Mołdawia. Państwo niekonieczne - Kamil Całus - ebook

Mołdawia. Państwo niekonieczne ebook

Całus Kamil

4,0

Opis

Dla wielu mieszkańców Mołdawii i niemałej grupy rządzących nią polityków uzyskana w 1991 roku niepodległość miała być tylko przystankiem na drodze do zjednoczenia z rumuńską macierzą. Jednak nie wszyscy obywatele młodej republiki podzielali tę wizję. W Bukareszcie też nie pałano do niej entuzjazmem. W rezultacie sen o zjednoczeniu zakończył się tak szybko, jak się zaczął, a niewielki kraj dosłownie rozpadł się na trzy części. Nagle stało się jasne, że Mołdawię – która nigdy wcześniej nie miała okazji cieszyć się państwowością – trzeba będzie wymyślić, wymarzyć na nowo. Sprawić, by w oczach swoich obywateli i świata stała się państwem koniecznym, napełnionym treścią, leżącym w konkretnym miejscu na mapie. Zdanie to okazało się jednak bardzo trudne. Jak bowiem tworzyć państwo, gdy jedna czwarta obywateli opowiada się za jego likwidacją, a co trzeci posiada więcej niż jeden paszport? Jak znaleźć ideę jednoczącą naród, gdy jego przedstawiciele nie potrafią dojść do porozumienia nawet w sprawie nazwy używanego na co dzień języka? Jak przekonać ludzi, że warto poświęcić coś dla kraju, który jest młodszy od połowy jego mieszkańców i który nie potrafi zagwarantować swoim obywatelom zaspokojenia podstawowych potrzeb?

Książka Kamila Całusa opowiada o kraju zrodzonym z niespełnionych marzeń i o ludziach, którzy próbują znaleźć odpowiedź na pytanie, co to znaczy „być Mołdawianinem”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (53 oceny)
19
22
9
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beholder89

Całkiem niezła

Serdecznie NIE polecam AUDIOBOOKA. Książka jest ciekawa, ale syntezator mowy zamiast lektora to jakaś groteskowa pomyłka.
21
konpiw

Nie oderwiesz się od lektury

Nie wiem czy uda mi się być w pełni obiektywnym bo wprost uwielbiam książki dotyczące społeczno-politycznych tematów w krajach "nietypowych", a takim krajem z pewnością jest Mołdawia opisywana przez Kamila Całusa. Tytuł wchłonąłem w cztery wieczory. Książka nie nudzi i widać, że jest napisana przez eksperta. Moldawia widziana z perspektywy tamtejszych urzędników, zwykłych mieszkańców, a także emigrantów. Jasno opisana sprawa Nadniestrza, medialnej opcji integracji z Rumunią czy też chociażby niegasnącego sentymentu za Sowietami. Serdecznie polecam.
10
AroGlen

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa jak na dosyć niszowy temat.
00
Mrfranki

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa lektura dla ciekawych świata. Może kiedyś pojadę do Kiszyniowa...
00

Popularność




Kamil Całus

Mołdawia

Państwo niekonieczne

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Kamil Całus

Copyright © by Kamil Całus, 2020

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Tomasz Zając

Korekta Monika Ples i Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Karolina Księżyc / d2d.pl

Copyright © for the maps by d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-989-8

Rodzicom

Uproszczony sposób wymowy rumuńskich liter

ă – miękkie „a” przechodzące w „e” [æ]

â oraz î – to odpowiednik polskiego „y”; obydwie litery czyta się w ten sam sposób; „î” występuje tylko na początku i końcu, „â” zaś stosuje się jedynie wewnątrz wyrazów

ae – czytamy jako „ai”

ea – czytamy jako miękkie „e”

ț – to odpowiednik polskiego twardego „c”

ș – to odpowiednik polskiego „sz”

j – to odpowiednik polskiego „ż”

Pewnych kłopotów nastręczać może litera „c”. Co do zasady należy czytać ją jako „k”, jak na przykład w nazwisku Plahotniuc (czyt. Plahotniuk). Jeśli jednak następuje po niej samogłoska „e” lub „i”, to mamy do czynienia odpowiednio ze zgłoską czytaną jako „cze” (ce) oraz „czi” (ci). Co więcej, jeśli po literze „c” następuje litera „h”, a dopiero potem samogłoska „e” lub „i”, to zbitki takie czytamy odpowiednio jako „ke” (che) oraz „ki” (chi).

Podobna zasada dotyczy litery „g”. Samodzielnie stanowi ona odpowiednik polskiego „dż”. Jednakże wraz z samogłoską „e” oraz „i” tworzy odpowiednio zgłoskę „dże” (ge) i „dżi” (gi). Jeśli po literze „g” występuje litera „h”, to zbitkę taką – „gh” – wymawiamy jak polskie „g”. Oznacza to, że zbitki „ghe” oraz „ghi” czytać należy odpowiednio jako „ge” oraz „gi”.

Litera „i”, jeśli występuje na końcu wyrazu, pozostaje niema. W związku z tym nazwisko „Morari” odczytamy jako „Morar”. Pamiętajmy przy tym, że w razie obecności podwójnego „i” na końcu wyrazu tylko pierwsze z nich jest nieme.

Jak kwiaty niesione przez rzekę…

1

– Mówisz „mur berliński”?! Mur berliński to przy tym było nic! – oburza się Nicu, wskazując ręką na płynącą zaledwie kilka metrów przed nami rzekę.

Siedzimy na mokrym piasku i wpatrujemy się w przeciwległy, rumuński brzeg. W prawej dłoni mojego sześćdziesięcioletniego towarzysza tkwi zapalony przed chwilą papieros klasycznej, mołdawsko-sowieckiej marki Doina. „Że też oni je do tej pory produkują” – myślę, spoglądając na biało-czerwoną paczkę z charakterystycznie wykaligrafowaną nazwą nadrukowaną nad złotym paskiem z napisem „King Size”.

Nicu tak naprawdę nazywa się Nicolae, ale jak większość Mołdawian noszących to imię woli używać jego krótkiej formy. Zresztą tu właściwie każdy Vladimir to Vlad, Leonid to Leo, a Nicolae to Nicu. Jeszcze w drodze nad rzekę, gdy wolnym krokiem szliśmy zaniedbaną alejką przez park Francuski leżący na południowym skraju Ungheni, Nicu tłumaczył mi, dlaczego chce, by nazywać go właśnie w ten sposób:

– Jestem rumuńskim chłopem z dziada pradziada, a nie hospodarem mołdawskim, żebym się tytułował Nicolae jak car, co go komuniści zabili. Albo jak ten szewc, Słoneczko Karpat jego mać, co to go nasi bracia zza Prutu w końcu razem z tą jego babą rozstrzelali. Tylko prezydent Voronin był Vladimir, choć Mołdawianin. No, ale jego ojczym wychowywał. Rosjanin. Poza tym on chciał być jak oni. Ale czy to tylko on jeden? I dlatego prócz rosyjskiego imienia przejął też po ojczymie rosyjskie nazwisko. A przecież on był nasz, Bujeniță po ojcu! Wtedy wielu rodziców w Mołdawii nadawało dzieciom rosyjskie imiona. Żeby miały w życiu łatwiej.

Sam Nicu w życiu nie miał jednak łatwo. Jak wszyscy przeżył konsekwencje upadku Związku Radzieckiego. I przez kolejne lata biernie patrzył tylko, jak rzeczywistość wokół niego dosłownie rozpadała się na kawałki. Jego dzieci wyjechały za granicę jeszcze na początku XXI wieku. On wyjechać nie chciał, był u siebie. Twierdził też, że jest za stary. Zresztą, kto to widział, by emeryci poniewierali się po świecie? Czy był szczęśliwy? Cóż. Ostatni raz naprawdę szczęśliwy i pełen naiwnej nadziei był właśnie tu, nad brzegiem Prutu. W 1990 roku. Tak w każdym razie mówił Nicu.

Siedzimy więc i rozmawiamy o tym rzecznym berlińskim murze, który przez prawie pół wieku stanowił niemal nieprzekraczalną granicę dzielącą ludzi mówiących tym samym językiem. Murze, który jak ten w Berlinie odcinał rodziców od dzieci i dziadków od wnucząt. Za próbę jego przekroczenia, jak w podzielonej stolicy Niemiec, groziła właściwie pewna śmierć. Nikt nielegalnie nie mógł tak po prostu wjechać do Kraju Rad czy też – tym bardziej – wyjechać z niego. Nicu wzdycha przeciągle i gniecie w dłoni puste opakowanie po doinach, a potem rzuca je niedbale w nadrzeczny piach. Tu, w Ungheni, Prut rozlewa się szeroko, równomiernie obmywając rumuński i mołdawski brzeg. Płynie leniwie, wije się i meandruje, nadając dawnej południowo-zachodniej granicy Imperium Rosyjskiego, a później ZSRR kształt dziecięcej wycinanki. Rzadko bywa modry. Niekiedy, gdy światło padnie na niego pod odpowiednim kątem, wydaje się szmaragdowy. Na co dzień jednak muł niesiony przez rzekę zabarwia wodę na brunatno. Nad jej mętną tonią, na krańcu miejskiego parku, a właściwie uroczyska zwanego powszechnie parkiem Francuskim, góruje szare cielsko mostu kolejowego. Na pierwszy rzut oka nic wyjątkowego. Ot, prosta stalowa kratownica od niemal stu pięćdziesięciu lat łącząca dwa brzegi Prutu. Gdyby nie to, że most zaprojektował sam Gustave Eiffel, pewnie niewielu w ogóle by się nim zainteresowało. A tak przyciąga turystów. Pojawią się tu od czasu do czasu nieliczni pasjonaci, zrobią parę fotek, obejrzą i odjadą. Na most nie wejdą. Nie wolno, bo to wciąż obiekt strategiczny i posterunek pograniczników.

Nicu niby o tym, że to dzieło Eiffela, wie, ale raczej go to nie ekscytuje. Dla niego i dla setek tysięcy podobnych Mołdawian, którym dane było świadomie przeżyć przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ta niepozorna stalowa konstrukcja ważna jest z zupełnie innego powodu. To tu, gdy umierał stary sowiecki świat, zdarzyło się coś zupełnie niemożliwego. Coś, co przez pewien czas było spełnieniem najskrytszych snów sporej części mieszkańców tego prowincjonalnego kawałka radzieckiego imperium. Na kilka godzin szczelna granica chroniąca Kraj Rad od południowego zachodu zniknęła, a Mołdawię i Rumunię obok wąskiego stalowego mostu połączył także most nadziei, złożony z setek tysięcy rzuconych w nurt Prutu kwiatów. I przez krótką chwilę tym, którzy stali po obu stronach rzeki, wydawać się mogło, że strumień kwiatów nigdy nie ustanie. Że mosty, których do tej pory strzegli uzbrojeni po zęby pogranicznicy, zawsze już pozostaną otwarte. Że teraz będzie już tylko lepiej.

Nicu ma rację. Mur berliński wobec granicy, jaką stanowił w czasach zimnej wojny Prut, nie robi szczególnego wrażenia. Rumunię, mimo że była przecież państwem realnego socjalizmu i formalnie stanowiła część bloku wschodniego oraz Układu Warszawskiego, Moskwa traktowała z historycznie motywowaną nieufnością i rezerwą. Rumuni odwdzięczali się jej tym samym. Nauczeni doświadczeniem od końca wojny odczuwali wobec przybyszów ze Wschodu zarówno strach, jak i nienawiść. Naród ten, choć oficjalnie „bratni”, nie zapominał o konsekwencjach paktu Ribbentrop–Mołotow, na mocy którego w 1940 roku ZSRR zaanektował rumuńskie „kresy wschodnie”: północną Bukowinę oraz ciągnącą się od Chocimia przez Kiszyniów i Białogród nad Dniestrem aż ku brzegom Morza Czarnego Besarabię. Niedługo później północną Bukowinę wraz z jej największym miastem, Czerniowcami, ziemię chocimską oraz południowy skraj Besarabii zwany Budziakiem włączono w skład sowieckiej Ukrainy. Pozostała część zagrabionych ziem stała się zaś podstawą dla nowo powołanej Mołdawskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (MSRR).

– Tak, tak. Wam się czasem wydaje, że tylko wyście stracili swój Lwów na tym rosyjsko-niemieckim porozumieniu – rzuca Nicu, kiwając w przeczącym geście palcami, między którymi trzyma nieodłączną doinę.

Ucieleśnieniem trudnych relacji Bukaresztu z Moskwą była przebiegająca w znacznej części wzdłuż linii Prutu granica. Po stronie rumuńskiej dziesięciometrowy pas ziemi przylegający do brzegów rzeki został oczyszczony z jakiejkolwiek wysokopiennej roślinności. Wykarczowany i zaorany do cna teren ciągnął się przez 700 kilometrów od mołdawskiego miasteczka Criva na północy aż po leżące na południu Giurgiulești, gdzie wody dzielącej dwa kraje rzeki wpadały wąską strugą do Dunaju. Kolejne 90 metrów przylegającej do tego pasa ziemi pozbawione zostało jakiejkolwiek wyższej roślinności. Drzewa wycięto, a krzaki regularnie karczowano. Dopiero 400 metrów dalej można było natknąć się na pierwsze lipy i topole, za którymi zaczynały się pola uprawne i winnice. Linii tej czujnie strzegli odziani w oliwkowozielone mundury i ciemnozielone czapki grăniceri, których posterunki dzieliło od siebie zaledwie 200 metrów, może pół kilometra. Wszystkie te zabezpieczenia były jednak niczym wobec tego, jak odgrodzili się od Rumunów Sowieci. Cały obszar przygraniczny kończył się dopiero po dwudziestym drugim kilometrze w głąb terenów Mołdawskiej SRR. Wszyscy mieszkający na tych ziemiach cywile znajdowali się pod permanentną kontrolą lokalnego oddziału KGB i by w ogóle móc tam przebywać, musieli posiadać w swym paszporcie wewnętrznym, stanowiącym swoisty odpowiednik dowodu osobistego, specjalną pieczątkę. Prawo do niej można było zaś łatwo stracić. Na granicy nie tolerowano nieprawomyślnych, niepewnych obywateli. Nieposiadający pieczątki nieszczęśnik prosił się o poważne problemy, bo kontrole umundurowanych pograniczników zdarzały się tu często.

– Bardzo często. A i nieumundurowanych kagiebeszników można było tu spotkać bez trudu. Zresztą po drugiej stronie granicy też. Szpiegowali. Ja ich oczywiście nie widziałem, ale plotki chodziły po wsiach – potwierdza Nicu.

Do tego fortyfikacje wszelakiej maści. A co 200–300 metrów wyposażony w karabin maszynowy bunkier. I wieże wartownicze między nimi. Na szczycie każdej z nich zaś szperacz i jeszcze jeden karabin. Tak na wszelki wypadek. No i drut kolczasty. Dużo drutu kolczastego, między którym ukryto specjalnie przygotowane pułapki. Ich uruchomienie natychmiast odpalało racę sygnalizacyjną, dając pogranicznikom znać, gdzie trzeba szukać uciekiniera z radzieckiego raju.

– Przypominam sobie tę granicę w tamtych latach i myślę… Cholera, trudna była ta „miłość” między narodami naszego postępowego obozu, skorośmy się tak musieli zabezpieczać, co? Sowiecka antykoncepcja, jej mać – dodaje Nicu, po czym zanosi się szczerym śmiechem.

2

Ach, doina i ten jej paskudny zapach. Nieco tylko lepszy od aromatu znanych w całym ZSRR i pozbawianych filtra biełomorkanałów, które palił notorycznie między innymi Wilk ze znanej sowieckiej bajki. Gdy dziś wspominam Nicu siedzącego nad Prutem, nie potrafię go sobie wyobrazić bez tego mołdawskiego, taniego i niebywale podłego w smaku papierosa, nazwanego tak na cześć melancholijnych dumek wyśpiewywanych przed wiekami przez hajduków od Cisy aż po Dniestr. Doiny pasowały do niego, do jego zmarszczonej, zmęczonej twarzy, na którą cień rzucał niezmiennie modny po obu stronach granicznej rzeki słomkowy kapelusz z wąskim rondem. Nicu niewątpliwie był melancholikiem, jak zresztą wielu przedstawicieli jego narodu. Mimo to pozostawał w tej melancholii na swój sposób wesoły, jak gdyby permanentne poczucie rezygnacji i pewnego łagodnego przygnębienia zdejmowało z jego barków ciężar wszelkich trudnych decyzji i wątpliwości, balast odpowiedzialności za przyszłość. Paradoksalnie uczucie to czyniło go więc wolnym. Tak w każdym razie twierdził.

Choć chyba nie tak wolnym, jak owego 6 maja 1990 roku. O godzinie trzynastej władze Mołdawskiej SRR, wciąż formalnie stanowiącej przecież część Związku Radzieckiego, na sześć godzin otworzyły granicę republiki dla obywateli sąsiedniej Rumunii. Na oścież. Pogranicznicy otrzymali polecenie niekontrolowania ludności przekraczającej Prut. Mając przed oczami obraz niemal fortecznego muru, w jaki przekształcono rumuńsko-mołdawskie pogranicze w czasach zimnej wojny, łatwo mi było pojąć niedowierzanie towarzyszące świadkom wydarzeń tamtego dnia. Otwarcie rzecznej granicy wydawało się cudem porównywanym ze starotestamentowym rozstąpieniem się Morza Czerwonego. Już od rana na zachodnim i wschodnim brzegu rzeki, wzdłuż całej granicy zbierały się dziesiątki tysięcy ludzi. Równo o godzinie dwunastej po obu stronach rzeki rozdzwoniły się cerkiewne dzwony. Mało kto pamiętał, kiedy ostatni raz biły one razem o tej samej porze. Na ten sygnał wszyscy stojący po obu stronach Prutu ludzie zaczęli rzucać w jego spokojną toń kwiaty. Całe naręcza kwiatów. Setki, potem tysiące. Płynęły z północy na południe, tworząc wielobarwny, pachnący most. Najpiękniejszy most świata, który w kilka minut miał symbolicznie zasypać dzielącą naród rumuński od niemal półwiecza przepaść. A potem zaczęło się szaleństwo. Punktualnie z wybiciem godziny trzynastej pogranicznicy radzieccy zeszli ze swoich posterunków. Szlabany uniesiono i milion zgromadzonych na granicy rumuńsko-radzieckiej ludzi ruszyło na wschód. Niektórzy biegli co sił w nogach, chcąc czym prędzej trafić na drugi brzeg. Inni, pobożnie śpiewając cerkiewne pieśni, przekraczali rzekę w procesjach prowadzonych przez lokalnych popów.

Rumuni zebrani przy granicznych mostach nie zamierzali marnować historycznej szansy, by choć na chwilę spotkać się z ludźmi, których uważali za część swojego narodu. Część przepływała na drugi brzeg na łódkach i pontonach, a co odważniejsi rzucali się w toń Prutu, by przebyć ją wpław. Dla wielu z nich była to pierwsza od końca wojny szansa na odwiedzenie krewnych, którzy pozostali po wschodniej stronie rzeki, w zaanektowanej przez ZSRR Besarabii. Tak pisał o tym mołdawski poeta i świadek tamtych dni Grigore Vieru:

[Tego dnia[1]] do mojej wioski przyjechał pewien lekarz z Kiszyniowa wraz z czteroletnim synem. Jeszcze w stolicy ojciec obiecał mu pokazać, jak wyglądają Rumuni. Ci, którzy przybywali z drugiego brzegu, byli cali przemoczeni. Ludzie z Pererîty [rodzinnej wsi Vieru] pospiesznie pobiegli więc po suche rzeczy dla wyczekiwanych gości, mówiących w naszym wspólnym języku – rumuńskim[2].

Vieru wspomina, że już po dwóch–trzech kieliszeczkach țuiki, rumuńsko-mołdawskiej śliwowicy, gdy przybysze rozgrzali się nieco i odpoczęli, zaczęły się wspólne pieśni. Szybko okazało się, że mieszkańcy Mołdawskiej SRR oraz Rumuni nie tylko mówią tym samym językiem, ale też śpiewają te same ludowe przyśpiewki. Nad głowami biesiadujących rozbrzmiały doiny o miłości, tęsknocie i wolności. A potem te znacznie radośniejsze, tradycyjne przyśpiewki poświęcone wspólnemu piciu wina, które intonuje się obowiązkowo zarówno na hucznych weselach, jak i przy co swobodniejszych spotkaniach z przyjaciółmi. Sakramentalne „sus paharul”, czyli „w górę kielichy”, rozbrzmiewało coraz głośniej w kolejnych refrenach. Zaczęły się tańce. Nie w parach, bo tak zwykle nie tańczy się na zachodnim ani na wschodnim brzegu Prutu. Miejscowi i przybysze zza rzeki zupełnie intuicyjnie, bez trudu, jakby czekali na to od lat, schwycili się za ramiona i w pachnącym țuicą, tytoniem i rozgrzaną majowym słońcem ziemią półkręgu odtańczyli szaloną, wykonywaną w rytmie 2/2 syrbę. Nikt nie musiał nadawać tancerzom rytmu, nikt nie musiał uczyć ich kroków. Wszyscy doskonale znali ten radosny taniec, który nazwę swą wywodzi od słowa „sărbătoare”, czyli „święto”. To w bok, to w górę – krok, podskok, krok, podskok. Kto nie próbował syrby, nie zrozumie poczucia wspólnoty i ekstatycznej przyjemności, jaką daje zatopienie się w tym tańcu.

Syn kiszyniowskiego lekarza przyglądał się tej scenie z coraz większym rozczarowaniem. Nudziła go, tak jak zabawy dorosłych zwykle nudzą dzieci. Czym ludzie ci różnili się od tych, których znał? Na czym polegać miała wyjątkowość sceny, którą obserwował? Ileż to razy widział podobne uroczystości w swoim rodzinnym Kiszyniowie? Ileż razy sam w swym krótkim życiu zatańczył już syrbę? W końcu zirytowany pociągnął kilkukrotnie za rękaw swego ojca i gdy w końcu udało mu się oderwać go od gorącej dyskusji z jednym z przybyszów z sąsiedniego państwa, zapytał krótko: „Tato, obiecałeś mi pokazać Rumunów. Jacy oni są?”. Wedle Vieru i wielu jego rodaków syn kiszyniowskiego lekarza tym jednym naiwnym pytaniem przekreślił całe dekady sowieckiej propagandy, próbującej tłumaczyć mieszkańcom wschodniego brzegu Prutu, że są kimś innym niż ich rumuńscy sąsiedzi. Chłopiec, niczym niewinne dziecko z baśni Andersena o nagim królu, nie zauważył żadnej różnicy między swoimi rodakami a przybyszami z zachodu. Przed oczami młodego Mołdawianina, choć ten nie mógł wówczas tego wiedzieć, pękała od dźwięków wspólnej mowy, wspólnych pieśni i rytmu wspólnych tańców powtarzana od czterdziestu pięciu lat sowiecka mantra o tym, że mieszkańcy Mołdawskiej SRR i Rumuni są dla siebie obcy.

Wzdłuż całego Prutu tych kilka pierwszych godzin w nowym wspaniałym świecie pozbawionym granic świętowano podobnie. Rozmawiano, tańczono i wspólnie biesiadowano. Z czasem, gdy cichły rytmiczne gwizdy i odgłosy strzelania obcasami towarzyszące syrbie, jej miejsce zajmował inny znany po obu stronach Prutu taniec, hora. Ten, choć przypomina swojego szalonego kuzyna, jest spokojniejszy, bardziej liryczny, nastrojowy lub – gdy trzeba – podniosły. Właściwie zawsze tańczy się go w kręgu. Trzy kroki w przód, jeden w tył. Hora to ciągły i nieposkromiony ruch, najczęściej przeciwny do biegu wskazówek zegara. Krąg hory jest zaś metaforą życia. Wiruje, zwija się do środka, a potem z całą mocą rozkwita niczym pąk kwiatu. Jest rozedrgany, głośny i ekspansywny. Im dłużej trwa, tym więcej potrzebuje dla siebie miejsca, bo kolejne osoby w biegu dołączają się do już tańczących. Horę nie tylko się tańczy, ale także odśpiewuje. Co więcej, wyśpiewywany w trakcie jej wykonywania tekst ma szczególne znaczenie. Niektóre wersje hory tańczy się i śpiewa tylko na specjalne okazje. Chyba najbardziej doniosłą z hor jest Hora unirii [Taniec zjednoczenia], do której słowa w 1856 roku ułożył pochodzący z Mołdawii poeta Vasile Alecsandri. Dla Rumunów to niemal drugi hymn narodowy, swoista karpacka Rota, której dźwięki towarzyszyły narodzinom zjednoczonego państwa rumuńskiego w 1859 roku. To credo, które w połowie XIX wieku miało wykrzyczeć – i wytańczyć – całemu światu, że Wołosi i Mołdawianie są jednym i niepodzielnym narodem.

Niech ci, w których piersi biją rumuńskie serca, złączą swe ręce i na rumuńskiej ziemi zatańczą w kręgu braterski taniec. Niechaj złe nasienie przepadnie i wrogość niech zginie w naszym kraju. Niech pozostaną między nami jedynie kwiaty i wzajemna dobroć. […] Jesteśmy z tej samej matki, z tego samego ciała i tego samego rodzaju. Jak dwie jodły wyrastające ze wspólnego pnia, jak jedno światło tlące się w parze dwojga oczu. Nosimy to samo imię i jednaki dzielimy los. Jam twym bratem, a ty moim i wspólne serce bije w naszych piersiach.

Słowa o braterstwie, jednej matce i wspólnym imieniu oraz alegoria rozkwitających kwiatów przykrywających całe zło pasowały jak ulał do tamtych majowych dni 1990 roku. Nic więc dziwnego, że 6 maja Horę unirii można było usłyszeć i oglądać aż od granicy republiki z Ukraińską Socjalistyczną Republiką Radziecką na północy po ujście Prutu na południu. Tańczono ją nawet w nurcie granicznej rzeki. Jak wspomina George Vieru, na jego oczach jeden z mieszkańców Pererîty rzucił się w pewnej chwili przed siebie, ku rumuńskiemu brzegowi. Za nim podążyli inni. To samo uczynili stojący po drugiej stronie rzeki uczestnicy tego niezwykłego wydarzenia. Po chwili wszyscy spotkali się pośrodku Prutu i w ekstatycznym szaleństwie, łapiąc się za ręce, zaczęli wśród unoszących się na wodzie kwiatów tańczyć horę. Tego dnia, przynajmniej na moment, słowa pieśni Vasile Alecsandriego stały się rzeczywistością. Złe nasienie przepadło, a tancerzy zupełnie dosłownie dzieliły jedynie barwne, majowe kwiaty. Vieru po latach przyznawał, że nigdy później nie widział ani nie słyszał już niczego podobnego.

3

– To były piękne chwile, jak sen – wzdycha po chwili milczenia Nicu i mogę przysiąc, że jego oczy delikatnie wilgotnieją. Odwracam z zawstydzeniem wzrok, ale on nawet na mnie nie patrzy. Spogląda wciąż przed siebie i dodaje: – Naprawdę wydawało się, że zmiana jest tak blisko jak ten cholerny drugi brzeg. Że już wszystko będzie inaczej, że po prostu się zjednoczymy raz na zawsze.

– A więc co się stało? – pytam, a Nicu rzuca w nurt rzeki niedopałek i patrząc, jak woda unosi go na południe, odpowiada:

– Historia się stała. Kwiaty spłynęły, granicę z powrotem zamknięto, a zamiast wspólnych śpiewów nad Prutem było słychać śpiew armat i karabinów nad Dniestrem. Bóg dał, że przynajmniej w Gagauzji nie doszło do wojny. A było blisko. Nie każdy śnił o tym, żeby się bratać z Rumunami czy – jak wolą tu niektórzy – z „rumunofaszystami”. Wszystko to nie jest takie proste. Niektórzy chcieli po prostu pozostać w ZSRR. Inni nie mieli nic przeciwko niepodległej Mołdawii, ale panicznie bali się rumunizacji. Do tego Moskwa także dołożyła swoje trzy grosze i… mamy to, co mamy. Bryndza, jak mawiają Mołdawianie. Bałagan. Tu już nie ma marzeń, nic tu tak naprawdę nie ma. Wszystko, co tu wokół widzisz, to po prostu imitacja.

„Imitacja” – powtarzam w myślach i zastanawiam się, jak często w ciągu ostatniej dekady zdarzyło mi się słyszeć to słowo w odniesieniu do mołdawskiej rzeczywistości. Nicu stanowczo nie jest pierwszą osobą, która tak właśnie opisuje swój kraj. Gdy rozmawiamy, trwa wciąż rok 2017. Od ośmiu lat Mołdawią rządzą nominalnie tylko prozachodnie ugrupowania, okrzyknięte już dawno przez prasę mianem „euroimitatorów”. Na czele rządu stoi zaś oficjalnie premier Pavel Filip, choć wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że jest jedynie reprezentantem interesów mołdawskiego hegemona i oligarchy Vlada Plahotniuca. Imitacją premiera. To, jak bardzo symboliczne stało się stanowisko szefa rządu w ostatnich latach, zobrazował kiedyś Iurie Leancă, poprzednik Filipa, który zapytany, czy jako premier nie wiedział nic o kradzieży miliarda dolarów z mołdawskiego sektora bankowego w 2014 roku, z rozbrajającą szczerością wyznał: „Ależ ja byłem tylko premierem!”. Z autentycznością mołdawskiej rzeczywistości przed euroimitatorami nie było zresztą wiele lepiej, bo przez niemal całą pierwszą dekadę XXI wieku władzę dzierżyło ugrupowanie, które choć mieniło się Partią Komunistów, a na sztandarach dumnie nosiło sierp i młot, z ideami Marksa i Lenina miało bardzo niewiele wspólnego. Ci imitowani komuniści całkiem sprawnie wprowadzili republikę w świat – zgoda – kulawego i oligarchicznego, ale jednak kapitalizmu.

Gdy Nicu wspomina o imitacji, na myśl ni stąd, ni zowąd przychodzi mi jeszcze wspomnienie pewnego marcowego wieczora spędzonego w kiszyniowskim akademiku. Był 2009 rok i za nieco ponad miesiąc miało dojść do „twitterowej rewolucji” oraz zamieszek, które ostatecznie doprowadziły do odsunięcia od władzy wspomnianych już komunistów. Po intensywnej pracy dziennikarskiej i naukowej odpoczywałem wtedy w swoim pokoju ze znajomymi. Kupiliśmy butelkę mołdawskiego koniaku i wdaliśmy się w kolejną długą dyskusję z tych, które to niby o niczym, ale jednak na jakiś temat zawsze są prowadzone. Po chwili wyłączyłem się z rozmowy i z uwagą wczytałem w skład spożywanego przez nas wszystkich trunku. Glukoza, woda, barwnik i nieco spirytusu. Niezbyt szlachetnie. Prawdziwe mołdawskie odmiany brandy cieszą się w świecie sporym uznaniem. Ta jednak nosiła wyraźny emblemat „imitacja”, którego zwyczajnie nie zauważyliśmy przy zakupie.

– No właśnie, imitacja stolicy! – znajome słowo rozbrzmiewające głośno w pokoju wyrwało mnie z zamyślenia. – Przecież niektóre ulice w centrum wyglądają jak wyrwane z dziewiętnastowiecznej wsi. A te zrujnowane, bielone wapnem chatki obok bulwaru Stefana Wielkiego i Świętego, stojące w cieniu piętnastopiętrowych bloków?– komentował mołdawski kolega. – Imitacja stolicy w imitacji kraju, który nie potrafi nawet wywalczyć integralności terytorialnej – spointował. Spojrzałem raz jeszcze na butelkę koniaku. Imitacja koniaku w imitacji stolicy imitowanego kraju.

Śmieję się sam do siebie, wspominając w myślach tę historię, a gdy Nicu pyta, co mnie tak rozbawiło, opowiadam mu ją.

– Mądry kolega! – stwierdza, po czym zawiesza na mnie wzrok, przyglądając mi się z pewną podejrzliwością. W końcu rzuca sakramentalne: – Po co właściwie tu przyjechałeś?

To jedno z najczęstszych pytań, jakie mieszkańcy Mołdawii zadają odwiedzającym ich kraj obcokrajowcom. Nie ma w nim nic złośliwego. Towarzyszy mu raczej autentyczne zdziwienie i zaciekawienie. Dziś nie słychać go może już tak powszechnie, ale jeszcze dekadę temu, kiedy kraj odwiedzało ledwie nieco ponad dziesięć tysięcy gości rocznie (sic!), widok niepochodzącego z byłego ZSRR przybysza budził między Prutem i Dniestrem spore zainteresowanie. Mołdawianie nie rozumieją, dlaczego najbiedniejszy kraj w Europie, kraj, który rocznie opuszczają dziesiątki tysięcy ludzi, miałby kogokolwiek zainteresować. Do tego często nie mają oni pojęcia o nielicznych, ale jednak istniejących lokalnych atrakcjach turystycznych wartych uwagi zagranicznych gości. Śmiałek, który zdecyduje się zaczepić mieszkańca mołdawskiej stolicy na placu katedralnym i spytać go, dokąd warto się udać, może usłyszeć zupełnie szczere: „Hmm… Odessa jest całkiem niedaleko! Był pan tam?”, i to mimo że za plecami będzie miał pochodzący z pierwszej połowy XIX wieku klasycystyczny gmach soboru Narodzenia Pańskiego.

Podobne pytanie usłyszałem już podczas pierwszej podróży do Republiki Mołdawii. W 2007 roku.

– Do Mołdawii? Ale przecież jesteś już w Mołdawii! I to nie byle gdzie. W samej stolicy! – Natalia i jej brat wydawali się szczerze zdziwieni, gdy obwieściłem im kierunek swojej podróży. Poznaliśmy się chwilę wcześniej na dworcu autobusowym w rumuńskich Jassach, stanowiących faktycznie historyczną stolicę Hospodarstwa Mołdawskiego. – Ach, więc jedziesz do REPUBLIKI Mołdawii? Daj spokój. Tu, w Rumunii, jest ładnie. Po co tam jechać? My jesteśmy Mołdawianami i mówimy ci, u nas nic nie ma. Lepiej zostać tutaj albo… jechać w góry!

Perswazje mołdawskiego rodzeństwa na nic się jednak zdały i autobus jadący do Bielc wyruszył z dworca w Jassach ze mną na pokładzie. Towarzyszył mi kolega Piotr, oprócz nas nie było w pojeździe więcej obcokrajowców. Nicolae – tak nazywał się brat Natalii – był lekko skonfundowany.

– Więc Mołdawia… a czemu?

Odparłem, że to ciekawość świata, że studia wschodoznawcze i że nie znam zbyt wielu ludzi, którzy kiedykolwiek tam byli.

– No, nie dziwię się, że niewielu… – odpowiedział z drwiną Nicolae. Wraz z siostrą od kilku lat studiowali na uniwersytecie w Jassach. Mieli rumuńskie paszporty podobnie jak kilkaset tysięcy ich rodaków, bo te rząd rumuński przyznaje niemal od ręki każdemu, kto może udowodnić, że choć jeden z jego przodków był obywatelem Królestwa Rumunii przed II wojną światową. A że obecna Republika Mołdawii niemal w całości wchodziła wówczas w skład tego państwa, to większość jej mieszkańców może się dziś pochwalić dziadkami, którzy byli poddanymi króla Ferdynanda czy Karola II. – Co by tu polecić? Na pewno warto odwiedzić Cricovę, zobaczyć winnice. I Mileștii Mici, to też winnica. I do Starego Orgiejowa pojedźcie. O! I do Sorok koniecznie!

Z biegiem czasu okazywało się, że jednak coś w tej Mołdawii jest. Gdy Nicolae wspominał o winnicach, Natalia przypomniała sobie anegdotę, według której Gagarin po powrocie z przestrzeni kosmicznej przywieziony został w ramach tournée po ZSRR do Mołdawskiej SRR. Trafił także oczywiście do podziemnych składów wina w Cricovie, gdzie przepadł na kilka dni. Gdy w końcu wyszedł na powierzchnię, miał powiedzieć, że łatwiej było mu opuścić orbitę niż mołdawskie winnice.

Nicu znał tę historię, podobnie jak każdy Mołdawianin. To jest coś, z czego można być dumnym. Wielki Gagarin kosmos podbił, ale z przepastnych piwnic Cricovy wyjść już nie potrafił. Ha!

– No więc po co? – pyta raz jeszcze Nicu.

– A czy to naprawdę takie dziwne, że ktoś tu przyjeżdża?

– Raczej dziwne. Zwłaszcza że ty stąd wyjeżdżasz, a potem wracasz. Idziesz pod prąd. Tu się nie przyjeżdża. Stąd się ucieka. Ale obcemu łatwiej. Ty chcesz wracać, a miejscowi… Moja córka mieszka we Włoszech. Wiesz, co powiedziała mi podczas ostatniej wizyty?

– Co?

– „Tato, nigdy tu nie wrócę”.

„Nigdy tu nie wrócę”

1

Mieszanina skruszałego betonu, potłuczonego szkła i suchych pożółkłych liści trzeszczy pod stopami. Szkło musiało tu spaść z wyższych pięter już dawno temu. Chyba żadne z okien nie uchowało się w całości. Liście zresztą też pamiętają co najmniej zaprzeszłą jesień. Stalowe płyty wstawione w miejsce dawnych witryn i zabezpieczone dodatkowo kratą bronią wejścia do środka budynku. Na niektórych, pośród wulgarnych napisów i wyznań miłości wysmarowanych najczęściej tanim flamastrem, wiszą ogłoszenia. Nic oryginalnego. Można je spotkać w całym mieście. Reklamują naukę języków obcych, załatwienie rumuńskiego obywatelstwa albo obiecują pracę we Włoszech, Francji, Polsce. „Lucru în Polonia, lucru în Europa!”, krzyczy czerwoną czcionką jedna z ofert: „Pracuj w Polsce, pracuj w Europie!”. „Pracuj legalnie!”, dopowiada druga. Idąc wzdłuż ściany, odnajduję w końcu niewielką szparę między blachami i zaglądam do środka. Chłód betonowych murów i woń stęchlizny przemieszanej z odorem moczu są uderzające. Podobnie jak nieład panujący wewnątrz tego, co musiało być kiedyś hotelową recepcją. Próbuję przyzwyczaić oczy do ciemności, by dostrzec jakieś detale, gdy nagle słyszę gdzieś za sobą chrapliwy, młody głos, a jednocześnie czuję, jak ktoś lekko dotyka mojego ramienia.

– Domnule…

Odwracam się szybko jak uczeń, którego właśnie przyłapano na popalaniu papierosów w szkolnej toalecie. W zasadzie nie powinno mnie tu być, bo budynek grozi zawaleniem. Młody, może jedenastoletni chłopiec odskakuje spłoszony i wbija we mnie wyczekujące, nieco lękliwe spojrzenie. Jego oczy są mętne, dzikie. Niedziecięce. Patrzymy tak na siebie przez kilka sekund.

– Tigară? Nu… Sigariety? Aveți? Jest? – pyta mnie w końcu okraszoną dziwnym akcentem mieszaniną rumuńskiego i rosyjskiego i podnosząc dłoń do ust, udaje, że się zaciąga. Ma krótkie włosy obcięte byle jak tępymi nożyczkami lub niezbyt ostrym nożem. I brudną twarz, którą raz na jakiś czas wstrząsa nerwowy tik. Do tego nieustannie kiwa się na boki. Jego ubranie też nie wygląda najlepiej.

– Nu, nu am țigări – odpowiadam zgodnie z prawdą. Gdy po chwili uderza mnie wiek mojego rozmówcy, raz jeszcze, tym razem o wiele dobitniej powtarzam po rosyjsku: – Niet, sigaret u mienia niet.

Chłopiec przestaje na mnie patrzeć. Ale nie odchodzi. Przestępuje z nogi na nogę, wzdryga się ponownie, zastanawia nad czymś. A potem spogląda na mnie pustym wzrokiem i rzuca wprost:

– Trachnutsia choczesz? Seks?

Hotel Național jest ogromny. Przynajmniej jak na kiszyniowskie standardy. Jego biała, typowo modernistyczna sylwetka zaprojektowana jeszcze w latach siedemdziesiątych z trudem wpasowuje się w okoliczną zabudowę. Rozpycha się, rozlewa, zawłaszczając przestrzeń wokół siebie. Ignoruje każdy inny budynek stojący przy placu Narodów Zjednoczonych. Zarówno zbudowany zgodnie z zasadami socjalistycznego klasycyzmu hotel Chișinău, jak i inspirowany włoskim renesansem gmach Mołdawskiej Akademii Nauk. Zupełnie przytłacza też skromny, choć uroczy i barwny dziewiętnastowieczny żeński monaster Świętego Teodora Tyrona. Mimo swych piętnastu pięter Național wydaje się przysadzisty. Długie linie balkonów ciągną wzrok w linii poziomej, a nie ku górze i wizualnie osadzają go mocno na rozległym podium mieszczącym hotelowe lobby, recepcję oraz restaurację. Hotelu nie sposób przegapić. Stoi na szczycie jednego ze wzgórz, na których położone jest miasto, w miejscu, od którego swój bieg zaczyna główna ulica Kiszyniowa i najbardziej reprezentacyjna arteria całej republiki – bulwar Stefana Wielkiego i Świętego.

W tym białym, łuszczącym się gmachu dokonała się już apokalipsa. Gdy pierwszy raz poznałem historię Naționala, pomyślałem, że tak wyglądałby świat, gdyby zimna wojna potoczyła się inaczej i gdyby pewnego dnia bomby, których przez całe dekady bano się po obu stronach żelaznej kurtyny, spadły w końcu na miasta, w które je wycelowano. Nie chodzi przy tym bynajmniej o sam stan budynku, choć ten rzeczywiście wygląda, jakby na przekór wszystkiemu oparł się niszczącej fali uderzeniowej. Pozornie martwy hotel stał się sceną i niemym świadkiem degradacji idei człowieczeństwa, rozpadu więzów społecznych i załamania fundamentalnych zasad moralnych. Wewnątrz ruiny spotkać można koczujące od wielu miesięcy, a czasem lat bezdomne dzieci. Niektóre mają zaledwie kilka lat, inne to już nastolatki. Te najmłodsze, pięcio-, sześcioletnie, które trafiły tam w bardzo wczesnym dzieciństwie, często nie potrafią nawet mówić. Mieszają słyszane wokół języki – a więc rosyjski oraz rumuński – i bełkocą, nie potrafiąc złożyć dłuższych zdań. Na ogół szepczą, nie podnoszą głosu. Walczą o jedzenie. Czasem w sposób pośredni, żebrząc pod okolicznym całodobowym supermarketem, a niekiedy zupełnie dosłownie, gdy wyrywają sobie nawzajem to, co udało się kupić, dostać lub po prostu ukraść. Żyją w ciągłym stresie, od którego uciekają w dostępne bez trudu w hotelu tanie środki odurzające. Klej lub gaz do zapalniczek – który jeśli wciągnąć go w płuca, uśmierza lęk i wywołuje przyjemne halucynacje – należą do najpopularniejszych uspokajaczy. Twarde, prawdziwe narkotyki też są w zasięgu ręki, choć za te trzeba już zapłacić. Walutą, skradzionym fantem lub własnym ciałem. W tym ostatnim przypadku zdobytym towarem przyjdzie się zapewne podzielić ze starszym kolegą lub koleżanką. Ci, prawem silniejszego, będą pośredniczyć w „transakcji”. Sutenerstwo nie jest niczym wyjątkowym wśród współczesnych mieszkańców Naționala.

– To piętnastopiętrowe memento, pomnik krzyczący z samego centrum europejskiej przecież mimo wszystko stolicy, że William Golding, pisząc Władcę much, miał rację. Że wcale nie jesteśmy z gruntu dobrzy, altruistyczni. Nie. Że pozbawieni całej tej socjalizacji, wpajanego nam od dziecka przez rodziców i szkołę systemu wartości, zaczynamy się kierować jedną prostą zasadą. Chcemy po prostu przetrwać, za wszelką cenę. Tak jak te dzieci – mówi mi jeden z moich kiszyniowskich znajomych, mieszkający w bloku odległym od hotelu o zaledwie kilkaset metrów. A potem wzdycha i dodaje z rezygnacją: – Ech, wydaje nam się, że jesteśmy cywilizowani, ale wystarczy chwila nieuwagi, by to wszystko zaprzepaścić. Jednego dnia jesteś obywatelem supermocarstwa, które zawraca rzeki i utrzymuje na orbicie ogromną stację kosmiczną, a kilka lat później twój rząd nie jest w stanie zapewnić dachu nad głową, szkoły i talerza gorącej zupy dziczejącym dzieciom z Naționala.

Zrujnowany kiszyniowski hotel stanowi symbol klęski mołdawskiej transformacji społecznej i ekonomicznej. W czasach radzieckich ta niewielka republika zapewniała swoim mieszkańcom jeden z najwyższych poziomów życia w całym sowieckim państwie. Uzyskanie nakazu pracy w Mołdawii traktowane było jak wygrana na loterii. Trudno się temu dziwić. Klimat był tu łagodny, wino i koniaki wyborne, a autochtoni gościnni, rozśpiewani i skłonni do wspólnych biesiad. Ot południowcy, ale pozbawieni typowej dla wielu innych narodów żyjących na niższych szerokościach geograficznych porywczości. Źródła ówczesnego bogactwa republiki leżały w uwarunkowaniach politycznych. Moskwa traktowała Mołdawską SRR jako witrynę radzieckiego komunizmu. Przyczółek w ideologicznej wojnie prowadzonej z Zachodem przez ponad połowę XX wieku. Ale nie chodziło tylko o rywalizację z kapitalizmem. Z powodów historycznych Mołdawia po prostu musiała być bogatsza od sąsiadującej z nią Rumunii. Motywowany politycznie i ideologicznie proces budowy odrębnego od żywiołu rumuńskiego narodu mołdawskiego trwał zaledwie od kilku dekad i był jeszcze bardzo świeży. Zapewnianie dobrych warunków życia mieszkańcom Mołdawii miało więc osłabić wciąż żywy przecież w części społeczeństwa sentyment wobec zachodniego sąsiada. Podobną taktykę i z niemal identycznych przyczyn stosowała Moskwa także wobec Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Tam jednak komuniści ponieśli sromotną klęskę, której symbolem stał się wzniesiony w 1961 roku mur berliński. O ile Moskwie stosunkowo łatwo było rywalizować z socjalistyczną Rumunią, o tyle NRD nie była w stanie konkurować pod względem poziomu życia z wyrastającą na kapitalistyczną potęgę, objętą planem Marshalla Republiką Federalną. Radziecka Mołdawia kwitła więc na tyle, na ile kwitnąć mogła ograniczona przez system komunistyczny republika. Moskwa inwestowała w swoje zachodnie rubieże, dzięki czemu w Mołdawii, zwanej ze względu na dominujące tu rolnictwo „sadem” lub „ogrodem” ZSRR, powstawały zakłady przemysłowe produkujące sprzęt AGD, telewizory, a także elementy zaawansowanych systemów zbrojeniowych. Wraz z powstającymi przedsiębiorstwami do republiki ściągały wysoko wykształcone kadry z całego kraju – inżynierowie, informatycy, programiści.

Cały ten ideologicznie wspomagany dobrobyt w ciągu zaledwie kilku miesięcy przestał istnieć. Rozpad ZSRR oznaczał zerwanie lub poważne osłabienie wewnątrzzwiązkowych więzów gospodarczych i powiązań między przedsiębiorstwami, które z dnia na dzień znalazły się w innych państwach. Uwolnienie cen doprowadziło do galopującej inflacji, która błyskawicznie pozbawiła Mołdawian i tak niewielkich oszczędności. Ale był to dopiero początek. Uniezależnianiu się Mołdawii od Moskwy towarzyszył wzrost napięć między Kiszyniowem a leżącym na lewym brzegu Dniestru Naddniestrzem, które jeszcze we wrześniu 1990 roku ogłosiło niezależność od Mołdawskiej SRR. Problem ten miał dla władz mołdawskich znaczenie zarówno polityczne, jak i gospodarcze. Niewielki region na lewym brzegu Dniestru stanowił zagłębie przemysłowe republiki i wypracowywał ponad 40 procent całego jej PKB. Co gorsza, niemal 90 procent energii elektrycznej wykorzystywanej przez prawobrzeżną część kraju pochodziło z elektrowni w naddniestrzańskim Dniestrowsku, na granicy z Ukrainą. W 1992 roku rosnące napięcia przerodziły się w otwarty konflikt między siłami wiernymi rządowi centralnemu w Kiszyniowie a naddniestrzańskimi separatystami wspieranymi przez wojska rosyjskie. Po kilku miesiącach walk, które pociągnęły za sobą w sumie około 1000 ofiar śmiertelnych, Mołdawia zmuszona została do podpisania zawieszenia broni i do pogodzenia się z faktyczną utratą lewobrzeżnych obszarów kraju. Na skutek upadku ZSRR i rozpadu świeżo powstałej niepodległej Republiki Mołdawskiej w ciągu zaledwie dwóch lat gospodarka tego kraju skurczyła się o jedną trzecią i wciąż malała. Przed kompletną katastrofą ratowały kraj tylko niezwykle urodzajne gleby. Rolnictwo stanowiło podstawę mołdawskiego eksportu, a jednocześnie pozwalało na wykarmienie biedniejącego w oczach narodu. Bez przemysłu, surowców naturalnych i źródeł energii, pogrążona wciąż w politycznym chaosie oraz osłabiona wojną i separatyzmami Mołdawia nie mogła wyjść z kryzysu aż do przełomu XX i XXI wieku. Wzrost gospodarczy pierwszej dekady nowego tysiąclecia był jednak marnym pocieszeniem dla doprowadzonego do ruiny społeczeństwa. W ciągu kilku lat z jednej z najbogatszych republik radzieckich Mołdawia stała się najbiedniejszym państwem na kontynencie europejskim. Wysokiej klasy specjaliści, których wcześniej przyciągał mołdawski przemysł high-tech, wyjechali lub zmuszeni byli do znalezienia sobie innego zajęcia. Jeszcze kilka lat temu żadnego zdziwienia nie budził cybernetyk dorabiający sobie sprzedawaniem na miejskim targowisku w Komracie, Bielcach czy Kiszyniowie męskich skarpetek i okładek na paszporty. Niechlubny tytuł największego biedaka Europy Mołdawia dzierży do dziś. Co prawda po aneksji Krymu oraz utworzeniu Donieckiej Republiki Ludowej i Ługańskiej Republiki Ludowej pierwsze miejsce na chwilę odebrała jej Ukraina, ale – co oczywiste – nie wpłynęło to w żaden sposób na poziom życia między Prutem i Dniestrem. Co gorsza, po dwudziestu pięciu latach niepodległego bytu (a więc w 2016 roku) Mołdawia nadal bez powodzenia próbowała osiągnąć poziom życia, jakiego jej mieszkańcy doświadczali w ostatnich latach istnienia ZSRR.

– Tak, to wesoły, zabawny kraj, ale mieszkać w nim… nie radzę – mówi z gorzką ironią w głosie Igor Boțan, znany mołdawski komentator i publicysta, prowadzący od lat popularny polityczny talk-show w ogólnokrajowej, prywatnej stacji telewizyjnej. Z wykształcenia, a jakże, doktor fizyki i matematyki. – Średnia pensja wynosi tu dziś, a mamy rok 2018, około 6500 lei, a przeciętna emerytura to tylko nieco ponad 1500 lei[3]. To odpowiednio około 300 i około 80 euro – wylicza Boțan.

Te liczby mogą przerażać. Dość uświadomić sobie, że średnie wynagrodzenie statystycznego Mołdawianina jest niższe niż minimalne wynagrodzenie za pracę wypłacane w niezbyt przecież bogatej Polsce. Jednocześnie koszty życia w Mołdawii, nawet na tle państw europejskich, nie należą do najniższych.

– Ogrzewanie, prąd, woda, to wszystko pochłania około 75–115 euro miesięcznie. Łatwo obliczyć, że na przeżycie pozostaje człowiekowi około 200–250 euro – dodaje Boțan.

Za takie pieniądze nie da się tu żyć, choć da się wegetować. Jeśli ma się rodziców na wsi, zawsze można liczyć na domowe sery, warzywa czy wino. Od czasu do czasu trafi się też drób albo baranina. Wydawałoby się, że w kraju, którego większą część zajmują czarnoziemy i który szczyci się tradycjami rolniczymi, żywność powinna być tania, ale tak nie jest. Mołdawskie sklepy w Kiszyniowie, Bielcach czy Komracie sprzedają przede wszystkim drogie importowane produkty spożywcze. Mołdawia, mimo że dysponuje surowcem (owocami, warzywami), niemal nie posiada przetwórni produkujących soki, przetwory czy konserwy. Sklepom wielkopowierzchniowym nie opłaca się skupować towaru od pojedynczych rolników na mołdawskiej prowincji. Wolą korzystać z usług dużych dostawców i spółdzielni, nierzadko ukraińskich czy rumuńskich, które sprzedają przede wszystkim towary pochodzące z tych właśnie krajów. Wreszcie brak odpowiedniej liczby chłodni sprawia, że paradoksalnie każde urodzajne lato kończy się ostatecznie zniszczeniem setek niesprzedanych ton jabłek, winogron, które po prostu gniją.

– W rezultacie w kraju, który jest jednym z największych producentów wina w Europie, w styczniu czy lutym można co prawda kupić winogrona, ale… argentyńskie – przyznaje jeden z akredytowanych w Kiszyniowie europejskich dyplomatów.

Jak więc żyć, zarabiając przy odrobinie szczęścia te 6500 lei i wydając nieco mniej niż w Krakowie czy Poznaniu? To proste. Wyjechać.

2

Marina ma trzydzieści cztery lata, kruczoczarne długie włosy i polsko brzmiące nazwisko. Ma też nieco ironiczne przekonania człowieka, który mimo stosunkowo młodego wieku całkiem sporo już przeżył i wyzbył się naiwności. Nim zdecydowała się na emigrację z kraju, zatrudniona była w kiszyniowskim ośrodku ekspertyz sądowych jako biegły psychiatra. To elitarna profesja. W całej Mołdawii pracowało w jej czasach zaledwie sześcioro takich specjalistów. Do 2017 zarabiała przyzwoicie, jak na mołdawskie warunki. Co miesiąc otrzymywała z sądu 4000 lei, czyli mniej więcej 900 złotych. Ot, nieco mniej niż średnia krajowa wynosząca wówczas około 5000 lei. Czy da się za to przeżyć?

– Jasne, że nie – odpowiada Marina z wyczuwalną kpiną. – Przyzwoite, no w miarę przyzwoite mieszkanie w stolicy kosztuje minimum 3000 lei. Prawie całe wynagrodzenie już na początku miesiąca musisz więc przeznaczyć na swój dach nad głową.

A co z rachunkami, jedzeniem? Wreszcie, co z życiem? Rozrywkami? Niektórym pomagają pracujący za granicą rodzice. Ale rodzice Mariny za granicą nie pracują i zwyczajnie nie stać ich na wspieranie finansowe córki. Zresztą, nawet gdyby było inaczej, Marina nie chciałaby, aby ją, ponadtrzydziestoletnią kobietę, utrzymywali bliscy. Jak mówi, to kwestia honoru. Dlaczego nie dorabiała jako prywatny psychiatra, we własnym gabinecie? Bo w Mołdawii nie ma takiej możliwości. Nie wolno wykonywać tego zawodu na własną rękę, poza systemem publicznej służby zdrowia. Marina brała więc dodatkowe dyżury w poradni. No i wyszła za mąż. Tak, głównie z miłości, ale też, by było jej lżej. We dwoje można przecież dzielić rachunki, choćby za mieszkanie. Jak mówi, w Mołdawii tak to już jest:

– Albo masz z kim sypiać, albo bierzesz łapówki.

Marina łapówek brać nie chciała. Opierała się wszechobecnym w mołdawskim sądownictwie i służbie zdrowia patologiom: korupcji, nepotyzmowi i układom. Przez wiele lat utrzymywała niezależność. Dla zasady.

Ale wtedy nadszedł rok 2017, a wraz z nim nowa ustawa regulująca wynagrodzenia biegłych, która przywróciła pensje z początku lat dziewięćdziesiątych. Z dnia na dzień cofnięto wszystkie dotychczasowe waloryzacje. Podobno wynikało to z błędu w ustawie. Tak mówiono. W rezultacie Marina mogła liczyć już nie na 4000, ale zaledwie na 2000 lei. To mniej więcej 450 złotych. Tak miała zarabiać mołdawska elita. Kiedy nowe regulacje weszły w życie, dyrektor zebrał cały zespół i poprosił o spokój.

– „To wszystko jeszcze się jakoś ustabilizuje. Poczekajcie trochę”, argumentował – opowiada Marina. – Moja koleżanka wstała wtedy i zapytała, jak tu czekać, skoro ma dwoje dzieci, które musi wykarmić? Jak spłacać kredyty? Dyrektor odparł tylko, że niestety nie ma teraz żadnych dodatkowych środków, i raz jeszcze poprosił, byśmy zaczekali i nie podejmowali pochopnych decyzji. Więc czekaliśmy. Minął miesiąc, ale ministerstwo zdawało się zupełnie nie przejmować sytuacją. Żadnych ruchów, żadnych prób zmiany czy poprawienia rzekomo felernej ustawy. Kiedy dostałam kolejną wypłatę w wysokości 2000 lei, coś we mnie pękło. Pomyślałam sobie: „Serio? Mam teraz walczyć o te swoje idee za marne 100 euro?”.

To była kropla, która przepełniła czarę goryczy. Marina straciła złudzenia, które powstrzymywały ją przez lata przed wyjazdem z kraju.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Wszystkie dopiski w nawiasach kwadratowych pochodzą od autora. Wszystkie cytaty, o ile nie zaznaczono inaczej, w tłumaczeniu autora.

[2] George Vieru, Primul testament, cyt. za: agerpres.ro, bit.ly/2Lgh2aV, dostęp: 30.08.2019.

[3] Lej mołdawski to około 0,20–0,25 złotego.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I