijskie. Droga wodna ulokowana między dwiema sztucznymi zielonymi wyspami u ujścia Sumidy. Wyczytałam, że zostały zbudowane przy użyciu wysypiska śmieci i zakopano tam odpady komunalne. Ja w ostatnich miesiącach czułam się jak śmieć. Jak zero… Czemu znowu o tym myślę? Tokijskie noce były koszmarne, dobrze, że miałam psychoterapię na odległość dzień w dzień i Candy Crusha… Jakie to głupie, a zarazem śmieszne. Śmiech przez łzy… Zapomniałam, czym jest słodycz życia, a zarazem napieprzałam w grę na telefonie, w której podstawą rozrywki jest łączenie cukierków.
Halo, tu Japonia! Aga, zejdź na ziemię. A właściwie wskocz do łódki. Jest i ona. Nasza biała strzała. Karbonowa. Niespełna czternaście metrów długości, waży ponad pięćdziesiąt kilogramów. Kasia zaczyna robić wyskoki. Przysiad na pomoście. Wyskok. I tak kilka razy. Jej nawyk, nie zapomniała o nim. Dobry znak. Spoglądam na nasze nogi. Każda ma te same skarpetki. Wszystkie pamiętały. W dodatku powtórzyłyśmy ten sam zestaw, który już posłużył do ścigania.
Kupowałyśmy je sobie w Wałczu. W różne wzory. Czasami miałyśmy prosiaki, czasem inne szlaczki. Przed Tokio dużo wcześniej ustaliłyśmy, że zakładamy takie same jak te, które miałyśmy w Płowdiw w 2018 roku, gdy zostałyśmy mistrzyniami świata. Szybka wizyta w sklepie internetowym. Można BLIK-iem? Przeszło. Paragon. Skarpetki w lwiątka kupione. Jakież to dorosłe! Kolorowe, żółto-czerwono-czarne. Waleczne lwice gotowe do rywalizacji! Po złocie w Bułgarii było, że lwice Urbana, ale teraz nie chcę się utożsamiać z tym hasłem. Nie ma mowy. Najważniejsze, że każda miała swojego króla dżungli na stopie. Spoglądam na te skarpetki i od razu mam szybką retrospekcję z Płowdiw. To był najlepszy wyścig w karierze. Perfekcyjny.
Wsiadamy do naszego świniaka. Choć łódka nie miała nazwy, to czasami śmiałyśmy się, że to nasze prosiątko. W wodzie trzeba odpalić świniaka, a my to robiłyśmy w naszym świniaku albinosie. Płyniemy na start, czas na rozgrzewkę na akwenie. Dwadzieścia pięć minut do sygnału „odjazd!”. Czas na guaranę. Ani sekundy później – informuje mnie dokładnie mój zegarek. Wypite. Smakowało, nie to, co „Bufor”. Pora na przyspieszenia. One muszą wyjść dobrze! To wtedy nas nastawi. Dziewczyny, zróbmy to jak trzeba!
Koniec. Nie będzie medalu. Znów odczuwam lęk. Chcę wysiąść z łódki. Wracają wspomnienia.
Tydzień wcześniej było apogeum. Chwytam za telefon. U mnie po dwudziestej, więc w Polsce jakoś południe. Moja psycholożka powinna być dostępna. Zielona ikonka z białą słuchawką w chmurce z wiadomością WhatsApp. Piszę.
– Spałam. Jako tako. Trochę po japońsku to wyszło. Zerwałam się nagle. Czuję niepokój na sercu. Mam nadzieję, że nie sparaliżuje mnie to i nie zasnę. Tak, wiem, niepokój, to słowo jest złe. Miałam je wywalić ze swojego słownika. Tak samo jak mam nie używać zwrotów, że się czegoś boję. Ale ja się boję wszystkiego! Słowa zakazane, a i tak dźwięczą w głowie. DZYŃ! DZYŃ! DZYŃ! Jakbym na tablicy miała nawet tysiąc razy napisać białą kredą „już więcej nie powiem, że się czegoś boję”, i tak w koło Macieju. I tak to wraca. Ten obezwładniający lęk. Jestem w pokoju. Osiem osób na naszej dzielni, siedem z nich śpi błogo, ale nie ja.
– Co masz w głowie? – pyta mnie Magda.
– Staram się rozmawiać ze sobą. Ale wciąż wizualizuję ten napis „start”. Martwi mnie myśl o wyścigu. Nie czuję się normalnie, mam takie kołatanie w sercu.
– Startu jeszcze nie ma, sprowadź się do tu i teraz. Skup się na oddechu. To, co ćwiczyłyśmy – odczytuję wskazówki, ale zamiast tego w głowie mam ciągły mętlik.
Odpalam Candy Crusha. Ćwiczę kciuk w prawej dłoni. Nie wiem, ile to trwało. Światło niebieskie nie pomaga w spaniu, ale jakoś odpłynęłam. Może po godzinie? Dwóch? Bateria w telefonie słabsza o kilkanaście procent. Rano się odzywam, że wstałam, witam nowy dzień. Siemano, nadchodzę. Ja, Aga, wioślarka. Wejdę z buta w ten dzień. Przecież zaraz eliminacje o być albo nie być. Taaa, jasne. To nierealne, że się uda. Sześć dni do finału, o ile wejdziemy, a ja nie jestem nawet w jednej dziesiątej sobą. Będzie katastrofa. Informuję o tym Magdę.
– Połóż obie dłonie na klatce piersiowej. Tak symetrycznie. I poczekaj, aż poczujesz, że obie mają tę samą temperaturę w nich, a później spróbuj wykonać spokojnie te trzy oddechy, tak z kości krzyżowej, nad którymi pracowałyśmy – rzuca mi tak jakoś czarodziejsko.
Ja to tak odbieram. Daleko mi do wróżki, więc nawet nie zamierzam tego wypróbowywać, bo to jakieś brednie. Ale zaraz. Gdy Magda nie odpisuje mi na którąś z wiadomości, zaczynam się denerwować. Co ja mam robić? Gdzie jest jej ręka? Kto mnie poprowadzi? Muszę jej zaufać. Tyle tylko, że właśnie zbiera mi się na wymioty. Zaraz zwymiotuję, a trzeba iść na łódkę i walczyć, dać sobie szansę. Mija kilka godzin i wystukuję na dotykowej klawiaturze… Stuk, stuk…
– JESTEŚMY W FINALE! Ale jak wracałam z toru, znów kłuło mnie w sercu…
– Rewelacja! Myślę, że to kłucie to z emocji. Z mojej perspektywy, gdy oglądałam ten wyścig, wyglądało to, jakbyście były jedną wielką zgraną maszyną! Z tego też są koszty. Kłucie może być sygnałem na regenerację. Jak wchodzisz na wysokie parametry, trochę zajmuje zejście i nie zawsze to jest przyjemne. Tak mi się kojarzy facet po seksie. Szczytował, a później dyszy. Mam nadzieję, że nie obrazisz się za to porównanie! – Wyświetlam i nawet się uśmiecham. Rozbawiło mnie to. Stan emocjonalny tak kompletnie mi ostatnio nieznany.
Znów dzień wyścigu o olimpijskie medale. Flagi kołyszą się z lewej strony. Niedobrze. Nasz tor drugi skrajny z prawej. Ten sam, na którym wcześniej polskie ekipy także płynęły. Bez sukcesów. O nie! To przeznaczenie! My jako ostatnie z Reprezentacji Polski mamy na nim wiosłować. W myślach paraliż. Inni sobie nie poradzili. A co z wiatrem? Czuję, że nie jest sprzyjający dla osady na tym torze…
Nie ma co rozpamiętywać. To przecież wioślarstwo. Są tory bardziej sprawiedliwe i mniej. Ale ja analizuję. Płyniemy tyłem do przodu. Im dalej od lewej przy tym wietrze, tym gorzej. Jesteśmy bliżej trybun. Niemki czy Chinki są bliżej wiatru, więc nim się łódź rozpędzi, będą mieć łatwiejsze zadanie, bo mniej je będzie spychać. Dlaczego nie mogło dziś wiać z prawej? Byłybyśmy w miarę odsłonięte na końcowej części dystansu. Jak pech, to pech. Biednemu zawsze wiatr w oczy.
Zestresowałam się strasznie, ale uratowała mnie myśl, że na warunki to ja wpływu nie mam akurat żadnego. Gdybym miała się ścigać z jakąś juniorką, to przecież podmuchy byłyby bez znaczenia. Musimy zdobyć medal! Tylko jak, skoro wieje od lewej, a Holenderki są najbliżej tej skrajnej strony, więc na pewno będą mocne, mając ten żywioł za sprzymierzeńca?!. Zmierzmy się z nimi, na nich, osado! Ale po co? Pogoda i tak zabierze nam medal… Trzymajmy się taktyki i róbmy swoje!
Nie kontroluję swej głowy. Nie potrafię wytrzymać sama z tymi myślami. Jakim cudem one wytrzymują ze mną w łódce? Wracam na ziemię. Azja. Japonia. Konnichiwa!
Od początku miałyśmy mocno ruszyć, ale nie na maksa. Wyrobić pozycję i kontrolować. Mocno na tyle, by łódkę wprawić w ruch, aby nie gonić już na starcie. Być ten kawałeczek z przodu, by mieć lepsze pole widzenia, nie odwracać się, by skontrolować położenie. Wtedy patrzysz w przód i choć Kasia, która jest na czele, niewiele widzi, ja jako ta ostatnia mogę swobodnie informować, co się w danym momencie dzieje.
Tyle o planach, zaraz przyjdzie weryfikacja. To już? Teraz? Chucham w dłonie. Żeby je jeszcze wysuszyć! Nerwy i wilgoć robią swoje. Mocno! Huuh! Jak suszarka normalnie! I jeszcze raz energiczne uderzenie w uda! Drugi. Pobudzona jestem, jak na lwicę w skarpetkach przystało! Sygnał już za chwilę! Ale najważniejsze jest światło, przypominam o tym dziewczynom! Pada komenda, że zostały dwie minuty do startu.
– Dźwięk zawsze jest z delikatnym opóźnieniem! Czekamy na zapaloną żaróweczkę, koncentracja na światłach! – rzucam w swoim stylu.
Przypominają trochę te na skrzyżowaniu na rondzie Starzyńskiego w Warszawie. Ale nie ma żółtego. Czerwone i od razu zielone. Niczym szmaragdy. Lubię szmaragdy. Czemu ja właściwie o tym teraz myślę? Bo nie dostałam szmaragdu na zaręczyny? Wietnam! Ale było wtedy romantycznie, choć i tak musiałam zepsuć chwilę. Pojawia się on. Okrągły pierścień dla Frodo-Agnieszki, a na nim mały diamencik. Miło. Będę żoną. Maciek uroczyście wsuwa na palec. Serdeczny. Lewej dłoni. Tak nakazuje tradycja. Podobno wyłowiony prosto ze słonego morza. Jak pistacje. Jestem w szoku! Pytam, jak on to zrobił, że nie mając okularów, znalazł akurat ten. Tu nad wodą. Ładny. W sumie zaoszczędził trochę funduszy. Znajda to znajda! No tylko pogratulować. Dopiero za chwilę doszło do mnie, że gdy nie patrzyłam, przywiązywał go sobie do spodenek. Jestem blondynką. Wybaczcie.
Są zielone światła! Płyniemy w finale Igrzysk XXXII Olimpiady Tokio 2020 w roku 2021! Taktyka? Zgodnie z planem! Efekt? Ruszamy mocno, a jesteśmy z tyłu…
Płyniemy, kolejne metry za nami, a ja widzę, że jesteśmy na czwartym, może piątym miejscu. Kolejne metry przesuwamy się, walczymy. Czwarte, piąte miejsce. Jest źle. Daję z siebie, ile wlezie. Mało? Dokładam! Dziewczyny jadą równo, no nie oszczędzamy się! A my chciałyśmy przecież ruszyć solidnie, nie odpłynąć nagle na wariata, tylko starać się wyjść na prowadzenie i trzymać pozycję, zachowując siły na drugą połowę dystansu. No dobra, ale właśnie naszym atutem jest środek dystansu. Wówczas odpalamy świniaka! Na razie poza pudłem, Chinki cisną jak w transie, Niemki trenera Witkowskiego też w formie.
Szybko przypomina mi się urywek sprzed startu. Nawet na mnie nie popatrzył. Uważał, że jestem niewidoczna. Potraktował mnie jak powietrze. Były trener. Zdobyłam z nim brąz w Rio, a teraz dla niego nie istnieję? Czy dla kogoś w ogóle jeszcze istnieję? Ja wam wszystkim zaraz pokażę! Mija pierwsza pięćsetka, my wciąż poza strefą medalową. Stabilnie, ale bez zmian. Powiedzieć coś głośno czy siedzieć cicho? Może za wcześnie? Jak nie powiem, to się nic nie zmieni. Potrzebny bodziec, a przed nami półmetek.
– Teraz! – wydarłam się ile pary w ustach!
Jak w kalejdoskopie! Wchodzimy na wyższą kadencję. Na wyższy rytm. Zwiększamy liczbę pociągnięć na minutę, czuję to w nogach! Zaczęłyśmy finiszować. W połowie wyścigu. Wariatki z nas! Co ja zrobiłam?! Albo to dowieziemy, albo opadniemy z sił. Wóz albo przewóz. Ależ bolą mnie zęby! Zaciskam je mocno. Powietrze nie sprzyja. Czuję się jak jakiś bokser w dziesiątej rundzie walki o pas mistrzowski. No i te nogi. Minęły trzy minuty, a ja obolała. Ale też trochę inaczej niż zwykle? Ciężko fizycznie, ale technicznie? Chyba jeszcze bardziej! Boli mnie też świadomość, że medal może przepaść… Dobra, tysiak za nami, został jeszcze drugi, atakujemy!
Przypomniała mi się ceremonia otwarcia igrzysk. W Brazylii nie byłam, tu nie mogłam odpuścić.
– Znów się przebudziłam w środku nocy. Mimo że poszłam do łóżka grubo po północy po wyjeździe na zapalenie znicza. Mam te same myśli, te same obawy, co dzień wcześniej. Masakra… Nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje – piszę do mojej pomocy psychologicznej.
– Powtórz wczorajszy repertuar. Ten wyciszający – odpisuje krótko Magda.
Brakowało tylko „KROPKA”. Słownie.
Dzwoni telefon. Od niej. Nie mam jak odebrać. Nie mogę rozmawiać, nie chcę tak przy wszystkich. Jest ikonka nieodebranego czerwonego połączenia. Mija czas, ja z czarnymi myślami. Łapię lepszy Internet. Piszę.
– Kasia Zillmann była wściekła. Emocje ponad skalę. Nie przeczytała wiadomości od trenera, że rano mamy trening. Ona niewyspana. Też była na otwarciu igrzysk, ale nie za bardzo chciała. Wkurzyła się i wydarła, że to było nieprofesjonalne w naszym wykonaniu, że szlajamy się po nocy, a rano trzeba zapierniczać. Poszedł przecież jasny komunikat w naszym zespole, że jak ktoś nie chce, nie musi iść. To sprawa indywidualna. Nie rozumiem tych pretensji i agresji. Chciałam załagodzić to wszystko, ale jak otworzyła mi drzwi, miała tak napięte mięśnie i była tak zdyszana jak po mocnym interwale. Bałam się, że mi przywali. Już to widziałam. Lewy prosty! Unik! Wyszłam przed wyprowadzeniem ciosu. A raczej uciekłam. Powiedziałyśmy o tym trenerowi. Rozmawiał z nią oraz Marią, która jest na szczęście na tyle wyważona, że dla niej cel uświęca środki. Chciała załagodzić całą sytuację, chociaż nie zrobiła nic złego, byleby tylko się pogodzić. Kłuje mnie w sercu i gdzieś pod żebrami. Nie umiem sobie z tym poradzić. Wciąż mam zdenerwowaną twarz Kasi przed oczami. To wraca. Widziałam te buzujące emocje. Strach mnie obleciał. Z dobrych newsów trening sztos, a ekipa koniec końców pogodzona – wysłałam, nawet trochę przecierając oczy ze zdumienia. Bo serio pojawił się jakiś pozytyw. Ten trening odpalił. Chyba przez adrenalinę.
– Dobrze – łapię zwrotkę.
– Ponadto Kasia nas przeprosiła, żeby nie brać tego jej ataku do siebie. Nie był skierowany bezpośrednio do nas. Dodała, że chce o nas dbać jak najwięcej i żebyśmy pamiętały o odpowiednim nawodnieniu. Pijcie więcej wody, dziewczyny, podkreślała. Drugi Adam Nawałka. Wybija konkretna pora, bidony w ruch! Poza tym Maria dodała coś o tym, żebyśmy się potrafiły zebrać wszystkie nieco wcześniej na treningi. W gruncie rzeczy jest ok. – Klikam wyślij.
Znów noc. Kilka godzin później. Normalnie narkolepsja. Kładę się na bok, próbuję w te oddechy, wciąż źle. Łapię oddech i guzik to daje. Jest fatalnie. Serce kołacze. Gdzie jest telefon? Potrzebuję wsparcia, bo wykituję. Ta sama pora. Jakby wskazówki zegara były moim tokijskim złowrogim zegarmistrzem. Dzień Świstaka Kobus-Zawojskiej. Zamykam oczy. Mam odpocząć, śnić o jednorożcach, a tu oczywiście wpół do drugiej w nocy i gromkie „dziękujemy, pani się już wyspała”. To tak frustruje… Łudzę się każdego wieczora, że może to będzie ten jeden jedyny raz, gdy to nie nastąpi. Zasnę i obudzę się rześka skoro świt. Oddechy nie pomagają. Dotykanie klatki też. Czy cokolwiek tu wreszcie zadziała?! Może sobie pogram… Witaj, Candy Crushu mój malutki.
– Start przesunęli nam na dzień później! Podobnie, jak to było w Rio! Prognoza pogody do bani, tajfun, szykuje się totalny armagedon – piszę pełna obaw.
– Dla ciebie to i lepiej. Potrzebujesz regeneracji. Będziesz lepiej zaadaptowana do nowych warunków – odpisuje moja psycholog.
– Dzięki – rzucam krótko. Po czym znowu. – Irytuje mnie głośna muzyka z pokoju dziewczyn obok. Jakaś techniawa? Umc, umc! Jak te dźwięki drażnią moje bębenki uszne! Słabo mi. Muszę wyjść na świeże powietrze. Jestem na zewnątrz. W tym pokoju było coś negatywnego w powietrzu. Jakaś dziwna aura. Przepraszam Cię, że takie głupoty wypisuję i zawracam Ci nimi głowę. Mam wiotkie ręce. Jednak jak przebywałam sama na ławeczce, jakoś lepiej mi się zrobiło.
Dostaję od niej nagranie głosowe. Słucham.
– To nie są głupoty – uspokaja mnie. – Nie rozpamiętuj tylko o tym przed samym spaniem. To nie jest czas na to. Dla ciebie to już temat zakończony. Wydarzyło się. Nie możesz zmienić czegoś, co się wydarzyło w przeszłości. Przed samym spaniem możesz pomyśleć sobie tylko o tym, co było okej. Trzy rzeczy, które były dobre. Wydarzenia, gesty albo jakaś wdzięczność za coś. Wiotkie ręce są efektem tego, że się w tobie gotuje. Bodziec nie jest ważny. Akurat tu reagujesz na głośną muzykę, bo wchodzisz w taki wysoki parametr. Musisz na wielkiej świadomości postarać się to zauważać, że tak reagujesz w danym momencie. Jesteś jak napompowany balonik, który chce pęknąć, ale nie może. To wydarzy się dopiero w środę. W trakcie wyścigu. Jak będziesz startować! Wtedy eksplodujesz, ale wtedy masz to zrobić! Oszczędzaj energię. Jak ci muzyka dudni i przeszkadza, odnotuj to. I skup się tylko na tym, jak się czujesz w danej chwili. Nie da się tego zrobić inaczej, bo nie możesz nie reagować. Emocje cały czas będą się pojawiać. Jesteś przyzwyczajona do działania, że zawsze coś się dzieje. Teraz musisz czekać. I to jest trudne. Wychodzisz na wycieczki krajoznawcze i szukasz bodźców. Nie przyjechałaś tam zbawiać świata, tylko skumulować jak najwięcej mocy i pozytywnej energii w sobie, by w środę super popłynąć! Głowa to teraz twoje jedyne narzędzie. Dam ci przykład. Gdy ktoś ogląda przed spaniem, dajmy na to, makabryczne wypadki drogowe, to nie zaśnie. Nie ma szans. Nie dopuszczaj do twojej niepodległej, suwerennej przestrzeni takich myśli. Szlaban. Nie ma przejścia. Jak we Władcy Pierścieni z tą sytuacją, w której Gandalf staje przed Balrogiem i mówi „Nie przejdziesz”. Tyle z Tolkiena. W każdym razie koniec ze złym nastawieniem! Wypad! I jeszcze jedno. Gdy wszyscy są podobnie przygotowani, to wygrywa się głową. Jesteś trochę jak taka tenisistka na korcie, gdzie poziom po obu stronach siatki jest taki sam. Wygrywa ta zawodniczka, która trzyma swoją głowę w koncentracji. Tylko na tym, co robi. Jak wykonała pewien ruch, to już o nim zapomniała. Natychmiast. Tego nie ma. To już przepadło. Ona ma swój cel. Wizualizuje najlepsze ruchy tu i teraz. Jest blisko siebie. Nie ma rozproszonej uwagi, nie szuka wzrokiem publiczności. Muzyka w tle? A skąd, nie słyszy jej! – kończy wypowiedź.
Słucham kilka razy uważnie.
– Nie kłuło mnie w nocy. Ale się budziłam zlana potem – komentuję po wieczornych regatach z próbą ukołysania mojej chorej głowy. Chrzanić te igrzyska!
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Mój wyścig z depresją
ISBN: 978-83-8373-040-0
© Agnieszka Kobus-Zawojska, Mateusz Ligęza i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Jędrzej Szulga
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Michał Kacprowicz
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek