Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Moja podróż do Kanady nie była zwykłą wycieczką. To było coś więcej niż przelotny romans na dzikiej plaży u podnóża Gór Skalistych. To prawdziwa miłość – szczera, bezkształtna, bezinteresowna i czysta. Moja Kanada to podróż przez życie w stronę marzeń na wietrze przeciwności losu, którym to warto stawiać czoła. To opowieść o wierze w swoje możliwości, o upadkach i o lewitacji ducha marzyciela w krainie realnych wrażeń. To refleksje z podróży oczyma artysty, muzyka i poety z głęboką analizą człowieka jako wartości bezcennej.
Moja Kanada – to Moje Marzenie.
Autor
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 91
Redaktor prowadzący
Wojciech Nowakowski
Redakcja
Błażej Kusztelski
Projekt okładki
Emilia Dajnowicz
Copyright © by Piotr Surma 2021
Copyright © by Sorus 2021
E-book przygotowany na postawie wydania I
ISBN 978-83-66664-62-3
Przygotowanie i dystrybucja
Wydawnictwo Sorus
ul. Bóżnicza 15/6
61-751 Poznań
tel. (61) 653 01 43
księgarnia internetowa
www.sorus.pl
DM Sorus Sp. z o.o.
KonwersjaEpubeum
Moja podróż do Kanady nie była zwykłą wycieczką z bagażem wypełnionym rzeczami na zmianę ani też przelotnym romansem na dzikiej plaży u podnóża Gór Skalistych. Była prawdziwą miłością, szczerą i bezinteresowną – bezkształtną i krystalicznie czystą.
W Kanadzie tańczyłem z wiatrem wolności na bezdrożach rzeczywistości. Wyrosły mi tam skrzydła. Latałem na krańcach nieba, pływałem łodzią, pędziłem dziką i krętą drogą. Zatrzymywałem się w prawdziwej chwili, fotografowałem czas na tle natury. Z prerii, przed szeroko otwartymi oczyma, wyrastały mi przepiękne góry, a ich szczyty wbijały się w tajemnicze chmury.
W Toronto stałem na szczycie najwyższej wieży. Wierzyłem tej wieży. Słyszałem lament upadku niezliczonych kilogramów wody. To Niagara tak głośno krzyczała, że ogłuchła każda nieistotna sprawa. Poznałem zapach ambrozji, prosto z samego nieba, z lasu tropikalnego – i tego też mi było potrzeba.
Banff ugościł swojsko. Czułem się jak w domu, jakby moja dusza zatoczyła koło i wróciła do domu. Spotkanie z Mt. Norquay – oko w oko. Wymieniliśmy spojrzenia w milczeniu. Nie trzeba było gadać, bo po co to i komu? Przy wschodzie i zachodzie słońca wsłuchiwałem się w szepty rzeki Bow. Spacerowałem i oddychałem, a puzzle cudownych ujęć układały się w opowieści z podróży.
W Jasper byłem bezdomnym, toczyłem się po ulicach w objęciach przestrzeni. Icefields Parkway – droga jakich mało. Oj działo się, działo... Nie chciałem celu, mógłbym tak prowadzić i jechać bez końca. Widziałem jeziora o innym znaczeniu, kolory błękitu z innej epoki. Postawiłem nogę na starym lodowcu. Dwa razy płakałem ze szczęścia. W zwolnionym tempie i jak te powolne ujęcia, klatka po klatce, rozpływałem się w znaczeniu. Pierwszy raz widziałem sens życia i Boga dzieło doskonałe, bez pośpiechu, piękno w każdym oddechu.
Na Spirit Island słyszałem dźwięki z najgłębszych zakątków duszy. Nawet instynkt przetrwania stanął na wysokości zadania i też się wzruszył. Pędziłem pociągiem przez prawdziwy dzień i ulotną noc. Zajrzałem przez otwarte okno do samego nieba. I jak tu nie spełniać marzenia?!
W Vancouver było jednak inaczej – szklane domy z drzewami na dachu. Taki prawdziwy dziki zachód, tajemniczy i mroczny, który intrygował nieodgadniętym spojrzeniem. Włóczyłem się po ulicach, jadłem i piłem kolejną kawę na Granville Island.
Vancouver! To, co dla mnie było rajem, dla innych było piekłem w szponach nałogu. Porzuceni przez nadzieję, ludzie bez kompasu, mapy i planu.
Ciężko się przyznać, lecz życie to „kwestia wyborów”.
Ja – marzyciel z krainy realnych wrażeń.
To już prawie siedem lat od mojej kanadyjskiej eskapady – zwieńczenia marzeń o zapachu klonu i soczystej sosny. Wolność w tle olbrzymich przestrzeni, wszystko większe od znanej miary: tropikalny deszcz – prysznic, jakiego nigdy wcześniej nie znałem; preria – równina wyjęta z filmowej scenerii i wklejona w rzeczywistość dnia teraźniejszego niczym znaczki na kartkę pocztową. I te góry… Hmm...
Kanada nigdy nie była dla mnie jakimś tam zwykłym krajem. Raczej stanem życia zaczerpniętym z głębokiego oddechu, który nigdy nie miał się spełnić. Bo niby jak? I może zabrzmi to niczym przyśpiewka starego formatu, ale to naprawdę były inne czasy. Przynajmniej w moim wydaniu. Czasy brutalnych niepowodzeń oraz bardzo ambitnych marzeń, które stały się pokarmem dla mojej duszy, paliwem do wehikułu czasu, który miał dopiero wyruszyć po swoje przygody.
Wizja Kanady od zawsze szumiała mi w głowie jak rwąca rzeka, jak podmuch newralgicznej chwili. Jawiła się jako kraina raju i wolności, pełna przestrzeni i ezoterycznych kształtów – innych i niewinnych. Mnie, urodzonemu w polskich górach, gdzie Tatry w zasięgu wzroku wabią i przyciągają uwagę każdego dnia, rzucając swój czar na publiczność przyjezdną oraz mieszkańców okolicznych wsi i dwóch miast – Nowego Targu i metafizycznego Zakopanego. I tworzą bajeczny spektakl codziennej przemiany, metamorfozy wyjętej żywcem z Czterech Pór Roku Vivaldiego, gdzie Gorce, Pieniny i mój majestatyczny Przełom Białki – niczym mniejsze jeszcze rodzeństwo – składają się na całość góralszczyzny.
Tatry jak magnez skupiały mój wzrok od najpierwszych, niewinnych kroków dziecka. To tu od najmłodszych lat marzenia zderzały się z rzeczywistością, brutalny realizm z fantazją, świat dnia codziennego z cykliczną zmianą pór roku oraz huśtawkami góralskich nastrojów. Podczas halnego powiewa na maszcie wiele zmiennych flag.
Ten pierwszy śnieg na szczytach gór od połowy lata i zimne powietrze zwiastujące zwolnienie czasu i dłuższy sen. Jesienne spacery, zapach wilgotnej watry z gęstym dymem cetyny i piwo. To piwo... ten czas... ci ludzie... bunt przełomu wieku. To właśnie tu zdarzyły się pierwsze nieudane podboje miłosne, które bolą do dziś. Zakazany czas jak zakazany owoc – hymn młodych i wielkich dni. Nic tak nie pachnie fantazją jak rzeka Białka w letni ciepły wieczór, podbarwiony zachodem słońca i tęsknotą zmienioną w nostalgiczny uśmiech.
To wszytko było niczym ziarno, z którego wykiełkowało marzenie o Kanadzie, dzikiej i wolnej w swojej naturze. Te śpiskie korzenie, z których wyrosło drzewo zakwitłe kwiatem pachnącym, owocem kuszącym snem o wolności bez końca. Ale skąd ten sen? Tego nie wiem. Zawsze go miałem w sobie, a on zawsze wołał głośno moje imię i wzywał: Przyjedź do Kanady!
Wszystko zaczyna się jednak od marzeń i głodu wrażeń. Ale żeby marzenia nie okazały się zepsutym jabłkiem, trzeba wziąć się w garść i do roboty. Marzenia nie spełniają się same! To nie jakaś tam wygrana w totolotka! Takie myślenie wprowadza w błąd i gubi w labiryncie życia na samym starcie. Na marzenia trzeba (wręcz powinno się!) ciężko pracować. Ta satysfakcja, to planowanie, niepowodzenia, wloty i upadki uszlachetniają każdy krok, a droga staje się opowieścią ważną i unikatową – jak moja. Tak właśnie myślę, że ta opowieść jest unikatowa, bo moja i najprawdziwsza. Wierzę, że każdy może napisać i pisze własne dzieło swoim czynem. Nie zawsze może słusznym, ale w końcu jesteśmy tylko ludźmi i łatwo nam popełnić błąd.
Osiemnaście dni w raju pochłonęły dwa i pół tysiąca funtów szterlingów (suma podana w walucie zarobkowej), a warte były sto milionów razy więcej – bez pięciu zdań. Każda chwila, każda sekunda oddechu kanadyjskim powietrzem, spełnionego snu, okazała się tak cenna, że aż bezcenna! I nie da się tego ocenić ani przecenić! Można – tylko i aż – docenić. Czas nie ma swojej ceny. Sami decydujemy, ile jest wart i co chcemy z nim zrobić. A czas w Kanadzie był tylko mój i okazał się preludium do wielkich zmian. Wreszcie otworzyły mi się okna na świat, a świeże powietrze wypełniło płuca. Nabrałem głębokiego wdechu i poczułem, wręcz uwierzyłem, że mogę żyć na pełnych żaglach – z wiatrem, a nawet pod wiatr.
Rzeczy formalne, takie jak wiza i dokumenty potrzebne do wkroczenia na obiecany ląd, zacząłem przygotowywać już sześć miesięcy wcześniej. Wedle zasady podróżuje się trzy razy! Przygotowanie do podróży to pierwszy etap i bardzo ekscytujące przeżycie. A więc kartkowanie stron przewodnika i setki godzin wertowania stron internetu, aby potem jak najwięcej zobaczyć, zwiedzić, a przy tym nie zamęczyć i nie rozczarować swojego marzenia. Im zatem więcej czasu i sił poświęcimy na to przed wyjazdem, tym więcej luzu będziemy mieli w trakcie przygody. Dzień wydłuży swoje godziny, a wschody i zachody słońca pozwolą kontemplować niezapomniane chwile.
Skoro zaś jestem mistrzem planowania i planów awaryjnych (a nawet awaryjnych do awaryjnych), przygotowywałem się bardzo skrupulatnie do mojej kanadyjskiej przygody. A pisząc to, tu i teraz, po latach na Małym Manhattanie, ciarki przechodzą mi po plecach na same wspomnienia.
Boże, jak tęsknię!
Piotr Jan Surma – ur.1w 1982 r.1w Nowym Targu marzyciel, fantasta, gitarzysta, meloman, miłośnik lasu1i amator gór oraz poszukiwacz siebie na łąkach czasu.1Z pochodzenia Góral, ale mieszkający nad morzem1w obcym, ale jakże swojskim kraju – Anglii. Autor kilku niedościgniętych przez sukces utworów muzycznych pod szyldem PJ Surma – do odsłuchu na YouTube. Były gitarzysta Roadhouse Bound oraz Orpheus’ Fury. Obecnie grający muzykę gitarowo-relaksacyjną.