Moje misje Czerwonego Krzyża - Elisabeth Carrier - ebook + książka

Moje misje Czerwonego Krzyża ebook

Elisabeth Carrier

0,0

Opis

Wsparcie medyczne dla ruandyjskich więzień, pomoc dla uciekinierów w Darfurze, upowszechnianie znajomości międzynarodowego prawa humanitarnego w Chorwacji, pomoc dla rannych w wojnie w Afganistanie, wsparcie medyczne dla haitańskich szpitali… Élisabeth Carrier spędziła znaczną część życia w tych miejscach na świecie, w których pomoc była najbardziej potrzebna. W książce Moje misje Czerwonego Krzyża opowiada o tym, co przeżyła i przedstawia swój sposób patrzenia na świat. Relacjonuje życie codzienne podczas misji i dzieli się z czytelnikami swoimi radościami i smutkami. Choć była naocznym świadkiem okropności wojny i barbarzyństwa człowieka, wciąż potrafi dostrzec to, co w nim najpiękniejsze: solidarność z innymi ludźmi i odwagę. Przytaczając liczne anegdoty, pozwala nam lepiej zrozumieć mechanizm, dzięki któremu działacze humanitarni mogą znieść to, co wydaje się nie do zniesienia, i kontynuować swoje misje na przekór wszelkim przeszkodom.

Élisabeth Carrier od dzieciństwa marzyła, by poznawać świat i być tam, gdzie rodzi się historia. Na tym marzeniu zbudowała swoją karierę: przez blisko trzydzieści lat pracowała dla Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. Podczas licznych misji humanitarnych niosła pomoc ofiarom konfliktów zbrojnych i klęsk żywiołowych w Afryce, Azji, na Bliskim Wschodzie, w Europie i Ameryce. Za swoją działalność humanitarną otrzymała wiele wyróżnień, między innymi medal Florence Nightingale oraz dwa doktoraty honoris causa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 661

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

En Mission. Une vie au sein de la Croix-Rouge

Redakcja i korekta:

Bernadeta Lekacz

Skład i łamanie:

„ROCH” Wojciech Ochocki

Projekt okładki:

Ewa Majewska

Copyright © for the Polish translation and edition by Wydawnictwo Akademickie „DIALOG”, Anna Parzymies Sp. z o.o., 2016

Copyright © 2014, Éditions Québec Amérique Inc.

quebec-amerique.com

Przekład książki został dofinansowany przez

Canada Council for the Arts / Conseil des arts du Canada

ISBN (ePub) 978-83-8002-496-0

ISBN (Mobi) 978-83-8002-500-4

Wydawnictwo Akademickie „DIALOG”, Anna Parzymies Sp. z o.o.

00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./faks: 22 620 87 03

e-mail: [email protected]

http://www.wydawnictwodialog.pl

Wydanie elektroniczne, Warszawa 2016

Skład wersji elektronicznej

Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

Moim kolegom, którzy byli inspiracją

dla licznych fragmentów tej książki.

Pamięci tych, których szczęśliwa gwiazda zgasła zbyt wcześnie.

There is a crack in everything, that’s how the light gets in1.

Leonard Cohen, fragment piosenki Anthem

UWAGA WSTĘPNA

Idee i opinie wyrażone w tej książce są moje własne i w żadnym razie nie odzwierciedlają punktu widzenia czy oficjalnego stanowiska Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża (MKCK). Dołożyłam wszelkich starań, by dotrzymać zobowiązania do dyskrecji co do działań prowadzonych w ramach moich czerwonokrzyskich misji.

Chcąc zachować ich anonimowość, nadałam kilku osobom fikcyjne imiona. Zmieniłam również lokalizację geograficzną niektórych przypadków medycznych, aby uniemożliwić dokładne określenie miejsca, w których się wydarzyły.

SŁOWO WSTĘPNE

W nie tak odległych czasach często naszym jedynym łącznikiem z wielkim światem byli podróżnicy, nieliczne osoby, które dla prowadzenia ewangelizacji lub udziału w wojnach udawały się do bardzo dalekich krain odmalowywanych przez naszą wyobraźnię w sposób niemal surrealistyczny.

U nas uosobieniem takiego podróżnika był afrykański biały ojciec, który raz na trzy lata albo raz na pięć lat pojawiał się w wioskowym kościele i opowiadał o niedożywionych dzieciach, o trudach życia w Afryce i panującej tam biedzie. Mówił też, i koniecznie trzeba to podkreślić, o pięknie Afryki. Aż pewnego dnia zjawił się „kwestujący”, człowiek przybyły z tak daleka, że nie byliśmy pewni, iż rozumiemy jego mowę. Przybył, pamiętam, u schyłku dnia, gdy chmury spiętrzone na niemal czarnym niebie zapowiadały burzę. Opowiadał, popijając herbatę, którą zaparzyła dlań matka. Opowiadał o starych krajach, o okrucieństwie ludzi, o głupocie panoszącej się na świecie. I podczas gdy snuł te swoje opowieści przed gronem niedowierzających własnym uszom słuchaczy, rozpętała się burza z piorunami i grzmotami. Dlatego właśnie tak dobrze go zapamiętałam: wydał się nam olbrzymem, swego rodzaju wyrocznią, a w każdym razie dziwną istotą przybyłą z fascynującego świata. To, co nam opisywał, a słuchaliśmy go z zapartym tchem, było w moich oczach najpiękniejszą przygodą, jaką można przeżyć.

Lektura relacji Élisabeth Carrier obudziła wszystkie te wspomnienia. Zresztą dla niej samej pragnienie poznania innych ludów i niesienia im pomocy zrodziło się pod wpływem opowieści wuja będącego misjonarzem w Afryce. Przekuła to pragnienie podróży w pomysł na życie: pomoc humanitarna stała się jej codziennością. Irak, Afganistan, Demokratyczna Republika Konga, Pakistan, Haiti…

Czytanie opowieści Élisabeth Carrier to śledzenie konfliktów i klęsk żywiołowych, które nawiedziły naszą planetę w ostatnich dziesięcioleciach. Oznacza to zapoznanie się z innej strony, od środka, z wydarzeniami, z którymi większość z nas zetknęła się jedynie w charakterze zewnętrznego i biernego obserwatora.

Élisabeth Carrier pracowała wiele lat dla Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. Należy do wąskiego grona „superpielęgniarek” wzywanych setki razy na pomoc, by ratować ofiary klęsk żywiołowych i wojen, które nie zawsze określa się ich właściwą nazwą.

Kiedy tylko pojawi się rysa, szpara, możliwość dostania się tam, gdzie szaleje konflikt, „humanitarni”, jak bywają nazywani, spieszą na miejsce. Pielęgniarze, lekarze, spece od logistyki, mężczyźni i kobiety – rzucają wszystko, by pomóc dotkniętej nieszczęściem ludności. Często ich przyjazd stanowi dla tych chwilowo zupełnie odciętych od świata ludzi pierwszy promyk nadziei. Spada na nich wielka odpowiedzialność, a środki, jakimi dysponują, są aż śmiesznie małe.

Kilkakrotnie miałam okazję przyjrzenia się działalności przedstawicieli Czerwonego Krzyża w terenie. Tak jak błękitne hełmy Organizacji Narodów Zjednoczonych są ostatnimi przedstawicielami świata, który chciałby być bardziej cywilizowany, bardziej pokojowy. Kiedy ich praca zostaje dobrze wykonana, przywracają sens życia tysiącom ludzi, których wszyscy opuścili, porzucili na marginesie ludzkości.

Élisabeth Carrier udostępnia nam swój osobisty dziennik. Opisywała w nim liczne misje, w których uczestniczyła, odnotowywała trudności, obawy i lęki, którym musiała stawić czoło. Bo pomoc humanitarna to nie wakacje. Nie jest też utkana z heroicznych czynów, jak sądzi większość zwykłych śmiertelników. W terenie przypomina coraz częściej bieg z przeszkodami – natury administracyjnej, logistycznej czy politycznej. Trzeba negocjować, wyjaśniać, ufać. Trzeba też kształcić.

Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża wyznaczył sobie za cel niesienie pomocy wszystkim osobom, które uczestniczą w konflikcie zbrojnym lub z jego powodu ucierpiały, niezależnie od tego, po której stronie się opowiedziały lub znalazły. Tak określone zadanie wzbudza niekiedy moje wątpliwości: dlaczego stawiać na nogi bojownika, który czym prędzej znów chwyci broń? Czy w tych konfliktach wszyscy są po słusznej stronie? Kto jest dobry, a kto zły? Jak zobaczymy, Élisabeth Carrier też stawiała sobie czasem tego typu pytania. A jak łatwo się domyślić, nie ma na nie, niestety, prostej odpowiedzi. Liczy się to, by nieść pomoc, uratować życie, mając nadzieję, że koniec końców te działania coś zmienią na lepsze. Na niektórych obszarach Czerwony Krzyż rzeczywiście zdołał coś zmienić na lepsze.

Często się słyszy, że opowieść o podróży jest bardziej interesująca niż prawdziwa podróż.

Zimno, śnieg, kurz, skwar, owady – nic nie oszczędza działaczy humanitarnych na linii frontu. Z dala od pięciogwiazdkowych hoteli – w których jednak od czasu do czasu zaznają kilkudniowego odpoczynku – warunki życia są na ogół trudne. Wówczas wielkiego znaczenia nabiera solidarność grupy. Élisabeth Carrier napisała piękne stronice na ten temat: o przyjaźni, altruizmie, a także miłości. Nie omieszkała też wspomnieć o problemach powstających, gdy z jednej strony chce się działać w terenie, daleko w wielkim świecie, a z drugiej pragnie się trwałego związku z partnerem, który zostaje w domu. Élisabeth Carrier nie ma przed nami tajemnic, jeśli chodzi o życie osobiste, o jego dobre i złe okresy. Lecz inne radości, inne satysfakcje wynagrodzą jej niektóre braki.

Często pytano mnie, dlaczego wybrałam akurat zawód, który wykonuję. Dlaczego od blisko trzydziestu lat niestrudzenie przemierzam planetę na spotkanie świata, który stale mnie wzywa, a jednocześnie zdaje się za każdym razem coraz bardziej mi umykać. Z pewnością dla tych samych powodów co Élisabeth Carrier: aby poznawać, aby uczyć się, aby żyć. Aby usiłować znaleźć kilka odpowiedzi na liczne pytania, które nas nękają.

Ile to razy żałowałam, że nie jestem pielęgniarką ani lekarzem, gdy w sytuacjach kryzysowych zabiedzeni ludzie ze smutkiem w oczach przyglądali się naszemu przyjazdowi, zawiedzeni, że to ekipa filmowców, a nie lekarzy! Mam jednak nadzieję, że to swoista sztafeta – my informujemy, oni przejmują pałeczkę i spieszą z pomocą. Naszym zadaniem, wyzwaniem dla dziennikarzy i reporterów, jest alarmowanie społeczności międzynarodowej i czasem, jeśli uda się nam dobrze wykonać naszą robotę, wyjaśnienie tego, co się dzieje. Wyzwaniem wszystkich Élisabeth Carrier tego świata jest niesienie pomocy wszystkim tym istotom ludzkim, bo wszystkie mają prawo do ludzkich warunków życia.

W 2011 roku na świecie trzystu ośmiu pracowników organizacji humanitarnych zostało zabitych, porwanych lub zranionych – to rekord2. Do większości tych zbrodni doszło w krajach, w których pracowała Élisabeth Carrier: w Afganistanie, Somalii, Sudanie, Sudanie Południowym i Pakistanie. Po raz pierwszy w dziejach Lekarzy bez Granic organizacja ta opuściła Somalię, po dwudziestu dwu latach nieprzerwanej służby. W tym samym czasie, w 2011 roku, zginęło stu sześciu dziennikarzy. Praca humanitarna nie jest tym samym co dawniej, podobnie jak praca dziennikarska. Élisabeth Carrier podkreśla to: „Miałam wiele szczęścia, bo przeżyłam najpiękniejsze lata MKCK [Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża] – lata, gdy wojna była mniej nieludzka, a biurokracja zredukowana do minimum; lata sprzed terroryzmu, porwań, kiedy szanowano Czerwony Krzyż i organizacje humanitarne…”.

Czy dziś wojna jest bardziej „nieludzka”? Warto postawić to pytanie. Z pewnością praca humanitarna jest niebezpieczniejsza niż kiedykolwiek. Dziesięć czy dwadzieścia lat temu pracownicy organizacji humanitarnych byli często wzięci w dwa ognie, obecnie są brani na cel3. Lecz wszyscy ci, którzy marzą o wyjeździe, podróżach, niesieniu pomocy, zrozumieniu, nie tracą z tego powodu ducha. Nigdy nie było tak licznych organizacji pozarządowych działających na całym świecie – co oczywiście generuje zamieszanie, antagonizmy, niekiedy swoistą kakofonię.

Tak droga Czerwonemu Krzyżowi neutralność jest coraz mniej ceniona. Przyszłość pokaże, kto ma rację, a kto się myli. Niemniej tak długo, jak będą istniały wojny, tak długo na całym świecie będą żyły takie Élisabeth Carrier marzące o tym, by robić to, co ona robi, i o tym, by wyjechać. Mniejsza o cenę, jaką trzeba za to zapłacić.

Dzisiejszymi wyroczniami nie są już afrykańscy misjonarze ani wielcy podróżnicy, lecz pracownicy organizacji humanitarnych, którzy piszą takie opowieści, jak ta, oraz pisarze, ci posługujący się piórem i ci używający kamery. Trzeba dalej nieść tę pochodnię, utrzymać marzenie przy życiu, wierzyć w sprawiedliwość na świecie i w ludzi. Jesteśmy uprzywilejowani, jak słusznie mówi pani Carrier. Dane nam było – i niektórym wciąż jest dane – przeżyć Wielką Przygodę i uczynić z niej nasze życie.

Raymonde Provencher

Raymonde Provencher jest znaną dziennikarką i autorką filmów dokumentalnych, która od kilku dziesięcioleci zajmuje się sprawami międzynarodowymi. Wielokrotnie przemierzała świat, by opowiedzieć o życiu codziennym ludzi w regionach ogarniętych konfliktami. Jej filmy dokumentalne uzyskały liczne nagrody.

WPROWADZENIE

„Od rana żołądek skręcają mi mdłości. Na ulicy leżą trupy, wszędzie krew. […] Zadaję sobie pytanie, ile jeszcze czasu będę w stanie pracować, dzień w dzień stykając się z koszmarem, ile czasu będę miała rozdarte serce, nie mogąc pomóc wszystkim, nie mogąc zabrać ich z tego piekła. Najgorsze nie jest wysłuchiwanie ich, najgorsza jest świadomość mojej bezsilności…”4.

Takie odczucia towarzyszyły mojej pierwszej czerwonokrzyskiej misji, w 1980 roku, w obozach dla kambodżańskich uchodźców, w których w straszliwych warunkach żyło pół miliona ludzi. Lata mijały, a ja często twierdziłam i wierzyłam, że obecna misja to już ostatnia: po trzydziestej przestałam. Dopiero w grudniu 2010 roku (czyli jakieś pięć misji później), kiedy moje ciało dało mi do zrozumienia, że ma dość, wycofałam się i zrobiłam miejsce dla młodszych ode mnie.

Czasem między jednym przydziałem a drugim zdarzały się dłuższe przerwy: przez miesiące, lata, zamierzałam osiedlić się na stałe, zbudować trwały związek… Bezskutecznie! Kiedy oglądałam w telewizji reportaże sprawozdawców wojennych, zew terenu zawsze okazywał się silniejszy.

Ciągle żywe było we mnie pragnienie bycia w centrum wydarzeń, tam, gdzie coś się dzieje, jak również upodobanie do odkrywania świata, poznawania odmiennych kultur i spotykania pasjonujących ludzi. Do tego dochodzi satysfakcja, że pomaga się tym, którzy cierpią – czy nie jest to wielkim przywilejem?

W mojej pierwszej książce opowiedziałam o moich przeżyciach na północy Kanady, wśród Indian i Eskimosów. Zdałam także sprawę z mojej pracy humanitarnej w krajach Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji nękanych przez wojny lub klęski głodu. Moja relacja zakończyła się w Afganistanie w 1989 roku. Potem nadal działałam w ramach Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża i Kanadyjskiego Czerwonego Krzyża, niosąc pomoc ofiarom konfliktów zbrojnych. Moje misje zawiodły mnie na kontynenty, na obszarze których wcześniej nie pracowałam: do Europy i Ameryki.

Niniejsza książka nie ma na celu przeanalizowania dobroczynnych efektów pomocy humanitarnej ani też zrozumienia problematyki konfliktów zbrojnych. Jest to w założeniu opowieść o codziennym życiu ludzi zaangażowanych w różne działania humanitarne: w odwiedzanie więźniów politycznych na Sri Lance, w Etiopii lub Czadzie, w niesienie pomocy uchodźcom z obszarów objętych wojną w Iraku czy Darfurze, zaznajamianie władz chorwackich z przepisami międzynarodowego prawa humanitarnego, w opiekę nad talibami rannymi w walkach szalejących w Afganistanie i Pakistanie, w rozprowadzanie leków w haitańskich, libańskich czy kambodżańskich szpitalach, pomoc żywieniową dla więźniów w Demokratycznej Republice Konga, opiekę medyczną nad Kaszmirczykami, którzy doświadczyli straszliwego trzęsienia ziemi… i w usiłowanie załagodzenia cierpień kobiet podczas wojen.

Fakt, że podczas tych misji odczuwamy potrzebę zabawy, może być traktowany jako przejaw braku powagi. Jednak należy widzieć w tym raczej mechanizm obronny, dzięki któremu łatwiej stawić czoło codziennym dramatom i tragediom. Sami Afrykanie mnie tego nauczyli.

Pojawiają się w tej książce opisy smutnych wydarzeń, to pewne, ale jest w niej także dużo anegdot, czasami śmiesznych, czasem zupełnie zwariowanych. Nawet w najgorszych sytuacjach nie chcę widzieć w ludziach, z którymi mam do czynienia, jedynie „biedne, cierpiące ofiary”.

Na kartach tej książki starałam się również oddać całe bogactwo rozmaitych kultur, które dane mi było poznać.

Chcę podzielić się z Wami moim doświadczeniem, moją wiedzą o świecie, moim spojrzeniem na ludzkość, kruchość życia i siłę nadziei.

SRI LANKA 1990–1991

KRÓTKI RYS HISTORYCZNY

Podczas wojny domowej, która toczyła się na Sri Lance w latach 1983–2009, ścierały się ze sobą siły rządowe, czyli syngaleska buddyjska większość, oraz Tygrysy Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu5, znani pod nazwą Tamilskich Tygrysów. Tygrysy Tamilskie walczyły o utworzenie niezależnego państwa tamilskiego (pod nazwą Tamililam lub Ilam) we wschodniej i północno-wschodniej części wyspy, gdzie większość ludności stanowią Tamilowie wyznający hinduizm, choć mieszka tam również muzułmańska mniejszość6. To małe ugrupowanie zorganizowało liczne zamachy, często samobójcze; Kanada, Stany Zjednoczone i kilka krajów europejskich uznały je za organizację terrorystyczną.

1 – KOBIETY WOJNY OPŁAKUJĄ MĘŻÓW I SYNÓW

17 WRZEŚNIA

Samolot, którym lecę z Zurychu do Kolombo, pełen jest szczęśliwych turystów, którym wojna nie przeszkadza w opalaniu się na plażach. Kraj jest nękany wojną domową i jednocześnie odnotowuje rekordową liczbę turystów. Podczas gdy ja usiłuję czytać raporty z działalności humanitarnej i wycinki prasowe o masakrach w Kalmunai, które przekazał mi Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża (MKCK)7, małżeństwo z niemieckojęzycznej części Szwajcarii siedzące obok mnie skupia się na przeglądaniu folderów prezentujących główne atrakcje turystyczne kraju. Kątem oka zerkam na zdjęcia wspaniałych plaż, barwnych świątyń i półmiski owoców morza, którymi ci podróżnicy będą się niewinnie delektować. Niewątpliwie zastanawiają się, czy temperatura będzie komfortowa albo czy ich hotel spełni obietnice reklamy. A ja, tuż obok, zadaję sobie pytanie, czy będę świadkiem okropności, o których czytałam w prasie: zwęglone ciała na poboczach dróg, trupy unoszące się na powierzchni lagun, więźniowie ze śladami przemocy na ciele, zapłakane kobiety domagające się powrotu zaginionych mężów i synów. Czy wytrzymam to przez sześć miesięcy?

20 WRZEŚNIA

Od trzech miesięcy Tamilskie Tygrysy i syngaleskie siły zbrojne toczą zacięte walki w Dżafnie, bastionie Tygrysów i tamilskiej stolicy. Ponad trzy tysiące osób straciło życie przy całkowitej obojętności społeczności międzynarodowej. Sri Lanka nie ma złóż ropy i nie zajmuje strategicznej pozycji. Jej jedynymi bogactwami są turystyka, trochę kamieni szlachetnych, orzechy kokosowe, kauczuk i rybołówstwo.

Niepokoję się o Pierrette, zaprzyjaźnioną Szwajcarkę, którą poznałam w Libanie i która obecnie pracuje w Dżafnie. Dzień w dzień media donoszą o setkach zabitych. Jednego dnia na delegaturę MKCK spadły dwa pociski artyleryjskie. Dlaczego wciąż trzymają tam ekipę? Prawdą jest, że systematycznie udaje się jej uzyskać zawieszenie broni, by przeprowadzić ewakuację rannych do szpitala, który został ogłoszony przez MKCK strefą neutralną8. Ogłosił on także, że strefą neutralną są trzy statki, które regularnie przywożą żywność miejscowej ludności. Na półwysep Dżafna można się dostać tylko drogą morską.

1 PAŹDZIERNIKA

Moją bazą jest miasteczko Amparai na wschodnim wybrzeżu wyspy. Podobno to najmniej atrakcyjna miejscowość na Sri Lance. Aby tam dotrzeć, trzeba przejechać z zachodu na wschód w poprzek kraju – ta podróż jest baśniowa. Plantacje herbaty, lasy kauczukowca, dżungle zasobne w cenne gatunki drewna, a po nich poletka ryżowe na zboczach gór… Jadąc w miejscowości Kandy brzegiem rzeki, mój kierowca przypomina mi, po co tu przyjechałam: „Jeszcze miesiąc temu pływały tu trupy! Właśnie tutaj!”. Zimny prysznic.

Wraz z Joëlle, szwajcarską delegatką, z którą pracuję, mieszkamy w luksusowym domu od czterech lat opuszczonym. Zanim nam go wynajęli, właściciele go ozdobili, by był bardziej przytulny. Na jednej ze ścian salonu tronuje ogromne zdjęcie przodka, który zdaje się bezustannie surowo śledzić nas wzrokiem. Po obu stronach fotografii straż pełnią dobrze zaostrzone lance i ogromne wachlarze, takie same jak te, którymi wachlowani są maharadżowie w indyjskich filmach. Dwa miedziane wazony, na metr wysokie, z zakurzonymi plastikowymi kwiatami, stoją przy bokach kanapy równie imponującej, co niewygodnej. Mimo tych usiłowań upiększenia go dom pozostaje mroczny i pusty. Na szczęście ogród jest bardziej gościnny! Żyjemy pośród mangowców, papai, palm kokosowych, drzew bochenkowych i wielkiej różnorodności innych tropikalnych roślin. Ta oaza spokoju pomaga nam zapomnieć o nędzy, z jaką codziennie się stykamy.

Joëlle ma za zadanie ochronę więźniów politycznych, a moja rola, jako pielęgniarki, polega na kontrolowaniu stanu zdrowia więźniów i zapewnieniu im dobrego traktowania. Gilles przyjechał miesiąc przed nami, aby przygotować teren. Przez tydzień zapoznaje nas z obozami dla przesiedleńców9 i miejscami odosobnienia. Przedstawia nam ludzi, z którymi będziemy pracować: kierowników ze służby zdrowia i służb socjalnych, przedstawicieli władz wojskowych, politycznych i policji. Za każdym razem jestem przedstawiana jako Szwajcarka, gdyż wszyscy mają wysokie mniemanie o szwajcarskiej neutralności, szczególnie istotnej w przypadku wizyt w więzieniach. Pukając do drzwi wysokiej rangi wojskowego, Gilles mówi do mnie: „Jesteś z pewnością pierwszą pielęgniarką MKCK na Sri Lance, która spotka się z szefem sztabu”. Czyżby to był przywilej?

Pięć do dziesięciu razy dziennie miejscowi proponują nam herbatę, coca-colę lub fantę o smaku pomarańczowym. Chciałabym móc odmówić. Jest czterdzieści pięć stopni i marzę jedynie o szklance zwyczajnej, chłodnej wody. Codziennie wracamy do domu koło siódmej wieczorem wymęczone upałem i kiepskimi drogami. Zastanawiam się, czy mój delikatny kręgosłup to wytrzyma.

8 PAŹDZIERNIKA

W południe Gilles wyjechał do Kolombo. W domu została po nim wielka pustka. Wcale nam się nie podoba, Joëlle i mnie, że jesteśmy same na krańcu świata, gdzie nie zagląda żaden cudzoziemiec. Wracamy do naszych zajęć bez specjalnego entuzjazmu. Skwar nas przytłacza i wysysa z nas energię! Częste przerwy w dostawach prądu, które pozbawiają nas ochłody wentylatorów i wody bieżącej, sprawiają, że nasza praca jest bardziej uciążliwa.

10 PAŹDZIERNIKA

Za każdym razem, gdy gdzieś jedziemy, co i rusz zatrzymują nas kobiety, które poszukują swoich zaginionych mężów i synów. To Tamile w wieku od 15 do 45 lat. Podejrzewa się ich, że są związani z Tygrysami Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu. Liczba kobiet wzdłuż dróg wzrasta proporcjonalnie do częstotliwości wojskowych obław.

Maska naszego land cruisera służy nam za biurko, na którym wypełniamy druki poszukiwawcze10. Nasz kierowca, Radżi, tłumaczy wszystkie informacje dotyczące poszukiwanych osób i okoliczności ich zaginięcia, jakich udzielają nam kobiety. Za każdym razem ciężko jest patrzeć, jak płaczą, i słuchać, jak mówią o swoich obawach i smutku. Chciałyby wiedzieć, czy ich mężczyzna jest w więzieniu, czy zmarł. Ich opowieści są jedna od drugiej smutniejsze. Piętnastolatek wyszedł z domu do szkoły jak każdego ranka. I nie wrócił. Mąż nie wrócił do domu po dniu pracy na polu ryżowym dobry miesiąc temu. Innego mężczyzny nie ma już w więzieniu, gdzie matka odwiedzała go co tydzień. Nikt nie potrafi jej powiedzieć, czy „popełnił samobójstwo”, czy został przeniesiony do innego miejsca odosobnienia.

Dane z tysięcy formularzy są wprowadzane do bazy danych w naszej centrali poszukiwań zaginionych osób w Kolombo. System jest dodatkowo obciążony z uwagi na fakt, że dla jednego przypadku wpływa po kilka wniosków. Kobiety są bowiem przekonane, że wypełniając kilka formularzy, zwiększają swoje szanse na odnalezienie zaginionego. Za każdym razem przysięgają, że jest to ich pierwszy wniosek.

Jednak nie wykonujemy całej tej pracy na próżno: nieodmiennie ogarnia nas wzruszenie na widok kobiety czytającej tak zwany czerwonokrzyski message (mesaż), czyli wiadomość od syna czy męża odnalezionego w jakimś więzieniu. Choć listy są zawsze krótkie i cenzurowane, wyciskają łzy radości: kobiety wiedzą, że ich mężczyzna żyje i że będą mogły go odwiedzić. To jedne z tych chwil w naszej pracy, które przynoszą najwięcej satysfakcji.

Niestety wieści nie zawsze są dobre. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy powiadomiłam pewną matkę o śmierci jej dwudziestojednoletniego syna. Cała rodzina, włącznie z kuzynami i szwagierkami, słuchała mnie z zapartym tchem. Gdy skończyłam, przez kilka minut nie okazywali żadnych emocji. Potem nagle matka rzuciła się do moich stóp i trzymając moje kostki, zaczęła szlochać. Musiałam wyjść, bo i mnie się zebrało na płacz. Nawet Radżi miał łzy w oczach.

15 PAŹDZIERNIKA

Znajdujemy się dwie godziny drogi od Amparai, na południowym krańcu okręgu, poza zasięgiem konfliktu. Mamy się spotkać z kierownikiem pewnego obozu. Obóz położony jest w pobliżu plaży i widać z niej Australijczyków uprawiających na falach surfing. Kierownik obozu jest bardzo przystojnym i uprzejmym mężczyzną, na szyi nosi różaniec… Pozwala nam spotkać się z więźniami sam na sam i rozdać im czerwonokrzyskie mesaże bez cenzurowania ich.

Przed wyruszeniem w drogę powrotną pozwalamy sobie na kąpiel w morzu. Mieszkaniec pobliskiej wsi podchodzi do nas i ofiaruje nam orzech kokosowy. A potem wyjawia, co się kryje za tym rajskim pejzażem. „Rano znajdujemy na tej plaży bezgłowe ciała”. Nie dodaje nic więcej i odchodzi. W naszych oczach ten rajski zakątek przeobraził się w piekło.

+ + +

Gdy docieramy do domu, panuje w nim nieprzenikniony mrok: awaria prądu. Nasza kucharka zostawiła nam na stole kurczaka przyprawionego curry. Zjemy go na zimno. Jesteśmy zbyt zmęczone, by rozpalać ogień w naszym tradycyjnym glinianym piecu. Potrawy z curry smażone na oleju palmowym to stała pozycja w naszym jadłospisie. Uwielbiam je, ale od czasu do czasu chętnie zjadłabym coś innego.

2 – DELIKATNY PROBLEM UCHODŹCÓW WEWNĘTRZNYCH

20 PAŹDZIERNIKA

Mamy się spotkać z inspektorem opieki zdrowotnej z Kalmunai – to miasto w okręgu Amparai najbardziej ucierpiało wskutek starć między grupami etnicznymi. Dlatego w obozach znajduje się wielka liczba osób, które opuściły swoje miejsce zamieszkania. Chcąc zyskać na wiarygodności, przedstawiam się jako lekarz, gdyż w tym kraju pielęgniarki odgrywają jedynie rolę uniwersalnych pomagierów. Tak więc z pozycji lekarza mówię o funkcjonowaniu objazdowych klinik i o braku latryn w obozach.

Niepokoi mnie sytuacja w obozach, w których wyznający islam Maurowie i Tamilowie są rozmieszczani oddzielnie. Zanim doszło do tak zwanych wydarzeń, obie społeczności współżyły ze sobą bez problemów. Maurowie, na ogół parający się handlem, potrzebowali tamilskiej klienteli, a Tamilowie potrzebowali Maurów, aby zdobyć potrzebne im dobra. Teraz się nie znoszą. Uchodźcy często są rozlokowani w meczetach i szkołach: w dzień klasy zajmują uczniowie, w nocy śpią w nich przesiedleńcy. A że dużo osób cierpi na biegunkę, można sobie wyobrazić, w jakim stanie są klasy rankiem.

W niektórych krajach sytuacja jest taka, że musimy wszystko robić sami; tutaj wystarczy zmobilizować do działania właściwe władze. Są one kompetentne i dysponują właściwymi środkami. Tak więc to nie my mamy budować latryny ani dostarczać leki służbom medycznym. Nasza rola polega na informowaniu władz o potrzebach uchodźców. Jesteśmy w stanie to zrobić, gdyż codziennie pracujemy w terenie. Mój rozmówca zdaje się wrażliwy na to, co opowiadam o pracy ratowników medycznych z miejscowego Czerwonego Krzyża, którzy prowadzą klinikę objeżdżającą obozy: „Oto jak wygląda wizyta lekarska: ratownik wysłuchuje pacjenta przez 28 sekund. Potem wkłada mu do ręki, nie udzielając żadnych wyjaśnień, dwie pastylki Lomotilu (leku przeciwko biegunce), trzy albo cztery pastylki Bactrimu (antybiotyku) oraz Flagylu (leku przeciwpełzakowego). Inny ratownik, uzbrojony w tubkę maści, robi obchód rozpoznawczy i od ręki leczy zapalenie spojówek. Gdyby pan przydzielił do obozu lekarza, podniosłoby to wydatnie jakość pracy”. Mój rozmówca natychmiast dzwoni i prosi kogoś, nie wiem kogo, by przydzielono lekarza do obozów uchodźców. Wystarczyło poprosić!

22 LISTOPADA

Koniecznie trzeba opróżnić szkoły i urządzić inne schronienie dla uchodźców, którzy znajdują się w Kalmunai. Właśnie obliczam, ile paneli ze splecionych liści palm kokosowych byłoby potrzebne do zbudowania setki chat, gdy zostaję wezwana do nagłego przypadku. Muszę zawieźć do szpitala kobietę chorą na tężec. Jest poniedziałek, a w poniedziałki karetka służy do przewozu urzędników, którzy udają się do Amparai na zebranie, więc Radżi i ja musimy odegrać role kierowcy ambulansu i sanitariuszki. Boję się, że chora umrze w samochodzie. Ciągle mierzę jej tętno, jakby to mogło utrzymać ją przy życiu. Na drodze musimy zwolnić, gdyż napotykamy ogromną dziurę o średnicy dwóch metrów i takiej samej głębokości. Mój kierowca wyjaśnia mi, że to dzieło Tamilskich Tygrysów, którzy detonują miny, gdy przejeżdża pojazd wojskowy, co przypomina mi o tym, że podczas jazdy musimy koniecznie trzymać się w pewnej odległości od takich pojazdów. W celu uniemożliwienia zamachów często wycina się drzewa w odległości pięćdziesięciu metrów od drogi. Na szczęście w kraju tym nie brak drzew. Do szpitala dojeżdżamy za późno. Kobieta zmarła. Wszystko przez to, że ugryzł ją pies. Mnie też się to przytrafiło kilka dni temu na wycieczce rowerowej na obrzeżach pól ryżowych w Amparai. Ale ja miałam szczęście, bo nasza koordynatorka medyczna w Kolombo przysłała mi szczepionkę przeciwko wściekliźnie.

20 GRUDNIA

Nigdy nie przyzwyczaję się do widoku cierpienia kobiet, które otaczają nasz samochód ze zdjęciem zaginionego w ręku. Rzęsisty deszcz, który pada dzisiejszego ranka, ich nie powstrzymał. To już trzydziesta prośba o poszukiwanie. Podczas gdy Radżi usiłuje zrozumieć przebieg aresztowania syna jednej z nich, niepokoję się: czy zdołamy dotrzeć do więzienia, w którym jesteśmy umówieni? Ostatecznie docieramy na miejsce punktualnie. Jak wszędzie, dziesiątki kobiet wyczekują całymi dniami przed więzienną bramą, licząc na to, że uda im się dostrzec syna, męża. Patrzą, jak wchodzimy do środka, z nadzieją, że przyniesiemy dobre wieści. Nie ma ze mną Joëlle, która bierze udział w zebraniu w Kolombo, i zarejestrowanie trzydziestu nowych więźniów zabiera mi dużo czasu, potem badam ich pobieżnie. W tym czasie ci, którym przekazałam wiadomości od rodziny, skupiają się na pisaniu odpowiedzi, rozradowani. Wiedzą, że nie mogą napisać niczego o warunkach, w jakich żyją, gdyż ich listy przeczyta dyrektor. Przede mną kilka pięknych dni pracy w charakterze listonosza! Kiedy wychodzę z więziennego dziedzińca, kobiety wciąż stoją przed bramą, mimo że zapadł już zmierzch. Nic dla nich nie mam. Pokonają pieszo kilkadziesiąt kilometrów w ciemności, by wrócić do domu. Jutro staną przed bramą innego więzienia.

Na drodze mijamy starego myśliwego, który wiezie na rowerze ubitego dzika. Proszę Radżiego, by się zatrzymał, i kupuję połowę zwierzęcia. Na samą myśl o tym, że zastąpię nasze codzienne curry potrawką z dzika w czerwonym winie, ślinka napływa mi do ust.

Jest siódma wieczorem, a my powinniśmy byli przejechać przez punkty kontrolne przed szóstą. Delikatnie odsuwamy zwoje drutu kolczastego i przesuwamy pnie blokujące drogę. Pamiętamy o tym, by oświetlić wnętrze naszego samochodu i by światła mijania były cały czas włączone – chodzi o to, by każdy widział, kim jesteśmy. No cóż! Genewa nie powinna się dowiedzieć, że odwiedziłam więzienie bez drugiego delegata (nie powinnam tego robić, skoro nie jestem Szwajcarką) i że przejechałam przez punkt kontrolny na drodze w tak niefrasobliwy sposób.

21 GRUDNIA

Nie sądziłam, że będę miała tak dużo pracy w charakterze delegata ochrony po wyjeździe Joëlle. Sytuacja w niektórych wioskach jest taka, że nie mogę sobie pozwolić na zwłokę. Mam spotkanie z szefem policji okręgu. Podzieliłam się z nim moimi spostrzeżeniami o napiętej atmosferze panującej w niektórych wioskach, obiecał, że uczyni wszystko, co w jego mocy, by przywrócić spokój. I nie ma mowy o tym, bym odjechała, nie napiwszy się pomarańczowej fanty.

3 – POLOWANIE NA AMERYKANÓW I NA SŁONIE

17 STYCZNIA

Miałam ochotę się rozpłakać, gdy rano włączyłam radio: wypowiedziana została wojna nad Zatoką Perską! Znaczną część dnia spędzamy przy odbiorniku. Tutejsi imamowie proszą muzułmanów o modlitwy o to, by Saddam Husajn rozgromił Amerykanów. Kiedy z Radżim przejeżdżamy przez dzielnice muzułmańskie, niektórzy mężczyźni z radiem przy uchu rzucają mi pełne nienawiści spojrzenia. Czuje się równie dyskomfortowo jak w Bejrucie w 1986 roku, kiedy chodziłam ulicami nazajutrz po amerykańskich nalotach na Libię. Wskazywano mnie palcem, mówiąc: „American! American!”. Nawet jeśli ci Libańczycy nie byli zwolennikami Kadafiego, wyrażali swoją solidarność z Libijczykami. Amerykanie zaatakowali Arabów11…

+ + +

BBC doniosła, że zdaniem Tamilskich Tygrysów czterdziestka tamilskich więźniów jest ukryta na dnie studni w więzieniu, które wizytujemy dziś rano (a w którym mieszkają również wojskowi). Mam wrażenie, że jestem podglądaczką, kiedy przeprowadzam inspekcję dormitoriów wojskowych, gdzie niektórzy wciąż śpią. Bez względu na to, czy są buddystami, czy muzułmanami, są jak wszyscy żołnierze na całym świecie – lubią dekorować ściany zdjęciami kobiet o obnażonych piersiach. Są zdumieni moim widokiem, kiedy budzę ich, by sprawdzić ich tożsamość. Kobiety, które nas obserwują z ulicy, doceniają, że zadajemy sobie trud zaglądania do każdego zakamarka więzienia. Lecz nic nie znajdujemy. Może to była tylko plotka.

18 STYCZNIA

Dziś rano przy wyjeździe z Amparai zobaczyliśmy słonie ucztujące na plantacji trzciny cukrowej. Najwyraźniej spędziły tu kawał nocy, bo na drodze widać ich odchody, a okoliczne pola ryżowe są zadeptane. Chłopi usiłują przegonić zwierzęta, głośno krzycząc, z miernym skutkiem. Myślę sobie, że doprawdy nie mają szczęścia: jakby Tamilskich Tygrysów było mało, mają jeszcze na karku słonie!

Wśród Maurów rośnie napięcie! Grupa agresywnych mężczyzn otacza nasz samochód i chce wiedzieć, czy jestem Amerykanką i co sądzę na temat ataku na Irak. Odpowiadam im, że jestem Szwajcarką, gdyż nie wiem, na ile znany jest udział Kanady w tych atakach. Aby rozładować atmosferę i uniknąć odpowiedzi na drugie pytanie, rozwodzę się nad pięknem mojej rzekomej ojczyzny, podczas gdy Radżi, napięty jak struna, ostrożnie wymusza przejazd.

Po raz pierwszy mam rozdawać czerwonokrzyskie mesaże Syngalezów więzionych przez Tamilskie Tygrysy – odwiedziła ich nasza ekipa z Dżafny. Ci młodzieńcy, wszyscy z tej samej dzielnicy, zostali aresztowani trzy miesiące temu wskutek ataku przeprowadzonego przez ich grupkę.

Jak tylko dostrzegają land cruisera Czerwonego Krzyża, matki i żony otaczają nas ciasnym kręgiem. Dla każdej mamy wiadomość. Gdy już zapoznały się z ich treścią, padają mi do stóp, płacząc i błagając mnie, bym uwolniła ich bliskich. Nie mogę powstrzymać łez. Wyjaśniamy im, że Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża nie ma takiej władzy, ale że nasze ekipy z Dżafny, które odwiedzają ich bliskich, dopilnują, by byli dobrze traktowani. Jak tylko uśmierzyliśmy choć trochę ich obawy, piszą wiadomości, które my przekażemy do Dżafny. Będą czekać na odpowiedź, lękając się, że ta nigdy nie nadejdzie. Obok nas dziecko jednej z kobiet zawiązało sznurek na łapie kraba i bawi się w prowadzenie go na smyczy. Mam nadzieję, że dziecko to będzie miało lepszą przyszłość niż jego brat.

Kiedy wjeżdżamy do Amparai, słonie nadal pastwią się nad uprawami biednych chłopów. W nocy słyszę strzały. Zabili słonia, chyba że to Tamilski Tygrys strzelał…

20 LUTEGO

Jeden z syngaleskich lekarzy z okręgu, w którym żyją wszystkie trzy społeczności, boi się robić objazd podlegającego mu obszaru w pojedynkę. Zabieramy go ze sobą. Po drodze przedstawiam mu problemy, które nękają jego podopiecznych i z którymi codziennie się stykamy. Zabieram go do dzielnicy tamilskiej, gdzie sytuacja jest bardzo trudna. Najpierw mieszkańcy zostali wypędzeni z domów przez Maurów. Schronili się w świątyni i mieszkali tam kilka miesięcy. Potem znowu zostali przepędzeni, tym razem przez wojsko, które kazało im wracać do domów. W tym właśnie momencie spotykamy się z nimi, a oni opowiadają nam o swoim życiu: „Syngalezi kradną nasze krowy”. „Wojskowi «pożyczają sobie» nasze żony”. „Ścinają nasze palmy kokosowe, by sprzedać drewno, i zabierają cegły z naszych domów do naprawy dróg”. A ja uznałam, że tutejszy sposób łatania dziur w drogach jest genialny. Pan doktor nie słucha: bawi się z żółwiem. A przecież do niego są skierowane te słowa.

28 LUTEGO

Jutro wyjeżdżam z Amparai. Korzystam z ostatnich chwil spędzonych w naszej oazie spokoju. Orchidea, która wyrosła na pniu mangowca, kwitnie. Te rośliny przywodzą mi na myśl kobiety tego kraju: są silne i na przekór wszystkiemu potrafią zachować urodę. Życzę im, by odzyskały pokój i tych, których kochają.

2 MARCA

Po powrocie do Quebecu ludzie mówią mi o pięknie Sri Lanki. To prawda, miałam szczęście, że spędziłam trochę czasu w jednym z najpiękniejszych krajów świata, lecz mało pamiętam z jego uroku. Jeszcze długo będę natomiast słyszała krzyki bólu tych kobiet… krzyki kobiet wojny.

IRAK 1991

KRÓTKI RYS HISTORYCZNY

Drugiego sierpnia 1990 roku pierwsze irackie wozy pancerne wjeżdżają do Kuwejtu. Wypowiedziana została wojna nad Zatoką Perską. Źródeł konfliktu należy szukać w 1961 roku, w chwili uzyskania przez Kuwejt niepodległości. Rzecz w tym, że iracki rząd nigdy nie uznał granic tego kraju i rości sobie pretensje do części jego terytorium bogatej w ropę, domaga się również dostępu do Zatoki Perskiej. Iracki atak nikogo nie zaskoczył – od miesięcy Saddam Husajn miotał groźbami. Inwazja na Kuwejt zostaje natychmiast potępiona przez ONZ, a stanowisko to popierają praktycznie jednogłośnie wszystkie kraje zachodnie i arabskie.

Siedemnastego stycznia 1991 roku Stany Zjednoczone rozpoczynają operację Pustynna Burza12, w której udział bierze Kanada. Co się stało Kanadyjczykom? Są przecież znani z misji pokojowych! Przebywam w tym momencie na Sri Lance z misją Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża i usiłuję znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Mam tylko małe radyjko, którym udaje mi się wyłowić w eterze tylko strzępy informacji. Nie dla mnie bezpośrednie transmisje z wojny oglądane na ekranach telewizyjnych na całym świecie.

Dwudziestego ósmego lutego, po czterdziestu dwóch dniach bombardowań całego kraju, amerykański prezydent nakazuje zawieszenie broni. Oficjalnie wojna dobiega końca dziewiątego kwietnia 1991 roku, w momencie ogłoszenia rezolucji uchwalonych przez Radę Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych.

W marcu 1991 roku Kurdowie, którzy trzy lata wcześniej zostali zaatakowani przez Husajna bronią chemiczną, wykorzystują osłabienie irackich oddziałów, by wzniecić bunt. Choć armia Saddama nie dysponuje pełnią swoich zdolności bojowych, represje wobec Kurdów są tak ostre, że powodują przemieszczenie się ludności ku granicom z Turcją i Iranem. Wkrótce uchodźcy wracają do swoich domów pod ochroną i z pomocą ONZ oraz organizacji humanitarnych. Kurdystan staje się oficjalnie strefą chronioną przez Organizację Narodów Zjednoczonych, by uniknąć agresji ze strony Iraku.

1 – WYMARZONA MISJA

9 KWIETNIA

Jest nas trzydziestka wolontariuszy na pokładzie samolotu DC9 wyczarterowanego przez Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża, lecącego do Bagdadu. Podróż z Kanady, zmiana czasu i długie spotkania informacyjne na temat tego, co nas czeka, wymagały ode mnie wiele energii. Nieważne! Jestem szczęśliwa, bo mam przed sobą nowe wyzwanie. Ponadto lubię być na miejscu, gdy dochodzi do konfliktu wzbudzającego tak wielkie zainteresowanie mediów. A przede wszystkim spieszno mi poznać ten kraj. Czy nie jest nazywany „kolebką cywilizacji” albo „dziedzictwem ludzkości”? Będę pracowała z Ministerstwem Zdrowia, by pomóc w odtworzeniu zapasów lekarstw. Co do reszty… okaże się na miejscu.

16 KWIETNIA

Kiedy wjeżdża się do Bagdadu, najbardziej uderza wszechobecność kolosalnych posągów i ogromnych zdjęć Saddama Husajna. Na fotografiach uprawia sporty, pracuje przy swoim biurku, pozuje w mundurze wojskowym uzbrojony w karabin szturmowy, widać go w szkole wśród dzieci, w szpitalu przy łóżkach chorych i w ogródkach warzywnych pośród chłopów. Wszędzie jest uśmiechnięty, wygląda na miłego człowieka, na dobrego prezydenta. Widziałam nawet kierowcę, który nosił zegarek ze zdjęciem Saddama na tarczy. Całe miasto jest pozbawione prądu, tylko podobizny prezydenta są oświetlone, a także Novotel w całości zajęty przez cudzoziemców z MKCK. Mieszka nas tutaj blisko setka. Mamy tu swoje pokoje, nasze biura i sale zebrań, tak że wychodzimy tylko po to, by pracować w terenie.

Jestem zaskoczona, widząc zasięg zniszczeń spowodowanych przez amerykańskie pociski uderzające ponoć z chirurgiczną precyzją. Zniszczyły Ministerstwo Sprawiedliwości, jeden z mostów przerzuconych nad Tygrysem, biura telekomunikacji, a także kilka rafinerii ropy naftowej. Jednak to zbombardowanie elektrowni najbardziej bezpośrednio odbija się na wszystkich klasach społecznych. Konsekwencje dla zdrowia ludności są ogromne. Bez elektryczności nie można pompować i oczyszczać wody; nie można też odprowadzić ścieków. Cholera już zaczyna zbierać żniwo! Jednym z moim zadań jest uzupełnienie zapasów leków na cholerę: dwieście tysięcy litrów kroplówek, dwanaście milionów tabletek tetracykliny (antybiotyku) i tyle samo saszetek do sporządzania płynów nawadniających.

Niemiecki Czerwony Krzyż przysłał techników, który instalują urządzenia filtrujące tysiące litrów wody na godzinę. Litrowe torebki wody ze znakiem Czerwonego Krzyża, dokoła którego znajduje się napis „MKCK Genewa”, spotyka się prawie w całym kraju. Wszędzie ludzie proszą nas o „wodę z Genewy”, ale szpitale i szkoły mają pierwszeństwo.

+ + +

Wydaje mi się paradoksalne, że pomagam w odbudowie Iraku, podczas gdy mój kraj przyczynił się do jego zniszczenia (nie wnikając w to, czy miał rację, czy nie). Obawiam się reakcji Irakijczyków, gdybym się przedstawiała jako Kanadyjka. A przecież zwykle podczas misji Czerwonego Krzyża jestem tak dumna z mojej narodowości! Na szczęście pani Farrah, kierowniczka centralnej apteki Ministerstwa Zdrowia, nie przywiązuje żadnej wagi do mojej narodowości. Chce tylko, żeby ktoś jej pomógł. Ministerstwo musi stawić czoło ogromnym problemom: konsekwencje międzynarodowego embarga dla zaopatrzenia w leki są katastrofalne13. Ponadto wszystkie zapasy z centralnego magazynu zostały ukryte w różnych miejscach w całym kraju. Pani Farrah tłumaczy mi, dlaczego tak się stało: „Baliśmy się, że leki zostaną rozkradzione albo że magazyn zostanie zniszczony podczas operacji Pustynna Burza! […] A teraz nie mamy ani benzyny, ani ciężarówek, by przywieźć je z powrotem do Bagdadu”. I łzy napływają jej do oczu. Widzę, że czuje się upokorzona, będąc zmuszona do proszenia MKCK o pomoc. Gdyby wiedziała, jak bardzo się cieszę, że z nią współpracuję, by zorganizować tę operację!

Zabieramy się do dzieła: w pierwszej kolejności ustalamy program zwożenia ukrytych leków ciężarówkami wynajętymi przez MKCK. Pojadę z konwojem z Bagdadu aż do miejsca składowania lekarstw i z powrotem do Bagdadu, nadzorując pracę tragarzy. Z pomocą pani Farrah obliczam, ile ciężarówek będziemy potrzebować, zważywszy na wagę i objętość ładunku, który mają przewieźć. Ponieważ brak łączności, to ja informuję Ministerstwo Zdrowia o sytuacji w szpitalach, które leżą na mojej trasie. Wszędzie brakuje wszystkiego! Co więcej, liczni lekarze uciekli z kraju, kiedy tylko wyczuli, że nadchodzi wojna.

Podziwiam odwagę Irakijczyków, którzy pozostali w kraju! Z dnia na dzień znaleźli się na łasce naszej pomocy, podczas gdy ich kraj jest tak bogaty, zarówno pod względem gospodarczym, jak i zasobów ludzkich. Irakijskie szpitale wykorzystywały najnowsze zdobycze techniki, a dziś ryzykowna jest nawet operacja usunięcia wyrostka robaczkowego.

2 – WSPARCIE DLA IRACKICH KURDÓW

2 MAJA

Moja współpraca z panią Farrah dobiegła końca. Znam teraz wszystkie autostrady kraju, widziałam wszystkie pałace dyktatora, poznałam wielu dyrektorów szpitali, uzbierałam kolekcję tysiąca ich problemów i rozdałam setki torebek „wody z Genewy”. W punktach kontroli żołnierze nie proszą nas o lekarstwa albo o papierosy, jak często robią w krajach ogarniętych wojną, lecz właśnie o „wodę z Genewy”.

+ + +

Dziś rano wyjeżdżamy całym konwojem do irackiego Kurdystanu, tuż przy granicy z Iranem. Naszym celem jest niesienie pomocy ludności kurdyjskiej, która ucierpiała wskutek ataków wojsk rządowych. Mamy obozować wśród wzgórz regionu Bandżwin, z dala od cywilizacji. Wymarzona misja!

Jestem odpowiedzialna za ciężarówki ze sprzętem medycznym. Część jest przeznaczona dla Irańskiego Czerwonego Półksiężyca14 (tak określa się Czerwony Krzyż w krajach muzułmańskich), który prowadzi przychodnię pod namiotem: codziennie korzysta tutaj z pomocy lekarskiej pięciuset Kurdów. Reszta jest przeznaczona dla naszej duńskiej ekipy, która wkrótce dotrze na miejsce, a ma uruchomić w regionie dwie albo trzy kliniki. Inne pojazdy są załadowane sprzętem dla moich czterech kolegów zajmujących się pomocą dla uchodźców, ochroną ludności cywilnej oraz problemami wody i higieny w obozach. Trudno nie zauważyć naszego konwoju wymalowanego w wielkie czerwone krzyże. Po kilku godzinach jazdy docieramy do ostatniego punktu kontrolnego wojsk rządowych. Nareszcie jesteśmy w strefie kurdyjskiej!

Uśmiechnięci peszmergowie15 nalegają, żeby nas eskortować: „Naszym obowiązkiem jest chronić was, droga do Bandżwinu jest bardzo niebezpieczna”. I natychmiast trzy wojskowe dżipy ze stłuczoną przednią szybą i podziurawioną kulami karoserią otaczają nasze pojazdy. Słysząc amerykańskie B52 przelatujące nad regionem, trudno mi uwierzyć, że coś nam zagraża. Nasze powoływanie się na pryncypia neutralności MKCK nie przekonują ich. Nie mamy wyboru: musimy zgodzić się na ich eskortę, choć jest to niezgodne z naszymi zasadami. Uzbrojeni po zęby peszmergowie dumnie roztaczają nad nami ochronę przez 150 kilometrów, jakie dzieli nas od celu podróży. Dżip, który jedzie przed konwojem, „oczyszcza drogę”: samochody, piesi, kozy i kury usuwają się przed nami jak w Afryce, gdy przejeżdża prezydent. Jednak w odróżnieniu od prezydenckiego konwoju przechodnie pozdrawiają nas dwoma palcami tworzącymi literę V: znak zwycięstwa albo znak pokoju, sami musimy go zinterpretować. Dwa pozostałe dżipy zamykają konwój. Peszmergowie przypominają mi afgańskich mudżahedinów: ta sama determinacja, ta sama głębia spojrzenia, ta sama siła, ta sama duma i podobny wygląd, jako że i jedni, i drudzy chodzą w tradycyjnych strojach. Różni ich to, że peszmergowie nie walczą w imię islamu, lecz o wolność własnego ludu. Nagle, po kilku godzinach jazdy, piękny krajobraz ustępuje miejsca obrazowi spustoszenia – dotarliśmy do Bandżwinu. Na początku lat osiemdziesiątych, podczas wojny iracko-irańskiej, miasto stało się polem bitwy, a w 1988 roku zniszczył je iracki reżim. A trochę dalej rozciąga się prawdziwy raj! Właśnie tutaj rozbijemy obóz, na krańcu świata, między małymi obozowiskami kurdyjskich rodzin. Dolinę otaczają wzgórza, na których dopiero zaczyna się pokazywać młoda wiosenna trawa. Wszystko jest soczyście zielone. Podczas gdy mężczyźni dyskutują nad wyborem najlepszego miejsca do rozbicia obozu, oddalam się, by pospacerować trochę w samotności. Jakiś peszmerga od razu woła za mną: „Wracaj, to zaminowane pole!”. Oj! Zawracam z żalem, pilnując się, by stawiać stopy na moich własnych śladach. Eksplozje, które będziemy słyszeć niemal codziennie, dowiodą, że miał rację: raz ta ślepa broń wybucha pod kopytkiem kozy, raz pod stopą dziecka.

Peszmergowie bardzo się o nas troszczą, jakbyśmy byli ich gośćmi. Pomagają nam rozbić namioty, wykopać latrynę, rozładować ciężarówki i uparcie odmawiają przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty. Jeden z nich sam z siebie staje przy garach i zostanie naszym kucharzem, nie przyjmując żadnego wynagrodzenia.

Bojownicy nie odstępują nas na krok. Doceniamy ich pomoc, lecz kałasznikowy walające się w naszych namiotach, wśród zapasów jedzenia i naszych rzeczy osobistych przeszkadzają nam. Widząc, jak potykam się o granatnik przeciwpancerny, szef naszej ekipy postanawia, że poprosi peszmergów o zostawianie broni poza obozem.

+ + +

Spodziewaliśmy się dużych obozów uchodźców, co ułatwiłoby nam dystrybucję żywności, lecz Kurdowie nie chcą żyć w większych zbiorowiskach. Są ich tysiące, a ich niewielkie grupy rodzinne są rozrzucone po całej dolinie. Z przyjemnością będziemy ich odwiedzać.

Mój pierwszy objazd regionu sprawia, że całkowicie zmieniamy nasz plan działania. Spotykam bowiem wielu lekarzy i pielęgniarzy, którzy też opuścili swoje domy i jednego tylko pragną: leczyć ziomków, jeśli tylko zapewnimy im konieczne do tego środki. Świetnie! Wraz z kurdyjską ekipą medyczną uruchamiam klinikę w samym mieście Bandżwin. Wciąż żyją tam wśród zgliszcz swoich domów nieustraszeni mieszkańcy.

Już pierwszego dnia ekipa przyjmuje dziewięciuset pacjentów. Ponad osiemdziesiąt procent ma biegunkę i dur brzuszny. Reszta to ofiary wybuchów min i dzieci, które bawiły się niewypałami. Jeśli chodzi o choroby przenoszone przez wodę, takie jak biegunka i dur brzuszny, nasz inżynier sanitarny podejmie się nadludzkiego zadania – odkażenia studni! Co do min, trzeba będzie poczekać na uruchomienie programu rozminowania, który będzie prawdopodobnie rozłożony na kilka lat.

Zaprzyjaźniam się z Alijah, młodą lekarką kierującą kliniką. Zaprasza mnie na kolację. Wraz z dwudziestką młodych pracowników akademickich mieszka w piwnicy pod ruinami domu rodzinnego. Mimo ciężkiej sytuacji wydaje się szczęśliwa. Pytam ją, dlaczego nie mieszka w namiocie jak wielu innych: „Bo ta sterta kamieni jest moim domem! Nigdy stąd nie odejdę. A teraz dzięki Czerwonemu Krzyżowi mam pracę i mogę pomagać rodakom”. Worek ryżu, który dostaje od nas w charakterze wynagrodzenia, pomaga jej wyżywić starych rodziców.

Inaczej niż liczne Irakijki, kobiety kurdyjskie na ogół nie noszą zasłony. Ubierają się w tradycyjny strój, to znaczy w szerokie spodnie i tunikę o żywych barwach. Kurdyjscy mężczyźni nie rozbierają mnie wzrokiem, jak robią mężczyźni w Bagdadzie. Doceniam ich taktowność i czuję się swobodnie w ich gronie.

Bardzo chciałabym pracować tutaj do końca mojej misji. Poza tym uwielbiam biwakowanie i doskonale dogaduję się z moimi kolegami. To naprawdę wymarzona misja!

Mam pod swoją pieczą sprzęt medyczny i namioty, które służą kilku pielęgniarzom przyjmującym pacjentów pod gołym niebem. Jak dobrze usiąść razem z nimi na ziemi z filiżanką herbaty i słuchać, jak opowiadają swoją historię, mówią o swoich troskach, o swojej kulturze! W zamian pomagam im, żeby oni mogli pomóc swojemu ludowi. Czy istnieje na ziemi piękniejszy zawód? Peszmergowie także mają swoich pielęgniarzy, którzy zajmują się zarówno bojownikami, jak i cywilami. Pewnego dnia przynoszę im sprzęt, a oni zapraszają mnie do stołu. Ich obóz znajduje się na szczycie góry, skąd roztacza się niesamowity widok na usianą makami dolinę. Kiedy tak delektujemy się smakowitymi szaszłykami z koziego mięsa, opowiadają mi o swoim życiu bojownika, o swojej woli wywalczenia niepodległości Kurdystanu, o cierpieniach podczas wojny z Iranem i tych, których doznawali za Saddama Husajna.

+ + +

Jak podczas wszystkich konfliktów nagłośnionych przez media, dziesiątki krajowych stowarzyszeń Czerwonego Krzyża pragną przyjść z pomocą ludności będącej ofiarą wojny. Tutaj sami Kurdowie biorą na siebie znaczną część pracy medycznej, dlatego trudno jest znaleźć zajęcie dla obcych ekip przybywających do Bagdadu. René, nasz koordynator medyczny, telefonuje do mnie, by podzielić się swoimi strapieniami: „Duńczycy rozumieją sytuację, ale ekipa z Botswany i Japończycy doprowadzają mnie do szaleństwa! Za wszelką cenę chcą pracować. Jeśli nie znajdziesz im jakiejś przychodni, dojdzie do incydentów dyplomatycznych. Już teraz lekarz z Botswany zarzuca nam rasizm!”. „René – odpowiadam – wiesz doskonale, że bez sensu jest dawać pracę cudzoziemcom, skoro mamy to szczęście, że dysponujemy wykwalifikowanym i świetnie zmotywowanym personelem miejscowym! Naszym celem, o ile mi wiadomo, nie jest kogoś zastępować”. „Zgadzam się, ale znajdź chociaż coś dla Japończyków! W przeciwnym razie nie dadzą nam więcej pieniędzy na Irak!”.

To dylemat: z jednej strony operacyjna efektywność, z drugiej – kalkulacje dyplomatyczne! Pamiętam, że MKCK miał podobny problem w 1980 roku, kiedy wraz z ekipą Kanadyjskiego Czerwonego Krzyża dotarłam na granicę między Kambodżą i Tajlandią: około dwudziestu stowarzyszeń krajowych Czerwonego Krzyża przysłało blisko trzystu ochotników, którzy mieli pracować w obozach dla uchodźców. Miałam wówczas wrażenie, że gdyby MKCK mógł odesłać połowę towarzystwa do domu, nie narażając się na przykre konsekwencje dyplomatyczne bądź finansowe, to zrobiłby to!

16 MAJA

Nasze działanie nabiera rozmachu: systematycznie przyjmuję ciężarówki pełne leków, liczba namiotów magazynowych rośnie, ekipa się rozbudowuje i nasz obóz jest coraz większy. Przez pięć dni rozdaliśmy pięćset ton żywności! Widząc wszystkie te ciężarówki pełne artykułów spożywczych, ludność przybliża się do nas. Ludzie nadal nie chcą przyjąć żadnej płacy za pomoc w dystrybucji. Nigdy czegoś takiego nie widziałam! Mam nadzieję, że ten okres udzielania tutejszym wsparcia nie będzie długi. Niedobrze by było, gdyby zmieniła się ich mentalność, a tak często się dzieje, gdy naród przez kilka lat korzysta z pomocy humanitarnej. Uzależnienie od pomocy też może się stać chorobą.

+ + +

O drugiej w nocy budzą nas strzały z kałasznikowa. To peszmergowie stojący na warcie dokoła naszego obozu strzelają do dzika, który kręci się koło naszego namiotu. Przez chwilę myśleliśmy, że zostaliśmy zaatakowani! Już kilka razy jedliśmy ten rodzaj dziczyzny, którego nasi „muzułmańscy bojownicy opiekunowie” nie spożywają, bo dzik jest uważany za rodzaj wieprza. Tym razem decydujemy się na przepis burgundzki: mięso jest marynowane i potem duszone w czerwonym winie. Pycha!

+ + +

W wiadomościach o dziewiątej wieczorem radio podaje, że zawarto porozumienie w sprawie autonomii Kurdystanu. Porozumienie podpisali Saddam Husajn i przywódca Kurdów. Ludzie się radują! Przez całą noc strzelają na wiwat. Niebo rozjaśniają pociski smugowe. Trudno nam zasnąć, ale nie szkodzi, cieszymy się ich radością. Chociaż niepokoi mnie ryzyko, że to świętowanie pociągnie za sobą ofiary, gdyż „wszystko co leci w górę, musi spaść”. Ci, którzy strzelają w powietrze, chyba nie znają tego prawa fizyki. I stało się to, co stać się miało! Rankiem pięciu rannych zostało odtransportowanych do kliniki w Bandżwinie.

Wszyscy spodziewają się, że porozumienie spowoduje masowy powrót Kurdów, którzy schronili się w Iranie. Wysyłamy wiadomość do naszej delegatury w Bagdadzie: „Pilnie potrzebujemy 50 ton koców i racji żywnościowych dla 10 tysięcy osób na jeden miesiąc”. To prawdziwy przywilej móc uczestniczyć w tych historycznych wydarzeniach! Bardzo żałuję, że nie mogę robić zdjęć dumnych peszmergów, jedynego w swoim rodzaju krajobrazu ani obozu, w którym narodziło się tyle przyjaźni. Ale taka zasada często obowiązuje podczas misji MKCK: żadnych zdjęć. Zbyt wielu delegatów spowodowało przykre incydenty, bo sfotografowali, na ogół przypadkowo, wojskowych albo ważne z militarnego punktu widzenia miejsca.

23 MAJA

Opuszczam ten rajski zakątek i niechętnie wracam do Bagdadu, gdzie czeka na mnie zadanie zarządzania zapasami leków. Przejeżdżając przez As-Sulajmaniję, stolicę prowincji o tej samej nazwie, odwiedzam szpital, by zorientować się w jego potrzebach. Nie mogę odrzucić zaproszenia na kolację ze strony dyrektora i jego ekipy: „Pragniemy pokornie podziękować Międzynarodowemu Komitetowi Czerwonego Krzyża za pomoc dla naszego kurdyjskiego narodu”.

Wspaniały naród! Mam nadzieję, że wrócę jeszcze do Kurdystanu.

3 – POWRÓT DO BAGDADU

9 CZERWCA

Słupek rtęci w termometrze prawie dochodzi do czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. A w lipcu dojdzie do pięćdziesięciu!

Bezpośrednim efektem tego, że benzyna znów jest dostępna, są korki na ulicach. Trudno mi ponownie przywyknąć do natrętnych spojrzeń mężczyzn, zwłaszcza gdy stoimy w korku – wtedy mają na to mnóstwo czasu.

Problem odprowadzania ścieków wciąż nie został rozwiązany, sądząc po unoszącym się w mieście fetorze i zielonkawej wodzie butwiejącej w każdym zagłębieniu. W dzielnicach, w których do kranów nadal nie dociera woda zdatna do picia, ludzie odkopali rury i przecięli je, by nabierać wodę, która tryska potężnym strumieniem. Tyle jest jeszcze rzeczy do zrobienia, by Bagdad stał się tym miastem, którym był dawniej!

Na szczęście powrót do miasta nie oznacza samych niedogodności. Miło widzieć ludzi wracających do normalnego życia, idących na bazar, a przede wszystkim codziennie się z nimi stykać. Novotel, ponownie otwarty dla klienteli, nie jest już „gettem” MKCK. Odbywają się tutaj wystawne wesela, wieczorki taneczne przyciągają wiele par, a tutejszy basen jest bardzo popularny wśród zamożnych rodzin. My zaś jesteśmy szczęśliwi, mogąc wychodzić z hotelu.

Miasto wraca do życia, restauracje znów otworzyły swoje podwoje. Choć te, które lubimy najbardziej, nie mają ani drzwi, ani dachu! Wczoraj wieczorem jedliśmy duszone ryby pod gołym niebem, na brzegu Tygrysu. Klient wybiera sobie żywą rybę w basenie. Potem kelner wyławia ją i gdy ona rzuca się na ziemi między stolikami, ogłusza ją.

12 CZERWCA

Skoro nie mamy teraz żadnych pilnych zadań, pozwalamy sobie na wycieczkę do Babilonu, starożytnego miasta w Mezopotamii, na brzegu Eufratu, sto kilometrów od Bagdadu. Miasto osiągnęło apogeum świetności w VI wieku przed naszą erą, za panowania Nabuchodonozora II.

Na miejscu od razu mamy wrażenie, że zostaliśmy przeniesieni do innego świata, świata mitycznego, przynajmniej dla nas, ludzi Zachodu. Wspinamy się na liczne telle16, które pokrywają setki hektarów. Stąpamy po fragmentach ceramiki mających 2300 lat i po glinianych tabliczkach pokrytych pismem klinowym – to najstarsze znane pismo, wymyślone w Mezopotamii 3400 lat przed naszą erą. Wszystko to niszczeje! Prace, które archeologowie zaczęli tutaj prowadzić dopiero na początku XX wieku, zostały przerwane z powodu sytuacji politycznej kraju. W 1978 roku Saddam Husajn zainicjował program restauracji Babilonu, na potrzeby propagandy prezentując się jako następca Nabuchodonozora II. Kazał nawet wyryć swoje imię jako fundatora na fragmentach zabudowy wyremontowanych za jego „panowania”17. Kupuję w charakterze souveniru monety upamiętniające prace restauratorskie prowadzone w tym zabytkowym mieście.

13 CZERWCA

Kolega zajmujący się logistyką ma poważny problem: właśnie się dowiedział, że w Amsterdamie doszło do błędu w etykietowaniu przesyłek i w związku z tym zamiast sześciu toyot Land Cruiser, które zamówił, dostaliśmy czterdzieści ton tuńczyka w puszce przeznaczonych dla Iranu. Jak tu odzyskać nasze pojazdy? Napięte stosunki między Iranem a Irakiem nie pozwalają nam się łudzić nadzieją łatwego rozwiązania problemu.

Operacje pomocy humanitarnej bywają niespójne. Jedną z takich niekonsekwencji jest to, że iraccy Kurdowie przy granicy tureckiej otrzymują większe wsparcie niż w innych regionach. Do takiego stopnia, że stali się najlepiej odżywioną grupą w kraju! Amerykańska armia zwraca się do MKCK, by wycofał się z operacji dystrybucji, bo sama chce go w tej roli zastąpić. Mówi się trudno! Dla nas liczy się tylko dobre samopoczucie uchodźców. Nie zabiegamy o reklamę.

Ekipa medyczna z Botswany wróciła do Afryki, prawie w ogóle nie pracowała. Współczuję jej członkom. Byli tak dumni, że Afryka też uczestniczy w międzynarodowej pomocy dla Iraku! Prezes Botswańskiego Czerwonego Krzyża zapowiedział, że poskarży się prezesowi MKCK w Genewie. Jestem pewna, że ten będzie potrafił go pocieszyć.

20 CZERWCA

Dziennikarz z telewizji ABC (American Broadcasting Company) przeprowadza ze mną wywiad na temat konsekwencji embarga dla zdrowia irackiej ludności. Nie mogę zrobić nic innego, jak opowiedzieć mu o rozpaczy lekarzy i personelu pielęgniarskiego, bo brakuje wszystkiego: tlenu, antybiotyków i innych lekarstw, sprzętu do przeprowadzania najprostszych interwencji chirurgicznych… Wspominam o wymizerowanych dzieciach, które nie dostają żadnych suplementów diety. „Nigdy nie przywyknę do widoku dzieci umierających z powodu szaleństw dorosłych!” – mówię.

Mam nadzieję, że ten krzyk, który wyrwał się z mojego serca, zostanie usłyszany…

4 – BASRA – WENECJA BLISKIEGO WSCHODU

22 CZERWCA

Jadę z moim kierowcą Hassanem do Basry. Mam stwierdzić, czego potrzebuje nasza ekipa, która wspiera ośrodki zdrowia w regionie. Basra nazywana jest Wenecją Bliskiego Wschodu ze względu na sieć kanałów przecinających miasto. Ta Wenecja jest w kiepskim stanie: dzielnice mieszkaniowe są zbombardowane, mosty zburzone. Inaczej niż Bagdad, Basra nie była filmowana przez kamery CNN, stacji nadającej bezpośrednie transmisje z wojny i ukazującej „chirurgiczną precyzję” amerykańskich ataków. Znajdujemy się na tyle blisko granicy z Kuwejtem, że widzimy i niemal wyczuwamy nosem gęsty czarny dym napływający znad ciągle płonących szybów naftowych. Pamiętam, że pewnego ranka, gdy wiał wiatr z południa, nawet w Bagdadzie, odległym pięćset pięćdziesiąt kilometrów od szybów, przednie szyby naszych samochodów pokryła sadza.

Korzystam z tego, że jesteśmy sami z Hassanem, by wypytać go o prezydenta. Irakijczycy nigdy o nim nie mówią – nawet w gronie przyjaciół byłoby to zbyt ryzykowne. Hassan wydaje się zadowolony, że może otworzyć duszę przede mną, to znaczy cudzoziemką: „Saddam utworzył siedem grup szpiegów, którzy nie znają się między sobą i donoszą mu o najmniejszej krytyce jego osoby lub partii Baas. Nie rozmawiałbym o tym nawet z rodzonym bratem – nigdy nie wiadomo, kto jest szpiegiem! Ci, którzy dają się złapać, kończą w więzieniu, gdzie są poddawani okropnym torturom. Jeśli od tego nie umrą, często są likwidowani”. „Jak wyjaśnisz to, że tyle ludzi uczestniczy w zgromadzeniach ku chwale partii Baas lub z okazji urodzin Saddama? W telewizji widać, że są bardzo rozradowani!” – zapytałam. „Są zmuszeni do udziału w manifestacjach i czasem dostają prezent w zamian za okazanie miłości do władzy… To wszystko hipokryzja!”

Trudno mi zachować neutralność! Pozwalam więc mu mówić, dobrze mu to robi. Oby tylko nie zapytał mnie o zdanie…

29 CZERWCA

Ledwo wróciłam do Bagdadu, gdy Susanne, koleżanka z logistyki, mówi mi: „Mam wrażenie, że z magazynu skradziono siedem milionów kapsułek tetracykliny”. Szybko obliczam w pamięci: „To daje milion franków szwajcarskich! Czy jesteś pewna, że nie pomyliłaś się, robiąc inwentaryzację? Czy znalazłaś ślady włamania? Czy rozmawiałaś o tym z szefem delegacji?”. Nim udamy się na policję, musimy wykluczyć możliwość, że to my popełniliśmy błąd. Gdyby podejrzenie padło na naszych pracowników, byłoby to prawdziwą katastrofą, bo wszyscy zostaliby aresztowani i poddani brutalnym przesłuchaniom, aż winny by się przyznał.

Przez dwa dni przeglądamy nasze karty magazynowe, dowody dostaw i dowody wydania, trzy razy robimy inwentaryzację. Na darmo. Nie śpimy od tego po nocach! Wyliczamy, że zawartość naszych magazynów warta jest piętnaście milionów dolarów, podczas gdy kwota ta powinna wynosić dwadzieścia dwa miliony! Dostaję od tego dreszczy! Jest piątek; ostatni pomysł, jaki nam przychodzi do głowy, to zwrócić się do Hélène, naszej szefowej w Genewie, żeby sprawdziła, czy jakiś błąd nie zakradł się do dokumentów dostaw. W poniedziałek rano nadchodzi teleks z przeprosinami! Hélène spędziła niedzielę w biurze i w końcu wytropiła błąd w księgowości: nigdy nie dostaliśmy tych siedmiu milionów kapsułek. Co za ulga! Wszystkim nam spadł kamień z serca.

2 LIPCA

Wszyscy członkowie delegacji wołają na mnie Florence, Flo albo Nightingale! Bo przeczytali teleks z wiadomością, że dostanę medal Florence Nightingale18.

Jestem trochę zakłopotana tą nagrodą, bo nie mam wrażenia, że na nią zasłużyłam. Mija jedenaście lat, odkąd pracuję po prostu w otoczeniu, które mi się podoba. Ponadto nie założyłam ani jednej kroplówki, a już z całą pewnością nie opiekowałam się ani jednym rannym. Dziwna Florence! No, ale prawdą jest, że moja praca, choć niezwiązana bezpośrednio z rannymi, przyczynia się do ratowania ludzkiego życia. Na przykład ekipy medyczne nie mogłyby pracować, gdybym nie zajmowała się ich zaopatrzeniem. Może została doceniona moja dyspozycyjność, to, że jestem w każdej chwili gotowa pojechać w dowolne miejsce na Ziemi. Nie mam oporów przed wyruszeniem w Wigilię Bożego Narodzenia na drugi koniec świata, do kraju pustoszonego ogniem i mieczem. Zresztą brak mi odwagi, by odmówić przyjęcia tego zaszczytu: ludzie z Kanadyjskiego Czerwonego Krzyża i Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża są tak szczęśliwi, dając mi ten medal. Przyjmuję go również ze względu na mojego ojca, który był jeńcem wojennym w 1944 i 1945 roku. Pewnego dnia powiedział mi: „Poprzez twoją pracę spłacam po części mój dług wobec Czerwonego Krzyża. Paczki, które wolontariusze rozdawali więźniom, bez wątpienia uratowały mi życie. Jestem z ciebie bardzo dumny, moja córko!”. Powtórzy mi to na ceremonii wręczania mi medalu we wrześniu następnego roku w Nowej Ziemi.

ETIOPIA 1991

KRÓTKI RYS HISTORYCZNY

W latach 1974–1991 w Etiopii trwała wojna domowa. Zaczęła się od zamachu stanu, który doprowadził do detronizacji cesarza Hajle Syllasje. Zakończyła się w 1991 roku wraz z przejęciem władzy przez grupę rebeliantów, co położyło kres dyktaturze Mengystu Hajle Marjama, który rządził krajem od 1977 roku przy wsparciu Związku Radzieckiego. Dyktator zbiegł do Zimbabwe i w 2006 roku, gdy w Etiopii sąd uznał go winnym zbrodni ludobójstwa, nadal korzystał z gościny prezydenta tego kraju.

Mengystu Hajle Marjam stał na czele największej afrykańskiej armii liczącej pięćset tysięcy żołnierzy. Wraz z Etiopskim Czerwonym Krzyżem MKCK przeprowadził wielką operację repatriacji zdemobilizowanych żołnierzy i uchodźców cywilnych.

POWRÓT ZDEMOBILIZOWANYCH ŻOŁNIERZY DO DOMU

15 WRZEŚNIA

Nie spodziewałam się, że pewnego dnia przyjdzie mi pracować przy organizacji powrotu do domu żołnierzy upadłej armii. Naszej pomocy potrzebuje dwieście tysięcy byłych wojskowych. Liczni przybywają z bardzo daleka, w szczególności z północy Sudanu, dokąd uciekli po klęsce. Pokonali pieszo dziewięćset kilometrów, nie mając prawie nic do jedzenia i do picia. Czekając na repatriację, od czterech albo i pięciu miesięcy wegetują na sudańskiej pustyni, gdzie temperatura dochodzi do czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. Utrzymują się przy życiu dzięki odrobinie białej mąki i litrowi wody na dzień. Dochodzą nas wieści, że wielu z nich już zmarło z głodu. Codziennie z samolotów transportowych wysiada na lotnisku w Addis Abebie pięćset ludzkich wraków. Większość nie była w domu od początku wojny, to znaczy od 1974 roku. Ubrani w łachmany, boso albo w rozpadających się japonkach, z trudem schylają się, by pocałować ojczystą ziemię. Są wychudzeni, odwodnieni i zżerani przez pasożyty. U wielu widać oznaki szkorbutu; innym amputowano jedną kończynę albo dwie. Przypominają Etiopczyków z okresu wielkiego głodu w 1984 roku. Tuż obok pasa startowego urządziliśmy obóz przejściowy i ustawiliśmy namiot szpitalny dla chorych. Niektórzy są tak osłabieni, że nie dają rady przejść dwustu metrów dzielących ich od namiotu. Tam zajmują się nimi nasza ekipa medyczna i Etiopski Czerwony Krzyż. Niestety, dla niektórych podróż powrotna zakończy się tutaj. Szkoda, byli tak blisko celu! Umierają na gruźlicę albo AIDS, nie zdążywszy zobaczyć się z rodziną. Ich jedyną pociechą jest to, że umierają w ojczyźnie.

+ + +

Nowy rząd ma własną armię, tak więc te pięćset tysięcy mężczyzn nie ma pracy. Dla MKCK i dla etiopskiego rządu bardzo ważne jest, by wrócili oni tam, skąd pochodzą, bo stolica, gdzie bezrobocie jest wielkim problemem, nie może wchłonąć tylu poszukujących zatrudnienia. Dlatego MKCK zajmuje się także ich transportem w rodzinne strony.

20 LISTOPADA

Etiopia jest doprawdy jednym z najpiękniejszych krajów, jakie znam. Cieszę się, że mam odwiedzić pięć naszych lokalnych delegatur rozrzuconych na jej obszarze. Dziś mam za sobą sześć godzin lotu na małej wysokości na pokładzie naszego twin ottera. Dostaję zawrotów głowy, patrząc na zryty licznymi kanionami i głębokimi rowami pejzaż. Wszystko jest zielone! Piętrowe uprawy, lasy eukaliptusowe i pola teffu19 kontrastują z obrazami wielkiego głodu z 1984 roku, które cały świat zachował w pamięci.

Nie rozumiem, w jaki sposób tak żyzny kraj mógł zaznać takiej klęski głodu! Może wystarczyłoby lepiej rozdzielić bogactwa? Pozostaje nadzieja, że wraz z końcem wojny takie katastrofy odejdą definitywnie do przeszłości.

22 LISTOPADA

Cztery miesiące starczyły, by zorganizować powrót dwustu pięćdziesięciu tysięcy byłych żołnierzy. Nowo przybyli mają swój udział w nasileniu się starć między grupami etnicznymi oraz bandytyzmu, i to nie tylko w Addis Abebie, lecz w całym kraju.

Drogi stały się tylko umiarkowanie bezpieczne. Wobec tego zmuszeni jesteśmy eskortować ciężarówki, które przewożą byłych żołnierzy w głąb kraju. Wraz z Ursulą, delegatką Czerwonego Krzyża, i kilkoma etiopskimi kolegami wyruszamy do Dyrie Daua, miasta, w którym żyli Henry de Monfreid i Arthur Rimbaud, słynni pisarze oraz miłośnicy przygód i regionu Morza Czerwonego. Towarzyszymy trzem ciężarówkom, w których jedzie setka byłych żołnierzy. Na lotnisku widziałam, jak umiera ich tak wielu, że za nic na świecie nie oddałabym teraz mojego miejsca w konwoju. Bardzo chcę odprowadzić tę grupę do domu. Cieszą się, ale są niespokojni: nie wiedzą, czy odnajdą swoich bliskich po tylu latach nieobecności, bez listu, bez jakiegokolwiek znaku życia.

Zgodnie z naszym regulaminem ze względów bezpieczeństwa mamy nie jeździć po zachodzie słońca. Tymczasem kończymy nasze zadanie w Dyrie Daua później, niż planowaliśmy. Wiemy, że lepiej by było przełożyć wyjazd na nazajutrz rano, ale spieszy się nam do bazy. Zatem ruszamy, a za nami nasze puste ciężarówki. Ledwo słońce zaszło, czterech zamaskowanych bandytów z bazookami w ręku wyskakuje z przydrożnych rowów i staje w poprzek drogi, by zablokować przejazd. Każą nam oddać im wszystkie nasze rzeczy osobiste. Jako że siedzę przy okienku, mnie przypada w udziale podawanie im naszych „darów”: pieniędzy, zegarków i biżuterii. Ze zdenerwowania bandyci zapominają i mnie oskubać. Ja jedna zachowałam mój zegarek. Boimy się o kierowców ciężarówek, którzy jadą daleko za nami. Okazuje się jednak, że są śmielsi od naszego kierowcy: zamiast zatrzymać się, dodają gazu i bez problemów wychodzą z opresji. Mieszkańcy miasta, w którym koniec końców zatrzymujemy się na noc, nie mogą uwierzyć, że uszliśmy z przygody z życiem: „Zwykle ci ludzie nie zadowalają się kradzieżą: gwałcą i zabijają”. Przechodzą mi po plecach spóźnione ciarki.

2 GRUDNIA

Jest piąta po południu. Samolot transportowy herkules lecący z Sudanu ląduje z pięćdziesięcioma naszymi pacjentami. W drodze wyjątku pozwolono nam wejść na pokład, by pomóc załodze w kładzeniu ich na noszach. To prawdziwy koszmar! Zachowali najgorsze na koniec. Moglibyśmy kłaść ich po dwóch na noszach, tak bardzo są wychudzeni. Prawie wszyscy mają biegunkę i w całym samolocie pełno jest odchodów. Co za smród! Nie zwracam na to uwagi, tak bardzo mi ich żal! Powstrzymuję łzy i próbuję ich pocieszyć gestem, uśmiechem. Wszystko się we mnie burzy, gdy widzę tyle ludzi, którym tyrania złamała życie. Jakoś udaje się nam pomieścić ich w naszym namiocie szpitalnym, w którym mamy już stu dwudziestu pięciu pacjentów.

20 GRUDNIA

Wszyscy byli żołnierze wrócili do ojczyzny. Nasza misja jest skończona.