Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zmagający się ze stresem pourazowym Oxen szukał już tylko spokoju, toteż wyprowadził się do lasu w północnej Jutlandii. Niestety, nie dane mu było odpocząć - został bowiem wciągnięty w mroczną intrygę, za którą stała tajemnicza organizacja, mająca ogromny wpływ na politykę kraju. Wiedza, którą mężczyzna zyskał w wyniku śledztwa, mogła kosztować go życie. Prześladowali go ludzie bardzo potężni, zdeterminowani i bezwzględni. Nie miał innego wyjścia, musiał pozostać w ukryciu. A najlepiej zniknąć.
Sylwestrowa noc, którą spędzał w jednej z szop w pobliżu farmy rybnej, rozpoczyna kolejną serię dramatycznych wydarzeń. Właściciel gospodarstwa, samotny starszy człowiek zwany Rybakiem, wdzięczny za ocalenie życia, proponuje mu pracę i schronienie. Oxen postanawia więc zamieszkać na odludziu. Równocześnie, nie mając złudzeń co do zaciekłości i możliwości ścigających go ludzi, zabezpiecza część dowodów ich zbrodni. Tymczasem po wielomiesięcznych poszukiwaniach byłej partnerce Oxena, Margrethe Franck, udaje się go odnaleźć. Tym samym policjantka nieświadomie wskazuje trop prześladowcom. Były żołnierz ponownie traci swój azyl i znów musi stanąć do walki nie tylko o życie, ale i dobre imię.
Czy Oxen i Margrethe wymkną się ścigającym ich ludziom i rozwiążą tajemnicę okrutnych morderstw? Czy uda im się odkryć tożsamość skrytych w cieniu napastników, którzy mają wpływ na całe państwo?
Olga Kowalska z Wielkiego Buka o "Mrocznych ludziach":
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 622
Jens Henrik Jensen
Mroczni ludzie
Tytuł oryginału: De mørke mænd
Tłumaczenie: Edyta Stępkowska
Projekt okładki: ULABUKA
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.
ISBN: 978-83-283-4405-1
© Jens Henrik Jensen og JP/Politikens Hus A/S København 2014
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Polish edition copyright © 2018 by Helion SA
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Helion SA dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Helion SA nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
HELION SA ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Księżyc wisiał na niebie wielki i jasny, na jego tle, na krawędzi trwał nieruchomo szczur — tłusty i dumny. Zgarbiona sylwetka odcinała się ostro od bladego dysku. Kolumny okalające jego świat wyrastały czarne i poszarpane.
Tworzyły je ogromne daglezje, świerki ustawione w szeregu jak kampania reprezentacyjna wojska, a od wschodu rząd wiecznie zielonych modrzewi.
Zastygły, niczym oligarcha podziwiał z góry swoje imperium pod gwiazdami. Nędznej postaci leżącej poniżej nie zaszczycił choćby przelotnym spojrzeniem.
Z największym trudem rozchylił powieki. Dryfował — w czasie i miejscu. Osłabła jego zdolność do błyskawicznego wybudzania się z najgłębszego nawet snu, cenna, nierzadko ratująca życie umiejętność wytrenowana przez lata życia w ciągłym stanie zagrożenia.
Na razie leżał więc tylko nieruchomo. Pozwalał zmysłom chłonąć ciemność. Podniósł wzrok i zobaczył jego — szczura.
Dopiero gdy się poruszył i zaszeleściła słoma pod nim, zwierzę nad jego głową obruszyło się i urażone, z ostentacyjną powolnością przeszło po belce stropowej, aż znikło z pola widzenia.
Na zewnątrz rozciągał się zalany srebrem pejzaż. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, sadzawki i fontanny. Znów był w carskim Peterhofie. Dziwne, że było tak…
Powieki zrobiły się ciężkie i ponownie się zasunęły.
Do podświadomości przebijała się ledwie uchwytna mgiełka zapachu. Jaśminu i porannego seksu…
Peterhof, rosyjski Wersal niedaleko Sankt Petersburga. Sierpień. Słyszał jej dźwięczny śmiech. Obrączki połyskiwały na ich nieprzywykłych jeszcze palcach. Birgitte w cienkiej bawełnianej sukience nad Zatoką Fińską z twarzą rozświetloną słońcem. „Dopóki was śmierć nie rozłączy”.
Otworzył oczy i wsparł się na łokciu.
Rzeczywiście — płaski krajobraz przecinał kanał, było też mnóstwo zbiorników wodnych i co chwila fontanny tryskały świeżo stopionym srebrem. Ale…
Z powrotem ciężko opadł na ziemię. W nozdrza uderzył go słaby zapach fekaliów. Poza tym fontanny powinny być złote. Car nie potrafił zadowolić się srebrem.
Poderwał się na swojej wiązce słomy i w jednej chwili znalazł się w świecie rzeczywistym. W tylnej ścianie szopy brakowało kilku desek i w pomieszczeniu hulał wiatr. Nasunął na głowę kaptur śpiwora i zaciągnął sznurek. Było przenikliwie zimno, temperatura w okolicach zera. Chłód na szczęście nieco tłumił fetor.
Na zewnątrz, w zaroślach po prawej stronie kanału, dostrzegł niewielkie stado owiec. Nie miał wątpliwości, że to one zapaskudziły mu posłanie. Poza tym legowisko było suche i całkiem wygodne. Spał już w gorszych miejscach. Znacznie gorszych. Znacznie bardziej niebezpiecznych.
Jakieś dwieście metrów dalej, po jego lewej, stał pobielony dom. W małych oknach paliło się światło, ale poza tym nie było widać żadnych śladów życia.
Sankt Petersburg należał do odległej przeszłości.
Raz jeszcze omiótł wzrokiem krajobraz na zewnątrz — teraz ukazujący mu się nagi, w pełnym świetle świadomości. Teraźniejszością były stawy hodowlane w niewielkiej niecce i jego posłanie pod dachem z blachy falistej. Stwierdził to bez żalu, bez jakichkolwiek emocji. Był w połowie Półwyspu Jutlandzkiego, gdzieś pomiędzy Brande a Sdr. Felding. Kanał nie wpadał do Zatoki Fińskiej, ale do rzeki Skjern. Fontanny zaś nie tryskały srebrem, a jedynie filtrowały wodę dla pstrągów.
Wczoraj nocował w stodole niedaleko Nr. Snede i Bóg raczy wiedzieć, gdzie zanocuje jutro.
Dopiero teraz do niego dotarło: to nie była zwykła noc. To była noc podsumowań. Czas sporządzania bilansu życiowych osiągnięć, czas refleksji — dla królowej, premiera. Jego natomiast myśl o tym uderzyła niczym pocisk.
Nowy Rok.
Podświetlił wyświetlacz zegarka. Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt siedem. Zasadniczo nie miało większego znaczenia, czy przespał zmianę roku, niemniej było przed północą, a on nie spał. Za trzy minuty dzwony na wieży ratuszowej w Kopenhadze rozkołyszą się i wypełnią powietrze uroczystym dudnieniem. Ponownie rozejrzał się po okolicy. W ciszy, jaka tu panowała, usłyszałby kłaczek spadający z grzbietu którejś z tych owiec na zewnątrz.
W rodzinie Birgitte, w sylwestra, gdy wybijała północ, wszyscy podrywali się z krzeseł i taboretów i padali sobie w ramiona. W jego rodzinie nikt nie miał dość wyobraźni ani ikry, by zdarzały się takie wybuchy radości. Razem z Birgitte mieli zwyczaj skakać wokół jak szaleni. Przez kilka lat udawało im się nawet skakać z Magnusem między nimi.
Tuż obok jego kryjówki w powietrzu przesunęło się coś dużego. Towarzyszył temu charakterystyczny szelest piór wiosłujących w powietrzu. Sowa wfrunęła w nowy rok. Może za chwilę również przysiądzie na jakiejś gałęzi i zwymiotuje, jak wielu ludzi tej nocy.
Za to na pewno chór dziewczęcy Duńskiego Radia zaśpiewa pieśń noworoczną. Szampan, brzęk kieliszków i marcepany. Pijaństwo, sztuczne ognie, a nad ranem napięte nerwy. Dobrze to znał. Aż za dobrze.
Północ. Z okolicznych gospodarstw w niebo wystrzelił rój fajerwerków. Wybuchały wysoko nad dachami, zasnuwały niebo kotarą złotego i srebrnego pyłu i przecinały ciemność pojedynczymi głośnymi hukami. Nienawidził sztucznych ogni.
Zdziwiło go nieco, że z białego domu nikt nie wyszedł. Nikt nie wystrzelił w powietrze ani jednej racy, nikt nie odpalił petardy. Biesiadnicy postanowili najwyraźniej zostać w cieple i tam wznosić toasty. A może oni też wchodzili w nowy rok w podskokach i trzymając się za ręce?
Znów opadł na miękką słomę i zamknął oczy.
Księżyca nie było już widać w całości. Częściowo przesłaniały go chmury i zrobiło się ciemniej niż o północy. Było to pierwsze, co stwierdził, gdy ponownie się przebudził i otwarł oczy. Tym razem natychmiast poczuł się w pełni przytomny. Sen miał płytki i niespokojny, znów dały o sobie znać stare lęki.
Odruchowo wcisnął guzik zegarka. Druga czterdzieści trzy. Nie przespał nawet trzech godzin.
Usłyszał jedynie dźwięk wyłączanego silnika i zobaczył, jak światła mijania rozświetliły pas rzadkich gałęzi, zanim zgasły. Musiał go obudzić odgłos nadjeżdżającego samochodu. Kto to mógł być o tej porze? W gospodarstwie wszyscy już spali. Dom stał pogrążony w ciemności.
Leżał, nasłuchując. Szczur wrócił na swoją grzędę. Teraz był jednak zaledwie niewyraźnym kształtem. Dwoje drzwi samochodowych zamknięto najciszej jak można. Ostrożne kroki na żwirze za jego szopą i wzdłuż stojących w rzędzie kolejnych kilku drewnianych bud.
Szczur, spłoszony, wycofał się w ciemność i stamtąd obserwował otoczenie. Jemu zaś serce zaczęło bić szybciej.
Po lewej ukazały się dwa czarne cienie. Wolno zbliżały się do domu. Jedynym źródłem światła była jarzeniówka zamontowana w połowie słupa telefonicznego.
Chmura przesunęła się i odsłoniła księżyc. Teraz widział sylwetki dwóch mężczyzn. Jeden wysoki, drugi niski. Poruszali się niepewnie, jakby byli tu po raz pierwszy.
Kiedy znaleźli się już całkiem blisko domu, ostatnie metry pokonali, skradając się bezgłośnie. Jeden ostrożnie sprawdzał drzwi, drugi zaglądał przez okna. W końcu obaj podeszli do okna najbliżej drzwi wejściowych. Rozległo się ciche skrzypnięcie. Najprawdopodobniej odsunęli zasuwki i ten większy podsadził niższego do otwartego okna. Chwilę później drzwi otwarły się od środka i większy zniknął wewnątrz domu.
Zaklął pod nosem i na ułamek sekundy zatęsknił za noworocznym zgiełkiem placu ratuszowego w Kopenhadze.
Bo oto znalazł się w sytuacji wyjątkowo niezręcznej. Cholernie niezręcznej jak na kogoś, kto z wszystkich sił stara się być niewidzialny.
Rozpiął suwak śpiwora i wyczołgał się na słomę. Wstawał powoli, nie spuszczając oczu z białego domu. Wewnątrz dostrzegł słabe, ruchome światło — zapewne latarek włamywaczy.
Wciąż się wahał. Jeśli zostanie tu, gdzie jest, w swojej kryjówce pod wiatą, zagrożenie zniknie samo. Ci dwaj znajdą coś, co będą mogli ukraść, i spokojnie odjadą w noc ze swoim łupem.
Nic strasznego się nie stanie. On nadal będzie niewidoczny. Jeszcze przed świtem narzuci plecak na plecy i ruszy w drogę. Będzie tak, jakby w ogóle go tu nie było.
Samochód zostawili tuż obok jego kryjówki. Może mógłby… Wymknął się za wiatę i zakradł do czarnej furgonetki. Stary fiat ducato. Pod flagą Unii Europejskiej widniały litery RO. Zatem Rumuni. Nie pierwszy ani nie ostatni raz włamywacze okazują się pochodzić z Europy Wschodniej. Według statystyk włamania z ich udziałem miewają czasem gwałtowny przebieg. Pamiętał doniesienia o pojedynczych ofiarach śmiertelnych. Miał szczerą nadzieję, że tym razem…
Zamarł wśród ciemności i próbował o tym nie myśleć. Oczywiście, że nic się nie stanie. Rumuni zabiorą telewizor, pogrzebią trochę w poszukiwaniu kosztowności, po czym wymkną się i znikną.
On zrobi podobnie. Właściwie to nie będzie nawet czekał do rana, tylko od razu spakuje się i ruszy w noc noworoczną.
Zamierzał właśnie wrócić do szopy, żeby zwinąć śpiwór, gdy w domu zapalono światło. Chwilę później ciszę rozdarło głośne wołanie. I następne — niemal krzyk. Ktoś krzyczał z bólu?
Rzucił się biegiem w tamtą stronę. W kilka sekund był przy domu. Przez najbliższe okno zajrzał do środka. Na podłodze leżał starszy mężczyzna o siwych włosach, ubrany w piżamę. Twarz zasłaniał rękoma. Nagle widok przesłoniła czarna postać stojąca do niego plecami, z ręką uniesioną do ciosu.
Szarpnięciem otwarł drzwi i wrzasnął. Paroma susami pokonał dystans dzielący go od pokoju, w którym byli napastnicy. Niższy zamarł w bezruchu, uniesiona ręka, w której trzymał łom, zawisła w pół drogi nad leżącym na podłodze staruszkiem. Ten wyższy stał obok przewróconego fotela.
Na twarzach obu malowało się zaskoczenie, ale zachowali spokój. Odwrócili się i wspólnie natarli na niespodziewanego gościa. Ten mniejszy ostrym tonem warknął koledze jakieś polecenie i zrobił krok w przód. Był krępej budowy ciała i nie było najmniejszej wątpliwości, że zamierza zrobić użytek z trzymanego w ręce łomu.
Zareagował instynktownie — efekt wieloletniego szkolenia i brutalnej rzeczywistości. Risk assessment, ocena ryzyka — a może po prostu wyćwiczona umiejętność błyskawicznego rozpoznania sytuacji, identyfikacji bezpośredniego zagrożenia i wyeliminowania go w pierwszej kolejności.
Schylił się przed pierwszym ciosem zadanym łomem i błyskawicznie podciął Rumunowi nogi kopnięciem okrężnym. Jeszcze nim ciało napastnika upadło na dywan, mocnym chwytem wykręcił mu rękę, wyjął z niej narzędzie i z całej siły uderzył go nim w rzepkę kolana. Wszystko to wykonał w jednej, płynnej sekwencji.
Nim pokój wypełnił ogłuszający wrzask bólu, poderwał się na nogi, w samą porę, by wykonać kolejny unik przed atakiem wysokiego. Ten nacierał na niego z pochyloną głową, niczym wściekły byk. Szybki unik i dłoń zaciśnięta na karku mężczyzny. Chwilę później uderzył głową Rumuna w ścianę obok framugi. Gdy mężczyzna zgiął się wpół, wbił mu kolano w podbrzusze — i wypuścił.
Mały i krępy wił się na podłodze, jęcząc i trzymając się za roztrzaskane kolano. Wysoki leżał półprzytomny i rzęził, nie mogąc złapać tchu.
Dopiero teraz mógł poświęcić uwagę starszemu mężczyźnie. Wciąż leżał na plecach. Krwawił z kącika ust, miał rozcięte czoło i trzymał się za lewy bark. Bez słowa, ostrożnie zaciągnął go w róg pokoju, z dala od pola walki.
Wtedy wrócił do tego wysokiego, który nadal próbował nabrać powietrza w płuca. Przeszukał mu kieszenie i w jednej, zamykanej na suwak, znalazł paszport. Podobnie zrobił z drugim napastnikiem. Choć ten skręcał się z bólu i wydawał się niezdolny do stawiania oporu, na wszelki wypadek lewą ręką dociskał mu gardło, gdy prawą przeszukiwał jego ubranie. Wreszcie w wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki znalazł drugi paszport.
Przejrzał obie książeczki, nim schował je do kieszeni własnej kurtki. Potem wskazał na drzwi.
Ten wyższy powoli stawał na nogi. Twarz miał zalaną krwią z brwi rozciętej po zetknięciu ze ścianą. Nadal ciężko sapał, ale z wolna odzyskiwał kontrolę nad ciałem.
Bez słowa wskazał na drugiego Rumuna i dał olbrzymowi do zrozumienia, że ma pomóc koledze i obaj mają się stąd zawinąć. Stojąc na środku pokoju, w milczeniu przyglądał się nieszczęśnikom próbującym się pozbierać.
Ładnych kilka minut trwało, nim ten wyższy zdołał podnieść kolegę, by pokuśtykać z nim do samochodu.
Potem stał w drzwiach i patrzył za nimi. Dopiero po dłuższej chwili usłyszał dźwięk uruchamianego silnika i zobaczył światła mijania. Nawrócili za szeregiem bud i odjechali długą żwirową drogą.
Odwrócił się, gdy poczuł dłoń na ramieniu. Starszy mężczyzna w pasiastej piżamie stał za nim z szerokim uśmiechem.
— Dziękuję, przyjacielu. Nie mam pojęcia, kim jesteś ani skąd się tu, u licha, wziąłeś, ale uratowałeś mi życie. Wielkie dzięki!
Wyciągnął rękę do swojego wybawcy. On jednak jej nie uścisnął, tylko skinął krótko głową i uśmiechnął się lekko. Wciąż bez słowa. Właśnie znalazł się w sytuacji, jakiej za wszelką cenę wolałby uniknąć.
— Wejdź, proszę. — Starszy mężczyzna pociągnął go za rękaw. — Usiądź. Może się czegoś napijesz? W końcu to Nowy Rok. Może piwa? Piwa zawsze można się napić. Zaczekaj chwilę.
Mężczyzna gdzieś zniknął. Pewnie poszedł do kuchni. On tymczasem raz jeszcze obejrzał oba paszporty, po czym pośpiesznie schował je do kieszeni. Słyszał otwierane drzwi lodówki, a potem szum wody płynącej z odkręconego kranu. Za chwilę mężczyzna wrócił do pokoju. Zmył krew z twarzy. Na stoliku postawił dwa piwa.
— Tak w ogóle to jestem Johannes. Ale możesz mi mówić Rybak. Tak mnie tu wołają.
Machnął głową w stronę stawów i raz jeszcze wyciągnął rękę.
— Powiesz mi, jak to się wszystko stało? Oraz jak masz na imię? I kim jesteś?
Stary właściciel stawów przytrzymywał go wzrokiem, podsuwając w jego stronę butelkę piwa.
On wzruszył tylko ramionami i przepraszająco rozłożył dłonie.
— Sorry, I don’t… Dragos… My name is Dragos. Adrian Dragos.
— Ach, tak. And from where?
W głosie mężczyzny usłyszał teraz cień ulgi. Może dlatego, że w końcu poznał przyczynę milczenia nieoczekiwanego gościa.
— Romania. I am from Romania.
— Thank you very much — powiedział z twardym akcentem. Po czym podniósł butelkę i z szerokim uśmiechem odsłaniającym komplet żółtych zębów dodał: — And happy New Year, Mr Dragos.
Była pełnia lata, bezchmurne niebo i lekka bryza. Białą, przystrojoną kwiatami łódź wyniesiono z hangaru, gotową do wodowania.
Łódź nie miała wcale wypływać z Portu Śmierci, jak można by sądzić. Dużym nieporozumieniem byłoby nazywać tak to miejsce.
Kapitan od razu obierze kurs na południe, by pokonać krótki odcinek wzdłuż szerokości fiordu, potem śluzą w Hvide Sande wypłynie na Morze Północne i dalej, ku wielkim oceanom. Imię otrzymał po wielkim odkrywcy i pewnie zamierzał się porwać na wielką podróż w nieznane.
Ona z kolei pochodziła z rybackiej rodziny z Thyborøn. Być może dlatego lubiła wyobrażać sobie, że trumna jest statkiem, a śmierć nowym rejsem w nieznane.
Czas mijał niepostrzeżenie. To już trzy lata, odkąd zaczęła pracować w hospicjum Anker Fjord, zainspirowana serialem dokumentalnym, który obejrzała w telewizji, o dwóch mężczyznach u kresu życia. Trzy lata i wiele statków wypuszczonych na szerokie wody z Portu Życia. Cała filozofia i codzienna praca z umierającymi ludźmi bowiem zaowocowały u niej właśnie głębokim szacunkiem dla życia. Dla każdej przebytej mili morskiej. Wspieranie słabych w tej podróży dawało jej więcej satysfakcji niż jakiekolwiek inne zajęcie.
Spójrz, jak słońce z oceanu wynurza się łona,
Jak kulą ognia powietrze i woda rozpalona.
Jakaż radość ogromna, choć wokoło cisza,
Gdy światłość na brzegach świata zawisa.
Psalm wybrał oczywiście sam zmarły. Vitus Sander chciał obrać kurs ku słońcu. Nie mogła się nie uśmiechnąć na jego wspomnienie. Otrzymał imię po Vitusie Beringu, Duńczyku, od którego nazwę wzięła cieśnina łącząca Syberię i Alaskę.
Vitus Sander, majętny właściciel koncernu elektronicznego, był już bardzo słaby, lecz w ostatnim czasie nastąpiła wyraźna poprawa. Na nabrzeżu stanął wyprostowany i z nowymi siłami.
Miał sześćdziesiąt siedem lat. Urodził się i wychował w Hjørring. Większość życia spędził w Kopenhadze, gdzie mieści się główna siedziba koncernu. Zmarł na raka płuc. Żonę stracił trzy lata temu.
Przesunęła wzrokiem po ludziach stojących w rzędzie w holu. Syn i córka obok siebie. A tam wnuczka. Regularnie odwiedzała dziadka, czasem zdarzało jej się zostać na noc. Długie, jasne włosy. Piękna dziewczyna, studentka Uniwersytetu Kopenhaskiego.
Dziwne. Brakowało osoby, która ostatnio spędzała z Vitusem Sanderem najwięcej czasu. Sympatyczny młody człowiek, zawsze kolorowo ubrany i w nieodłącznych białych sportowych butach. Vitus nazywał go swoim dobrym przyjacielem. Z tym że dobrzy przyjaciele raczej przychodzą się pożegnać…
Z wielkim potentatem nawiązała relację bliższą niż z większością pacjentów. Dwa razy zaprosił ją nawet na spacer. Siedzieli na ławce i patrzyli na wody fiordu. Nie chciał mówić o sobie, wolał, żeby ona opowiadała o swoim życiu. O dorastaniu nad morzem. I o tym, jak wyobraża sobie ten ostatni rejs.
Nie trzeba było być córką rybaka z Thyborøn z wpisaną w DNA zdolnością odczytywania nastrojów nieba, aby dostrzec ciemne chmury, które od czasu do czasu zasnuwały spojrzenie Vitusa. To jednak było całkiem naturalne u kogoś, kto zbliża się do kresu ziemskiej wędrówki.
Pogodny chłopak w białych adidasach miał na niego dobry wpływ. Czasem po jego odwiedzinach Vitus był odmieniony. Jakby czaruś, zdaje się, że miał na imię Rasmus, był wędrownym pastorem, który wysłuchał spowiedzi starego i dał mu rozgrzeszenie.
Spójrz, jak słońce nad morza lustrem powstaje,
Jak śmierci cieniom pola nic nie zostaje.
Jakaż radość wielka, jak błogie przyjemności,
Gdy światło na brzegach życia ogarnia swe włości.
Będzie jej brakować tego spokojnego, silnego człowieka. Do jego pokoju już jutro ma się wprowadzić nowy lokator. Były cieśla z Randers.
Do tego czasu Vitus Sander będzie zapewne gdzieś w połowie drogi do Zatoki Biskajskiej.
Strach, który ściskał mu przeponę, zupełnie nie pasował do otaczającej go sielanki. Kto usiadłby na ławce na wysokich murach obronnych zamku, mógłby odnieść wrażenie, że Nyborg to całkiem przyjemne miejsce.
Była to jego ulubiona ławka w Bastionie Królowej, pomiędzy wieżą ciśnień a czterema czerwonymi osiemnastofuntowymi armatami. Poniżej ciągnęła się szeroka, potężna fosa, na jej brzegu przycupnęły nieliczne ogródki działkowe. Gdyby obejrzał się za siebie, miałby najlepszy widok na miasto, które tak pokochał.
Wszystko wokół było zielone. Nie jasnozielone, jak wczesną wiosną — kolory były teraz ciemniejsze, typowe dla lipca, gdy przyroda utraciła już swoją świeżość.
Odchylił głowę i zamknął oczy. Słońce grzało go w twarz, lecz wcale tego nie czuł. Strach ziębił go od środka. Czy się bał? O tak, wiele razy w życiu zdarzyło mu się bać. Komu się nie zdarzyło? Nigdy jednak nie czuł czegoś takiego. Strachu totalnego, który lada moment przerodzi się w obezwładniające, paniczne przerażenie.
Nie znalazłby się jednak w tym położeniu, gdyby tylko potrafił lepiej przewidzieć konsekwencje swoich decyzji. A teraz było za późno. O wiele za późno, by zawrócić. Dlatego będzie po prostu siedział tu i cieszył się ładną pogodą.
Spuścił wzrok i uważnie przyglądał się czubkom swoich białych converse’ów ze znaczkiem All Star. Poruszał palcami u stóp, jakby chciał samego siebie przekonać, że wciąż kontroluje swój centralny układ nerwowy. Od czasów studenckich chodził tylko w converse’ach. Zawsze białych i zawsze nad kostkę. Jego ukochana ciocia, kompletnie nie zważając na trzydzieści osiem lat, które miał na karku, i uniwersyteckie wykształcenie, niezmiennie mu to wypominała: „Mój drogi, czy nie pora już przesiąść się z tych cichobiegów?”.
Tyle było rzeczy, które scalały jego życie, pozwalały czuć, że mocno stąpa po ziemi. Białe converse’y były tylko jednym ze składników tej spoiny.
Lodowata powłoka strachu nie pasowała do tego miejsca. A może chłód brał się stąd, że całkiem niedawno znów poczuł bliskość śmierci? Może to ta bliskość uformowała pierwszą bryłę lodu w jego wnętrzu i uchyliła drzwi, by wpuścić do środka strach?
Ci wszyscy ludzie z ich różnymi życiorysami… zebrali się w jednym miejscu na brzegu fiordu, lecz tak naprawdę wszyscy oni są pasażerami czekającymi w hali terminalnego dworca, z którego odjeżdża tylko jeden pociąg, w tylko jednym kierunku.
Prawda była taka, że w tej chwili był zbyt przerażony, aby na chłodno ocenić swoje szanse. Jeśli ktokolwiek w tym mieście mógłby je oszacować, to tylko on, lecz w tej chwili umysł miał kompletnie sparaliżowany.
Wsunął rękę do kieszeni i pomacał. Zwinięty plik banknotów o wartości piętnastu tysięcy koron wciąż tam był i czekał.
Dziesięć kuponów z zakładami systemowymi na środowe losowanie skandynawskiego Lotto i mniej więcej tyle samo na sobotnie losowanie duńskiego. Do tego szereg zakładów bukmacherskich na mecze z tego tygodnia. Zawsze wysokie stawki. Zawsze trzy mecze z wynikiem bez jakiegokolwiek zabezpieczenia.
Piłka była jego wielką pasją, ale strach skutecznie tłumił przyjemność, jaką kiedyś znajdował w wyszukiwaniu odpowiednich meczów o odpowiednim czynniku ryzyka. Od dawna już jej nie czuł.
Kolano bolało go całą drogę od fosy aż do supermarketu Kvickly.
Dziewczyna za ladą uśmiechnęła się nerwowo i porozumiewawczo skinęła głową, gdy podsunął jej plik kuponów.
Zakłady wysyłał z czterech różnych miejsc i w różnych dniach tygodnia — wszystko dla zachowania dyskrecji. Stąd planował pieszo iść na dworzec i tam pozostałe siedem tysięcy zainwestować w zakłady specjalne w Oddset i jeszcze trochę w Lotto.
Robił to po raz ostatni. Bogini Fortuna przestała mu sprzyjać. Teraz, gdy potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek.
Potężny świerk przez chwilę chwiał się niezdecydowany, potrząsając poszarpaną czupryną hen na wysokościach. Ostatecznie musiał ulec. Runął jak pomnik, którego cokół wysadzono. Z początku upadał bardzo wolno, potem z narastającą prędkością. Uderzywszy o ziemię, wzbił chmurę pyłu.
Z satysfakcją stwierdził, że gruby pień spoczął dokładnie tam, gdzie przewidział. Zaraz poobcina gałęzie, ale najpierw zrobi sobie przerwę. Wyłączył piłę i zdjął kask.
Słoje pnia ujawniały imponujący rodowód drzewa. Każdy był opowieścią o minionych latach. Rok po roku. Wydawało się bezsensowne ścinać takie drzewo. Lecz jeśli czegokolwiek nauczyły go lata, które sam za sobą zostawił, to tego, że często próżno szukać sensu. Że padają nawet najpotężniejsi i najlepsi. Również najmniejszym i najbardziej niewinnym brutalnie przerywa się gromadzenie słoi życia.
Nie istnieją żadne starannie sporządzone obliczenia w księgach Wszechmocnego Rachmistrza. Istnieją tylko przypadki.
Usiadł i z małego plecaka, z którym codziennie wychodził do lasu, wyjął kanapki i termos. Wgryzł się w chleb z pasztetem i nalał do kubka gorącej kawy. Słońce ogrzewało mu twarz. Ciszę przerywały jedynie zduszone trele sójki.
Ponownie zapatrzył się na potężny pień. Czas stanowi wielkość przedziwną… Numer katastralny ich domu nie zawierał informacji o czasie. Za to w innych okolicznościach niedostatek czasu mógł stanowić poważne zagrożenie, a jego nadmiar — dekoncentrować, co było równie groźne.
W późniejszych latach czas był bez znaczenia. Stał się wartością nieistniejącą, a mimo to, niepostrzeżenie, za każdy dwunastomiesięczny cykl, który upłynął, dokładał mu kolejny słój.
W tej chwili również nie miał żadnego wyczucia czasu. Jakby ta funkcja w jego mózgu została wstrzymana. Bez znaczenia było, czy jest dziewiąta, czy piąta. Wszystko jedno, czy poniedziałek, czy sobota. Miesiąc również nic by dla niego nie znaczył, gdyby nie zmieniające się pory roku, do których przywiązywał wielką wagę. Dlatego wiedział jedynie, że jest lipiec, środek lata. Minęło ponad pół roku, odkąd ślepy los rzucił kośćmi i postawił na jego drodze Johanessa Ottesena. Albo po prostu Rybaka, jak kazał na siebie mówić, bo „tak go tu wołają”.
W nieskończoność można by dyskutować, czy znalazł się wtedy w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, czy wprost przeciwnie. Tak czy inaczej, idąc Johannesowi Ottesenowi na ratunek w pierwszą noc nowego roku, nieoczekiwanie otworzył przed sobą pewne drzwi. Właśnie dlatego nie ruszył wtedy dalej przed siebie wiejskimi drogami. I dlatego teraz siedział właśnie tu.
Rybak miał siedemdziesiąt cztery lata i był za stary, zbyt zmęczony i za bardzo dokuczał mu reumatyzm, aby mógł odpowiednio zadbać o swoje małe gospodarstwo rybne. Nie był jednak nauczony nie pracować.
Już tamtej nocy, łamaną angielszczyzną, zaproponował mu, żeby zatrzymał się u niego na kilka dni. Porządnie się najadł, wyspał w ciepłym łóżku i może trochę pomógł przy rybach. Zgodził się i tak już zostało.
Po dwóch tygodniach przeniósł się do rozpadającego się domu dla pracowników, uprzednio doprowadziwszy go do stanu jakiej takiej używalności. Rybak twierdził, że dom stał pusty od trzynastu lat, kiedy to był zmuszony zwolnić swojego ostatniego pomocnika, bo zyski z gospodarstwa nie wystarczały na dwie pensje.
Budynek stał przy żwirowej drodze, jakieś pół kilometra za gospodarstwem, na polanie z lasem liściastym od frontu i dużą plantacją drzew iglastych ciągnącą się na tyłach domu. Zbudował go przed wieloma laty sam Rybak, z wypolerowanych bloków keramzytowych. Na dole były salon, kuchnia i łazienka, a na górze — sypialnia i mały schowek. Dach był pokryty kruszącą się papą, porośniętą dużymi płachtami mchu.
Codziennie wstawał o szóstej i szedł do pracy przy pstrągach tęczowych. Resztę czasu poświęcał na robotę w lesie. Rybak od lat nie robił w nim nic. Pracy było na co najmniej rok. Sam nie wiedział, jak długo zostanie u sympatycznego staruszka, ale…
Ciąg myśli przerwał mu odgłos silnika dobiegający z drogi. Skupił wzrok na miejscu, w którym za moment między drzewami ukaże się samochód. Dłoń położył na broni — niezawodnym neuhausenie, którego zawsze miał pod ręką, z pełnym magazynkiem.
Oto i on. Stary czerwony pick-up Rybaka. Przez moment mimo wszystko zastanawiał się, co zrobić, bo w szoferce obok staruszka siedział jakiś mężczyzna. Ostatecznie schował pistolet do plecaka, ale prawą rękę trzymał w pobliżu kolby. Rybak zawsze jest sam.
— Tam siedzi, skubaniec. Widać zrobił sobie przerwę. I dobrze, zasłużył. Haruje jak wół. Właśnie okorował tamten stary, wielki świerk.
Rybak oderwał rękę od kierownicy, żeby pokazać swojemu pasażerowi samotną postać siedzącą na pieńku na skrawku ogołoconego poszycia.
— Mówiłeś, że jak on się nazywa? — spytał mężczyzna.
— Dragos… O imię nie pytaj. Zapomniałem.
— Dragos. I mówisz, że jest z Rumunii?
— Dokładnie.
— Jak Drakula.
— Czemu akurat Drakula?
— Bo Drakula też był z Rumunii. Tyle akurat wiem. Dragos czy Drakula, jeden kit.
— Bette, mówię ci: Dragos jest w porządku.
— Kim on właściwie jest i co tutaj robi?
— Jest Rumunem z piłą mechaniczną — uciął Rybak, bo teraz musiał zwolnić i poprowadzić swój wóz zygzakiem pomiędzy pniakami. Dopiero po chwili powiedział z wahaniem w głosie:
— Bette Mathiessen, czy potrafisz dochować tajemnicy?
Korpulentny mężczyzna po jego prawej, który był niemal tak duży jak japońscy zapaśnicy, bijący się w białych pieluchach, których jedyną funkcją jest chyba trzymać klejnoty na miejscu, westchnął głęboko.
— Rybak, daj spokój. Wiesz, że tak.
— Dragos uratował mi życie. Ale o tym ani mru-mru. Nie chcę, żeby to się rozniosło. I on też tego nie chce.
Mathiessen pokręcił wolno głową.
— Wyobraź sobie, że w Nowy Rok… kiedy spałem w najlepsze — znasz mnie, jak zawsze w sylwestra normalnie siedziałem w domu…
Kiedy Johannes zakończył swoją dramatyczną opowieść, przekręcił kluczyk w stacyjce. Ostatni kawałek drogi musieli pokonać pieszo.
— O cholera — prychnął Mathiessen. — To dopiero historia. Miałeś cholerne szczęście. I mówisz, że zrobił to sam jeden? Porozwalał tych bandziorów po ścianach?
Rybak skinął głową i wysiadł.
— I od tamtej pory u ciebie jest?
Rybak ponownie skinął głową, a Mathiessen wygramolił się ze swojego fotela przy wtórze głośnych skrzypnięć podwozia.
— A on nie ma jakiejś żony i dzieci? Nikt go nie odwiedza? I co robi, jak ma wolne? Rybak, niech to szlag, on nosi kucyk. — Mathiessen przyglądał się wnikliwie postaci na pieńku.
— Wolne? On nigdy nie ma wolnego — roześmiał się Rybak. — Pytałem go, czy nie chce się czasem zabrać ze mną do Brande albo Herning, ale zawsze odmawia. Nawet do Skarrild nie zachodzi… Woli po prostu być tutaj. To ja przywożę mu zakupy. Chociaż nie, jak teraz myślę, to odkąd tu jest, miał trzy wolne dni. Raz pożyczył mój samochód, bo musiał kupić jakieś rzeczy do domu. Pozostałe dwa razy zapakowaliśmy na pakę jedną z moich starych kanadyjek i podwiozłem go do Brande, a potem odebrałem z Sdr. Felding. Mówi, że uwielbia pływać po rzece. I wędkować. Ale nie, powiedział, że nie ma żony ani dzieci. Chodź, Bette, przedstawię cię. Śmiało, przecież cię nie ugryzie.
— Hello, Dragos! How are you? — Rybak stał i machał do niego ręką.
Mężczyzna, który człapał za Rybakiem, był tak wysoki i gruby, że przypominał zeppelin na nogach. I bynajmniej nie wyglądał, jakby ta krótka przechadzka po nierównym terenie sprawiła mu przyjemność.
Już chwilę temu odsunął rękę, którą trzymał na plecaku w pobliżu broni. Towarzysz Rybaka przy całej swojej potężnej sylwetce był całkiem nieszkodliwy. Mimo to niespecjalnie mu się podobało, że najwyraźniej będzie musiał się z tym człowiekiem zapoznać. Idealnie byłoby, gdyby mogli pozostać tylko we dwóch, z Rybakiem, i gdyby nikt poza nimi nie wiedział, że tu jest i zajmuje dawną kwaterę pracownika gospodarstwa. Tymczasem Rybak prowadzi do niego tę spoconą górę mięsa.
Uniósł rękę i odpowiedział na pozdrowienie Rybaka. Tak cudownie cicho było tu jeszcze kilka minut temu. A teraz znów będzie musiał się silić na rumuński akcent. Nie żeby sprawiało mu to jakąś szczególną trudność. Jakoś udało mu się do tego przyzwyczaić. Wolałby po prostu, żeby go zostawić w spokoju.
— Hello, Dragos, meet my good friend, Mathiessen.
Uśmiechnął się i skinął olbrzymowi głową.
— Beer? — zaproponował gość i z kieszeni kurtki wyjął kilka puszek.
— No, thanks. — Pokręcił głową. Alkohol o tej porze dnia spowalniał zmysły i rozleniwiał mięśnie.
Rybak dreptał w miejscu, co często mu się zdarzało, gdy szukał w pamięci odpowiednich zwrotów i brał rozpęd do bardziej wyszukanej rozmowy, którą rozpoczynał od dwóch albo trzech krótkich zdań.
— You see, Dragos, I am going to Brugsen… To buy things… Do you want anything?
Pokiwał wolno głową. Rzeczywiście brakowało mu paru rzeczy. I lepiej będzie, jeśli załatwią to teraz, niż gdyby Rybak miał go nachodzić w domu. Nie lubił, kiedy go odwiedzał. Bynajmniej nie podejrzewał, aby w dobrym sercu starego mogła się kryć choć odrobina zła. Po prostu zbyt wiele było spraw, do których wolałby, aby staruszek nie wtykał nosa. Z tego też powodu nigdy nie zaprosił go do środka.
Groza. Tak chyba należy nazwać uczucie, które ogarniało go zawsze w pobliżu majestatycznych murów zamku.
Nie przez wzgląd na jego sięgające średniowiecza początki ani bryłę z przydającymi jej dramatyzmu otworami strzelniczymi, bramami, wieżami i iglicami. Kiedyś oczywiście zamek stanowił część umocnień, z których do dziś przetrwało tylko to jedno ogromne, kamienne skrzydło.
Tym, co naprawdę go poruszało, była historia zamku. A ponieważ urodził się tu, czuł dumę, że jego rodzinna miejscowość była w dawnych czasach miastem królewskim. Nyborg był kiedyś ośrodkiem władzy. Wielu kopenhażanom należałoby o tym przypomnieć. Mieszkańcom Jutlandii zresztą również. Większości z nich Nyborg kojarzył się wyłącznie z okrytym ponurą sławą więzieniem. A to wielka szkoda.
Mieszczący się w centrum miasta zamek odwiedził niezliczenie wiele razy. Najpierw jako dziecko bywał tu z rodzicami, potem sam, jako dorosły, a teraz przyprowadzał tu dwójkę własnych dzieci. Powinny znać wspaniałą przeszłość swojego miasta, dowiedzieć się o czasach, gdy mieszkał tu król Danii i gdy na zamku zbierał się Danehof, zgromadzenie najbogatszych i najbardziej wpływowych mężczyzn w kraju, by rozstrzygać o sprawach królestwa i kontrolować działania króla. Albo królowej. Małgorzata Pierwsza wywarła chyba największy wpływ na obecny kształt zamku, rozbudowała go i wprowadziła liczne zmiany.
Od matury ten okres historii Danii nie miał dla niego tajemnic, poruszał się po nim pewnie, ramię w ramię z monarchami.
Nigdy by nie przypuszczał, że to jemu przypadnie zaszczyt sprawowania nocami pieczy nad tym klejnotem kultury.
Zaparkował przy ratuszu. Dokładnie zamknął drzwi i ruszył do zamku, by zrobić obchód. Od czterech lat pracował w Nyborg Security. W fachowym języku czynności, które wykonywali w zamku, nazywały się ochroną prewencyjną. Chodziło o ochronę jedynie zewnętrznych fizycznych granic obiektu. Sprawdzanie wszystkich drzwi, obserwację okien i tym podobne. W praktyce oznaczało to, że skupiali się na budynku administracji, gdzie mieściły się biura pracowników muzeum i kawiarnia, oraz samym wejściu do zamku z szerokimi drzwiami i schodami. Bibliotekę, którą, przechodząc przez most, miał po swojej lewej, sprawdzał w drodze powrotnej.
Lipiec potrafi być zdradliwy. Późnym popołudniem przyszło załamanie pogody. Lało przez większą część wieczoru i teraz znów pokapywało. Nie było widać ani księżyca, ani gwiazd. Niebo nad jego głową przesłaniały zapewne ciężkie i czarne jak smoła chmury. Ale tu, w centrum miasta, nie było ich widać. Ulice były rozświetlone; wszystko przez latarnie i światła w oknach, za którymi ludzie siedzieli do późna, zamiast spać.
Drobne kamienie szurały pod podeszwami mocnych butów. Przed chwilą spojrzał na zegarek. Obchód przebiegał dokładnie tak, jak zaplanował — co do minuty. Zawsze tak było.
Dostrzegł to od razu, gdy tylko po raz pierwszy przystanął i podniósł głowę, by objąć wzrokiem cały ogromny budynek zamku. Coś tam w górze wyglądało nie tak, jak powinno.
Fasadę oświetlały dwa małe reflektory. Mimo to doskonale widział słabe światło dochodzące z jednego z wysokich okien w środkowej komnacie na drugiej kondygnacji. Sala obrad Danehofu. Czasem zdarzało się, że ktoś zapomniał zgasić światło. Tyle że wówczas w pomieszczeniu byłoby całkiem jasno.
Może to latarka włamywacza?
Serce zaczęło mu bić szybciej i pośpiesznie ruszył w stronę budynku. W takiej chwili dobrze byłoby mieć psa, ale nigdy jeszcze nie pracował z psim stróżem. Wszedł na schody. Działo się tu coś bardzo złego. Drzwi były uchylone.
Pchnął je ostrożnie na tyle, by wślizgnąć się do środka. Mógł wprawdzie od razu wezwać swoich kolegów albo policję, lecz najpierw wolał sam zorientować się w sytuacji. Raz, kiedy pracował w branży od zaledwie trzech miesięcy, zdarzyło mu się wezwać policję podczas obchodu zakładów produkcyjnych. Kiedy włamywaczami okazali się dwaj chłopcy w wieku jedenastu i dwunastu lat, myślał, że spali się ze wstydu. Więcej nie popełnił podobnego błędu.
Znał rozkład budynku na tyle dobrze, że nie musiał włączać własnej latarki. Jej światło od razu by go zdemaskowało.
Nawet nie rzucił okiem na dwie lśniące zbroje po lewej od wejścia. I wyjątkowo nie spojrzał na dramatyczne sceny rozgrywające się na ogromnych płótnach zdobiących ściany sali rycerskiej Chrystiana Trzeciego, pierwszej komnaty, do której wchodziło się prosto od drzwi.
Ostrożnie stawiając stopy na posadzce, przeszedł do kolejnej sali.
Światło dochodziło z komnaty Danehofu, tak jak przewidział. Wszedł do niej i natychmiast docisnął plecy do grubego muru. Na końcu sali, pod ścianą, stał tron z ciemnego drewna. W pomieszczeniu znajdowały się również stoły i krzesła, i małe tabliczki opowiadające historię tego miejsca.
Na ścianę ozdobioną jedynie czarno-białą kratką padała słaba wiązka światła. Ze swojego miejsca przy drzwiach wciąż jednak nie widział, skąd dobiega. Zrobił kilka kroków w głąb komnaty. I wtedy się dowiedział.
Najpierw zobaczył białe trampki. Jego syn ganiał w takich całe lato.
Światło pochodziło z latarki leżącej kilka metrów dalej po prawej. Położona na nodze przewróconego krzesła, rzucała wiązkę po przekątnej. Oświetlała białe buty i fragment okna.
Bez wahania wyjął własną latarkę i ją włączył. Na podłodze leżał człowiek. Martwy. Leżał na plecach. Poświecił na twarz. Mężczyzna. Twarz zakrwawiona. Koszmarny widok. Na środku czoła okrągła, krwawa plama. Zamiast oka potworna miazga krwi i poszarpanych tkanek. Na podłodze połyskiwała duża, ciemna kałuża krwi.
Zwłoki. Mężczyzna. Nie został ot tak zastrzelony. O nie — został trafiony prosto w czoło i lewe oko. Takie strzały nie padają przypadkiem. To była egzekucja. W samym sercu zamku.
Krew pulsowała mu w żyłach jak szalona, z trudem łapał powietrze. Nerwy miał w strzępach, zorientował się, że od dłuższej chwili wstrzymuje oddech.
Co teraz? Starał się zachować jasny umysł. Przypomnieć sobie, czego się nauczył. Chorych lub rannych należało w pierwszej kolejności zbadać — sprawdzić, czy jest tętno, czy oddychają. Potem ułożyć na boku albo reanimować.
Ale zwłoki. Ofiara dokonanej z zimną krwią zbrodni. Poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła i wypycha ku górze gorzką zawartość. Cofnął się parę kroków, przełknął to, co miał w ustach, i wyjął telefon. Wystukał sto dwanaście.
Przekazał niezbędne informacje policjantowi dyżurnemu komendy w Odense i wsunął telefon do futerału przy pasku. Potem ostrożnie się wycofał. Każdy głupi wie, że nie wolno się szwendać po miejscu zbrodni. A to zdecydowanie było miejsce zbrodni.
W najgorszych koszmarach nie wyśniłby, że stare mury zamku w Nyborgu mogą się stać scenografią mordu dokonanego współcześnie. A już na pewno, że on jako pierwszy znajdzie się na miejscu zdarzenia.
Ponownie przesunął światłem latarki po podłodze. Przemknęło mu przez myśl, że ta twarz wydaje się znajoma. Zebrał się na odwagę. Zrobił dwa kroki w stronę mężczyzny i raz jeszcze poświecił latarką w zmasakrowane oblicze.
Dobry boże… czy to nie inspektor muzeum? Kolejny skurcz żołądka wepchnął mu w gardło nową porcję żółci. Tak… teraz był tego pewien. Malte Bulbjerg. W porządku gość i znana postać w mieście. Zamordowany w najbardziej podniosłym miejscu zamku, nad którym sprawował pieczę. To jakaś paranoja.
Będą go teraz przesłuchiwać na policji. I to pewnie nie raz, nie dwa. W kółko od nowa. Zapowiada się kilka ciekawych godzin albo dni. Musi najpierw to wszystko opowiedzieć sobie samemu. Przypomnieć sobie każdy szczegół, żeby móc możliwie najdokładniej opisać sytuację. I czas. Czas jest zawsze ważny. Poświecił na swój zegarek. Była pierwsza dwadzieścia pięć.
Alarm uruchomił się o pierwszej dwadzieścia pięć. Gwałtownie usiadł na łóżku. Podświetlił tarczę zegarka, zerwał się na równe nogi i szarpnął drzwi szafki.
Dwa duże, płaskie ekrany w starej garderobie lśniły czarno-biało. Oba były podzielone na sześć pól pokazujących obraz z każdej z dwunastu kamer monitoringu.
Syrena wypełniła pomieszczenie przenikliwym, ale stłumionym wyciem. Na wyświetlaczu widział, że alarm został uruchomiony przez kamerę numer siedem. Pojedynczym kliknięciem myszą podłączoną do komputera na dolnej półce szafy wyłączył alarm, teraz mógł się skoncentrować. Potarł oczy i uważnie przyjrzał się obrazowi z siódemki.
Kamera wisiała na wysokiej sośnie górskiej po zachodniej stronie domu, niedaleko ścieżki przecinającej całą plantację. Czarno-biały obraz nagrany w podczerwieni był wyraźny, choć o słabej głębi ostrości. Zobaczył go tuż przy prawej krawędzi monitora — zad sarny.
Nie było wątpliwości. Tył zwierzęcia z charakterystyczną białą plamą widział już nieraz. Bo nie pierwszy raz zdarzył mu się fałszywy alarm z siódemki. Mimo to nie mógł przenieść kamery gdzie indziej, ścieżka musiała być monitorowana. Pod osłoną nocy bez trudu można się nią było zakraść do jego domu.
On jednak mógł spać spokojnie. Nawet mrówka w stroju maskującym nie byłaby w stanie przemknąć niepostrzeżenie. Wokół domu zrobił sobie full perimeter safety zone.
Przez tyle lat tak często musiał w pracy posługiwać się angielskim, że nie pamiętał już, jak niektóre rzeczy nazywają się po duńsku. To jednak było bardzo proste: obraz z dwunastu bezprzewodowych kamer przemysłowych zapewniał ciągłość monitoringu obszaru w promieniu od stu pięciu do stu dziesięciu metrów od domu. Dawało mu to wystarczający czas na reakcję.
Uważnie obejrzał obraz z każdej kamery, ale w mrokach nocy nie znalazł nic podejrzanego, a i sarna zdążyła się oddalić poza zasięg siódemki. Sprawdził jeszcze szybko komputer. Miał w nim ustawione automatyczne przypomnienie. Musiał pamiętać, że jutro jest osiemnasty. Przypomnienie było zbędne. Doskonale o tym wiedział. Zrobi to, co trzeba zrobić, kiedy tylko wstanie z łóżka.
Zapełniający całą szafę sprzęt do monitoringu kupił w specjalistycznym sklepie w Vejle. Po kilku tygodniach pracy u Rybaka wziął sobie wolny piątek i pożyczył od starego samochód, mówiąc, że musi kupić parę rzeczy do domu.
Zamknął drzwi szafy i usiadł na brzegu łóżka. Zastanawiał się, czy spróbować ponownie zasnąć, czy dać za wygraną i już się nie kłaść.
Siódemka powróciła. Jego własny miniserial koszmarów, które nawiedzały go w podświadomości, by rozpłatać mu czaszkę i zostawić mózg sępom na pożarcie. Chwilę przed tym, jak sarna uruchomiła alarm i go uratowała, Krowiarz bezlitośnie się nad nim znęcał.
Krowiarz zawsze wyłaniał się powoli z lodowatej mgły znad rzeki, ciągnąc za sobą na powrozie krowę i idąc wolno główną drogą wioski, z której zostały ruiny i zgliszcza. Starzec podchodził coraz bliżej, a on coraz wyraźniej widział jego dobrą, pomarszczoną twarz. Zmierzał wprost do jedynego niezburzonego domu.
Pamiętał wszystko, jakby to było wczoraj. Jasnożółty dom ze skrzynkami kwiatów pod oknami i z zieloną furtką. Na ścianie domu, obok drzwi, ktoś namalował krzyż otoczony czterema literami C w cyrylicy, oznaczającymi Samo sloga Srbina spasava, tylko jedność ocali Serbów. Mantra powtarzana w każdym zakątku ogarniętego wojną kraju.
Krowiarz stał się symbolem czystki etnicznej. Cztery C były jak krew baranka na drzwiach domów Izraelitów, by anioł Niszczyciel ominął je w poszukiwaniu ich pierworodnych.
Nocami porażała go atmosfera tamtej sceny — armia śmierci, zagłada, pustka i cisza w zimnej mgle. Zawsze budził się w tym samym momencie — w chwili gdy twarz starca ulegała przemianie. Gdy zrównał się z nimi na tamtej wiejskiej drodze, jego usta rozwarły się w wilczym uśmiechu, ukazując spróchniałe kikuty zębów. Oczy zrobiły się wąskie i żółte, a twarz ostra jak brzytwa.
Wtedy się budził. W prawdziwym życiu nigdy się nie dowiedział, czy Krowiarz tylko podstępnie się wtedy uśmiechnął, czy też najchętniej skoczyłby mu do gardła.
Widział go po raz trzeci w ciągu niespełna dziesięciu dni. Przez pewien czas wydawało mu się, że ma to już za sobą. Koszmary nawiedzały go coraz rzadziej. Teraz jednak tendencja się odwróciła. Kiedy to się skończy? Czy kiedykolwiek dadzą mu spokój?
Gdyby tylko mógł zabić baranka i wysmarować nadproża krwią, aby Siódemka omijała jego dom…
Położył się i nakrył kołdrą. Czy przypadkiem nie siedział dziś na pieńku i nie dowodził przed sobą samym, że czas jest bez znaczenia? Cóż, w jego płynącym poza czasem życiu istniała przynajmniej ta jedna data: osiemnasty dzień każdego miesiąca.
Osiemnasty był dniem, kiedy stawał w pogotowiu. Osiemnasty mógł oznaczać różnicę między życiem a śmiercią.
Tego jednego dnia logował się do serwera znajdującego się — o ile dobrze pamiętał — w Singapurze, miejscu tak egzotycznym, jak tylko się dało. Procedura była bardzo prosta: musiał postawić krzyżyk w trzech małych kwadratach, wylogować się i czekać, aż znów będzie osiemnasty.
Niewykonanie tej procedury uruchomiłoby serię gwałtownych wydarzeń. Duński rząd w ciągu kilku godzin musiałby znaleźć nowego ministra sprawiedliwości. I jednocześnie rozpoczęto by zakrojone na szeroką skalę polowanie — na niego. A raczej na jego głowę.
Teraz wiedział już, że nie zaśnie. Doskonale znał scenariusz, kiedy zbliżał się osiemnasty. Przed oczami mimowolnie stawały mu obrazy z zeszłego roku. Film sam odtwarzał się w jego głowie, jakkolwiek by się przed tym wzbraniał.
Niespecjalnie mu zależało na podsumowaniach, ile zyskał, a ile stracił w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Postanowił zatrzymać się u Johannesa Ottesena dokładnie po to, by stanąć w miejscu i pozwolić, aby czas płynął obok. I może przy okazji zaleczyć kilka ran, jeśli to prawda, co mówią, że czas jest w stanie dokonywać takich katolickich cudów.
Miał jednak przy tym na stałe wypaloną w świadomości tę jedną bolesną konstatację: stracił najlepszego przyjaciela i partnera. Ta strata kładła się cieniem na wszystkim, co w przeciwnym razie mogłoby się wydawać czymś pozytywnym.
Gdyby został w ciemnej, zawilgoconej piwnicznej izbie przy Rentemestervej w północno-zachodniej Kopenhadze, żywiąc się tym, co znalazł w kontenerach na tyłach Fakty, Mr. White żyłby nadal. Kochany, dobry samojed mógłby prychać z zadowoleniem i wciskać kufę we wnętrze dłoni. Dłoni, którą teraz wypełniał jedynie ból fantomowy.
Gdy wysiadł z Mr. White’em na stacji w Skørping, żeby spędzić wiosnę i lato w rozległych lasach Rold Skov na północy Jutlandii — tego dnia przypieczętował los Whiteya.
Tamtego dnia zaprowadził siebie i swojego partnera w niewłaściwe miejsce o niewłaściwym czasie. Przez tamtą decyzję był zmuszony włączyć się w sprawę wieszanych psów. W arcyzłożone śledztwo w sprawie serii zbrodni na wpływowych mężczyznach — i ich psach.
Okrutny sposób, w jaki Mr. White zakończył ziemskie życie, stał mu przed oczami w najdrobniejszych szczegółach. Mimo że jego pan był jedynie wojennym weteranem, pozbawionym jakiejkolwiek władzy czy wpływów.
Kiedy odciął sznur, osunął się na ziemię i długo siedział, trzymając psa w ramionach. I odkąd pochował go w dolinie rzeki Lindenborg Å, wciąż był w żałobie.
Od tamtej pory nawet nie pogłaskał żadnego psa.
Z kuchni dobiegło go chrobotanie. Wstał, naciągnął koszulkę, włączył latarkę i boso zszedł na dół wąskimi drewnianymi schodami.
Zasłona w kuchni nie była zaciągnięta. Gdyby zapalił światło, dla każdego, kto mógłby się znajdować na zewnątrz, stałby się podświetloną tarczą. Latarka wystarczy w zupełności i nie ma potrzeby zaciągać rolety, pierwszej rzeczy, którą zamontował po przeprowadzce. Dźwięki dochodziły oczywiście z pudełka w rogu małej kuchni. Poświecił do środka.
Małe, czarne pisklę skuliło się na słomie oślepione nagłym światłem. Była to wrona, a właściwie czarnowron. Znalazł go kilka dni temu w lesie. Musiał wypaść z gniazda. W poszyciu nie przeżyłby doby, dlatego zabrał go do siebie. Jeśli okaże się wojownikiem, dopasuje się do nowej sytuacji, dobrze się naje i zrobi się silniejszy, a wtedy będzie mógł wyfrunąć na wolność. Alternatywa była jak zawsze logiczna.
Wrony, gawrony i rzadkie kruki nie były stworzeniami słynącymi z uroku czy wdzięku. Wypełniały jednak określoną misję w świecie przyrody. A wrony zalicza się ponadto do najinteligentniejszych ptaków, więc jeśli maluch w kartonie ma łeb na karku, będzie umiał docenić pomocną dłoń.
Wyłączył latarkę i usiadł na rozchybotanym taborecie. Podświetlił tarczę zegarka. Druga jedenaście. O wiele za wcześnie, by wstawać. I za późno, by zrobić cokolwiek z tym, że był całkiem rozbudzony — i wykończony.
Przeraziło go spotkanie z Krowiarzem we mgle. Do tego sarna postawiła wszystkie zmysły w stan gotowości. Musiał poczekać, aż poziom adrenaliny się ustabilizuje.
Jednym z pozytywnych skutków pobytu u Rybaka było to, że Siódemka w ciągu tych pierwszych miesięcy odwiedzała go dość rzadko. Ukuł na ten temat własną teorię — uznał, że dobrze mu robiło wczesne wstawanie i wypełnianie dni ciężką, fizyczną pracą. Po takim wysiłku ciało — a tym samym głowa — było wycieńczone i potrzebowało regeneracji.
Nadal zdarzały mu się ostre jak brzytwa przebłyski wspomnień, które nachodziły go gdziekolwiek i kiedykolwiek, nie wiadomo czym wywołane. Lecz przytrafiały się coraz rzadziej. Może dlatego, że tu, u Rybaka, świat wydawał się tak nieskończenie prosty, zrozumiały i przewidywalny.
Napiął mięśnie prawej ręki. Biceps wyskoczył duży i twardy. W piwnicy przy Rentemestervej taki nie był. Nawet jeśli nie osiągnął nic innego, to z całą pewnością wypracował dobrą kondycję, harując przy pstrągach i wycince.
Johannes Ottesen nie krył zażenowania, gdy proponował mu dwadzieścia pięć koron za godzinę. Bardzo się napocił, aby po angielsku przeprosić swojego rumuńskiego wybawcę i wytłumaczyć mu, że stawy hodowlane to przestarzały i mało dochodowy biznes i że więcej nie może mu zaoferować.
Dwadzieścia pięć koron to faktycznie mało. Za to dostawał je prosto do ręki. I choć dużo się mówi o duńskich pracodawcach, którzy bez najmniejszych skrupułów wyzyskują robotników z Europy Wschodniej, nie miał wątpliwości, że Rybak naprawdę nie był w stanie płacić więcej, jeśli cokolwiek miało wystarczać na życie jemu samemu. A poza tym nie miało to żadnego znaczenia. I tak nie potrzebował tych pieniędzy.
Wrona przestała szeleścić w słomie. Może czuła, że on tu siedzi po ciemku i dotrzymuje jej towarzystwa.
Sprawa wieszanych psów właściwie roztrzaskała w drobny mak jego proste, skromne życie — dosłownie jakby ktoś wrzucił mu granat do domu. To zaś, co z niego pozostało, teraz poskładał na nowo, w całkiem inną całość.
Kiedyś, gdy poczuje się na siłach, będzie musiał wrócić na stare śmieci i pozbierać pozostałe resztki. Dokładając kolejne kawałki, zbudować podstawę dość mocną, by pewnie na niej stanąć. Ale na razie pozostanie w zawieszeniu, tu, u Rybaka. Na czas nieokreślony.
Margrethe Franck… Czasem o niej myślał. O jednonogiej policjantce z PET, Policyjnej Służby Wywiadowczej, z którą był zmuszony pracować. Gdyby go teraz widziała… w kalesonach i dziurawej koszulce, na rozchybotanym taborecie w zrujnowanej kuchni, gdzie za deskami pod zlewem regularnie rajcowały szczury, a cały dom chylił się ku ruinie — w towarzystwie pisklaka wrony. Taa… ciekawe, jak by to skomentowała Margrethe Franck.
Stwierdzenie, że myślał o niej czasem, było w istocie niedopowiedzeniem. Stanowiła jedyne przyjemne wspomnienie z minionego roku. A on w ostatniej chwili wystawił ją do wiatru. Pamiętał, jak potem starał się przelać na papier odpowiednie słowa. Trzykrotnie podejmował rozpaczliwe próby wyjaśnienia jej, dlaczego tak postąpił, ale za każdym razem jego próby trafiały do kosza. Nie znajdował słów. A te, które przychodziły mu do głowy, nie brzmiały tak, jak powinny. Ostatecznie musiał się zadowolić prostym:
„Droga Margrethe. Wybacz mi”.
Wiadomość zostawił w pokoju hotelowym — i z plecakiem ruszył w drogę.
Tamtego dnia, gdy wymknął się z Rold Storkro i uciekł przed Margrethe Franck i pozostałymi, rozpoczęła się jego długa, pozbawiona celu i kierunku wędrówka, która zakończyła się na wiązce słomy w szopie Johannesa Ottesena.
Jego najpotężniejszym przeciwnikiem były makabryczne koszmary, ale gdzieś tam na świecie istniało inne, bardziej konkretne zagrożenie. Stare gospodarstwo rybne dawało schronienie, lecz ktoś w jego położeniu nigdy nie mógł się czuć całkowicie bezpieczny.
Dlatego jutro rano będzie musiał się zalogować do serwera w Singapurze i postawić trzy krzyżyki. To jakby osiemnastego każdego miesiąca odnawiał sobie ubezpieczenie na życie. W ten sposób blokował działania tych, którzy na niego czyhali.
Jeśli nie wyda określonych poleceń komputerowi, nim data przeskoczy z osiemnastego na dziewiętnasty, rozpęta się piekło.
Serwer w Singapurze automatycznie roześle pocztą elektroniczną wiadomość do redakcji informacyjnych DR, duńskich mediów publicznych, radia i telewizji, oraz działów informacyjnych pięciu największych duńskich dzienników. Do e-maila dołączony będzie trwający dwadzieścia cztery sekundy plik wideo.
Film będzie przedstawiał Ulrika Rosborga. Człowieka, który według wszystkich mądrych głów jest obecnie najpewniejszym kandydatem na premiera. Człowieka, który dla wielu stał się niemal ikoną uosabiającą trzy pozornie niemożliwe do połączenia wartości: zdrowie, moralność i politykę.
Ulrik Rosborg był ucieleśnieniem powiedzenia „w zdrowym ciele zdrowy duch”. Dbał o kondycję i ukończył hawajskiego Ironmana. Raz zaprosił cały naród do swojego domu na turboodżywcze, niskotłuszczowe śniadanie i przed kamerami przekomarzał się w kuchni z pięknymi jak z obrazka dziećmi i zadbaną żoną — architektką wnętrz.
Tacy się okazali fotogeniczni i zdrowi, że z jednego programu zrodziła się cała seria, w której mieszkańcy idyllicznej wiejskiej posiadłości w Nødebo udzielali narodowi bogatych w błonnik porad. Sam Rosborg od tamtej pory bardzo chętnie pokazywał się na wszystkich wydarzeniach związanych z promocją zdrowego stylu życia.
Na filmie, który pochodzi z monitoringu na zamku Nørlund nieopodal Rold Skov, będzie można zobaczyć, jak minister sprawiedliwości z nieposkromioną wściekłością, brutalnie posuwa od tyłu kobietę, jednocześnie jak oszalały zaciskając obrożę, którą ta ma na sobie. I zaciska ją dopóty, dopóki kobieta nie pada martwa na prześcieradło.
Na filmie widoczna jest pełna data. Nagraniu towarzyszyć będzie krótki tekst: „Minister sprawiedliwości Ulrik Rosborg i Virginija Zakalskyte (Wilno, Litwa) na zamku Nørlund”.
To powinno wystarczyć, aby utrzymać w ryzach potężne, budzące grozę siły, z jakimi razem z Margrethe zetknęli się przy okazji śledztwa. W tej sytuacji dla nich byłoby wręcz katastrofalne, gdyby cokolwiek mu się stało i w wyznaczonym dniu nie mógł się zalogować do serwera.
Nie miał wątpliwości, że podczas swojego śledztwa razem z Franck dotknęli samego rdzenia sfery wpływów o niewyobrażalnym zasięgu. Była to władza wywodząca się wprost od średniowiecznego parlamentu, Danehofu, który zbierał się na zamku w Nyborgu. Przekazywana kolejnym pokoleniom i częściowo przekształcona, dziś funkcjonowała jako wysoce poważany think tank o nazwie Consilium.
Materiały, które ukradł z zamku Nørlund, zawierały listy z nazwiskami i kartki z dziennika. Z zimną, brutalną wręcz dokładnością opisano na nich, w porządku chronologicznym, szereg uruchomionych przez organizację procedur, które nie pozostawiały wątpliwości, że ludzie działający po ciemnej stronie władzy uciekali się również do likwidacji.
Niektóre z najbardziej kompromitujących dokumentów zachował dla siebie. Najpierw przesłał je na przechowanie swojemu przyjacielowi, L.T. Fritsenowi. A gdy je odzyskał, przebrnął przez nie niezliczenie wiele razy. Teraz spoczywały należycie ukryte — zakopane w plastikowym pudełku u stóp ogromnego modrzewia.
Resztę archiwum skopiował i wysłał pocztą do inspektora muzeum zamku Nyborg, którego Margrethe znalazła podczas ich śledztwa. Ten młody człowiek był ekspertem od Danehofu i pisał na jego temat pracę. Dokumenty wysłał anonimowo. Miał nadzieję, że pomogą zapalonemu muzealnikowi w jego badaniach.
Dreszcz przeszedł mu po plecach. Próbując strząsnąć z siebie lodowate zimno, na zmianę kulił i unosił ramiona.
Miał pięćdziesiąt cztery lata, był zastępcą komendanta i szefem Wydziału do Walki z Przestępczością Przeciwko Życiu i Zdrowiu. Nie było to bynajmniej pierwsze zabójstwo w jego skądinąd długiej karierze w fiońskiej policji. Gwałtowną reakcję wywołały u niego przede wszystkim następujące dwie okoliczności.
Po pierwsze, sceneria… ofiara leżała na podłodze nie gdzie indziej, ale w samej komnacie Danehofu, skąd u zarania dziejów sprawowano rządy nad królestwem. Miał wrażenie, jakby się cofnął w czasie. Jakby w każdej chwili mogła tu wejść Małgorzata Pierwsza. I niby jak taki współczesny inspektor policji miałby się zachować, by okazać średniowiecznej monarchini należną jej cześć?
Po drugie, media… dziennikarze tylko czekają na podobne sensacje. Flesze aparatów policyjnych techników były złowieszczą zapowiedzią błysków, jakie wkrótce się posypią. Dokładnie tak jak on teraz fantazjował na temat podróży w czasie, dziennikarze będą snuć opowieści, których dramatyzm przechodzi ludzkie pojęcie. To, co tu się wydarzyło, było zbrodnią wręcz spektakularną. Pismaki z miejsca rzucą się na nią jak wygłodniałe hieny. A jeśli czegoś w swojej pracy nienawidził, to właśnie dziennikarzy, którzy zawsze, ale to zawsze przeszkadzają w postępowaniu.
Nazywał się Hans Peter Andersen, ale od zawsze nazywano go H.P. Andersenem. Tylko jedna głoska różniła zatem jego nazwisko od nazwiska baśniopisarza, najbardziej znanego człowieka, jaki kiedykolwiek urodził się w tym kraju. Lecz poza nazwiskiem i faktem, że obaj wychowali się w Odense, różniło ich wszystko.
Praca policjanta w świecie przestępczości nie miała w sobie nic z baśni. H.P. interesowały wyłącznie fakty. Dlatego wiedział, że żadna królowa, żadni włodarze ani rycerze nie wkroczą na arenę. Tamten drugi Andersen z kolei mógłby pewnie z tego, co tu widać, stworzyć całkiem zgrabną, poetycką opowieść. Trochę jak ta przeklęta prasa.
— Bromann? Jesteś absolutnie pewien, że to on?
Ze swojego miejsca przy drzwiach, gdzie stał z foliowymi workami na butach, raz jeszcze zażądał zapewnienia od mężczyzny w białym kombinezonie. Ten zaś słynął z nieskładania jakichkolwiek zapewnień na miejscu zdarzenia.
— Tak, jestem. Jezu, mam ci to dać na piśmie?
— Sam wiesz, jak jest. Muszę mieć całkowitą pewność. Będzie z tego jatka. Cholernie krwawa jatka.
Inspektor uniósł pojednawczo rękę i próbował się uśmiechnąć do klęczącego przy zwłokach medyka sądowego. Jednocześnie w swoich wciąż wzburzonych myślach dopisał do scenariusza punkt trzeci.
Leżąca w kałuży krwi ofiara, choć nie miała przy sobie żadnej legitymacji, bez wątpienia była dyrektorem zamku, inspektorem muzeum Maltem Bulbjergiem we własnej osobie. Bromann powinien to wiedzieć lepiej niż ktokolwiek. Sam mieszka w Nyborgu.
Wkrótce, gdy ciało zostanie odesłane do instytutu medycyny sądowej, a technicy na dobre przejmą stery, będzie mógł stąd odejść ze świadomością, że to dopiero początek.
Bo do swojego sprawozdania mógłby dodać jeszcze jeden sensacyjny punkt: inspektor muzeum nie został zwyczajnie zamordowany. Wszystko wskazywało na egzekucję. W jego czole tkwiła kula, która go zabiła, i dodatkowa w lewym oku. To ostatnie mógł wytłumaczyć tylko tym, że sprawca chciał na zwłokach muzealnika pozostawić swoisty podpis. Bo po co inaczej strzelać komuś w oko?
H.P. bardzo cenił Bromanna, który był zdecydowanie najbardziej doświadczonym z wszystkich medyków sądowych, z jakimi zdarzyło mu się pracować. Rozumiał także powściągliwość Bromanna. Jak każdy lekarz, zanim będzie mógł choćby teoretycznie wypowiedzieć się na temat obu strzałów, musi szczegółowo obejrzeć ciało u siebie, na metalowym stole. Ale w praktyce… cóż, strzał w czoło na ogół bywa śmiertelny. Prasie jednak nie wolno przekazać żadnych szczegółów odnośnie do obu strzałów. Sam tego dopilnuje.
— A to co…?
Bromann, który wciąż klęczał przy zwłokach, pochylił się do przodu.
— Co takiego?
— To.
Dwoma palcami — kciukiem i palcem wskazującym patolog uniósł mały woreczek.
— Prawie go przeoczyłem. Leżał pod jego nogą.
— Cholera. Jeszcze tego brakowało.
— Naprawdę myślisz, że… — Bromann nie dokończył.
On sam mógł tylko wzruszyć ramionami. I dodać do scenariusza jeszcze jedną niesprzyjającą okoliczność.
— Nie mam pojęcia. Trzeba czekać na wyniki testów.
Role się odwróciły — teraz to on, policjant, wypowiadał się z rezerwą. Ale w praktyce tylko jeden typ ludzi nosił przy sobie małe zamykane woreczki — typ działający w branży narkotykowej. Tej informacji również prasa nie dostanie.
— Mieszkasz tu od lat, prawda?
Bromann pokiwał głową.
— Od dwudziestu pięciu.
— Jak byś go opisał?
— Czekaj. Już skończyłem. Zabierzmy wszystko naraz — odparł Bromann, z trudem wstając i prostując zastane kolana.
Przeszli do sali obok, gdzie technicy czekali, aż będą mieli pomieszczenie tylko dla siebie.
— Wielokrotnie z nim rozmawiałem. Przez jakiś czas byłem w komitecie kiermaszu średniowiecznego, zdarza mi się też działać w klubie piłkarskim. On z kolei udzielał się w obu tych miejscach. Myślę, że był tu znaną postacią. Powiedziałbym nawet, że powszechnie lubianą. Na poziomie czysto profesjonalnym, uwielbienie dla Nyborga i zamku oraz zachwalanie zalet tego miejsca było oczywiście częścią jego pracy i trzeba przyznać, że robił to fenomenalnie. Z tego, co wiem, liczba odwiedzających szła niezmiennie w jednym tylko kierunku: ku górze.
— Hm. A żona? Dzieci?
— Tylko żona.
— Więc na pierwszy rzut oka nie miał żadnych wrogów? — Inspektor uniósł pytająco brwi.
— Tak w każdym razie powiedziałby mieszkaniec miasta zagadnięty na ulicy. Ja natomiast pracuję w tej branży dość długo, by wiedzieć, że wielu rzeczy nie widać gołym okiem. Zgodzisz się ze mną, prawda? To chyba twoja domena. Mimo wszystko będę bardzo zaskoczony, jeśli okaże się, że faktycznie coś jest na rzeczy z tym woreczkiem.
— Rozumiem. Chciałem tylko… Możesz powiedzieć coś jeszcze? Czas zgonu, mniej więcej?
— Brak stężenia pośmiertnego. Również plamy pośmiertne nie są jeszcze w pełni uformowane. To pozwala nam określić przedział dwóch, góra trzech godzin. Przy założeniu, że nie wystąpiły żadne okoliczności szczególne.
— Stróż wszczął alarm dwadzieścia po pierwszej. Niespełna dwie godziny temu. Czy to znaczy, że teoretycznie mógł umrzeć na kilka minut przed pojawieniem się strażnika?
— Tak, na to wygląda — przytaknął Bromann. — Mogę się nim zająć koło południa. Bo zakładam, że zależy ci na jak najszybszej sekcji, prawda?
— Byłoby świetnie. Wielkie dzięki.
Nie spodziewał się sekcji aż tak szybko, mimo że sprawa była pilna. Ważne, aby śledztwo od razu nabrało tempa.
Stał przy schodach prowadzących od leżącej poniżej ścieżki przy fosie w górę, na dziedziniec zamkowy. Stał samotnie w ciemności, paląc papierosa, by rozjaśnić umysł i przemyśleć kolejno wszystkie punkty.
Wyżej, przy wejściu do muzeum, widział Bromanna, jak schodził po schodach i kierował się do swojego samochodu. Nie zazdrościł mu. Rozcinanie całkiem obcych ludzi było wystarczająco upiorne, ale to, co czekało go teraz…
Od nowa przeanalizował ustalenia, jakie poczynił, i polecenia, które należało wydać. Jeszcze w drodze ze swojego domu w Kerteminde uruchomił rutynową w czasach nowych technologii procedurę: zebranie od operatorów komórkowych danych o ruchu w centrum Nyborga. Woreczek znaleziony na miejscu zdarzenia odesłano do ekspresowej analizy do Fredericii, podobnie jak telefon komórkowy, który miał przy sobie zmarły inspektor muzeum.
Najważniejszy był jednak woreczek. Jeżeli wynik analizy będzie pozytywny, sprawa jeszcze bardziej się skomplikuje. Jeśli się okaże, że młody muzealnik obracał się w szemranych kręgach gangów narkotykowych albo miał z nimi choćby najmniejszą styczność, to łatwo nie będzie. Z punktu widzenia samego śledztwa środowisko narkotykowe zawsze jest trudno dostępnym obszarem prowadzenia działań.
Gdy za kilka godzin miasto się obudzi, trzeba będzie się przyjrzeć całej reszcie, zarzucić sieci możliwie najszerzej: banki, urzędy, miejsce pracy, rodzina i inne bliskie osoby. Liczył się czas. Jeśli od początku nadadzą sprawie odpowiednie tempo, to będą mogli kontrolować sytuację.
Czy sprawca i ofiara się znali? Pytanie za sto punktów — jak zwykle. Zabójstwa, w których nie było żadnych powiązań między ofiarą a sprawcą, zdarzały się wyjątkowo rzadko — i wyjątkowo trudno było je wyjaśniać.
Zdusił papierosa na murze i pstryknął niedopałek w powietrze. Choćby wypalił pół paczki, niczego to nie zmieni. Teraz czeka go najgorsze. Sam sobie wyznaczył ciężkie zadanie powiadomienia najbliższych — w tym wypadku żony. Dotąd nie zgłosiła zaginięcia, ale mogła mieć ku temu całą masę powodów.
Sam już nie pamiętał, ile razy odbywał tego typu rozmowy. I każda przebiegała inaczej, bo wszystko zależało po części od sytuacji i środowiska ofiary. Miał jednak silne przeczucie, że tym razem będzie naprawdę ciężko. Lecz jeśli zastępca komendanta miałby sobie nie poradzić, to kto?
Migający na pomarańczowo kogut na dachu dźwigu ostrzegał, że trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość. Rząd samochodów już teraz zdawał się nie mieć końca. Zamiast odbić wcześniej, przez poranne rozkojarzenie wpakowała się prosto w tę oto zasadzkę na obwodnicy Gladsaxe, gdzie zderzyły się dwa samochody i zablokowały jedyny pas. Teraz mogła tylko siedzieć w swoim mini cooperze, ściśniętym jak szynka w kanapce, i przeklinać ile wlezie.
Nie zdąży, nie ma szans. Usunięcie uszkodzonych pojazdów z drogi i zwolnienie pasa może potrwać jeszcze zarówno pięć, jak i dziesięć minut. Wybrała numer na komórce.
— Mówi Margrethe Franck. Możesz powiedzieć Eriksenowi, że trochę się spóźnię? Utknęłam w korku.
Stała na wysokości cmentarza. Do kwatery głównej PET przy Klausdalsbrovej było stąd całkiem niedaleko — prosto do ronda, potem długie przyśpieszenie na Buddingevej, skręt w lewo i wjazd na parking. Niestety, nawet mini cooper nie miało jeszcze funkcji fruwania, a pomarańczowe światło wciąż migało w tym samym miejscu.
Bębniła palcami w kierownicę, jakby mogła w ten sposób usunąć przeszkodę. W końcu się poddała. Włączyła radio i osunęła się w fotelu. Właśnie szły wiadomości.
Wciąż wałkowali brakujące rozliczenie podróży zagranicznych premiera. Afera ciągnęła się tyle czasu, że zapomniała już, od czego się zaczęła. I czy nie mieli w kraju już wcześniej podobnych spraw? Czy aby stawiane zarzuty nie dotyczyły wszystkich premierów? Jak nie tu, to tam — wszędzie bagno.
Rosja wczoraj wieczorem znów odgrażała się Stanom i Europie Zachodniej, przez co odnotowano pewną nerwowość na azjatyckich giełdach.