Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W ich świecie nie ma jednorożców, superbohaterów, ani postaci z fantastycznych powieści.
Była pianistka, Nastya Kashnikov, próbuje przetrwać w nowej szkole, do której zaczęła właśnie uczęszczać. Nie szuka przyjaciół ani ludzi, którzy mogliby ją uratować od jej przytłaczającej rzeczywistości. Jej jedynym celem jest zemsta na chłopaku, który odebrał jej wszystko, kim kiedyś była.
Historia Josha Bennetta jest w szkole dobrze znana – wszyscy, których kochał, odeszli. W wieku zaledwie siedemnastu lat został zupełnie sam. Ludzie go unikają. I dobrze, bo on nie szuka bliższych znajomości.
Ale coś się zmienia, gdy w szkole pojawia się nowa tajemnicza dziewczyna.
Nastya próbuje przeniknąć do świata Josha, a im bardziej chłopak ją poznaje, tym dziewczyna wnosi w jego życie coraz więcej tajemnic. Czy kiedykolwiek uda mu się poznać o niej całą prawdę? Czy rzeczywiście będzie tego chciał?
Powieść o kruchej dziewczynie i samotnym chłopaku, którzy doświadczają cudu, jakim jest nadzieja na rozpoczęcie nowego życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 610
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci mojego ojca
Zgodnie z jego życzeniem
Nienawidzę mojej lewej ręki. Nienawidzę nawet na nią patrzeć. Nienawidzę, gdy tak drży i nieruchomieje na chwilę, przypominając mi, że moja tożsamość zniknęła. Ale i tak na nią patrzę, bo przypomina mi o tym, że mam znaleźć chłopaka, który zabrał mi wszystko. Zabiję tego, który zabił mnie – i zamierzam zrobić to lewą ręką.
Śmierć wcale nie jest taka straszna, kiedy już raz przez nią przejdziesz. A ja to zrobiłam.
I już się jej nie boję. Boję się całej reszty.
***
Sierpień na Florydzie oznacza dla mnie trzy rzeczy: upał, uciążliwą wilgotność i szkołę. Szkoła. Nie byłam w niej od ponad dwóch lat. Bo nie liczę przecież lekcji z mamą przy kuchennym stole. Dziś jest piątek. Szkoła zaczyna się w poniedziałek, a ja jeszcze się nie zapisałam. Jeśli nie zrobię tego dzisiaj, to w poniedziałek nie dostanę planu lekcji i będę musiała pójść po niego do sekretariatu. Wolałabym uniknąć tej klasycznej sceny, rodem z filmów z lat osiemdziesiątych: oto nowa uczennica wchodzi spóźniona do klasy i wszyscy natychmiast zaczynają się na nią gapić. Nie byłaby to może najgorsza rzecz w moim życiu, ale i tak nie mam ochoty jej przeżywać.
Do szkoły zawozi mnie ciotka. Budynek jak każdy inny. Jeśli nie liczyć ohydnego koloru i nazwy na tabliczce – Mill Creek Community High School – nie różni się niczym od tej, do której chodziłam wcześniej. Margot (nie pozwala mi do siebie mówić „ciocia”, bo jej zdaniem to ją postarza) wjeżdża na parking, staje i wyłącza radio, które grało przez całą drogę. Na szczęście nie była to długa przejażdżka, aczkolwiek hałas zaczął działać mi na nerwy. Głośne dźwięki zagłuszają te ciche, a cichych należy się bać. Jakoś to wytrzymuję, ale to tylko dlatego, że jesteśmy w samochodzie, a w samochodach zwykle czuję się bezpiecznie. Co innego tam – na zewnątrz. Na zewnątrz nigdy nie czuję się bezpiecznie.
– Po wszystkim twoja mama oczekuje telefonu od ciebie – mówi Margot.
– Moja matka oczekuje ode mnie wielu rzeczy, których jednak nigdy nie dostanie. W porównaniu z innymi prośbami ta nie jest szczególnie trudna do spełnienia, ale to nie oznacza, że zamierzam to zrobić.
– Wyślij jej przynajmniej smsa. Wystarczą cztery słowa: Zapisałam się. Wszystko gra. W przypływie hojności mogłabyś dorzucić na koniec uśmiechniętą buźkę.
Spoglądam na nią. Margot jest młodsza od mojej mamy o dobre dziesięć lat. Jest jej przeciwieństwem niemal w każdym aspekcie. Nawet nie jest do niej podobna, co oznacza, że do mnie też nie jest podobna, bo ja jestem niemalże kopią mojej matki. Margot jest ciemną blondynką, ma niebieskie oczy i nieustanną opaleniznę, którą z łatwością utrzymuje, pracując w nocy i drzemiąc przy basenie w ciągu dnia. Jest pielęgniarką i powinna wiedzieć, że to nie jest zdrowe. Ja mam bladą, niemal białą skórę, ciemnobrązowe oczy i długie, kręcone, niemal czarne włosy. Ona wygląda jak z reklamy bronzera. Ja wyglądam jak trup. Nikt by nie uwierzył, że jesteśmy ze sobą spokrewnione, a to akurat jedna z niewielu rzeczy na mój temat, która jest prawdą.
Na jej twarzy pojawia się arogancki uśmieszek – wie, że nawet jeśli nie przekonała mnie do zadzwonienia do matki, to przynajmniej udało się jej zasiać odrobinę poczucia winy. Margot jest jedną z tych osób, których nie da się nie lubić. To sprawia, że trochę jej nienawidzę, bo wiem, że nigdy nie będę taka jak ona. Przyjęła mnie pod swój dach nie dlatego, że nie miałam dokąd pójść, ale dlatego, że nigdzie indziej nie byłabym w stanie wytrzymać. Na szczęście dla niej, gdy zacznie się szkoła, będzie widywała mnie tylko przelotnie. Nasze drogi raczej nie będą się krzyżować.
Wątpię, by zajmowanie się zgorzkniałą, ponurą nastolatką było marzeniem jakiejś trzydziestoletniej singielki. Ja na pewno bym tego nie zrobiła, ale nie jestem dobrym człowiekiem. Może właśnie dlatego uciekam od ludzi, którzy kochają mnie najbardziej. Gdybym mogła zamieszkać sama, natychmiast bym to zrobiła. Z wielką chęcią. Wolałabym być sama niż musieć udawać, że wszystko ze mną w porządku. Ale nie mam wyboru. Muszę mieszkać z kimś i cieszę się, że przynajmniej ona nie kocha mnie tak bardzo. Jestem wdzięczna Margot. Jestem, choć jej tego nie mówię. Niczego jej nie mówię. Niczego.
W sekretariacie panuje zgiełk i zamieszanie. Telefony dzwonią, kserokopiarki pracują na pełnych obrotach, wszyscy mówią na raz. Do lady ustawiły się trzy kolejki. Nie mam pojęcia, w której powinnam stanąć, więc po prostu wybieram tę najbliżej drzwi. Margot weszła za mną do środka i teraz ciągnie mnie za sobą, omijając kolejkę i podchodząc prosto do sekretarki. Ciocia ma szczęście, że ją zauważyłam. Gdybym nie wiedziała, że to ona, już leżałaby twarzą na ziemi i wbijałabym jej kolano w plecy.
– Jesteśmy umówione z dyrektorem Armourem – mówi zdecydowanym tonem Margot, odpowiedzialna, dorosła osoba. Odgrywa dziś rolę mojej matki. Nieczęsto widuję ją w takiej akcji. Zwykle woli być równą cioteczką. Nie ma własnych dzieci, tak więc kosztuje ją to nieco wysiłku. Nie wiedziałam, że jesteśmy umówione z dyrektorem, ale dostrzegam w tym sens. Sekretarka, kobieta około pięćdziesiątki o niezbyt miłym wyglądzie, macha ręką w stronę kilku krzeseł stojących rzędem obok zamkniętych drzwi z ciemnego drewna.
Musimy zaczekać. Siadamy, a ja z ulgą przyjmuję, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Anonimowość jest przyjemna. Zastanawiam się, jak długo będę mogła się nią cieszyć. Patrzę na siebie. Nie ubrałam się odpowiednio na tę okazję. Myślałam, że wpadnę tu tylko na chwilę, wypełnię jakieś formularze, pokażę im książeczkę szczepień i będzie po wszystkim. Nie spodziewałam się tłumów innych uczniów. Mam na sobie dżinsy i czarny T-shirt w serek. I jedno i drugie trochę – no dobrze – znacznie za obcisłe, ale poza tym mało wyróżniające się. Nieco więcej wysiłku włożyłam w dobór butów. Czarne szpilki. Obłędnie wysokie – jedenaście centymetrów. Noszę je dla efektu, a nie po to, by dodać sobie wzrostu, nawet jeśli faktycznie mogłabym być wyższa. Dziś nałożyłam je tylko dlatego, że chciałam poćwiczyć. Już całkiem nieźle udaje mi się utrzymywać równowagę, ale uznałam, że przyda mi się próba generalna. Wolałabym nie potknąć się pierwszego dnia szkoły.
Spoglądam na wiszący na ścianie zegar. Wskazówka sekundowa tyka w mojej głowie, chociaż wiem, że to niemożliwe i nie mogę jej usłyszeć w panującym tu tumulcie. Chciałabym mieć moc wyłączenia tego hałasu. Hałas wzmaga niepokój. Dociera do mnie zbyt wiele dźwięków na raz i mój mózg wysila się, próbując je rozdzielić i posegregować, ale to niemożliwe przy wszystkich tych urządzeniach i głosach zlewających się ze sobą. Rozluźniam i zaciskam dłoń leżącą na kolanach, mając nadzieję, że zaraz będziemy mogły wejść.
Ciężkie drzwi otwierają się kilka minut później – choć mnie wydaje się, że minęła godzina. Do środka zaprasza nas na oko czterdziestokilkuletni mężczyzna w koszuli i kompletnie do niego niepasującym krawacie. Wita nas ciepłym uśmiechem i zajmuje swoje miejsce w ogromnym skórzanym fotelu. Dzieli nas równie wielkie biurko. Zdecydowanie za duże jak na to pomieszczenie. Dochodzę do wniosku, że to celowe zagranie – mebel ma onieśmielać, bo sama postać dyrektora raczej nie budzi respektu. Jeszcze zanim otworzył usta, już uznaję go za dobrodusznego. Mam nadzieję, że się nie mylę. Takiego dyrektora potrzebuję.
Siadam na jednym z dwóch foteli naprzeciwko biurka pana Armoura. Fotele są mniejsze, ale dopasowane kolorystycznie. Margot zajmuje drugi i zaczyna mówić. Przez kilka minut słucham, jak wyjaśnia dyrektorowi moją „wyjątkową sytuację”. Wyjątkowa sytuacja, zaiste. Zaczyna wchodzić w szczegóły, a pan Armour zerka na mnie. Jego źrenice rozszerzają się odrobinę, kiedy mnie w końcu rozpoznaje. Tak, to ja. Słyszał o mnie. Gdybym uciekła gdzieś dalej, może udałoby mi się tego uniknąć. Moje nazwisko nic by mu nie powiedziało. Moja twarz byłaby dla niego obca. Ale znajdujemy się zaledwie dwie godziny drogi od „strefy zero”. Wystarczy, że jedna osoba wszystko skojarzy i wracam do punktu wyjścia. Nie mogę ryzykować i właśnie dlatego siedzimy tutaj, w gabinecie pana Armoura, na trzy dni przed rozpoczęciem roku szkolnego. Prawdziwe last minute. Ale przynajmniej to nie jest moja wina. Rodzice do końca sprzeciwiali się mojej przeprowadzce, jednak w końcu ustąpili. Udało się, przynajmniej w pewnym stopniu, dzięki Margot. Choć myślę, że fakt, że złamałam ojcu serce, też trochę pomógł. I chyba byli również po prostu zmęczeni.
Wyłączyłam się z rozmowy i teraz rozglądam się po gabinecie. Nie ma tu zbyt wielu interesujących rzeczy – kilka doniczek z kwiatkami, które chyba należałoby już podlać i kilka prywatnych fotografii dyrektora. Na ścianie wisi dyplom z uniwersytetu w Michigan. Na imię ma Alvin. Ech. Co to w ogóle za imię? Pewnie nawet nic nie znaczy, ale i tak zamierzam później to sprawdzić. Zastanawiam się właśnie nad jego pochodzeniem, kiedy kątem oka dostrzegam, że Margot wyciąga teczkę i podaje ją dyrektorowi. Dokumentacja medyczna. Bogata.
Kiedy on przegląda papiery, mój wzrok przykuwa stojąca na jego biurku oldschoolowa metalowa temperówka – taka na korbkę. Przedmiot wydaje mi się dziwny. Biurko z wiśniowego drewna jest eleganckie, zupełnie inne od tych seryjnie produkowanych badziewi, które stoją w salach lekcyjnych, udając biurka dla nauczycieli. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś miałby przyczepiać do takiego mebla coś tak archaicznego. Te rzeczy do siebie zupełnie nie pasują. Kusi mnie, by o to spytać. Zamiast tego skupiam się na szeregu otworów, w które wkłada się ołówki i zastanawiam się, czy w któryś z nich udałoby mi się zmieścić mój mały palec. Rozważam właśnie, czy bardzo by bolało i ile byłoby krwi, kiedy dociera do mnie, że ton głosu pana Armoura uległ zmianie.
– Zupełnie? – pyta trochę nerwowo.
– Zupełnie – potwierdza Margot z powagą. Widać, że świetnie czuje się w swojej roli.
– Rozumiem. No cóż, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Dopilnuję, by do poniedziałku wszyscy nauczyciele zostali poinformowani. Czy wypełniła już formularz? – Oto doszliśmy do momentu, w którym zaczął mówić o mnie tak, jakby mnie tu nie było. Margot podaje mu formularz, a on szybko przebiega po nim wzrokiem. – Przekażę to do działu organizacji zajęć i do poniedziałku przygotują jej plan lekcji. Nie mogę jednak zagwarantować, że dostanie się na wszystkie wybrane przez siebie zajęcia. W większości grup nie ma już miejsc.
– Rozumiemy. Jestem pewna, że zrobi pan wszystko, co w pana mocy. Doceniamy pańską pomoc i – oczywiście – dyskrecję – dodaje Margot. To zawoalowane ostrzeżenie. A teraz bierz go, Margot. Wydaje mi się, że atak nie jest jednak potrzebny. Odnoszę wrażenie, że on naprawdę chce pomóc. A poza tym czuję, że wywołuję w nim poczucie dyskomfortu, więc raczej będzie starał się mnie unikać.
Pan Armour odprowadza nas do drzwi, ściska dłoń Margot i lekko kiwa głową w moją stronę z tym takim dziwnym, wymuszonym uśmiechem, który może być oznaką litości lub, co też nie jest nieprawdopodobne, pogardy. Szybko odwraca wzrok. Wychodzi z nami do sekretariatu, gdzie nadal panuje chaos, i prosi, abyśmy chwilę tu zaczekały. Sam idzie gdzieś dalej z moimi dokumentami.
Rozglądam się i rozpoznaję kilka osób, które widziałam tu już wcześniej. Kolejka nie posunęła się więc zbytnio do przodu. W duchu dziękuję Bogu – temu, który najwyraźniej jeszcze we mnie wierzy – za umówione spotkanie. Wolałabym wylizać toi-toia od środka niż spędzić choćby minutę dłużej w tej kakofonii dźwięków. Stajemy pod ścianą, możliwie jak najdalej od ludzi. Wszystkie krzesła są już zajęte.
Patrzę na czoło kolejki. Przy ladzie stoi blondyn – typowy Ken. Uśmiecha się zalotnie do Pani Niemiłej, jak zaczęłam w myślach nazywać sekretarkę. Pani Niemiła jest wniebowzięta i wręcz promienieje. Nie potępiam jej za to. Chłopak ma ten rodzaj urody, który jest w stanie zmienić każdą szanującą się kobietę w kompletną kretynkę. Próbuję wyłowić z szumu ich dialog. Coś o pracy asystenta w sekretariacie? A to cwaniak. Chłopak przechyla głowę na bok i mówi coś, czego nie jestem w stanie wyłapać. Pani Niemiła wybucha śmiechem i z rezygnacją potrząsa głową. Dopiął swego i zdobył to, po co tu przyszedł. Widzę, jak zmienia się coś w jego spojrzeniu. On też już jest tego świadomy. Jestem pod wrażeniem.
W tym momencie drzwi otwierają się i do sekretariatu wchodzi zabójczo piękna dziewczyna. Rozgląda się i jej wzrok zatrzymuje się na chłopaku.
– Drew! – woła, przekrzykując hałas. Wszyscy odwracają się w jej stronę, lecz ona zdaje się tego nie zauważać. – Nie będę siedzieć przez cały dzień w samochodzie! Chodź już! Przyglądam się jej. Jest blondynką, tak jak Drew, ale jej włosy są odrobinę jaśniejsze, jakby całe lato spędziła na słońcu. Jest atrakcyjna w ten wyzywający, ostentacyjny sposób – ma na sobie różową, wiązaną na szyi bluzkę, dobrze wypełnioną z przodu i idealnie dopasowaną kolorystycznie, różową torebkę Coach. Chłopak wygląda na lekko rozbawionego jej zniecierpliwieniem. Pewnie to jego dziewczyna. Pasują do siebie. Zrywający majtki spojrzeniem Ken i nadąsana lalka Barbie – nierzeczywiste wymiary, markowa torebka i grymas niezadowolenia w komplecie!
Ken, to znaczy Drew, unosi palec na znak, że skończy za minutę. Ja na jego miejscu podniosłabym inny palec. Uśmiecham się lekko na tę myśl, a kiedy spoglądam na niego, on patrzy prosto na mnie i odpowiada takim samym uśmiechem z figlarnym błyskiem w oku.
Pani Niemiła szybko bazgrze coś na jego formularzu i podpisuje się na dole. Podaje mu dokument, ale on wciąż nie odrywa wzroku ode mnie. Wskazuję sekretarkę i unoszę pytająco brwi: No co? Nie weźmiesz tego, po co przyszedłeś? Drew odwraca się, bierze formularz z jej ręki, dziękuje i puszcza do niej oko. Wyobrażacie to sobie? Młody chłopak mruga do sekretarki w wieku menopauzalnym. Jest tak rażąco bezpośredni, że to niemal budzi podziw. Niemal. Ona tylko potrząsa głową i odpędza go od siebie. Świetna robota, Ken, naprawdę świetna.
Podczas gdy ja bawiłam się oglądaniem tego małego dramatu biurowego, Margot szeptała na boku z kobietą, która, jak zakładam, jest panią pedagog. Drew, którego w myślach nadal zamierzam nazywać Kenem, stoi przy drzwiach i rozmawia z kilkoma chłopakami na końcu kolejki. Zastanawiam się, czy celowo próbuje wkurzyć Barbie. To chyba nie jest szczególnie trudne.
– Chodźmy – mówi Margot, popychając mnie w kierunku drzwi. Zanim jednak zdążymy wyjść, za naszymi plecami rozlega się głośne:
– Przepraszam! – Wszyscy odwracają się w stronę kobiety, która podnosi teczkę z dokumentami i kieruje ją wyraźnie w moją stronę. – Jak się wymawia to imię?
– Na-stia – sylabizuje Margot, a ja kulę się w sobie, czując obecność wszystkich tych ludzi wokół nas. – Nastia Kasznikow. To rosyjskie nazwisko. – Ostatnią uwagę rzuca już przez ramię, z jakiegoś powodu wyglądając na bardzo z siebie zadowoloną. Gdy wychodzimy, czuję spojrzenia na plecach.
Kiedy docieramy do samochodu, wypuszcza głośno powietrze i cała jej postawa zmienia się – znów jest tą Margot, którą znam. – No to pozamiatane. Przynajmniej na razie – mówi. Rzuca mi ten swój olśniewający, amerykański uśmiech. – Lody? – pyta takim tonem, jakby potrzebowała ich bardziej niż ja. Odpowiadam uśmiechem, ponieważ nawet o tak wczesnej porze istnieje tylko jedna właściwa odpowiedź na to pytanie.
Poniedziałek. Dwie minuty po siódmej. Bez sensu. Ten dzień i kolejnych sto siedemdziesiąt dziewięć dni szkoły. Wszystkie bez sensu. Chętnie pokontemplowałbym jeszcze przez chwilę to ogromne marnotrawstwo czasu, lecz i tak jestem już spóźniony. Idę do pralni i wyciągam kilka ubrań z wciąż działającej suszarki. Zapomniałem włączyć ją wczoraj wieczorem, a teraz nie mam już czasu dłużej czekać. Idąc do kuchni naciągam na siebie jeszcze wilgotne dżinsy, starając się przy tym nie wywinąć orła. Co tam. Nie jestem zaskoczony.
Wyjmuję kubek z szafki i nalewam kawy, próbując nie rozlać i się nie poparzyć. Stawiam go na stole, obok pudełka po butach pełnego buteleczek z lekami. W tym momencie dziadek wychodzi ze swojego pokoju. Jego siwe włosy sterczą we wszystkich kierunkach, przez co przypomina mi jakiegoś szalonego naukowca. Człapie niepokojąco powoli, ale wiem, że lepiej nie proponować mu pomocy.
Nie znosi tego. Kiedyś był prawdziwym twardzielem i proces starzenia się jest dla niego bardzo bolesny.
– Kawa na stole – informuję, chwytając kluczyki i kierując się do drzwi. – Wszystkie tabletki masz już przygotowane. Za godzinę przyjdzie Bill. Dasz sobie radę?
– Nie jestem kaleką, Josh – warczy.
Staram się zachować kamienna twarz. Jest wkurzony. To dobrze. Wszystko od razu wydaje się nieco normalniejsze.
Pospiesznie wskakuję do mojego pick-upa i ruszam. Raczej nie zdążę. Droga nie jest daleka, ale wiem, że znalezienie miejsca do zaparkowania pierwszego dnia zawsze jest trudne. Pociesza mnie jedynie to, że nauczyciele dziś nie będą surowi i nie grozi mi zostanie w szkole po lekcjach. Mocno naciskam pedał gazu i już kilka minut później stoję w korku, czekając na wjazd na parking. Sznur samochodów jest długi, ale przynajmniej co jakiś czas przesuwa się do przodu.
Dziś w nocy spałem zaledwie cztery godziny, a rano zdążyłem wypić tylko jedną kawę. Żałuję, że nie miałem czasu, żeby wziąć na drogę jeszcze jedną, ale pewnie i tak wylądowałaby na moich kolanach, zanim dotarłabym do szkoły.
Wyciągam plan lekcji i sprawdzam go ponownie. Zajęcia techniczne mam dopiero na czwartej lekcji, przynajmniej nie na samym końcu. Reszta mnie nie obchodzi.
Kiedy w końcu wjeżdżam na teren szkoły i wysiadam, natychmiast dostrzegam Drewa. Otoczony grupką zapatrzonych w niego fanów, raczy ich bzdurnymi historyjkami na temat swoich wakacji. Wiem, że to bzdury, ponieważ większość lata spędziliśmy razem. Znikał czasem na chwilę z jakąś dziewczyną, ale resztę czasu przesiedział u mnie na kanapie.
Kiedy teraz patrzę na niego, odnoszę nieodparte wrażenie, że nikt nie cieszy się z powrotu do szkoły bardziej niż on. Pewnie przewróciłbym oczami, gdyby to nie było takie dziewczyńskie, więc zamiast tego po prostu patrzę się przed siebie i idę dalej. Gdy go mijam, kiwa głową w moim kierunku. Odpowiadam tym samym. Porozmawiamy później. Wie, że teraz, kiedy jest otoczony wianuszkiem swoich wyznawców, nie podejdę do niego. Nikt inny nie zwraca na mnie uwagi, dlatego bez przeszkód mijam całą resztę i wchodzę do budynku równo z dzwonkiem.
Trzy pierwsze lekcje wyglądają identycznie. Wysłuchuję przemowy na temat zasad, biorę rozpiskę zagadnień na ten semestr i próbuję nie zasnąć. Mój dziadek wstawał w nocy pięć razy, co oznacza, że ja również wstawałem w nocy pięć razy. Naprawdę muszę lepiej się wysypiać. Za tydzieńpowinno mi się udać – myślę z goryczą, lecz póki co nie zamierzam się nad tym rozwodzić.
10:45. To pierwsza dłuższa przerwa na lunch. Nie lubię jeść tak wcześnie. Wychodzę z budynku na dziedziniec. Siadam na oparciu ławki – tej stojącej najdalej od środka – i tej, którą zajmuję stale od dwóch lat. Nikt niczego ode mnie nie chce. Łatwiej udawać, że nie istnieję. Wolałbym spędzić te pół godziny na zamiataniu trocin, ale nie wpuszczą mnie teraz do sali. No i jeszcze trocin nie ma. Dobrze chociaż, że metalowa ławka jeszcze nie zdążyła się nagrzać w słońcu. Teraz muszę tylko wytrzymać te najbliższe pół godziny – zapewne będą to dla mnie najdłuższe trzydzieści minut tego dnia.
Przetrwać. To właśnie próbuję teraz zrobić i jak dotąd nawet nie jest tak źle, jak się spodziewałam. Wiele osób gapi się na mnie, pewnie z powodu mojego stroju, ale nikt nie zaczepia i nie próbuje nawiązać rozmowy. Z wyjątkiem Kena, to jest Drew. Wpadliśmy na siebie dziś rano, jednak nic z tego nie wyniknęło. On coś tam gadał. Ja twardo szłam przed siebie. I w końcu się poddał. Udało mi się jakoś dotrwać do długiej przerwy. Teraz czeka mnie prawdziwa próba. Dzisiaj nie było jeszcze zbyt wielu okazji do zaczepek i spoufalania się, dlatego jakoś mi się udawało prześliznąć, ale długa przerwa to piekło. Początkowo chciałam stosować technikę uników, ale zmieniam zdanie, uświadamiając sobie, że prędzej czy później będę musiała zmierzyć się ze spojrzeniami i uwagami. Szczerze mówiąc, to wolałabym wsadzić sobie kaktus w dupę, ale to chyba nie wchodzi w grę. No nic, trzeba mieć to za sobą. To jak z plastrem – najlepiej zerwać go szybko. Na razie znajduję jakąś pustą toaletę, poprawiam włosy i usta, czyli, mówiąc szczerze, robię to, co my, tchórze, robimy najlepiej – chowam się.
Rozglądam się uważnie, sprawdzając, czy gdzieś coś mi skądś nie wyszło i nie pokazuję więcej ciała niż zamierzałam. Mam na sobie te same szpilki, co w piątek, ale tym razem zestawiłam je z czarną koszulką na ramiączkach i minispódniczką, w której mój tyłek całkiem nieźle się prezentuje. Włosy rozpuściłam, zakrywając nimi bliznę na czole. Oczy obrysowałam grubą czarną kredką. Wyglądam zdzirowato i mogę się podobać jedynie najniższym formom życia, takim jak… Drew. Uśmiecham się do siebie na wspomnienie tego, jak rano otaksował mnie wzrokiem. Gdyby widziała to Barbie, byłaby nieźle wkurzona.
Nie ubieram się tak, bo to jest mój styl, albo dlatego, że chcę, aby ludzie się na mnie gapili. Po prostu wiem, że i tak by się gapili, więc chcę mieć wpływ na to, z jakich powodów to robią. Mam nadzieję, że w ten sposób uda mi się ich odstraszyć (spojrzenia w moim kierunku to niewielka cena).
Wątpię, by jakakolwiek dziewczyna chciała się ze mną poznać, a chłopakom, którzy mogliby być mną zainteresowani, na pewno nie będzie chodziło o jakąś głębszą rozmowę. No i świetnie. Skoro i tak mam zwracać na siebie uwagę, to wolę tyłkiem niż moją psychozą i popapraną ręką.
Margot nie zdążyła wrócić do domu przed moim wyjściem. To dobrze, bo pewnie próbowałaby mnie przekonać do wyboru innego stroju. A ja wcale bym się jej nie dziwiła. Wydaje mi się, że nauczyciel na pierwszej lekcji chciał wlepić mi karę za nieodpowiedni strój, ale gdy sprawdził moje nazwisko na liście, tylko wskazał, gdzie mam usiąść i nie spojrzał na mnie ponownie już do końca zajęć.
Trzy lata temu moja mama dostałaby ataku szału. Płakałaby i wyrzucała sobie brak umiejętności wychowawczych, albo po prostu zamknęłaby mnie w pokoju i nie pozwoliła iść do szkoły w takim stroju. Dziś zrobiłaby zawiedzioną minę i spytała, czy mnie to uszczęśliwi. Ja skinęłabym głową i skłamała, że tak, dzięki czemu obie mogłybyśmy udawać, że ciuchy nie były tak dużym problemem jak makijaż.
Moja matka uwielbia swoją twarz. Nie wynika to z arogancji, czy zarozumialstwa, lecz z głębokiego szacunku do własnej urody. Jest wdzięczna za to, jaka się urodziła. I słusznie. Ma piękną twarz. Idealną, wręcz nieziemską. Dla takich twarzy pisze się piosenki i wiersze. Oraz popełnia samobójstwa. Jest to ten egzotyczny rodzaj piękna, na punkcie którego mężczyźni w powieściach romantycznych popadają w obsesję, nawet jeśli nie znają bohaterki – po prostu czują przymusposiadania jej. Tak, to taki typ urody. Tak wygląda moja mama. Zawsze chciałam być do niej podobna. Niektórzy nawet mówią mi, że tak jest i może to prawda, gdzieś tam pod spodem. Jeśli zmyjesz makijaż i ubierzesz mnie tak, żebym wyglądała jak dziewczyna, w przeciwieństwie do tego, jak wyglądam teraz… jak dziwka wyciągnięta z meliny w którymś z odcinków paradokumentu o przestępczości.
Wyobrażam sobie, jak moja matka potrząsa głową i rzuca mi pełne rozczarowania spojrzenie, ale teraz starannie wybiera swoje bitwy i wątpię, czy chciałaby walczyć ze mną właśnie o to. Chyba zaczyna wierzyć, że jestem beznadziejnym przypadkiem. I bardzo dobrze – przecież po to wyprowadziłam się od niej, by zaakceptowała w końcu ten fakt. Już od dawna jestem beznadziejnym przypadkiem. Ta myśl sprawia, że robi mi się trochę przykro. Moja matka nie zasłużyła na to. Myślała, że ma swój cud, a ja byłam jedyną osobą, która wiedziała, że tak nie jest, bez względu na to, jak bardzo chciałam jej go dać. I może to ja właśnie jej go odebrałam?
To pytanie ściąga mnie z powrotem do rzeczywistości. Stoję na dziedzińcu szkoły, trzymając się oczywiście jak najdalej od wszystkich. Czuję się niczym bohaterka programu „Unikanie ludzi: Edycja licealna”. Chciałam dostać się tu zaraz po dzwonku, lecz zatrzymał mnie nauczyciel historii. Te trzy minuty to różnica między dziedzińcem pustym a dziedzińcem pełnym uczniów korzystających z pierwszej dłuższej przerwy. Koncentruję wzrok na czerwonej kostce pokrywającej całą powierzchnię dziedzińca i zaczynam się zastanawiać nad doborem obuwia. Obliczam w głowie prawdopodobieństwo tego, czy uda mi się przejść na drugi koniec, nie skręcając sobie przy tym kostki i nie tracąc godności, kiedy słyszę, że ktoś woła.
Odwracam się odruchowo w tamtą stronę i natychmiast uświadamiam sobie, że to błąd. Właściciel głosu oddalony jest ode mnie o kilka metrów i patrzy prosto na mnie. Siedzi rozparty nonszalancko na ławce z nogami rozłożonymi szerzej niż wypada. Jakby chciał mi coś w ten sposób zasugerować. Uśmiecha się w sposób, który mówi mi, że on wie, że jest przystojny. Gdyby samouwielbienie było wodą kolońską, to obok tego gościa nie dałoby się wystać – wszyscy by się podusili. Ciemne włosy. Ciemne oczy. Przez te dwie rzeczy jest trochę do mnie podobny. Moglibyśmy być rodzeństwem albo jedną z tych naprawdę przerażających par, które wyglądają, jakby były rodzeństwem.
Jestem zła na samą siebie, że w ogóle spojrzałam w tamtą stronę. Teraz, kiedy odwracam się i ignoruję go, próbując przejść na drugą stronę dziedzińca, który jawi mi się niczym prawdziwe pole minowe, mogę być pewna, że jego oczy – jak również oczy wszystkich jego kumpli siedzących na tej samej ławce – będą skierowane na moje plecy. Mówiąc o plecach, mam oczywiście na myśli tyłek.
Raz jeszcze przyglądam się nierównej kostce. Nie, żadnej presji, ależ skąd. I wtedy ponownie dobiega mnie jego głos:
– Jeśli chcesz gdzieś usiąść, to zapraszam. Mam wolne kolana.
No tak. Ani to mądre, ani nawet oryginalne, ale jego równie durni koledzy oczywiście wybuchają śmiechem. A ja przed chwilą roiłam coś o jakimś braterstwie… Ruszam przed siebie z wysoko podniesioną głową i wzrokiem wbitym gdzieś w dal, jak gdybym zmierzała do jakiegoś celu, a nie jedynie walczyła o przetrwanie podczas tego spaceru.
Nie minęła jeszcze nawet połowa dnia. Przede mną cztery z siedmiu lekcji.
***
Rano udało mi się dotrzeć do szkoły na tyle wcześnie, by zajrzeć do sekretariatu i odebrać swój plan zajęć. Cóż, gdybym wiedziała, jak to będzie wyglądało, być może spróbowałabym to jakoś opóźnić. W sekretariacie i tym razem było jak w ulu, ale pani Marsh, pedagog szkolny, kazała przysłać mnie do siebie – ot, kolejny z wielu przywilejów związanych z bycia tym, kim jestem. Chciała osobiście wręczyć mi mój plan lekcji i chwilę ze mną porozmawiać.
– Dzień dobry, Nastjo, Nastio. – Wypowiedziała moje imię na dwa różne sposoby, szukając w moich oczach jakiejś wskazówki odnośnie tego, który z nich jest właściwy. Nie dostała jej. Była zdecydowanie zbyt wesoła i szczebiotliwa jak na pierwszy dzień szkoły czy w ogóle jak na siódmą rano. To z pewnością nie było naturalne. Wszyscy ci pedagodzy przechodzą chyba specjalny kurs: „Jak emanować niestosowną wesołością w kontaktach z uczniem trudnym”. Nauczyciele raczej nie muszą brać w tym udziału, bo oni nigdy nawet nie próbują udawać. Co najmniej połowa z nich jest tak samo nieszczęśliwa z powodu konieczności chodzenia do szkoły jak ja.
Gestem dłoni zachęciła mnie do zajęcia miejsca. Nie skorzystałam z zaproszenia. Moja spódnica była zdecydowanie za krótka na siedzenie na krześle, którego nie zasłaniało biurko. Podała mi mapę kampusu i plan zajęć. Przejrzałam go szybko, zwracając uwagę głównie na zajęcia dodatkowe, bo obowiązkowe były oczywiste. No to są chyba jakieś jaja. Przez chwilę myślałam, że dała mi plan innego ucznia, dlatego sprawdziłam nazwisko na górze. Nie, to niemożliwe. Nie wiedziałam, jak powinnam zareagować w tej sytuacji. Jednej z tych, w których świat po raz kolejny postanawia kopnąć cię w tyłek. Płacz nie wchodził w grę, podobnie jak napad złości połączony z maniakalnym śmiechem. A to pozostawiało mi tylko jedną opcję: pełne zdziwienia milczenie.
Pani Marsh musiała wyczytać coś z mojej twarzy, która – mogę się założyć – dość jasno wyrażała moje myśli, ponieważ natychmiast zaczęła szczegółowo wyjaśniać mi wymagania szkolne i tłumaczyć system zapisu na zajęcia dodatkowe. Brzmiało to tak, jakby próbowała mnie przeprosić za przepełnienie w grupach na wybrane przeze mnie przedmioty. Może i powinna, bo mój plan był naprawdę do bani, ale w pewnym momencie miałam ochotę powiedzieć jej, że nie jest tak źle i nie musi aż tak się przede mną kajać. Jakoś to przeżyję. Trzeba czegoś więcej niż kilku beznadziejnych zajęć, żeby mnie złamać. Zabrałam plan, mapę i swoje żałosne przerażenie i z takim ekwipunkiem poszłam na pierwszą lekcję, po drodze raz po raz czytając listę przedmiotów. Niestety, nie chciała się zmienić.
***
Pocieszałam się myślą, że to już prawie połowa. I jak dotąd nie było wcale tak źle, stosunkowo rzecz biorąc, a w moim życiu do wszystkiego należy podchodzić właśnie w ten sposób. Nauczyciele byli nawet nawet. Pani McAllister, sorka od angielskiego, spojrzała mi prosto w oczy, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że nie mogę oczekiwać od niej żadnego specjalnego traktowania. Już ją lubię. Wiem jednak, że najgorsze dopiero przede mną, więc na razie nie ma czego świętować.
Póki co muszę poradzić sobie z pokonaniem tego dziedzińca, który jawi mi się jako prawdziwy padół łez. Nie mogę z tym zwlekać, nawet jeśli w sercu czuję narastający strach. Jak dotąd pokonałam już prawie całe dwa metry i uważam, że idzie mi całkiem nieźle. Koncentruję się na swoim celu – dwuskrzydłowych drzwiach prowadzących do części budynku, które nazwali sobie skrzydłem angielskim. Niestety, drzwi są dokładnie po drugiej stronie morza kostki brukowej. Moje nemezis.
Choć patrzę prosto przed siebie, to jednak staram się maksymalnie wykorzystać widzenie peryferyjne. Jest tu tylu ludzi. I jest głośno. Hałas jest trudny do wytrzymania. Pozwalam, by wszystkie te rozmowy i głosy zlały się w mojej głowie w jeden monotonny szum.
Wokół wszystkich ławek skupiły się małe grupki uczniów. Niektórzy siedzą, inni nad nimi stoją. Część uczniów przysiadła na brzegach donic rozstawionych dość przypadkowo. Są też spryciarze – ci zajęli miejsce na ziemi, w cieniu chodnika biegnącego po obwodzie przejścia. Na całym dziedzińcu nie ma wystarczającej liczby ławek, nie ma prawie żadnej osłony przed słońcem, a jest gorąco jak w piekle. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak beznadziejna musi być stołówka, skoro tyle osób woli pocić się na zewnątrz. W moim poprzednim liceum było podobnie, ale nigdy nie musiałam radzić sobie z szaleństwem długich przerw i podejmować strategicznych decyzji, które się z nimi wiązały, jak na przykład gdzie usiąść i z kim. Każdą długą przerwę spędzałam, ćwicząc w sali muzycznej i to było jedyne miejsce, w którym chciałam być.
No dobrze, już prawie się udało. Do tej pory mignęło mi tylko kilka znajomych twarzy: chłopak, z którym chodzę na historię, siedzi sam i czyta książkę, a kilka dziewczyn, które kojarzę z lekcji matematyki, stoją i chichoczą razem z Barbie – tą, którą widziałam w sekretariacie. Czuję na sobie sporo spojrzeń, ale oprócz tego zapatrzonego w siebie dupka, nikt inny nie próbował mnie jeszcze zaczepić.
W drodze do drzwi muszę minąć jeszcze tylko dwie ławki. Moją uwagę przyciąga ta po lewej. Siedzi na niej – dokładnie pośrodku – tylko jeden chłopak. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wszystkie inne ławki – a właściwie każde inne miejsce, gdzie człowiek mógłby posadzić swój tyłek – są szczelnie wypełnione. A on siedział sam. Jakby się tak dobrze przyjrzeć, to nikt nawet nie kręci się w pobliżu. Jakby wokół tej jednej ławki znajdowało się jakieś niewidzialne pole siłowe.
Dopada mnie ciekawość i na chwilę zapominam o swoim głównym celu. Spoglądam wprost na chłopaka. Siedzi na oparciu. Ma na sobie znoszone buty robocze i sprane dżinsy. Jego twarzy nie widzę dobrze. Jasnobrązowe kosmyki opadają mu na czoło. Łokcie oparte ma na kolanach, a oczu nie odrywa od własnych dłoni. Nie je, nie czyta, na nikogo nie patrzy. Do czasu. Nagle podnosi wzrok i spogląda prosto na mnie. Cholera.
Natychmiast odwracam głowę, ale jest już za późno. Wie, że się na niego gapiłam. I to nie tylko przelotnie. Stanęłam na środku dziedzińca i wpatrywałam się w niego jak sroka w gnat. Od azylu, który zamierzam znaleźć za tymi podwójnymi drzwiami, dzieli mnie już tylko kilka kroków. Podejmuję ryzyko i przyspieszam na tyle, na ile mogę to zrobić bez zwracania na siebie jeszcze większej uwagi. Docieram do drzwi, chwytam klamkę i ciągnę. Nic. Drzwi nie ustępują. Próbuję raz jeszcze. Cholera. Zamknięte. Jest środek dnia. Dlaczego mieliby zamykać drzwi?
– Zamknięte. – Naprawdę? Patrzę w kierunku, z którego dobiega głos. Nawet nie zauważyłam chłopaka ze szkicownikiem, siedzącego na ziemi tuż obok drzwi. Przycupnął za dużą donicą i z dziedzińca zupełnie go nie widać. Cwaniaczek. Ubrania ma w nieładzie, a włosy wyglądają, jakby od tygodnia nie widziały grzebienia. Siedzi ramię w ramię z dziewczyną o brązowych włosach. Choć schowali się w cieniu, dziewczyna ma na nosie okulary przeciwsłoneczne. W ręku trzyma aparat fotograficzny. Na chwilę podnosi na mnie wzrok, ale zaraz znów skupia się na sprzęcie. Jest tak przeciętna i pozbawiona jakichś charakterystycznych znaków, że poznałabym ją chyba tylko po tych okularach. Zastanawiam się, czy w ogóle powinnam była tu przychodzić, ale już jest za późno.
– Od tej strony nie da się ich otworzyć. Nie chcą, żeby podczas przerw ktoś tu wchodził na papieroska – mówi chłopak. Moją uwagę przyciąga jego podziurawiona koszulka z jakiegoś koncertu.
Och. Ciekawe, co się dzieje, gdy ktoś spóźni się na lekcję. Pewnie ma przerąbane. Spoglądam w stronę drzwi do toalety na dziedzińcu, ale kłębi się przy nim rój dziewczyn. Nie, podziękuję. Rozglądam się za jakąś alternatywną drogą ucieczki kiedy orientuję się, że chłopak wciąż na mnie patrzy. Dobrze, że nie stoję kilka kroków bliżej, bo mógłby bez problemu zajrzeć mi pod moją niemal nieistniejącą spódniczkę. Przezornie założyłam ładną bieliznę – jedyne, co mam na sobie nieczarnego.
Spoglądam na trzymany przez niego szkicownik. Położył na nim rękę, więc nie widzę, co tam rysuje. Ciekawe, czy koleś jest dobry. Ja zupełnie nie umiem rysować. Kiwam głową w podziękowaniu i odwracam się, wciąż rozglądając się za jakimś sensownym wyjściem z tej sytuacji. Zanim jednak zdążę podjąć jakąś decyzję, przez drzwi wypadają dwie dziewczyny, o mało mnie przy tym nie tratując. Gadają jak najęte i nawet mnie chyba nie zauważają, co mi oczywiście zupełnie nie przeszkadza. Ważne, że udaje mi się wśliznąć do środka, zanim drzwi zamkną się ponownie. Wchodzę do chłodnego, pustego korytarza skrzydła angielskiego i oddycham z ulgą.
Nie mogę doczekać się czwartej lekcji. Pocę się już od siedzenia na słońcu, ale w pracowni ZPT też nie można liczyć za bardzo na klimatyzację. Kiedy w końcu wchodzę do sali, od razu czuję się tu jak w domu, choć to miejsce wygląda zupełnie inaczej niż w czerwcu. Nie ma porozrzucanych narzędzi i kawałków drewna. Nie ma grubego dywanu z trocin. Maszyny nie pracują. Ta cisza działa mi początkowo na nerwy. Tu nie powinno być cicho. Początek szkoły jest jednak pod tym względem wyjątkowy.
Przez kilka pierwszych tygodni zawsze mamy powtórkę z zasad BHP i użytkowania sprzętu. Nie potrzebuję jej – wszystkie mógłbym wyrecytować z pamięci, gdyby ktoś o to poprosił. Nikt jednak nie prosi. Wszyscy wiedzą, że znam regulaminy i zasady. W zasadzie to mógłbym tu uczyć. Rzucam książki na stół w miejscu na którym siedzę co roku – przynajmniej wtedy kiedy na tych zajęciach w ogóle się siedzi. Zanim zdążę wyciągnąć spod stołu stołek, pan Turner już mnie wzywa do siebie.
Lubię go, choć jemu to wisi. Oczekuje ode mnie wyłącznie szacunku i to też ma. Zawsze wykonuję wszystkie jego polecenia. Jest jedną z niewielu osób, które mają wobec mnie jakieś wymagania i czegoś ode mnie oczekują. Wydaje mi się, że nauczyłem się od niego już tyle samo, co od ojca.
Pan Turner uczy ZPT od zawsze. Kiedyś był to przedmiot ostatniego wyboru. Dziś to chyba najlepsze zajęcia w całym stanie. Pan Turner prowadzi je trochę jak firmę. Grupy zaawansowane zarabiają już konkretne pieniądze, za który kupowane są materiały i sprzęt. Przyjmujemy zlecenia i je realizujemy.
Ale do grupy zaawansowanej nie dostaje się każdy – najpierw trzeba zaliczyć poziomy niższe, a i to nie daje gwarancji. Pan Turner przyjmuje tylko tych uczniów, którzy spełniają jego standardy dotyczące etyki pracy i umiejętności. To dlatego grupy zaawansowane są tak mało liczne. Dyrekcja musi go szanować, skoro mu na to pozwala – w szkole jest problem z zajęciami dodatkowymi i chętnych jest naprawdę sporo.
Podchodzę do jego biurka, a on pyta mnie, jak minęły mi wakacje. Stara się być miły, choć przecież dobrze mnie zna i wie, że nie musi tego robić. Chodzę na jego zajęcia nieprzerwanie od dziewiątej klasy. Zna moją sytuację i zna mnie. Ja chcę tylko, żeby zostawiono mnie w spokoju i pozwolono mi majsterkować. Jak dotąd miałem u niego obie te rzeczy. Odpowiadam pojedynczymi słowami, a on kiwa głową, rozumiejąc, że wystarczy już tych uprzejmości.
– Grupa teatralna chce mieć półki w rekwizytorni. Czy mógłbyś tam zajrzeć, pomierzyć wszystko, rozplanować i zrobić listę potrzebnych materiałów? Nie musisz siedzieć na tej lekcji. – Z miną wyrażającą znudzenie i zrezygnowanie podnosi z biurka plik kartek. Zakładam, że to regulaminy i zasady BHP. On też wolałbym skoncentrować się na tworzeniu. Nie chce jednak, żeby ktoś na jego zajęciach stracił palec. – Wróć z tym pod koniec lekcji, a ja zbiorę wszystko, co będzie ci potrzebne. Pewnie będziesz potrzebował na to jakiegoś tygodnia.
– Żaden problem – odpowiadam, tłumiąc uśmiech. Te wstępne lekcje są jedynymi, których nie lubię w tym przedmiocie, dlatego cieszę się, że mnie z tego zwolnił. Będę mógł zakasać rękawy i coś zrobić, nawet jeśli mają to być jedynie proste półki. A co najlepsze, będę mógł zająć się tym z dala od wszystkich.
Podpisuję się pod dokumentem potwierdzającym, że zapoznałem się ze wszystkimi zasadami i oddaję mu kartkę. Wracam na miejsce i chwytam swoje książki dokładnie w momencie, kiedy do sali wchodzą pozostali uczniowie. Dziwię się, że jest ich tak wielu – zwykle w grupie jest około dwunastu osób. Znam wszystkich oprócz jednej – tej dziewczyny z dziedzińca. Tej, która tak mi się przyglądała. Niemożliwe, żeby była w tej grupie. Sądząc po wyrazie jej twarzy, ona też musi tak myśleć. Uważnie rozgląda się po sali, wodząc wzrokiem po wysokich sufitach i profesjonalnych maszynach. Jej oczy mrużą się lekko z ciekawości, ale to już koniec moich obserwacji, bo odwraca się i przyłapuje mnie na tym.
Ja często przyglądam się ludziom. Zwykle to nie problem, bo mało kto patrzy na mnie, a nawet jeśli, to potrafię szybko odwracać swój wzrok. Bardzo szybko. Ale tym razem ta dziewczyna okazała się szybsza. Musi być tu nowa. A jeśli nie, to znaczy, że przez lato przeszła jakąś drastyczną metamorfozę. Znam z widzenia zdecydowaną większość uczniów szkoły, a nawet gdyby tak nie było, to na pewno zapamiętałbym dziewczynę, która przychodzi do szkoły wyglądając jak skrzyżowanie dziwki z zombie. Dziesięć sekund później jestem już za drzwiami. Zanim wrócę na pewno wszystko się wyjaśni z jej planem lekcji i już jej tu nie zobaczę.
W rekwizytorni spędzam całą czwartą lekcję, mierząc, robiąc szkice i przygotowując listę potrzebnych materiałów. Nie ma tu zegara i dzwonek mnie zaskakuje. Wciskam notes do plecaka i kieruję się w stronę skrzydła angielskiego. Idę do klasy pani McAllister, nie zwracając uwagi na całe te kłębiące się na korytarzach tłumy uczniów wykorzystujących każdą sekundę przerwy na integrację. Drzwi są szeroko otwarte i kiedy wchodzę pani McAllister podnosi głowę.
– Ach, Bennett. A więc znów się spotykamy. Uczyła mnie w zeszłym roku. Widocznie w tym dali jej też starsze klasy.
– Tak jest, pani profesor.
– Grzeczny jak zawsze. Jak wakacje?
– Jest pani już trzecią osobą, która o to pyta.
– A to nie jest odpowiedź. Spróbuj jeszcze raz.
– Gorąco.
– Nadal taki rozmowny. – Uśmiecha się.
– A pani profesor nadal taka ironiczna.
– Wygląda więc na to, że oboje jesteśmy bardzo konsekwentni – zauważa. Wstaje, odwraca się i wyjmuje z szafki dzienniki oraz trzy stosy jakichś papierów.
– Czy mógłbyś przesunąć tutaj to biurko? Wskazuje koślawy mebel stojący w kącie. Odkładam moje rzeczy na stolik w ostatnim rzędzie i przesuwam połamane biurko we wskazane miejsce. – O, tutaj. – Gestem dłoni wskazuje miejsce tuż pod tablicą. – Muszę gdzieś to położyć. Kładzie stos papierów na biurko dokładnie w chwili, gdy rozlega się dzwonek na lekcję.
– Przydałby się pani pulpit.
– Josh, na razie cieszę się, że mam biurko z działającą szufladą – mówi, wzdychając przesadnie i podchodzi do drzwi. – Młodzieży, zapraszam do klasy. Nie mam nic przeciwko karaniu za spóźnienie już pierwszego dnia. A w dodatku proponuję poranną kozę, nie popołudniową. – Ostatnie słowa wypowiada śpiewnym tonem, patrząc z pobłażaniem na tłum uczniów wpadających do klasy przed drugim dzwonkiem.
Z panią McAllister nie ma żartów. Radzi sobie zarówno ze szkolnymi gwiazdami, jak i dziećmi bogatych rodziców. Z nikim się nie spoufala. I jest skuteczna. W zeszłym roku udało jej się przekonać mnie, że mogę nauczyć się czegoś wartościowego z jej lekcji, ani razu przy tym nie wymagając ode mnie zabrania głosu na klasowym forum.
W zasadzie wyróżniam dwa typy nauczycieli. Ci, którzy ignorują mnie całkowicie, udając, że nie istnieję i ci, którzy wzywają mnie do odpowiedzi i skupiają na mnie uwagę, ponieważ sądzą, że to będzie dla mnie dobre – a może po prostu dlatego, że daje im to przyjemne poczucie kontroli. I tylko pani Allister nie należy do żadnej z tych grup. Udaje jej się zostawiać mnie w spokoju, nie ignorując mnie przy tym. Dla mnie to niemal idealna kombinacja.
Już ma zamknąć drzwi, kiedy do środka wślizguje się w Drew. W ostatniej chwili.
– Dzień dobry, pani McAllister. – Uśmiecha się i jeszcze puszcza do niej oczko. Zero zahamowań.
– Jestem niewrażliwa na twoje wdzięki, Leighton.
– Pewnego dnia będziemy recytować sobie wiersze – odpowiada bezczelnie. Siada przy jedynej wolnej ławce, na samym przedzie sali.
– To na pewno. Ale poezją zajmiemy się dopiero w przyszłym semestrze, więc na razie możesz odłożyć swoje sonety. – Nauczycielka wraca do swojego biurka i wyciąga z szuflady żółtą kartkę. Podchodzi do Drewa. – Żebyś jednak nie czuł się rozczarowany, to jutro mamy randkę. Szósta czterdzieści pięć. W bibliotece. Teraz to ona puszcza oko, kładąc kartkę na stoliku przed nim.
Czwarta lekcja nie była taka zła. Pan Turner w zasadzie nie zwracał na mnie żadnej uwagi, co w grupie zaledwie czternastu uczniów było nie lada wyczynem. Zaraz na samym początku sprawdził tylko mój plan zajęć, upewniając się, czy aby nie pomyliłam klasy. Kiedy okazało się, że nie, spytał, dlaczego wpisali mnie właśnie na te zajęcia. Wzruszyłam ramionami. Odpowiedział tym samym. A potem oddał mi mój grafik i powiedział, że będę z tyłu za grupą, ale jeśli naprawdę chcę zostać, to może dać mi funkcję asystentki czy kogoś w tym rodzaju. Dał mi jasno do zrozumienia, że nie chce widzieć mnie na swoich zajęciach, ale myślę, że jednak tu zostanę. Grupa jest mała i mam duże szanse na to, że wszyscy zostawią mnie w spokoju.
W ten oto sposób bez większych problemów udaje mi się dotrwać do piątej lekcji. I tu niestety kończy się moje szczęście. Wszystko rozbija się o jedną z tych bezsensownych gier w poznawanie się i budowanie zespołu. Już wiem, że z zajęć muzyki będę chciała się jak najszybciej ewakuować. Nauczycielka, panna Jennings, urocza dwudziestoparoletnia blondynka o bladej skórze i idealnych dłoniach pianistki każe nam na początek usiąść w kółku. Tak, jak w przedszkolu! W ten oto sposób każdy z nas ma idealny punkt obserwacyjny pozostałych. Wszystko jak na patelni. Można sobie popatrzeć i przeprowadzić dogłębną analizę. No tak, i można się poznać. Oczywiście.
Zabawa zaordynowana przez nauczycielkę nie jest jeszcze najgorszą, w jakiej brałam udział. Każdy ma powiedzieć o sobie trzy rzeczy, przy czym jedna z nich ma być nieprawdziwa. Reszta klasy próbuje zgadnąć, co było kłamstwem. Może szkoda, że nie zamierzam brać w tym udziału, bo w sumie mogłoby to być całkiem spektakularne wystąpienie. Byłabym nawet gotowa dać sporo kasy za to, by móc posłuchać, jak moi nowi koledzy i koleżanki, a także ta eteryczna blondyneczka na głos rozważają, która z moich odpowiedzi jest prawdziwa, a która nie:
Nazywam się Nastia Kasznikow.
Byłam cudownym dzieckiem-pianistą i w związku z tym nie powinnam znaleźć się w klasie muzycznej dla początkujących.
Dwa i pół roku temu zostałam zamordowana.
Proszę, możecie dyskutować.
Ale zamiast tego, kiedy przychodzi moja kolej, siedzę z kamienną twarzą i nie odzywam się ani słowem. Pani Jennings patrzy na mnie wyczekująco. Sprawdź listę. Wciąż na mnie patrzy. Ja patrzę na nią. Jakbyśmy przeciągały jakąś niewidzialną linę. Sprawdź listę. Jestem pewna, że ci o mnie powiedzieli. Próbuję przekazać jej to telepatycznie, ale najwyraźniej nie mam jeszcze dobrze rozwiniętej właśnie tej supermocy.
– Czy zechciałabyś powiedzieć nam trzy rzeczy o sobie? – pyta, jakbym była kretynką i zapomniała o co chodzi w tej grze.
Daję jej ostatnią szansę, lekko kręcąc głową. Nie.
– Och. Nie wstydź się. Przecież wszyscy już coś powiedzieli. To łatwe. Nie musisz przecież zdradzać swoich najmroczniejszych sekretów – zapewnia zupełnie lekko.
To dobrze, bo moje najmroczniejsze sekrety pewnie przyprawiłyby ją o koszmary.
– Czy mogłabyś przynajmniej powiedzieć nam swoje imię? – pyta w końcu zrezygnowana. Jej cierpliwość się kończy, ale próbuje to jeszcze jakoś ukryć.
Ponownie kręcę głową. Ani na chwilę nie zerwałam z nią kontaktu wzrokowego i myślę, że powoli zaczyna ją to drażnić. Jest mi jej trochę szkoda, ale w sumie to przecież jej wina. Powinna była przejrzeć informacje o swoich uczniach przed zajęciami. Wszyscy inni nauczyciele dali radę to zrobić.
– Okeeeej – mówi przeciągają głoskę, którego ton ulega wyraźnej zmianie. Teraz już naprawdę jest wkurzona. Ale ja też. Kiedy spuszcza głowę, skupiam wzrok na jej ciemnobrązowych odrostach. – Zastosujemy metodę eliminacji. Ty musisz być… – zawiesza głos, przeglądając listę. Wiem kiedy dochodzi do mojego nazwiska, bo jej uśmiech znika. W końcu załapała. Podnosi głowę i patrząc prosto na mnie, kończy: – Przepraszam. Ty jesteś Nastia. – Przytakuję. – Ty nie mówisz.
Od momentu, w którym moje życie wywróciło się do góry nogami, każdy mój wybór jest kwestionowany. Nigdy nie brakuje ludzi, którzy stoją z boku i tylko czekają, by skomentować sposób, w jaki radzę sobie z moimi problemami.
Ludzie, którzy nigdy nie przeżyli niczego, choćby zbliżonego do moich doświadczeń, z jakiegoś powodu zakładają, że oni doskonale wiedzą, jak należy się zachowywać w sytuacji, gdy całe twoje życie legło w gruzach. A ci, którzy przeżyli coś podobnego, wcale nie są lepsi – oni myślą, że ty powinieneś poradzić sobie z tym wszystkim dokładnie tak, jak zrobili to oni. Jakby istniał jakiś przewodnik, który krok po kroku pokazuje, jak przetrwać piekło.
***
Kiedy tuż po trzeciej podjeżdżam w końcu pod dom Margot, dosłownie zalewa mnie fala ulgi. A może to tylko pot, bo wilgotność powietrza jest niesamowita. Nie zamierzam tego specjalnie roztrząsać, liczy się tylko to, że po raz pierwszy tego dnia mogę swobodnie oddychać. W sumie to mogłoby być gorzej. Po piątej lekcji wieści na mój temat szybko się rozeszły, ale to był już na szczęście prawie koniec zajęć. Jestem pewna, że do jutra wszyscy będą już wszystko wiedzieli. No i dobrze.
Co ciekawe, nawet siódma lekcja, która okazała się okrutnym żartem losu: zajęcia ze sztuki retoryki, poszła całkiem dobrze. I to pomimo moich oczywistych niedomagań. Znów musieliśmy usiąść w kółku, ale ja zdążyłam się już znieczulić zarówno na własne odczucia, jak i szepty, które zaczęłam słyszeć za moimi plecami.
Mój „dobry znajomy”, Drew, też tam był. Nie usiadł obok mnie, z czego się ucieszyłam, bo o ile jego uwagi dawało się zbyć, to obawiałam się, że musiałabym odpychać jego łapska. Ulga nie trwała jednak zbyt długo, bo wybrał miejsce dokładnie naprzeciwko mnie i za każdym razem, kiedy podnosiłam głowę, natykałam się na jego spojrzenie w stylu „mógłbym zrobić z ciebie kobietę” i uśmieszek, który mówił „wiem, jak wyglądasz bez ubrania”. Mogłabym się założyć, że ćwiczył to przed lustrem. Pewnie nawet mógłby prowadzić kursy podrywu. Żeby ukryć uśmiech, spuszczam wzrok i patrzę na imiona wyryte na blacie przez poprzednie pokolenia uczniów. Dlaczego się uśmiecham? Nie, nie dlatego, że jest taki przystojny – choć nie da się zaprzeczyć, że jest – ale dlatego, że jest naprawdę zabawny.
W sumie to nawet cieszę się z jego obecności. Mogę skupić swoją uwagę na nim i zapomnieć choć na chwilę o wszystkich innych niefajnych rzeczach w tej klasie. Czyli w zasadzie o wszystkim. To wszystko obejmuje też tego ciemnookiego i ciemnowłosego, całkowicie pozbawionego uroku osobistego kolesia z dziedzińca, który ma chyba na imię Ethan. Na szczęście w sali było sporo wolnych stolików i nie musiałam korzystać z jego propozycji i siadać mu na kolanach. Niestety, jedno z tych wolnych miejsc znalazło się tuż obok mnie i on oczywiście musiał zająć właśnie je. Nie rzucał już żadnych uwag, ale posyłał mi wiele uśmieszków, choć nie był w tym tak dobry jak Drew.
Wchodzę do domu, rzucam plecak na stół w kuchni i wyciągam z niego wszystkie dokumenty, na których Margot musi złożyć swój podpis. Nie dane jest mi jednak dokończyć, bo zaczyna wibrować mój telefon. Zaczynam go szukać. Rzadko kiedy mam go pod ręką. Nie potrzebuję go przecież zbyt często. To może być tylko jedna z dwóch osób. Mama albo Margot. Nikt inny do mnie nie dzwoni – nawet tata.
Telefon służy mi jedynie do wymiany wiadomości tekstowych, przy czym komunikacja ma zwykle charakter jednokierunkowy – od nich do mnie. Zamierzam używać go wyłącznie w stanie najwyższej konieczności, kiedy naprawdę będę musiała poinformować Margot gdzie jestem lub że wrócę do domu później. To była część naszej umowy. Musi wiedzieć, że nie ma co liczyć na bardziej szczegółowe informacje ode mnie. Żadnych esemesów w stylu: Jak ci minął dzień? Żadnych Poznałaś dziś kogoś? Żadnych Znalazłaś już sobie terapeutę? Tylko podstawowe informacje logistyczne. Rozmowa o niczym nigdy nie była moją mocną stroną. Liczy się tylko komunikacja.
Wiadomość jest od Margot. Pojechałam odebrać jedzenie na wynos. Będę za kilka minut. Wciąż próbuję przyzwyczaić się do jedzenia o czwartej. Margot pracuje na nocnej zmianie, co oznacza, że jemy kolację wcześnie, żeby mogła jeszcze wziąć prysznic i zebrać się do pracy. Ale skoro przerwę na lunch mam o dziesiątej czterdzieści pięć, to chyba jakoś da się to wytrzymać.
Zrzucam z nóg moje narzędzia tortur i nakładam dres. Zaraz po obiedzie pójdę pobiegać. Zrobiłabym to już teraz, ale jest jeszcze gorąco, a ja staram się nie przebywać na zewnątrz w godzinach, kiedy słońce jest moim prześladowcą, wypalając wspomnienia na mojej skórze. Jeśli nie muszę, nie wychodzę nawet do skrzynki na listy. Mój telefon znów wibruje. Spoglądam na ekran. Mama: Mam nadzieję, że pierwszy dzień w szkole był udany. Kocham cię. M. Odkładam telefon na stół. Nie spodziewa się odpowiedzi.
Margot wraca z całym mnóstwem chińskiego jedzenia. Przez tydzień nie będziemy musiały gotować. To dobrze, bo ja nie umiem, a sądząc po szufladzie pełnej ulotek restauracji oferujących jedzenie na wynos, Margot też nie jest biegła w tej sztuce. Jestem tu już od pięciu dni i chyba ani razu nie użyłyśmy kuchenki. Przynajmniej posiłki nie są kłopotliwe z Margot. Ona nie ma problemu z tym, by mówić za nas obie. Kiedy nie udaje mi się wnieść niczego do rozmowy, ona to chętnie nadrabia. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle potrzebuje do tego mojej obecności.
Po niecałym tygodniu mieszkania z nią już wiem, z kim umawiała się przez ostatnie trzy lata i z kim spotyka się teraz. Jestem na bieżąco ze wszystkimi ploteczkami w jej pracy, choć nie mam pojęcia kim są ludzie, o których mi opowiada. Wątpię, by Andrea była zadowolona z faktu, że Margot mówi mi o jej problemach finansowych; Eric, na pewno nie chciałby, żebym wiedziała o tym, że jego dziewczyna go zdradziła, a i Kelly zapewne byłaby oburzona, gdyby dowiedziała się, że ja wiem o jej chorobie dwubiegunowej i lekach, jakie na nią bierze. Ale im więcej Margot mówi, tym mniej niezręczne staje się to, że ja tego nie robię, a wolę słuchać o osobach, które mnie nie obchodzą. Momenty, w których zaczyna gadać o mojej rodzinie, są gorsze. Nie chcę o niej myśleć, a nie mogę przecież jej powiedzieć, żeby się zamknęła.
Po jedzeniu idzie pod prysznic, żeby zmyć z siebie całodzienną warstwę potu i olejku do opalania, a ja sprzątam pojemniki z resztkami i czekam, aż słońce przestanie tak grzać.
Jednak dziś z biegania nic nie wychodzi, ponieważ niebo robi się czarne od chmur i zaczyna padać. Nie mam nic przeciwko bieganiu w deszczu, ale to trochę za dużo nawet dla mnie. Prawdziwe oberwanie chmury. Wiatr wyje i leje jak z cebra. Kiedy wyglądam przez przesuwne szklane drzwi wychodzące na tył domu, odnoszę wrażenie, że deszcz pada poziomo. Nie, nawet ja nie jestem tak zdesperowana, by wychodzić w taką pogodę. Zdejmuję buty, siadam, ale po chwili znów wstaję. I tak kilka razy. Mój mózg zaczyna wchodzić na niebezpiecznie szybkie obroty.
Nie mam tu bieżni, więc robię pajacyki, a kiedy mi się to nudzi, wyciskam hantle, robię ćwiczenia w podporze, potem przysiady i wypady, a na koniec tyle pompek, ile jestem w stanie zrobić. W końcu ramiona nie wytrzymują i padam twarzą na dywan. Nie osiągam zakładanego stanu wyczerpania, ale na dziś będzie musiało wystarczyć.
Wyjmuję ubrania na jutro i pakuję do plecaka wszystkie podpisane przez Margot dokumenty. Prawie żałuję, że nie mam pracy domowej. Muszę jakoś inaczej zabić czas. Przechadzam się po salonie. Mój wzrok pada na stos gazet piętrzący się obok drzwi wejściowych. Uświadamiam sobie, że już prawie od dwóch tygodni nie sprawdzałam kroniki urodzeń.
Biorę gazety i przeglądam je w poszukiwaniu interesującej mnie sekcji. Pierwsza przynosi mi rozczarowanie. Nic nowego. Same typowe imiona, których nie nadałabym nawet kotu, a co dopiero dziecku. Mojego imienia oczywiście nigdy tam nie ma, ale na to też nigdy nie liczę. W czterech przejrzanych przeze mnie gazetach znajduję trzech Aleksandrów, cztery Emmy, dwie Sary i mnóstwo imion kończących się na -den (Jaden, Cayden, Braden, ble), kilka niewartych nawet wzmianki i tylko jedno godne dodania na moją stronę. Wycinam je i włączam mojego laptopa. Otwieram przeglądarkę i czekam na załadowanie mojej strony startowej. Już po kilku sekundach wpatruję się na przepiękną, różowo-niebieską stronę poświęconą imionom dla dzieci. To ona wita mnie zawsze, gdy łączę się z internetem.
Wpisuję w wyszukiwarkę moje najnowsze znalezisko – Paavo. Okazuje się, że to po prostu fińska wersja imienia Paul. Lekkie rozczarowanie.
Lubię imiona. Kolekcjonuję je – imiona, ich pochodzenie i znaczenie. Łatwo się je zbiera. Nic nie kosztują i nie zabierają miejsca. Lubię się im przyglądać i udawać, że coś znaczą. Nawet jeśli nic nie znaczą – już samo udawanie tego jest miłe. Większość trzymam na ścianach mojej sypialni w domu – w tym, w którym wcześniej mieszkałam. Zatrzymuję te, które w jakiś sposób do mnie przemawiają. Dobre imiona mające jakieś głębsze znaczenia. Nie te typowe, których używają wszyscy. Lubię też zagraniczne imiona – te nietypowe, rzadko spotykane. Gdybym miała kiedyś dziecko, to bym wybrała któreś z tych imion, ale jakoś nie widzę dzieci w mojej przyszłości, nawet tej bardzo odległej.
Składam gazety. Miga mi raz jeszcze imię Sarah i uśmiecham się. Przypomina mi o pewnym zabawnym zdarzeniu, które miało dziś miejsce.
Biegłam na przerwie do mojej szafki i wypadając zza rogu natknęłam się na Drew i Barbie. Zdążyłam się cofnąć w ostatniej chwili. Stali dwie szafki od mojej i głośno się kłócili. Doszłam do wniosku, że jeśli ma wybierać między spóźnieniem się na kolejną lekcję, a wkroczeniem w sam środek tej werbalnej walki, to lepsze będzie to pierwsze. Unikanie niezbyt subtelnych zaczepek Drew nie było trudne, ale nie miałam ochoty mierzyć się z jego niewybrednymi uwagami w obecności jego dziewczyny. Zdecydowanie powinnam dopisać to do mojej szybko wydłużającej się listy rzeczy, które do niczego nie są mi potrzebne. Dlatego oparłam się o ścianę i postanowiłam poczekać, aż sobie pójdą.
– Daj dwie dychy – usłyszałam głos Drew.
– Bo? – Wyglądało na to, że irytacjaw jej głosie jest stałą jego cechą.
– Bo potrzebuję. – Jego ton wyraźnie wskazywał, że to powinien być wystarczający powód.
– Nie – szczeknęła, po czym nastąpił głośny trzask. Jakby zamykanych drzwiczek. Mocno.
– Oddam ci. Nie odda.
– Nie oddasz. Bystra dziewczynka.
– Masz rację. Nie oddam.
Wyjrzałam zza rogu w samą porę, by zobaczyć, jak obdarza ją tym swoim aroganckim uśmiechem. – No co? Przynajmniej jestem szczery.
– Dlaczego nie poprosisz którejś z twoich kurew? Auć.
– Bo żadna z nich nie kocha mnie tak, jak ty.
– Daruj sobie ten swój głupi uśmieszek. Może działać na wszystkie laski w tej szkole, ale nie na mnie.
– Sarah, wiesz przecież, że i tak dasz mi te pieniądze. Po co się droczysz?
Sarah. Uśmiechnęłam się. Idealnie dobrane imię – nijakie, pospolite i pozbawione krzty oryginalności. A najlepsze jest to, że znaczy ono księżniczka.
Dziewczyna głośno wypuściła powietrze. Wychyliłam się zza rogu. Grzebała w portmonetce. Serio? Naprawdę da mu tę kasę? Jest bardziej przekonujący niż sądziłam. A może to ją przeceniłam. Może nie mam jakiegoś szczególnie dużego poczucia własnej wartości, ale ona nie ma go chyba wcale. Wyjęła dwudziestodolarowy banknot i wepchnęła mu go w dłoń.
– Masz. I daj mi już spokój.
Drew wziął pieniądze i zaczął odchodzić. Sarah krzyknęła za nim:
– Jeśli nie oddasz, to powiem mamie!
Mamie? Och.
To nawet było zabawne odkrycie, ale zmusiło mnie jednocześnie do zastanowienia się, czy wszystko jest w porządku z moim zmysłem obserwacji. Jak mogłam tego nie zauważyć? Często kłóciłam się z moim bratem, Asherem, ale nigdy nie traktowaliśmy się z taką jawną wrogością.
Odkładam ostatnie gazety z powrotem na stos i wracam do komputera, próbując wpaść na jakiś fajny sposób zabicia czasu. Zamknęłam konto na Facebooku i innych mediach społecznościowych, więc tam nie mam czego szukać. Mogłabym posłużyć się danymi logowania Ashera i torturować się, sprawdzając konta moich byłych przyjaciół, ale postanawiam tego nie robić. Niczego nie chcę o nich wiedzieć.
Za oknem błyskawice raz po raz rozjaśniają niebo, jakby ze mnie szydziły. Mój telefon leży na łóżku, przyzywając mnie do siebie jak butelka szkockiej przyzywać może wychodzącego z nałogu alkoholika. Deszcz tłucze o szyby, naśmiewając się ze mnie. Kto wie, może za chwilę naprawdę będę taka zdesperowana, że zdecyduję się wyjść bez względu na pogodę? Naprawdę muszę pobiegać.
Więcej pajacyków. Hantle. Pompki. I znów hantle. Może nie mogę tu liczyć na bieżnię, ale worek treningowy… Tak, nawet taka przenośna gruszka. Wątpię by Margot pozwoliła mi powiesić w salonie normalny worek treningowy, ale nie będę wybredna. Abym tylko miała coś, w co mogę przywalić.
Ciastka. Muszę upiec ciastka. W mojej hierarchii pieczenie jest zaraz za bieganiem. No dobra, może przesadziłam, ale naprawdę uwielbiam ciasteczka, ale nie takie, które kupuje Margot. Oreo są do przyjęcia. Oreo to Oreo – nie da się ich odtworzyć. W tej kwestii możecie mi uwierzyć na słowo. Spędziłam sporo dni w kuchni, próbując to zrobić. To niewykonalne. Więc tak, Oreo mają moją akceptację, ale wszystkie te inne pakowane ciasteczka z kawałkami czekolady, które mogą leżeć na półce w sklepie i pół roku, to inna historia. Życie jest za krótkie na jedzenie takiego przemysłowego szajsu. Uwierzcie mi. Coś wiem na ten temat.
Przetrząsam całą kuchnię. Sama nie wiem, czemu się dziwię, że Margot nie ma ani mąki, ani sody oczyszczonej, ani proszku do pieczenia, ani wanilii, ani żadnego innego składnika, który mógłby mi się przydać do pieczenia. Znajduję jedynie trochę cukru i soli oraz – cud! – zestaw miarek. Niewiele da się z tego wyczarować. Postanawiam, że w weekend wybiorę się do sklepu.
Nie wytrzymam długo bez ciastek. Lub ciasta.
Poddaję się. Zjadam pół torebki żelków, zostawiając te czarne, bo te są do bani, i idę pod prysznic, żeby zmyć z siebie trudy całego dnia. Nakładam odżywkę na włosy i przeprowadzam pasjonującą konwersację z samą sobą. Rozmawiamy sobie o moim beznadziejnym planie zajęć. Zwracam uwagę na ironię losu w postaci zajęć z muzyki i zastanawiam się, czy przebija to groteskowość zajęć z retoryki. Rozważam na głos, czy w całej szkole istnieje choć jedna istota płci żeńskiej – nieważne, uczennica czy nauczycielka – odporna na urok pewnego blondyna imieniem Drew. I odpowiadam sobie: Tak. JA. Och, no i Sarah, oczywiście. Choć wydaje się, że ją jest w stanie sobie podporządkować.
Tego typu rozmowy z samą sobą przeprowadzam regularnie, tak żeby sprawdzić, czy mój głos nadal działa, na wypadek, gdybym kiedyś chciała jeszcze z niego skorzystać. Powrót do świata mowy od początku był w moich planach, ale czasem zastanawiam się, czy to kiedyś nastąpi. Najczęściej nie mam sobie nic ciekawego do powiedzenia, dlatego powtarzam tylko imiona lub przypadkowe słowa, ale ten dzień obfitował w wydarzenia i zasługiwał na użycie pełnych zdań. Czasem nawet śpiewam, ale to zostawiam sobie na chwile, kiedy odraza do samej siebie osiąga szczyty i chcę się dodatkowo pognębić.
Wślizguję się pod zieloną kołdrę w kwiaty, taką samą, jaką przykrywałam się u siebie w domu. Podejrzewam, że to sprawka mojej mamy. Myślę, że ma problem ze zrozumieniem, że ja próbuję uciec z tego miejsca, a nie zabrać je ze sobą. Wyciągam spod materaca wetknięty tam przeze mnie zeszyt. Będę musiała znaleźć jakąś lepszą kryjówkę. Pozostałe zeszyty leżą w szafie, w kartonowym pudle, pod starymi książkami i księgami pamiątkowymi z gimnazjum. Ten, który trzymam teraz w rękach jest czarno-biały i podpisany Trygonometria. Celowo użyłam do tego czerwonego markera. I jak wszystkie pozostałe, pierwsze strony wypełnione są fałszywymi notatkami z lekcji. Biorę długopis i zabieram się do pisania. Dokładnie trzy i pół strony później wsuwam zeszyt z powrotem pod materac i gaszę światło, zastanawiając się, jakie piekło zgotuje mi kolejny dzień.