Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wypad nad fińskie jezioro, który zakończył się tragicznie dla czworga nastolatków.
Tajemnicze zniknięcie dziewczynki sprzed supermarketu.
Zamordowanie trzyosobowej rodziny bez jakiegokolwiek powodu…
Zbiór dziesięciu wstrząsających historii true crime z różnych zakątków świata, które trafiały na pierwsze strony gazet.
Ta książka to nie tylko kronika spraw kryminalnych, z których część po dziś dzień pozostaje nierozwiązana. To przyprawiające o dreszcz przerażenia historie, opowiedziane przez kogoś, kto doskonale wie, jak oddać atmosferę zbrodni, i próbuje zrozumieć motywy.
Autor – youtuber, którego opowieści o prawdziwych zbrodniach fascynują prawie półtora miliona subskrybentów – odsłania przed nami dramatyczne szczegóły śledztw, przybliża sylwetki ofiar i oprawców i przytacza treść emocjonujących dyskusji podczas procesów.
„W domu unosi się przyjemny zapach. Zupa albo sos. Jakie to dziwne… i jak bardzo niepasujące do tego makabrycznego widoku. Czyżby ktoś spokojnie pichcił sobie obiad? To raczej niemożliwe. Ale Graham chce mieć czyste sumienie. Odwracając wzrok, przechodzi nad kałużą krwi, w której leży ciało z niemal odsłoniętymi jelitami, i wchodzi do kuchni. Rzuca krótkie spojrzenie w stronę kuchenki, na której faktycznie coś się gotuje. Stół jest zastawiony: dwa talerze z nałożonymi warzywami – ziemniaki, dynia, cukinia – i kawałkami mięsa. Nietknięte. Graham podejrzewa, co znalazło się w menu”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Wstęp
Kto przynajmniej raz w życiu nie fascynował się jakąś sprawą kryminalną? Nazwisko Teda Bundy’ego z pewnością nie jest wam obce… Wprawdzie niektóre zbrodnie cieszą się większą sławą niż inne, każda ma jednak własny klimat, bohaterów i tajemnice. Czy będzie to niewyjaśnione porwanie, krwawa jatka dokonana przez seryjnego mordercę, czy też rodzinny rejs, który zamienił się w koszmar – niektóre tematy po prostu wbijają w fotel. Intrygują, sprawiają, że serce przyspiesza, a po plecach przechodzą ciarki. Dziesięć historii, które przytaczam w tej książce, zrobiło na mnie wyjątkowo mocne wrażenie. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że interesujący wydał mi się pierwotny kontekst. Wyrachowana konkubina, która w przypływie czystego szaleństwa ćwiartuje kochanka, mimo że jeszcze przed chwilą uprawiała z nim seks… Nastolatkowie, którzy rozbijają namiot nad jeziorem i w środku nocy giną od brutalnych ciosów kamieniem… Mała dziewczynka, która idzie z koleżanką kupić cukierki i znika na sklepowym parkingu. W ułamku sekundy codzienność tych zwykłych ludzi zamienia się w tragedię. To mógłbym być ja, to moglibyście być wy. W efekcie instynktownie budzi się w nas współczucie i zaczynamy się zastanawiać, jak by to było być na ich miejscu. Być może to jeden z najistotniejszych elementów łączących wszystkie te sprawy: uczucie empatii wobec ofiar, ale również ich rodzin, upominających się o sprawiedliwość dla swoich bliskich i popychających śledztwo do przodu wtedy, gdy dochodzenie utyka w miejscu albo gdy policja idzie złym tropem. Bo w przypadku tego rodzaju spraw nic nie jest oczywiste i liczy się każdy punkt widzenia – również ten, który wyrobicie sobie podczas lektury. Kto wie, może dostrzeżecie szczegóły, które do tej pory uszły uwadze śledczych?
Można by sądzić, że dzisiaj, dzięki rewolucji technicznej i postępom w obszarze kryminologii, rekonstrukcja wydarzeń i wyjaśnienie niektórych zagadek powinny być prostsze. Otóż niekoniecznie. Na przykład pierwsza prezentowana przeze mnie historia, dotycząca rodziny Richaudów, której zmasakrowane ciała odkryto na terenie ich gospodarstwa pewnej mroźnej grudniowej nocy, wydarzyła się na początku XX wieku, a dokładnie w 1928 roku. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że w owych czasach śledczy musieli się obyć zarówno bez techników kryminalistyki, jak i nagłaśniających sprawę ekip telewizyjnych. A jednak skrupulatna analiza miejsca zbrodni, poczta pantoflowa oraz nadzwyczajna mobilizacja całej społeczności i prasy ogromnie przyczyniły się do rozwikłania zagadki. Ostatnia zaś z opisywanych w tej książce spraw, dotycząca Caroline Crouch, którą znaleziono uduszoną w maju 2021 roku, tuż obok leżącego przy niej niemowlęcia, przez długi czas pozostawała nierozwiązana pomimo całej masy różnego rodzaju ekspertyz.
No i jest jeszcze moja moja prywatna obsesja, pytanie, które stawiam sobie przy okazji każdej nowej historii kryminalnej: co popycha danego mężczyznę lub kobietę do popełnienia takich potworności?
Przewracając kolejne strony tej książki, zobaczycie, że zbrodnie cechuje czasami niewysłowione, szokujące okrucieństwo. Ale nie powiem nic więcej, sami się wkrótce przekonacie… Najwyraźniej zbrodniarze rozumują w sposób, który wymyka się naszemu rozumowaniu. Niekiedy tym, co decyduje, że morderca w pewnym momencie przechodzi do czynu, są głębokie zaburzenia psychiczne lub trudne doświadczenia rodzinne. W każdym dochodzeniu za ofiarami, śledczymi i sprawcami stoją konkretne nazwiska, przyjaźnie, rodziny. To złożona i krucha materia, poprzetykana cierpieniem i poczuciem niesprawiedliwości. Witajcie w nieludzko ludzkim jądrze ciemności…
Jatka w Valensole
Morderstwo, w wyniku którego śmierć poniosło pięć osób, miało miejsce mroźną nocą 1928 roku w Valensole, spokojnej miejscowości w regionie Alp Górnej Prowansji, otulonej niebieskawymi polami lawendy i połyskującej złotem pszenicy. Narzędziem zbrodni były broń palna, noga od krzesła oraz, wyjątkowo makabryczny i wstrząsający detal, ceramiczna wygrzewalnica – kafel, który wkładało się pod kołdrę przed wejściem do wyziębionego łóżka.
Wszystko wydarzyło się dokładnie 2 grudnia 1928 roku w gospodarstwie des Courrelys, zwanym potem „krwawym gospodarstwem”. Upłynął niemal wiek, ale można odnieść wrażenie, jakby to było wczoraj… Na cmentarzu w Valensole z kamienia nagrobnego do dzisiaj spoglądają na nas zastygłe na owalnych fotografiach twarze ofiar: Adrien Richaud, lat czterdzieści sześć, o finezyjnie podkręconym wąsie; Antonia Richaud, lat czterdzieści jeden, o ciepłym spojrzeniu; ich dzieci Clément i Roger Richaud, lat jedenaście i lat trzy; wreszcie Auguste Amaudric, lat pięćdziesiąt jeden, służący.
Wszyscy patrzą na nas z niemym pytaniem w oczach: dlaczego my? Czym sobie na to zasłużyliśmy? Niczym. Absolutnie niczym. Ta tragedia równie dobrze mogła spotkać mieszkańców sąsiedniego gospodarstwa. Przypadkowy charakter tego morderstwa jeszcze przez długi czas będzie napawać lękiem lokalną społeczność.
Analizując przebieg wydarzeń, niejednokrotnie miałem wrażenie, że znajduję się w samym środku jakiegoś przerażającego koszmaru. Ale to nie sen, lecz fakty. To naprawdę się wydarzyło. A ja spróbuję wam o tym opowiedzieć, nie szczękając zbytnio zębami.
5 grudnia 1928 roku: pierwszą osobą na miejscu tragedii będzie Armand Mégy, chłopak niewiele starszy od pierwszego z synów Adriena i Antonii, Clémenta; to on podniesie alarm.
Dochodzi piętnasta. Wprawdzie powietrze jest przenikliwie zimne, ale nad równiną rozpościera się cudownie błękitne niebo. Nikt w Valensole nie niepokoi się tym, że od dwóch dni nie widziano Richaudów. Nic dziwnego: kiedy ściska tak siarczysty mróz, ludzie zaszywają się w swoich domach i grzeją nogi przy kominku.
Zresztą kilka dni wcześniej Clément przeziębił się i dostał przykaz leżenia w łóżku. To dlatego jego młody kuzyn, mieszkający w sąsiednim gospodarstwie Armad Mégy, postanawia go odwiedzić w porze podwieczorku. Chce się oczywiście dowiedzieć, jak się miewa Clément, przede wszystkim jednak ma nadzieję, że jeśli kuzynowi się poprawiło, uda im się wspólnie pobawić. Zimą dni straszliwie się dłużą. Pierwsze, co uderza Armanda, kiedy dochodzi do gospodarstwa, to zamknięte okiennice. Ochrona przed zimnem? „Clément! Clément! Jesteś tam? Pobawimy się razem?” – krzyczy. Nikt mu nie odpowiada. Być może cała rodzina poszła do sadu migdałowego, żeby doglądać drzewek, z których uprawy czerpie znaczne zyski. Tak, pewnie tak, bo dom wydaje się opustoszały. „Trudno – mówi sobie Armand w drodze powrotnej – co ma wisieć, nie utonie. Wrócę jutro”.
Ale kiedy chłopak wraca do gospodarstwa kuzyna następnego ranka, okiennice wciąż są zamknięte. I wciąż ta dziwna cisza, teraz jeszcze bardziej dojmująca. Armand chce mieć czyste sumienie: biegnie w stronę sadu, żeby sprawdzić, czy w oddali nie dojrzy rodziny Richaudów przy migdałowcach. Żywej duszy. W zagrodzie zwierząt? Też nikogo.
Armand, z walącym sercem, jeszcze raz obchodzi gospodarstwo. Gdzież oni się wszyscy podziali? Nagle zatrzymuje go głuchy, nieokreślony dźwięk dochodzący zza drugiego budynku gospodarczego. Co to? Armand podochodzi bliżej. Na widok starego psa stróżującego chłopak czuje niemal ulgę. Sęk w tym, że zwierzę wygląda mizernie: popiskuje i nie rusza się z miejsca. Normalnie pies podbiegłby do niego, merdając ogonem, i wepchnąłby ciepły pysk w jego dłonie; teraz wydaje się dosłownie uziemiony. Coś jest nie tak. Armand, który wychował się na wsi, wie coś na ten temat. Zwierzęta mają nosa do kataklizmów, wyczuwają je, zanim jeszcze ludzie się zorientują. To one podnoszą alarm. Wtedy Armand dostrzega plandekę leżącą tuż obok psa. Zwierzę wydaje się pilnować jej kątem oka. Pod nią rysuje się jakiś kształt. Kształt, który do złudzenia przypomina… ludzkie ciało? W jednej chwili przez głowę Armanda przewijają się obrazy jakby żywcem wyjęte z horroru. Chłopak wpada w panikę. Nie potrafi się zdobyć na podniesienie plandeki. Kto by potrafił? Biegnie po pomoc.
Szybko natyka się na jednego z sąsiadów, Guicharda, który idzie z Armandem zobaczyć, co się stało. Kiedy mężczyzna podnosi plandekę, uginają się pod nim nogi. Przerażony, szybkim gestem zasłania oczy chłopca. Pod prymitywną, zawilgoconą plandeką leży martwy Adrien Richaud. Uderzenia były tak brutalne, że zniekształciły głowę nieszczęsnego mężczyzny. Jego twarz jest wręcz nierozpoznawalna. Ciało ukryto naprędce. Wszystko musiało dziać się bardzo szybko. Między nogami trupa leży lampa: najprawdopodobniej mężczyzna został zamordowany nocą. Może robił obchód po gospodarstwie, bo usłyszał podejrzane dźwięki? Wyszedł zaniepokojony obecnością nieproszonych gości?
Dochodzi południe, kiedy na posterunek żandarmów w Valensole wpada roztrzęsiony Guichard: „Szybko, stało się coś potwornego w gospodarstwie des Courrelys! Nie wiemy, co dokładnie, ale nie wygląda to dobrze. Adrien Richaud został zamordowany!”. Całe Valensole jest wzburzone. Na miejsce w pośpiechu udają się żandarmi, ale też mer, lekarz i sędzia.
Żandarmi zaczynają rekonstruować przebieg tej przerażającej tragedii od razu po wejściu na teren gospodarstwa, odkrywszy zmaltretowane zwłoki Adriena Richauda. Gospodarz został postrzelony w szyję, przypuszczalnie od tyłu, gdy wchodził na drabinę prowadzącą na szczyt stodoły. Pomimo rany musiał zaciekle się bronić. Dowodzą tego liczne ślady uderzeń na jego twarzy oraz zerwany kapelusz, wiszący teraz na drucie pobliskiego ogrodzenia.
Ale co z resztą rodziny? Czy spotkał ją ten sam los? Nie ma ani sekundy do stracenia. Jeden z żandarmów wybija szybę na parterze domu. Wszystkich natychmiast uderza bijący z wnętrza fetor. Pierwszy z mężczyzn, który wchodzi do środka, omal nie potyka się o trupa blokującego przejście. To Amaudric, służący: leży skulony z rękami nad głową, jakby starał się osłonić dom przed niebezpieczeństwem. Żandarmi rozpoznają stężenie pośmiertne. To niezawodny dowód kliniczny, informujący śledczych o przybliżonej godzinie lub dniu zbrodni. Stężenie pośmiertne pojawia się bowiem dopiero po dwóch do czterech dni po zgodnie, kiedy zaczynają się naturalne procesy rozkładu. Wynika z tego, że do morderstwa doszło w niedzielę, o czym świadczą również odświętne ubrania domowników. Ciała musiały zatem tutaj leżeć przez niemal cztery dni, porzucone na miejscu kaźni.
Przeszukiwanie miejsca zbrodni odbywa się w niemal religijnej ciszy, zakłócanej tylko tykaniem starego, stojącego w jadalni zegara. Zbroczony u podstawy krwią, co pół godziny regularnie wydaje z siebie ponury dźwięk – jakby chciał dowieść, że tylko jemu udało się ujść z życiem. Ale w gospodarstwie des Courrelys czas jakby się zatrzymał. W domu panuje nieopisany bałagan: powywracane meble, fragmenty połamanych krzeseł, leżące tu i ówdzie znieruchomiałe ciała z roztrzaskanymi czaszkami. Ponury detal: do nóg krzeseł, którymi zakatowano domowników, poprzyklejały się kępki włosów. Ciało matki, Antonii, leży obok kominka. Być może dorzucała do ognia, żeby podgrzać zupę. Zostało jej jeszcze trochę na dnie kociołka. Ona również – tak jak jej mąż i Amaudric – została kilkakrotnie postrzelona. Jedna kula utkwiła w głowie kobiety. Jej twarz jest spuchnięta, oczy zaś szeroko otwarte, wytrzeszczone w niemym wyrazie przerażenia. Tuż obok Antonii leży jej trzyletni syn, malutki Roger. Kobieta prawdopodobnie starała się ochronić chłopczyka przed bandytami, biorąc go w ramiona. Na próżno. Trzylatek ma roztrzaskaną główkę. Leży na plecach ze skrzyżowanymi ramionami, w rozkroku. Clément, starszy syn Richaudów, leży nieopodal młodszego braciszka, zwrócony twarzą do podłogi, z ziejącą dziurą w głowie. Na ścianie widnieją ślady poczerniałej krwi.
Chociaż analiza śladów krwawych wówczas jeszcze nie istniała, żandarmom udaje się ustalić, że w przypadku matki i Amaudrika nogami od krzeseł posłużono się tylko po to, by dobić obie postrzelone wcześniej ofiary. Natomiast w przypadku chłopców bezpośrednią przyczyną śmierci były ciosy zadane za pomocą krzesła i ceramicznej wygrzewalnicy. „Masakra” to chyba najwłaściwszy termin na określenie tej barbarzyńskiej zbrodni. Jakie potwory mogły uśmiercić bez żadnych skrupułów tych dwoje niewinnych dzieci?
Co to jest analiza śladów krwawych?
Analiza śladów krwawych to gałąź kryminalistyki zajmująca się interpretowaniem śladów krwi na miejscu zabójstwa, samobójstwa lub wypadku. W Stanach Zjednoczonych zacznie być traktowana na poważnie w latach 50. wraz z publikacją badań doktora Shepparda. Francuska żandarmeria zainteresuje się nią dopiero u schyłku lat 90. Wchodzi w zakres medycyny sądowej. W trakcie dochodzenia dostarcza cennych wskazówek dotyczących zdarzeń, w wyniku których powstały analizowane ślady krwi. Kiedy jest to możliwe, pozwala również ustalić chronologię tych zdarzeń oraz pozycję poszczególnych uczestników (ofiary, napastnika, świadka…). Istnieje nawet uniwersalny atlas plam (jest ich wszystkich około pięćdziesięciu). Technik analizy śladów krwawych wkracza na miejsce zbrodni w białym kombinezonie i przy każdej plamie umieszcza znacznik. Tak oznaczone plamy fotografuje i opisuje pod kątem rozmiaru, wysokości, wzajemnej odległości i nakładania się. Stworzenie końcowego raportu może wymagać nawet trzech miesięcy pracy. Dyscyplina ta znana jest szerokiej publiczności za sprawą amerykańskich seriali Dexter – nawet jeżeli fabuła nie do końca oddaje realia zawodu – oraz CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas.
Jak wyjaśnić zaciekłość, z jaką pastwiono się nad ciałami? Jak gdyby sprawca lub sprawcy znali ofiary i chcieli czym prędzej uciec przed ich wzrokiem, uciszyć je na zawsze. Z pewnością nie obyło się bez krzyków, błagań. Tak, to nie ulega wątpliwości. Stopniowo śledczy zaczynają na poważnie traktować tę hipotezę. Ofiary i sprawcy się znali. Wydaje się, że obecność osób trzecich nie wzbudziła w domownikach podejrzeń, wszyscy spokojnie jedli kolację, nie przypuszczając, że za chwilę rozegra się dramat.
Dla śledczych nadszedł moment otrząśnięcia się z pierwszego szoku. Muszą ustalić motyw zbrodni, żeby znaleźć te „potwory”, jak od tej pory będzie się nazywać sprawców. Muszą działać metodycznie.
We wszystkich pozostałych pomieszczeniach panuje nie mniejszy bałagan: wyciągnięte szuflady, wywrócone łóżka, wybebeszone materace. Każdy kluczowy zakamarek domu został skrupulatnie przeszukany. Czyżby szukano pieniędzy? Splądrowany został nawet mieszczący się w osobnym budynku pokój Amaudrika. To potwierdza tezę o tym, że sprawca był znany domownikom. Dokładnie wiedział, gdzie szukać. Znał to miejsce. Teraz motyw zbrodni wydaje się oczywisty: kradzież. Jedyny zgrzyt: policjanci znajdują w pokoju Augusta Amaudrika czarny skórzany portfel z 775 frankami, jego oszczędnościami. Jak rabuś mógł przeoczyć taką sumę? Brak doświadczenia? Panika? Jeżeli motywem rzeczywiście były pieniądze, to wydaje się, że złodziej się nie obłowił. Kim zatem mógł być? Szaleńcem? Mściwym krewniakiem, który – historia, jakich na wsiach wiele – postanowił definitywnie rozstrzygnąć zawiły spór dotyczący spadku? A może zwykłym włóczęgą?
Wieść o masakrze roznosi się po okolicy lotem błyskawicy. 7 grudnia zaczyna się festiwal świadków: „Widziałem, jak gospodarstwo opuszcza dwóch podejrzanych blondynów”, „Mówili po włosku i mieli ciemne włosy”, „Był tylko jeden – gruby”, „Chudy”, „Mówili z tutejszym akcentem”, „Od dawna kręcili się po okolicy”, „Nigdy wcześniej ich nie widziałem” itd. W atmosferze rozemocjonowania każdy chce wtrącić swoje trzy grosze. Jak zwykle w tego rodzaju sprawach ludzie walą na komisariat drzwiami i oknami, wierząc, że ich zeznanie może okazać się pomocne. Zadaniem śledczych jest odsiewanie plotek od poważnych tropów.
W trakcie przesłuchań szczególną uwagę śledczych zwracają dwa istotne elementy. Mieszkańcy miasteczka donoszą żandarmom o zaginięciu roweru Amaudrika. Czyżby morderca ukradł jednoślad, żeby szybciej uciec z miejsca zbrodni? Rower będzie łatwo rozpoznać: wiadomo, że jest niebieski, marki Chamois, a numer seryjny wybity na błotnikach to 4964 lub 4966. Skąd taka precyzja? Ano dzięki panu Chauvetowi, sprzedawcy, u którego Amaudric go kupił!
Ale jest też nieoczekiwane zeznanie złożone przez panią Mégy, matkę młodego Armanda, który odkrył ciało Adriena Richauda. Pani Mégy, właścicielka gospodarstwa des Sivans, odległego o kilka kilometrów od gospodarstwa Richaudów, twierdzi, że w niedzielne popołudnie 2 grudnia 1928 zjawił się u niej bardzo młodo wyglądający mężczyzna, młokos o stalowych oczach i krągłych policzkach. Przedstawił się jako pracownik rolny i spytał, czy nie znajdzie się dla niego jakieś zajęcie. Uwagę kobiety zwrócił jego „mocny, północny akcent”. Chłopak był ubrany w „zwykłą szarą marynarkę, spodnie khaki i sandały”1. Pani Mégy odparła, że nic dla niego nie ma, więc odszedł szukać szczęścia gdzie indziej. Słowa pani Mégy znajdują potwierdzenie w innym zeznaniu, złożonym przez marsylskiego przedsiębiorcę mieszkającego w Valensole, pana Blancheta, który również spotkał blondyna o bardzo wyraźnym, północnym akcencie. Według mężczyzny chłopak nie był sam, lecz towarzyszył mu inny młodzieniec – nieco starszy, może osiemnastoletni brunet. Zbieżność jest co najmniej zastanawiająca.
Te dwie tajemnicze postacie, widziane w pobliżu gospodarstwa des Courrelys w dniu morderstwa, od razu wzbudzają zainteresowanie prasy, dla której zbrodnia staje się pretekstem do podsuwania czytelnikom niemal codziennej porcji newsów.
Równolegle do zeznań naprowadzających śledczych na trop dwóch pracowników rolnych pani Mégy dzieli się sensacyjną informacją: gospodarstwo Richaudów zostało niedawno sprzedane. Zaliczkę w wysokości 200 tysięcy franków przekazał, albo wkrótce miało to nastąpić, nowy właściciel, którym jest nikt inny, jak… pan Mégy we własnej osobie! Czyżby mordercy dowiedzieli się o tej transakcji, przez przypadek podsłuchując małżonków Mégy? Wiedzieli, o jaką kwotę chodzi? I czy w związku z tym z premedytacją postanowili włamać się do domu państwa Mégy, będących w posiadaniu 200 tysięcy franków w gotówce? W tamtych czasach większość gospodarzy trzymała oszczędności w domu, upychając je pod materacem albo w kredensie z podwójnym dnem. Bandyci, skuszeni wizją dużego łupu, być może najzwyczajniej w świecie pomylili domy. Ciemną nocą, na poplątanych dróżkach bez drogowskazów, nic bardziej nie przypomina jednego gospodarstwa niż inne gospodarstwo!
Pierwsza nagłośniona medialnie zbrodnia
Przerażająca zbrodnia w Valensole z grudnia 1928 roku stanie się precedensem, który zapoczątkuje praktykę nagłaśniania spraw kryminalnych przez lokalną prasę. Od zwykłych wzmianek po obszerne artykuły publikowane dzień w dzień w regionalnym dzienniku „Le Petit Provençal”, począwszy od pierwszych hipotez po końcowy proces, wszystko jest rozkładane na czynniki pierwsze, to znów składane w jedną całość, przy każdej możliwej sposobności ilustrowane zdjęciami i podawane do rąk czytelnika. Rozemocjonowana opinia publiczna zaczytuje się tą kroniką jak sensacyjną powieścią odcinkową. Każdy zajmuje stanowisko, każdy identyfikuje się z tym lub tamtym uczestnikiem zdarzeń. To tłumaczy niebywałe emocje narosłe wokół całej sprawy, których kulminacją będzie wybuch gniewu podczas wizji lokalnej. Zgromadzony wówczas tłum (co najmniej osiemset osób) przerwie kordon otaczający gospodarstwo des Courrelys, skandując: „Stryczek! Mordercy! Bandyci!”. Kapitan policji będzie zmuszony zagrozić wzburzonym gapiom użyciem bagnetów, żeby przywrócić porządek.
Albo też inna prawdopodobna opcja: bandyci myśleli, że transakcja doszła do skutku i 200 tysięcy franków było już w posiadaniu Richaudów. Liczyli zatem, że wchodząc uzbrojeni na teren gospodarstwa des Courrelys, znajdą tam wspomnianą sumę.
W obydwu przypadkach kusząca wizja wejścia w posiadanie 200 tysięcy franków mogła po części tłumaczyć okrucieństwo włamywaczy. Nie znajdując tego, czego szukali, i zderzając się z milczeniem rodziny Richaudów, bandyci stracili cierpliwość i użyli przemocy. Wprawdzie trop jest jeszcze mętny i przynosi szereg pytań, dostarcza jednak poważnego i wiarygodnego motywu. Do czasu pojawienia się kolejnej hipotezy…
Jest 9 grudnia 1928 roku, znajdujemy się na głównej ulicy miasteczka. Tego dnia języki, rozgrzane do czerwoności spekulacjami na temat dwóch młodych mężczyzn podejrzanych o morderstwo, milkną. Mieszkańcy tworzą szpaler po obu stronach jezdni. Twarze są poważne, a atmosfera podniosła. Przez szacunek dla zmarłych ludzie wbijają wzrok w ziemię, a kurtyny sklepowe wyjątkowo zostały opuszczone.
Nadszedł moment pożegnania. Choć ofiar było pięć, ku cmentarzowi w Valensole zmierzają tylko cztery trumny. Obaj chłopcy leżą razem. Czy próbowano w ten sposób złagodzić okrutny los, jaki stał się ich udziałem? Tym samym, na czas tej ostatniej podróży, zostali złączeni w braterskim uścisku. Ich trumna – mniejsza niż pozostałe – jest niesiona jako ostatnia. Jej widok chwyta za serce. Ludzie powstrzymują emocje, wzruszenie jest jednak namacalne.
Dotarłszy do głównego placu, kondukt zatrzymuje się naprzeciw pomnika ku czci żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Trumny są złożone na drewnianych podestach. Wkrótce szesnastu młodych mężczyzn przeniesie je na cmentarz. Mer miasteczka, sztywno opięty żałobnym garniturem, odchrząkuje. Oto fragment jego przejmującej mowy pogrzebowej2:
Panie, Panowie,
stając pod tym nisko zawieszonym niebem, którego szarość tylko pogłębia mój smutek, z sercem pogrążonym w nieopisanym bólu, chciałbym, w imieniu rady miejskiej oraz wszystkich wstrząśniętych i zbulwersowanych mieszkańców Valensole, oddać ostatni hołd nieszczęśliwym ofiarom brutalnego morderstwa, które zbrukało krwią nasze spokojne miasteczko.
Dwóch chłopców, dwóch smyków w wieku jedenastu i trzech lat, nie zasłużyło na łaskę w oczach zwyrodnialców. Przez długi jeszcze czas będzie mnie prześladować przerażający obraz – wspólny wszystkim, którzy widzieli zwłoki – tej nieszczęśliwej rodziny, zwłaszcza zaś drobnych ciałek dzieci zmasakrowanych za pomocą kafla i nogi od krzesła.
Taka zbrodnia nie może ujść płazem i wymiar sprawiedliwości nigdy nie będzie dość surowy, by ukarać podobny występek. Niestety, nie ma kary, która byłaby adekwatna do owej zbrodni, przerastającej w swoim ohydztwie wszystko, co wyobrażalne.
Niech umilknie jednak wzburzenie, abyśmy mogli przenieść się myślą do tych grobów, zbyt wcześnie wykopanych, i oddać cześć szczątkom ofiar tego barbarzyństwa.
Żegnajcie, przyjaciele, żegnajcie!
Mowa ta zapisze się w pamięci wielu osób. Ze względu na jej emocjonalność, bezpośredniość i prostotę. Ale również ze względu na apel o ukaranie winnych. Tak, całe miasteczko żąda sprawiedliwości i, pomne tragedii Richaudów, nie zamierza odpuścić!
„Żegnajcie, biedne maluchy, ledwie żeście przyszły na świat, a już żegnacie się z nim w przerażeniu i trwodze!”
Mowa pogrzebowa mera Valensole
Następuje więc wielka mobilizacja. Kanały komunikacyjne poczty pantoflowej są rozgrzane do czerwoności, dzięki czemu informacje rozprzestrzeniają się lotem błyskawicy. Niewysłowione okrucieństwo zbrodni sprawia, że w sprawę angażuje się każdy mieszkaniec regionu bez względu na to, czy pochodzi z Valensole, czy nie. Ludzie gorliwiej czytają prasę, baczniej zwracają uwagę na szczegóły, uważniej słuchają sąsiadów. To właśnie dzięki temu Paul Sabatier, właściciel baru w oddalonym o trzydzieści kilometrów od miejsca zbrodni miasteczku Volx, nada śledztwu nowy bieg. Mężczyzna jest dobrym obserwatorem – jak każdy szanujący się restaurator – i zapamiętał markę roweru, który zniknął z gospodarstwa des Courrelys. Ale Paul Sabatier ma przede wszystkim sokoli wzrok.
Cofnijmy się w czasie. Jest poniedziałek 3 grudnia, dzień po zbrodni. Paul Sabatier zastępuje za barem swoją szwagierkę. Taki już jest, lubi pomagać w podbramkowych sytuacjach. To zresztą normalne – kogo mamy wspierać, jeśli nie krewnych? Około siódmej rano do baru wchodzi młody, wynędzniały chłopak. Uwagę Paula Sabatiera przyciągają jego zniszczone sandały. Jak można chodzić w czymś, co nadaje się tylko na śmietnik? Nieważne. W chwili, gdy przychodzi do zapłaty za „małą czarną”, chłopak wyciąga stufrankowy banknot. „Sto franków o siódmej rano?! Przepraszam cię, kolego, ale będziesz musiał znaleźć drobne, bo inaczej nie będę mógł ci wydać”. Wówczas młodzieniec zaczyna przetrząsać kieszenie. Robi to jednak w podejrzany sposób. Zmieszany, spuszcza wzrok, jakby bał się, że zostanie na czymś przyłapany. Wreszcie wygrzebuje kilka monet, wśród których Paul dostrzega jedną złotą. To go zastanawia: złota moneta nie pasuje do tego chłopaka i jego ogólnego wyglądu. Skąd ten szczyl ją wytrzasnął? Kiedy młodzieniec wychodzi, Paul Sabatier śledzi go wzrokiem. Dostrzega rower. Uważnie przygląda się jednośladowi: Chamois. Starcza mu również czasu, żeby odszyfrować imię na obowiązującej rowerzystów tabliczce informacyjnej: „Amaudric”. Następnie widzi, jak chłopak kieruje się do sklepu obuwniczego. A potem traci go z oczu, bo musi wracać za bar. Kiedy jednak kilka dni potem dowiaduje się z gazet o zbrodni dokonanej w Valensole, wszystko w jego głowie natychmiast składa się w całość. Amaudric to nazwisko służącego, który oddał życie za rodzinę Richaudów. To jego rower widział! Czyżby chłopak, który zamówił u niego kawę, był mordercą?
Zeznania składa również sprzedawca butów. Owszem, młodzieniec wszedł do jego sklepu, żeby kupić dwie pary sandałów. Dlaczego dwie? Bo morderców było dwóch, teraz śledczy mają pewność.
Dzięki świadkom rysuje się coraz wyraźniejszy portret obu bandytów. Pierwszy z podejrzanych ma mniej więcej dwadzieścia trzy lata, metr siedemdziesiąt wzrostu, ciemne włosy, ogoloną twarz, smagłą cerę; nosi zwyczajne, czarne spodnie w białe prążki, wyświechtaną brązową marynarkę i nowe białe sandały. Drugi, młodszy, około siedemnastoletni, jest Polakiem z pochodzenia. Nosi szary garnitur i przypuszczalnie takie same, nowiusieńkie sandały. Taki opis trafia telegramem do wszystkich regionalnych placówek żandarmerii, szczególnie zaś do tej w Cavaillon, mieście, w którym obaj podejrzani mieli być widziani na początku tygodnia.
Minął tydzień od masakry. Śledczy otrzymują telefon z żandarmerii w La Grand-Combe, miejscowości leżącej dwieście trzydzieści kilometrów od Valensole: „Mamy waszych podejrzanych, chcieli uciec jak najdalej stąd, do północnej Francji, ale w porę ich zatrzymaliśmy, w restauracji”.
Obaj są pochodzenia wschodnioeuropejskiego. Starszy nazywa się Alexandre Ughetto i w rzeczywistości ma osiemnaście lat. Urodził się 6 grudnia 1910 roku w Lauris, w departamencie Vaucluse. Jego wspólnik jest zaledwie szesnastolatkiem i nazywa się Stephan Mucha, ale każe na siebie mówić Joseph Witkowski. Przez kilka lat pracował jako górnik. Puszczeni samopas, dwaj chłopcy włóczą się razem już od kilku tygodni.
Przepytany przez śledczych, młodszy z nich, Joseph, przyznaje, że feralnej niedzieli 2 grudnia 1928 roku przebywał w gospodarstwie Richaudów: owszem, był świadkiem całego zdarzenia, ale nikogo nie zabił. Potem komisarz Guibbal wzywa na przesłuchanie Ughetta. Nie patyczkuje się. Wrzeszczy: „Na kolana, morderco! Proś o wybaczenie! Proś o wybaczenie społeczeństwo! Proś o wybaczenie biedne dzieci, które tak barbarzyńsko zabiłeś!”.
Najwyraźniej Ughetto wpada w panikę. Zanosi się płaczem i przyznaje do wszystkiego. Nie chciał zabić… chciał tylko trochę pieniędzy. Tak jak przypuszczali śledczy, chłopak był znany Richaudom, którzy zatrudnili go na osiem dni w grudniu 1927 roku i na tydzień w marcu rok później. Kiedy więc Ughetto 2 grudnia zjawił się z Josephem, państwo Richaud przyjęli go z otwartymi ramionami – w końcu znali się tak dobrze. Na prośbę żony pan Richaud poszedł nawet po kołdrę, żeby dwóm robotnikom było ciepło, kiedy będą nocować w stodole. Wiemy już, co spotkało walecznego Adriena, kiedy wspinał się po drabinie… Pierwszy akt tragedii.
Jak często bywa w tego rodzaju sprawach, Ughetto zacznie kluczyć. Następnego dnia przedstawi całkiem inną wersję zdarzeń. Być może po to, żeby zminimalizować okrucieństwo dokonanej zbrodni. Czy ukradł dużą sumę pieniędzy? Sam nie wie. Owszem, motywem zbrodni była kradzież – ale nie 200 tysięcy franków pochodzących ze sprzedaży gospodarstwa, jak początkowo zakładali śledczy. Czy to on zabił wszystkie pięć ofiar? Nie, ostatecznie zabił „tylko” pana Richauda i jego żonę. To Joseph zajął się dziećmi i służącym! To zresztą Joseph go do wszystkiego namówił. Zwrot o 180 stopni. Tymczasem szesnastolatek o stalowo-niebieskim spojrzeniu wciąż wszystkiemu zaprzecza: nic nie zrobił, we wszystko został wmanewrowany. Na jego korzyść przemawia dziecięca twarz niewiniątka.
Ughetto ponownie zmienia zdanie. Pomylił się, mówiąc, że uderzał kaflem, bo w rzeczywistości to „zakrwawione ciała, upadając, pobrudziły owe leżące na podłodze wygrzewalnice”. Czytając te rojące się od przerażających detali i składane beznamiętnym głosem zeznania, można zakładać, że gdyby wówczas istniała praktyka sporządzania portretów psychologicznych, Ughetta uznano by za psychopatę.
Jest 12 grudnia 1928 roku. Do rekonstrukcji zdarzeń w gospodarstwie Richaudów dochodzi zaledwie dziesięć dni po feralnej nocy. Wizja lokalna, polegająca na precyzyjnym odtworzeniu wszystkich czynów i gestów na miejscu zbrodni, odbywa się na polecenie prokuratora celem skonfrontowania i wyklarowania mętnych i sprzecznych wersji obu bandytów.
Oczywiście Ughetto i Witkowski nie składają wyjaśnień jednocześnie.
„To Joseph zabił dzieci i służącego, nie ja!”
Ughetto
W gospodarstwie des Courrelys zbliża się godzina 8.30. Na miejscu: dwóch morderców, pan Bernard, prokurator okręgowy, dwóch sędziów śledczych, Caron i Terrin, oraz żandarmi i śledczy, którzy prowadzili dochodzenie; w sumie około pięćdziesięciu osób, nie licząc rozwścieczonego tłumu, który stara się na wszelkie możliwe sposoby zaatakować – werbalnie, ale też fizycznie – oskarżonych.
Niektórzy uczestnicy wizji są na terenie gospodarstwa już drugi raz. Byli tutaj w momencie odkrycia ciał. Ale tym razem na miejscu obecni są również mordercy. Wyjaśnienia Ughetta, który mówi jako pierwszy, pozwalają nam prześledzić ciąg zdarzeń tej makabrycznej opowieści. Ughetto wypowiada się w prosty, często niezdarny sposób3:
Richaud to był porządny człowiek. Muszę powiedzieć, że poczęstował mnie szklanką wina. Potem ustaliliśmy, że będę spał w stodole. Stodole, która stoi przed klepiskiem i stogami siana. Tam w ukryciu czekał na mnie Joseph. Kiedy pan Richaud starał się otworzyć wrota stodoły, strzeliłem do niego z rewolweru. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem! Nie potrafię wyjaśnić, jakie powody kazały mi sięgnąć po broń! Tak naprawdę uległem wpływowi Josepha!
Stary nie żył, więc obszedłem podwórko i skierowałem się w stronę kuchni, w której znajdowała się pani Richaud, jej dzieci i ich służący.
Na progu ujadał pies. Wszedłem do środka i poprosiłem panią Richaud o kołdrę na noc. Nie usłyszała wystrzału.
Trzymając ręce w kieszeni, oparłem się o kominek, w którym paliło się polano. Amaudric siedział na krześle przy drzwiach wejściowych. Clément, starszy z dwojga dzieci, leżał przy kominku na kanapie. Młodszy, Roger, trzymał się spódnicy mamy.
Przeciągająca się nieobecność męża wzbudziła niepokój pani Richaud. Powiedziałem jej, że pewnie poszedł załatwić jakieś sprawy. Czy zrozumiała, co się szykowało? Nie wiem. Nagle, zdjęta strachem, powiedziała mi i służącemu, że pójdzie poszukać męża u swoich krewnych, państwa Mégy, mieszkających w gospodarstwie zwanym des Sivans, oddalonym o jakieś dwa lub trzy kilometry od des Courrelys. „Wyjdźcie!” – powiedziała.
Usłuchałem. Gdy tylko znalazłem się na zewnątrz, znowu chwyciłem za rewolwer i dwukrotnie do niej strzeliłem. Krzyknęła i osunęła się na środku kuchni, upadając głową w stronę okna.
Służący, który nie był zbyt bystry ani zbyt silny, krzyknął tylko: „Richaud! Richaud!”.
W międzyczasie skierowałem się do małego budynku, zajmowanego przez Amaudrika. Tutaj dołączył do mnie Joseph, który, jak już mówiłem, popchnął mnie do tej zbrodni. Dałem mu rewolwer. Joseph miał w kieszeniach naboje. Załadował magazynek i, grożąc mi, nakazał zabić służącego. Wróciłem więc do kuchni i strzeliłem do służącego z rewolweru, który przed chwilą oddał mi Joseph. Stary zaczął uciekać, ale Joseph, który stał za mną, rzucił się na niego i go dobił.
Nie uderzyłem dzieci! Nawet ich nie dotknąłem, to Joseph miał w sobie tyle siły, żeby je zabić! Ja nie mógłbym tego zrobić, widząc wbity we mnie wzrok małego Clémenta. „Alexandre, dlaczego to zrobiłeś mamie?” – krzyczał. Nie ośmieliłbym się, nie mógłbym…
Ughettowi załamuje się głos. Chłopak wybucha płaczem. Za każdym razem, gdy mowa o dzieciach, Ughetto traci grunt pod nogami. Czyżby dowód winy? A może to tylko gra pozorów? Postawa chłopaka jest co najmniej paradoksalna. Ughetto wyznaje bowiem jednocześnie, że ukradli z Josephem znalezione w pokojach brzytwy, które miały posłużyć do poderżnięcia dzieciom gardeł, w razie gdyby przeżyły pobicie. Ten makiaweliczny i barbarzyński plan podważa autentyczność jego emocji.
Co do wersji Stephana Muchy, znanego jako Joseph Witkowski, nie różni się ona znacząco od tej, jaką przedstawiał od samego początku. Poddawał się tylko woli Ughetta. Przyznaje się jedynie do dobicia służącego.
Wizja lokalna nie pozwala zatem wyjść z impasu, każdy obstaje przy swojej wersji. Komu więc wierzyć?
Proces zaczyna się 16 września 1929 roku. Trwa ponad 24 godziny i pozwala rzucić światło na mroczną naturę obu oskarżonych.
Dokładnie o 9.00 rano obaj zajmują miejsce na ławie oskarżonych. Alexandre Ughetto i Joseph Witkowski siadają ramię w ramię, w jednym rzędzie, spędziwszy w areszcie 9 miesięcy. Wyglądają na spokojnych. Na sali jest również ojciec Ughetta, który dowiedziawszy się o aresztowaniu syna, zgłosił się do sądu jako świadek. Fakt godny odnotowania: ma zeznawać przeciwko własnemu dziecku, jak przyjdzie nam odkryć w trakcie procesu.
Zacznijmy jednak od słów, jakimi pan Guérin, przewodniczący składu sędziowskiego, zwrócił się w mowie otwierającej proces do Alexandre’a Ughetta4:
Oskarżony już od najmłodszych lat przejawiał złe skłonności. Krótko mówiąc, nigdy dobrze nie rokował. W wieku trzynastu lat już pracował. Jeden z jego przełożonych, pan James, wyznał, że oskarżony był zdolny do wszystkiego. Wykazywał się okrucieństwem wobec zwierząt. W wieku piętnastu lat zaczął rozważać możliwość zabicia człowieka. Jeden z jego kolegów stwierdził, że oskarżony często mówił o okradaniu i zabijaniu. Wówczas oskarżony jeszcze nie zabijał – ale kradł. Ów kolega poskarżył się, że oskarżony przywłaszczył sobie należącą do niego sumę trzydziestu franków.
Ughetto zaprzecza oskarżeniu o kradzież.
Przewodniczący kontynuuje:
Oskarżonego prześladuje myśl o zabijaniu. Ma coś, co można nazwać „pociągiem do zbrodni”. Krążą nawet pogłoski, że oskarżony groził jakiejś rodzinie.
Ughetto uparcie odpiera te zarzuty. Przewodniczący pyta go wówczas, w jakich okolicznościach poznał Josepha. Ughetto odpowiada, że spotkał go w restauracji 28 listopada 1928 roku. To Joseph miał zaciągnąć go do gospodarstwa Richaudów, twierdząc, że „jest coś do ugrania”. Pierwsza oczywista sprzeczność: Joseph nie mógł wiedzieć o istnieniu tego gospodarstwa, bo pracował wówczas w jednej z okolicznych kopalń.
Potem przewodniczący kreśli mrożący krew w żyłach portret tajemniczego i milkliwego Josepha.
Chłopak ma dziesięć lat, gdy wraz z rodzicami przyjeżdża do Francji. Szybko zaczyna wyróżniać się agresywnym usposobieniem. Jest skory do bójki, ale nie do nauki – jego oceny są fatalne. W 1925 roku, w wieku zaledwie trzynastu lat, trafia do zakładu poprawczego za to, że dźgnął swojego kolegę nożem w plecy. Mimo że wyrokiem sądu miał pozostać w zamknięciu aż do osiągnięcia pełnoletności, Joseph ucieka, korzystając z przepustki. To wtedy zmienia tożsamość. Stephan Mucha staje się Josephem Witkowskim. Na fałszywym nazwisku nie ciąży młodzieńczy występek.
Za fasadą zagubionego chłopczyka, rzekomo wmanewrowanego w morderstwo przez starszego Ughetta, odkrywamy agresywnego watażkę. Chłopak nie dość, że potrafi dźgnąć nożem, to jeszcze robi to zdradliwie: wbija go w plecy.
Z kolei po południu powołany na świadka ojciec Ughetta wprawia wszystkich w zdumienie, oświadczając krótko: „Szanowna ławo, z bólem muszę powiedzieć, że mój syn jest potworem i nie zasługuje na litość”. Nawet on wyrzeka się bandyty. Rankiem 17 września 1929 roku prokurator Bernard wygłasza surową mowę oskarżycielską5:
Jakiż odrażający czyn, jakiż absolutny cynizm, jakiż wstrząsający brak emocji cechują morderców! „Postanowiliśmy coś dla siebie ugrać!” – zeznał Ughetto. „Poszliśmy zabawić się w bandytów!” – oświadczył Joseph. Dowód jest zatem niezbity, dowód na planowanie zbrodni na długo przed tymi tragicznymi wydarzeniami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
„Le Petit Provençal”, 8 grudnia 1928, s. 2. [wróć]
Tamże, 9 grudnia 1928, s. 2. [wróć]
Tamże, 13 grudnia 1928, s. 3. [wróć]
Tamże, 17 września 1929, s. 1. [wróć]
Tamże, 18 września 1929, s. 1. [wróć]