Zamrożone płomienie - Jens Henrik Jensen - ebook + książka

Zamrożone płomienie ebook

Jens Henrik Jensen

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ostatnia część historii Nielsa Oxena, byłego żołnierza duńskich sił specjalnych, opowiadającej o walce z Danehofem.

Osaczony Oxen musi uciekać. Materiały, które zapewniały mu bezpieczeństwo, stały się bezużyteczne. Gdy prawie udało mu się wydostać z kraju, został namierzony, a łódź, którą płynął, zatopiono. Wszystko wskazywało na to, że zginął, ale ciała nie znaleziono...

Tymczasem mężczyzna przeżył i powoli odzyskiwał siły. Jego sytuacja stała się jednak beznadziejna. Nie chciał uciekać i ukrywać się do końca swoich dni, musiał stanąć do walki. Oskarżono go o zbrodnię, której nie popełnił, a prawdziwi mordercy, okrutni, bezwzględni i niemal wszechwładni, pozostawali na wolności. U jego boku znów staje Margrethe Franck. Wcześniej i dla niej walka z Danehofem skończyła się katastrofą. Oboje desperacko potrzebują sojuszników w tej nierównej wojnie. Znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Jeśli chcą przetrwać i żyć godnie i z honorem, muszą stawić czoła wrogowi, którego nie widać.

Czy Oxen i Franck doprowadzą do ukarania prawdziwych sprawców przerażających morderstw? Czy uda im się pokonać tajną sieć ludzi władzy i odzyskać dobre imię?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 721

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jens Henrik Jensen

Zamrożone płomienie

Tytuł oryginału: De frosne flammer

Tłumaczenie: Edyta Stępkowska

ISBN: 978-83-283-4407-5

© Jens Henrik Jensen og JP/Politikens Hus A/S København 2016

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Polish edition copyright © 2019 by Helion SA

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniej­szej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficz­ną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Helion SA dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Helion SA nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.

HELION SA ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Dla

Hugo, Victora i Mai

Rozdział1.

Postać siedziała nieruchomo na klifie i chłonęła życiodajną siłę ze słońca, niczym wygłodniały zmiennocieplny gad.

Wokół rozciągał się przygnębiający krajobraz wrzosowiska usianego brązowymi spłachciami piachu, głazami i kołdrami mchu. Zima była w odwrocie, lecz w zacienionych zagłębieniach i szczelinach skalnych wciąż zalegał śnieg.

Jedynym ruchomym elementem krajobrazu była wrona, która w małej niecce zawzięcie skubała coś, co wyglądało jak zajęcze truchło.

W trzecim miesiącu roku wszystko tutaj było surowe i wygłodniałe.

Postać na klifie siedziała ze skrzyżowanymi nogami i wyglądała, jakby wyrastała wprost ze skały. Miała wyprostowane plecy, bose stopy i dłonie złożone na udach.

Postać była mężczyzną.

Ostre marcowe światło bezlitośnie ujawniało bezlik blizn na nagim torsie. Niektóre stare i pobladłe. Inne pojawiły się niedawno — ciemnoróżowe o zaokrąglonych konturach albo proste cięcia na bladym, żylastym ciele, zamknięte setkami szwów.

Długie włosy były zebrane w niewielki kucyk na karku. Rzadki, nieregularny zarost piął się od szyi przez podbródek i policzki. Mężczyzna wyglądał jak rozbitek na skalistym archipelagu pokrytym brudnobrązowym wrzosowiskiem i kępkami iglaków.

Siedział z zamkniętymi oczami i twarzą zwróconą ku słońcu. Miejsce było strategicznie doskonale położone między dwoma dużymi głazami, które chroniły przed wiatrem, a uwięzione między skałami powietrze nagrzewało się od świtu.

Od pół godziny ani drgnął. Nie poruszył dłonią. Nie przesunął palca. Nie uniósł brwi ani nie zmarszczył nosa. Wyglądał, jakby całym sobą skupił się na procesie wymiany energii między życiodajną gwiazdą odległą o sto czterdzieści dziewięć milionów sześćset tysięcy kilometrów a nic nieznaczącym organizmem przycupniętym na skale.

Po lewej stały stare kalosze ze skarpetami wciśniętymi w cholewki. Po prawej leżały podkoszulek, flanelowa koszula w kratę i dziergany sweter. Na samej górze spoczywał przedmiot, który w słońcu puszczał zajączki. Nóż myśliwski. Na ostrzu widać było plamy rdzy, trzon także musiał swoje przejść. Widać, że był wielokrotnie naprawiany i na koniec owinięty sznurkiem.

Kiedy w końcu mężczyzna się poruszył, ruchy miał nieskończenie powolne, jakby słońce mimo wszystko nie zdążyło tchnąć siły w jego mięśnie.

Wyciągnął ręce przed siebie, a potem uniósł je nad głowę. Wziął pięć głębokich wdechów i za każdym razem w skupieniu wypuszczał powietrze do samego końca. Wreszcie w zwolnionym tempie opuścił ramiona wzdłuż ciała i wrócił do pozycji wyjściowej.

Był w trakcie siódmej serii z rękoma nad głową, gdy nagle opuścił ręce i czujnie obejrzał się za siebie. Usłyszał jakiś dźwięk. Obcy dźwięk. Czyjeś głosy. Musiały dochodzić ze żwirowej drogi biegnącej równolegle z niewielkim masywem skalnym, na którym się usadowił.

Mężczyzna nie tracił czasu na ubieranie się. Przezornie włożył trzon noża między zęby. Mając obie ręce wolne, ruchami pewnymi jak u zwierzęcia, bezgłośnie przeczołgał się po kamieniach w stronę dużego, wolno stojącego głazu na poboczu drogi.

Przykucnął na miękkiej ziemi i ostrożnie wyjrzał zza skały. Głosy stały się wyraźniejsze. Chwilę później dostrzegł dwóch mężczyzn. Szli spokojnym krokiem i o czymś rozprawiali. Przywarł do kamienia i błyskawicznie przeanalizował wszystkie szczegóły.

Obaj mogli mieć koło siedemdziesiątki — co wcale go nie uspokajało. Wróg nie ma ograniczenia wiekowego.

Obaj mieli na nogach buty trekkingowe, a jeden z nich szedł z niewielkim plecakiem wycieczkowym przewieszonym przez jedno ramię. Obaj byli czyści i schludni, w strojach w kolorze zgniłej zieleni i szarościach, odpowiednich na wycieczkę krajoznawczą. Każdy miał na sobie luźną kurtkę i polar pod spodem. Mężczyzna wypatrywał wybrzuszeń albo miejsc, gdzie odzież nienaturalnie odstawałaby od ciała, co mogłoby oznaczać, że są uzbrojeni. Prześledził także spojrzenia piechurów, by się zorientować, co przykuwa ich uwagę.

Obcy wyjątkowo rzadko zaglądali do tej niewielkiej, odizolowanej części świata, którą tymczasowo sobie przywłaszczył. Była połowa marca… nie był to wymarzony czas na piesze wędrówki, ale nic w dwójce starszych panów nie wzbudziło jego podejrzeń.

Kiedy mijali jego kamień, usłyszał wyraźnie, o czym rozmawiali. Zastanawiali się, gdzie najlepiej ulokować oszczędności emerytalne. To uspokoiło go jeszcze bardziej. Przeczekał w swojej kryjówce, aż mężczyźni zniknęli z pola widzenia.

Biały drewniany domek z czerwonym dachem z blachy falistej zdawał się lśnić w słońcu. Stał na niewielkim wzniesieniu. Z przodu przed domem ciągnęła się niewielka zatoczka, w której stała łódka. Z tyłu wznosiły się tylko klify. Teraz dom wyglądał jak świeżo wyprany i wywieszony do wyschnięcia na błękitnym niebie.

Tego dnia, w nowym roku nowego świata tego mężczyzny, słońce osiągnęło swoją największą moc. Cudowny dzień.

Już wcześniej siadywał na swoim klifie, by wystawić do słońca nagi korpus i zanurzyć się w siebie, ale dziś było bez porównania najwspanialej. Wkrótce wiosna nabierze impetu.

Z szutrowej drogi odbił i wąską ścieżką ruszył pod górę do domu. Kiedy wyszedł zza rogu, obszedłszy ogródek, dostrzegł ją, nim ona zauważyła jego. Siedziała na swoim stałym miejscu, plecami do drewutni i z lekko przechyloną sztalugą, by światło padało na nią pod odpowiednim kątem. Siwe włosy schowała pod słomkowym kapeluszem o szerokim rondzie.

Malowała kwiaty — znowu. Nigdy nie widział, by malowała cokolwiek innego. Teraz i ona go zauważyła. Pomachała mu pędzlem i zawołała po angielsku:

— Hello Dragos! Znów się gdzieś włóczyłeś? Nie usiedzisz na miejscu, niespokojny duchu.

— Róże? — zapytał.

Kobieta uśmiechnęła się i pokręciła głową.

— Tulipany. Mnóstwo tulipanów…

Rozdział2.

Głos zadudnił w całym pomieszczeniu i brzmiał bardziej jak stwierdzenie niż pytanie:

— Lars Thøger Fritsen?

Listonosz musiał wejść do środka, gdy szlifierką kątową obrabiał podwozie zawieszonego na podnośniku samochodu. Ton tego niby-pytania był tak zdecydowany, że na moment poczuł się jak w wojsku i całe ciało instynktownie przygotowało się do wystąpienia z szeregu, złączenia pięt i zameldowania się do służby. Na szczęście udało mu się opanować i spojrzał tylko podejrzliwie na swojego gościa zza przedniego koła toyoty.

— To ja — potwierdził.

— Polecony — zagrzmiał ponownie listonosz, grubo po pięćdziesiątce. — Musi pan pokwitować.

Odłożył szlifierkę i wyszedł spod starego kombi.

— Polecony?

— Zgadza się. Niech pan będzie łaskaw podpisać — powiedział listonosz, wręczając mu dużą bąbelkową kopertę. — O, tutaj.

Postawił parafkę na podsuniętym mu ekranie.

— Dziękuję — odparł listonosz i jednym tchem życzył mu udanego dnia, po czym odwrócił się i wyszedł.

Zdumiony oglądał kopertę. Nie spodziewał się przesyłki, a już na pewno nie poleconej.

„Warsztat Samochodowy L.T. Fritsena, Amagerbrogade 108, 2300 Kbh. DW: Lars Thøger Fritsen”. Odwrócił kopertę. W miejscu na dane nadawcy była pieczątka. Przesyłkę nadała kancelaria adwokacka Sjørslev, Blaufeldt & Juel z adresu w centrum Kopenhagi. Nic mu to nie mówiło.

Próbował oszacować wagę i w kilku miejscach docisnął zawartość kciukiem. Koperta była ciężka i zawierała podłużne pudełko z jakiegoś twardego materiału.

— I co, działa?

Spojrzał pytająco na swojego stażystę, który mocował się ze strzaskanym światłem mijania w beemce typu kebab, oczywiście czarnej. Choć w tej chwili wózek bardziej przypominał kebab w cieście, bo cały przód był dokładnie zrolowany po bliskim spotkaniu z Tisvilde Hegn. W tym przypadku słowo „płot” w nazwie uroczego skądinąd parku krajobrazowego przestawało być metaforą. Zgodnie z umową z ubezpieczycielem cały przód był do wymiany.

Chłopak skinął tylko głową. Po chwili wahania Fritsen zdecydował się pójść do swojego kantorka i tam otworzyć tajemniczą kopertę.

Usiadł przy biurku i odsunął na bok stertę papierów, żeby zrobić miejsce dla koperty. Rozerwał zamknięcie kciukiem i zajrzał do środka. Czarne pudełko i załączony list. Raz jeszcze wytarł rękę w nogawkę, nim wyjął oba przedmioty. Pudełko było podłużne i wykonane z niezniszczalnego plastiku. Z kieszeni na piersi wyjął okulary do czytania.

„Szanowny Pan Lars Thøger Fritsen, kancelaria adwokacka Sjørslev, Blaufeldt & Juel zarządza spadkiem po Gudrun Oxen, zam. w Domu Opieki Solbakken w Ringsted. Przy inwentaryzacji natrafiliśmy na załączone przedmioty. Dołączono do nich pisemną instrukcję syna zmarłej, Nielsa Oxena. Prosi w nim, aby w przypadku, gdyby nie został bądź nie mógł zostać powiadomiony o śmierci matki, przesłać te przedmioty Panu”.

O co tu chodzi do diabła? Raz jeszcze przeczytał pierwszy akapit, nim przeszedł dalej.

„Znany jest nam również niewyjaśniony wciąż status prawomocnego właściciela załączonych przedmiotów, Nielsa Oxena. Z uwagi na niejasne okoliczności jego prawdopodobnej śmierci rodzina zmarłego dopiero za pięć lat może wnioskować o wystawienie aktu zgonu. Przedstawiliśmy sytuację córce zmarłej, Susanne Oxen Viig. Podobnie jak my uznała, że należy wykonać instrukcję pozostawioną przez jej brata i że niniejszym to Pan staje się prawowitym właścicielem załączonych przedmiotów. (Dołączamy kopię zgody pani Susanne Oxen Viig wraz ze szczegółowym spisem przekazywanych przedmiotów). Sprawę tym samym uznajemy za zamkniętą”.

Oxen. Gudrun Oxen, Susanne Oxen i… Niels.

Ostrożnie otwarł pudełko. Było wyłożone czerwonym aksamitem — i wypełnione wielkim sercem i odwagą. Niels Oxen w otwartej trumnie — in absentia. Jego życie streszczone w czterech orderach.

Pierwszy to wojskowy medal za odwagę. Jego historii nie pamiętał. Drugi taki sam, lecz ze srebrnym liściem dębu. I tę historię pamiętał najlepiej z wszystkich. N.O. otrzymał odznaczenie za to, że bez chwili wahania wskoczył do rzeki Uny niedaleko Kostajnicy, by uratować kolegę z kompanii Bravo, trafionego kulą serbskiego snajpera.

Tym kolegą był on sam, L.T. Fritsen.

Blizna na klatce piersiowej do dziś czasem swędzi. Do dziś również zdarza mu się czuć, jak zimna, czarna woda zamyka się wokół niego tuż przed śluzą na drodze do śmierci. Budzi się wówczas mokry od potu, wyszarpnięty ku życiu przez parę silnych ramion.

Trzecie odznaczenie to medal za odwagę ze złotym liściem dębu. O ile go pamięć nie myliła, N.O. dostał go w związku z misją o nazwie Task Group Ferret, która była duńskim wkładem w Operation Enduring Freedom w Afganistanie. N.O. pod ostrym ostrzałem przyszedł z odsieczą załodze zestrzelonego helikoptera.

Ostrożnie wyjął szpilkę, która przytrzymywała na miejscu czwarte, ostatnie odznaczenie. Z nabożnością ułożył je sobie na wyciągniętej dłoni.

Było to odznaczenie wyższe od pozostałych. Krzyż Waleczności. Przyznawany za wyjątkowe dokonania. Tak bardzo wyjątkowe, że jak dotąd Niels Oxen pozostawał jedynym, który je otrzymał. Był rok 2009, kiedy Jægerkorpset[1] wysłał swoich ludzi do prowincji Helmand w Afganistanie. N.O. zakradł się na tyły wroga i sam jeden pokonał ośmiu talibów, by ratować kolegów, którzy wpadli w zasadzkę po najechaniu na połączone szeregowo ajdiki.

Ostrożnie odłożył na miejsce piękny czarny krzyż i przypiął go do czerwonego aksamitu. Cztery odznaczenia zaczęły mu się rozmywać przed oczami.

Nie. Nie teraz. I nie tutaj, w pracy, w taki zwykły poranek. To nie jest pora, aby… Zirytowany otarł łzę brudnym od oleju wierzchem dłoni.

Musiał wracać do toyoty na podnośniku. I wziąć się w garść, do cholery, wóz ma być gotowy na jutro przed południem.

Ale teraz emocje gwałtownie wezbrały i nic już nie mógł zrobić. Słone strumienie popłynęły mu po policzkach, do ust i dalej, po brodzie, wprost do pustego naczynia, którym stało się na ten moment jego serce.

— Szefie, potrzebuję… — Chłopak z impetem wpadł do kantorka, ale zatrzymał się w połowie kroku. — Yyy… wszystko w porządku?

Fritsen spojrzał na niego i pokiwał głową.

— Tak, tak, to nic takiego…

— Okej… yyy… to ja poczekam. — Jego uczeń wycofał się i dokładnie zamknął za sobą drzwi.

Postawił pudełko na biurku. Odznaczenia lśniły w promieniach słońca wpadających przez okno. Najbardziej z wszystkiego męczyła go niepewność. Czy kiedykolwiek znajdą ciało, aby można go było pochować? Czy zjadły go kraby i węgorze? Czy tam, w morzu, istnieje coś takiego jak wieczny odpoczynek? Może śruba przepływającego statku wkręciła jego ciało i oderwała mięso od kości? A jeśli któregoś dnia morze wyrzuciło go gdzieś na jakiś obcy brzeg…? Kto się nim zajmie, kto się nim zaopiekuje i zadba, by okazano mu szacunek, na jaki zasłużył bardziej niż ktokolwiek na świecie?

Siedział nieruchomo na krześle biurowym i cały film raz jeszcze przewijał mu się przed oczami.

Dzień, w którym Oxen wyłowił go z rzeki Uny. Pobyt w szpitalu. Kiełkująca przyjaźń, która przerodziła się w nierozerwalną więź. Te wszystkie lata, gdy Oxen zaglądał czasem do warsztatu — ot tak, żeby pogadać, wyrzucić, co mu siedziało na wątrobie. I potem równia pochyła wiodąca wprost do pokoju w piwnicy w północno-zachodniej Kopenhadze, gdzie ciemność powoli wchłaniała jego starego kompana z wojska.

Próbował mu pomóc, próbował dawać dobre rady. Lecz Niels Oxen był człowiekiem, który chodził własnymi ścieżkami i sam podejmował decyzje. To była jego siła. I słabość.

Choć potem spotykali się tylko sporadycznie, od czasu do czasu zdarzało mu się coś dla Oxena załatwić. Bo Fritsen w załatwianiu był doskonały. A gdy czegoś załatwić nie mógł, to zawsze znał kogoś, kto mógł.

Teraz wszystko skończone. A medale leżą na jego biurku. Dokładnie tak, jak powiedziała ta babka z PET. Franck, tak się nazywała. Ona widziała pudełko i czytała list z instrukcją. Znalazła je w szufladzie pokoju starej, schorowanej matki Oxena w domu opieki w Ringsted.

Jak mogło do tego dojść? W ciągu ostatnich dwóch lat docierały do niego tylko strzępy informacji, ale wiedział dokładnie, jak to się zaczęło. I jak skończyło.

Podobnie jak reszta kraju, wszystkiego dowiedział się z mediów: ścigany weteran podejrzewany o zabójstwo starego właściciela stawów hodowlanych ukradł łódź w niewielkim miasteczku portowym na północy Jutlandii. Nocą wypłynął w stronę szwedzkiego wybrzeża, ale kiedy zbliżał się do celu, na pokładzie miało dojść do eksplozji. Szwedzcy świadkowie widzieli łunę ognia na wodzie, a potem z morza wyłowiono resztki wraku. I ani śladu Nielsa Oxena.

Gdy wybierał numer swojej żony, czuł już tylko pieczenie pod powiekami. Na szczęście odebrała po pierwszym sygnale.

— Cześć, to ja. Właśnie dostałem pocztą wszystkie jego medale. Również Krzyż Waleczności. Nie wiem, co robić. Jestem w rozsypce…

Opowiedział jej całą historię. I opowiedział o swojej reakcji, bo zawsze tak robił. Ta kobieta była w jego życiu punktem zwrotnym. Znała swojego żołnierza. Wysłuchała go i mu doradziła. Poczuł, że znów może oddychać. Odłożył słuchawkę. Wspólnie zastanowią się nad tym wszystkim na spokojnie, przy kolacji.

To wszystko to jakaś cholerna brednia…

Niels Oxen, którego znał, nigdy by nie zabił bezbronnego starszego człowieka. Nigdy by nie zabił nikogo, kto nie byłby wrogiem. To wszystko było tak nieskończenie smutne. Jedno wielkie gówno. Afera na wielką skalę, wobec której zwykły człowiek, taki jak on, był kompletnie bezsilny. Dziś wszyscy wierzą w historię o tragicznym stoczeniu się bohatera wojennego. I to nie dawało mu spokoju.

Prawdziwa historia leżała przed nim na czerwonym aksamicie w pudełku na biurku. Powoli podniósł się z fotela. W warsztacie czekała toyota, która miała być gotowa na jutro.

[1]Pol.KorpusŁowców.Elitarnajednostkawojskspecjalnychduńskiejarmii,odpowiednikpolskiegoGROM-u—przyp.tłum.

Rozdział3.

Biura firmy importującej maszyny rolnicze stały puste jak pole zostawione ugorem. Był to jej drugi tydzień w Sprzątanie B+B, a zlecenie w Ballerup było jej pierwszą pracą na wieczorno-nocną zmianę.

Za oknami było całkiem ciemno. Wybiła dwudziesta pierwsza, początek najchujowszej zmiany. Z wiadrem zatankowanym wodą z mydlinami i z mopem gotowym do pracy skręciła w długi korytarz, pchając przed sobą wózek ze sprzętem.

Za plecami trzasnęły drzwi. To jej szef ruszył w przeciwną stronę, żeby zająć się mniejszym pomieszczeniem. Bez wahania wziął zastępstwo, gdy Litwinka, która miała pracować z nią tej nocy, się nie pojawiła.

Do tej pory pracowała wyłącznie z Polakami, Litwinami albo Łotyszami. Pięć minut temu w pomieszczeniu gospodarczym szef potwierdził, że jest jedyną Dunką w firmie.

— Witaj w Danii klasy B. Nikt nigdy nie odpowiada na moje ogłoszenia, to znaczy żaden Duńczyk. Większość woli brać zasiłki, niż ruszyć dupę i sprzątać. Jak ci się zdaje, kto sprząta pokoje w hotelach? No pewnie, że nie Duńczycy. Więc niech mi nie mówią o bezrobociu.

Kiwała tylko głową. Nie miała ochoty wdawać się w dyskusje. Szef był młodym gościem tuż po trzydziestce. Napompowany sterydami korpus opinała ultraciasna czarna koszulka z żółtym nadrukiem. Do tego włożył luźne spodnie w kolorze khaki i białe sportowe buty.

Teraz mogła powiedzieć, że już dwukrotnie spędziła z nim około pół godziny. Pierwszy raz, kiedy ją zatrudniał, a drugi teraz — kiedy szykowali się do pracy. Było dla niej całkowicie jasne, że gość z ledwością jest w stanie zarządzać spółgłoską i samogłoską, które na chrzcie nadano mu jako imię. W ciele Bo Bremera bowiem było jedno miejsce całkowicie pozbawione mięśni i znajdowało się między uszami.

Sprzątanie było pracą fizycznie wyczerpującą, a grafik opracowany przez tego idiotę był bezlitośnie ciasny i zrobiony z myślą o obcokrajowcach gotowych się zaharować dla lepszego życia.

Kikut uda, zwykle idealnie pasujący do protezy, zaczynał boleć i czuła w plecach, że przez to za bardzo obciąża zdrową nogę. Ta praca była wyjściem awaryjnym do czasu, gdy znajdzie coś innego. W tej chwili wyjściem jedynym. W ostateczności mogła jeszcze sprzedać mieszkanie w Østerbro, które niestety kupiła za wielkie pieniądze w czasie bańki na rynku nieruchomości. Kto wie, może to właśnie będzie jej następnym krokiem w rozpaczliwej próbie złagodzenia upadku.

Włożyła w uszy słuchawki i podkręciła głośność. Stary album Metalliki z dziewięćdziesiątego szóstego, Load, zawsze jej pomagał w oczyszczaniu myśli i powierzchni płaskich.

Zostało jej już tylko jedno z tych wielkich biurek i będzie mogła przejść do odkurzania. Na sucho przetarła monitor i pochyliła się, żeby wilgotną szmatką przetrzeć obramowanie.

Nagle dwoje silnych rąk złapało ją od tyłu i ścisnęło jak w imadle.

— Co ty na to, mała? Tu, na biurku. Półtora tysiąca w gotówce…

To jej szef zakradł się niepostrzeżenie. Sapał jej prosto do ucha.

— Puszczaj, świnio!

Rzeczywiście na moment rozluźnił uścisk, ale tylko po to, by zamiast w talii, zacisnąć pięści na jej piersiach.

— Chętnie bym wyruchał kalekę. Zresztą twoim cyckom akurat nic nie brakuje. Dobra, niech ci będzie, dwa tysiące, mała, zboczona dziwko…

— Puszczaj, mówię!

— Narowista jesteś, co? Podoba mi się…

Tyłem głowy uderzyła go w twarz. Nie dość mocno, by ją puścił, ale wystarczająco, by na moment zbić go z tropu. Kolanem zdrowej nogi oparła się o krawędź biurka i odepchnęła. Cofnął się o krok. To wystarczyło, by mogła zaprzeć się o blat biurka stopą. Tym razem odepchnęła się z całej siły i pchnęła go w tył. Kiedy upadali, odruchowo rozluźnił uścisk.

Błyskawicznie poderwała się z podłogi. Na twarzy szefa malował się teraz fałszywy uśmiech.

— Okej, możemy też na ostro. Mnie to pasuje — wysapał, po czym wstał i zrobił krok w jej stronę.

W dawnych czasach wyjęłaby broń i wysłała mu kulkę w jakieś niegroźne dla życia miejsce. Ale dawne czasy minęły. Dlatego teraz powoli cofała się w stronę ściany, aż odległość między nimi stała się bardziej rozsądna. Nie może się z nim bić. Jest zbyt silny. Musi go powalić przy pierwszym podejściu.

Jedną z podstawowych zasad we wszystkich technikach samoobrony i walki, w których przez tyle lat się ćwiczyła, było wykorzystywanie w ataku siły inercji. To pozwalało zrekompensować przewagę fizyczną przeciwnika.

Gdy rzucił się w jej kierunku, trzepnęła go w twarz mokrą szmatą, co tylko jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Wyciągnął ku niej łapska, wtedy chwyciła go za nadgarstek i szarpnęła ku sobie, jednocześnie się odsuwając. Tym samym szybkim ruchem wykonała półobrót i lewą ręką mocno złapała go za włosy.

Osiłek dosłownie walnął głową w ścianę, a ona dodatkowo mu w tym pomogła, uderzając z całej siły jego czołem w surowy beton. Kiedy kolana się pod nim ugięły, odchyliła jego głowę i ponownie uderzyła nią w mur, aż upadł i potoczył się kawałek po podłodze.

— I co, teraz będziesz grzeczny, obleśny gnoju?

Szef z jękiem odwrócił się na plecy i posłał jej coś na kształt złośliwego uśmieszku spod strumieni krwi płynących z rozciętych brwi i najprawdopodobniej złamanego nosa.

Z całej siły kopnęła go w krocze, na co ten zawył z bólu i zwinął się na podłodze.

— Pojebana dziwka! Nie dostaniesz ani grosza, słyszysz? Zajebię cię, kurwa!

Jęczał, ale zdumiewająco szybko zebrał siły, by stanąć na nogi i przypuścić jeszcze jeden szaleńczy atak. Chwyciła pierwsze, co miała pod ręką — lampę biurkową na ciężkiej, mosiężnej nóżce — wzięła zamach i trafiła go w podbródek.

Zwalił się na podłogę, aż zadudniło. Tym razem trochę potrwa, nim się podniesie. Przewróciła go na brzuch i z tylnej kieszeni jego spodni wyjęła uderzająco gruby portfel. Jego twarz była lepką, krwawą miazgą. Wyglądał dokładnie tak, jak na to zasłużył. Powoli otwarł oczy, kiedy wyjmowała z portfela gruby plik tysiąckoronowych banknotów. Tak jak się spodziewała — gość najwyraźniej preferował transakcje gotówkowe. Przeliczyła pieniądze. Banknotów było siedemnaście. Może do nielegalnych rozliczeń ze współpracownikami?

— A teraz słuchaj, gnoju! Ta dycha to moja zaległa pensja. Do tego dwa tysiące za molestowanie, trzy za napaść kwalifikowaną, a reszta to dodatek za pracę w ciężkich warunkach z takim obleśnym debilem jak ty. I zapamiętaj sobie, że jeśli cię jeszcze kiedykolwiek zobaczę, to zgłoszę wszystko na policję. Rozumiesz?

Schowała pieniądze do kieszeni, a pusty portfel rzuciła na podłogę. Potem odwróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia.

Kiedy wracała z Ballerup do siebie, lało jak z cebra. Deszcz niemal wstrzymywał ruch na ulicy. Młynek w jej głowie obracał się w tym samym tempie co wycieraczki.

Jutro będzie musiała znaleźć nową pracę. A najlepiej dwie. I to nie może być sprzątanie. Tu mimo wszystko się przeliczyła. Może jakiś sklep całodobowy, kawiarnia albo supermarket? Albo taksówka? Albo jakieś ciekawe połączenie różnych fantastycznych opcji?

Auto jeszcze przed Herlev zaczęło strzelać fochy. Małe, czternastoletnie suzuki było wyrazistym symbolem jej gwałtownej degradacji. Była zmuszona przesiąść się do niego ze swojego ukochanego mini coopera, kiedy w pełni do niej dotarło, że nigdy już nie znajdzie sobie porządnej pracy.

Staruszek krztusił się przez jakiś kilometr na Herlev Hovedgade, wreszcie poległ. Zdążyła jeszcze zjechać na pobocze, zanim całkiem wyzionął ducha. Może to przez ten deszcz? Może zalało zapłon?

Deszcz wciąż dudnił w dach z niesłabnącą siłą, a ona z wściekłości waliła otwartymi dłońmi w kierownicę. Nie mogła zadzwonić po Falcka, bo z nich też musiała zrezygnować. Z wszystkiego musiała zrezygnować.

Ponuracy z Danehofu w krótkim czasie obrócili w proch jej całe życie. Dokładnie tak, jak zapowiedzieli, że to zrobią za to, że razem z Nielsem Oxenem, byłym szefem PET Mossmanem i jego siostrzeńcem podjęli próbę przeniknięcia do ich tajnej sieci wpływów — i rozsadzenia jej od środka. Jej dotychczas całkiem wygodną egzystencję zmienili w krainę lodu. Tak właśnie się czuła. Jakby jej życie zamarzło. Oto była cena, którą płaciła.

Rozdział4.

Trzy starannie złożone czarne peleryny czekały przewieszone przez oparcia krzeseł. Starszy mężczyzna gestem zaprosił dwójkę swoich gości, by zajęli miejsca w niewielkim pomieszczeniu o półkolistym, pobielonym sklepieniu.

Dzieliło ich całe pokolenie. Gospodarz w okularach w złotych oprawkach, z wysokimi zakolami i posrebrzonymi siwizną włosami wyglądał, jakby dobiegał siedemdziesiątki. Na początek potarł zapałką o draskę i zapalił świece w siedmioramiennym świeczniku.

Jego goście — kobieta i mężczyzna — wyglądali na rówieśników i mogli mieć jakieś czterdzieści kilka lat. Jeśli okrągły stolik uznać za różę wiatrów, kobieta stanęła za krzesłem stojącym na północy. Mężczyzna stanął na wprost niej, od strony południa.

Starszy mężczyzna jak zwykle zajął pozycję na wschodzie. Na stole położył swoje okulary i stos dokumentów. Podobnie jak pozostali, nałożył pelerynę, zapiął pod szyją złotą haftkę i upewnił się, czy wszyscy są gotowi. Wtedy odmówili Ojcze nasz. Po modlitwie nastąpiła minuta ciszy.

Dyskretnie sprawdzał czas na zegarku. Zgodnie z ceremoniałem minuta ciszy miała upamiętniać tych, którzy odeszli od ostatniego zgromadzenia. Zawsze czuł, że ta chwila zadumy dobrze im robi. Wyostrza koncentrację i pomaga się skupić na pracy, do której przystąpią po upływie owych sześćdziesięciu sekund. Był to czas na przejście z jednego świata do drugiego.

Po swojej prawej ręce miał przywódczynię Danehofu Nord, Karin — albo Kajsę — Corfitzen, córkę zmarłego ambasadora i właściciela zamku Nørlund w Himmerland. Jej matka była Szwedką, stąd nietypowe zdrobnienie imienia. Dojrzała, elegancka i piękna czterdziestoczteroletnia kobieta. Skończyła handel międzynarodowy i całe dorosłe życie spędziła w Londynie. Po nagłej śmierci ojca przełamała utrzymywany w organizacji od stuleci męski triumwirat — i w najmniejszym stopniu go to nie niepokoiło. Nie ma na tym świecie rzeczy niezmiennych. Ba. Gdyby miał dwadzieścia lat mniej, bez wątpienia zabiegałby o względy tej kobiety.

Po jego lewej stał Villum Grund-Löwenberg. Jak zawsze starannie ostrzyżony, z wypielęgnowanym pełnym zarostem ostro odcinającym się od opalonej skóry. Wokół rozsiewał subtelny zapach płynu po goleniu z wyczuwalną nutą drzewa sandałowego. Kiedyś, w niezobowiązującej rozmowie, wyznał, że zawsze używa tej samej marki i kupuje ją wyłącznie w Taylor of Old Bond Street w Londynie. Z podobną starannością dobierał garnitury — dyskretnie eleganckie i od tego samego krawca z Savile Row.

Wysoki, szczupły mężczyzna przejął zamek Gram od swoich rodziców, ale nie afiszował się ze swoim majątkiem i na stałe wciąż mieszkał w Kopenhadze i Zurychu. On też wiele lat spędził w Anglii, gdzie zrobił magisterium z informatyki. Dziś miał czterdzieści sześć lat i był współzałożycielem i współwłaścicielem firmy Castle & Unicorn Corp, opracowującej platformy technologiczne i oprogramowanie dla świata finansów. Spółka odniosła niedawno ogromny sukces na giełdzie szwajcarskiej.

Villum Grund-Löwenberg był gwiazdą duńskiej sceny gospodarczej. Miliarderem i wizjonerem o imponującej sieci kontaktów w kraju i na świecie. A przy tym człowiekiem wyjątkowo nieśmiałym. Był tym, z którym wszyscy chcieli się zaprzyjaźniać, ale dopuszczał do siebie tylko nielicznych.

I oto znów staje na swoim miejscu, pomiędzy dwójką energicznych, odnoszących sukcesy młodych ludzi, a wszyscy troje w chwili przekroczenia progu tej sali zredukowani zostali każde do własnego zakątka Królestwa — Północy, Południa i Wschodu, by wspólnie tworzyć Najwyższe Zgromadzenie Danehofu.

Brak reprezentanta Zachodu miał korzenie w średniowieczu, gdy ich parlament zaczął obradować na zamku w Nyborgu, będącym wówczas miastem królewskim i głównym ośrodkiem władzy. Wtedy królestwo Danii stanowiła Jutlandia z północą i południem oraz wyspy na wschodzie, gdzie Kopenhaga nie odgrywała jeszcze żadnej roli. Na zachodzie zaś — nie było nic. Dlatego Danehof ma tylko trzy ośrodki.

Skinieniem dał znak swoim gościom, wysunął drewniane krzesło z wysokim, pięknie zdobionym oparciem, usiadł i ponownie włożył okulary.

— Spotkanie zostaje otwarte. To jest Danehof, drugie zgromadzenie w tym roku — ogłosił.

Zgodnie z tradycją to do niego, jako lidera Wschodu, należało otwieranie zebrań. Robił to niezliczenie wiele razy, jesienią bowiem skończył sześćdziesiąt dziewięć lat. Zbliżał się do emerytury — zarówno w życiu zawodowym, jak i w zaszczytnej funkcji, jaką pełnił w ich organizacji. Dlatego już dawno rozpoczął żmudny proces poszukiwania swojego następcy. I mogło minąć jeszcze sporo lat, nim uzna ów proces za zakończony.

Trzeba się pogodzić ze swoim wiekiem i z pokorą przyjąć fakt, że stopniowo będzie człowiekowi narzucał pewne ograniczenia. Niektórzy z jego poprzedników niestety nie wykazali się w tym względzie odpowiednią rozwagą.

— Czy ktoś pragnie zabrać głos na początku zebrania?

Północ i Południe pokręcili głowami na znak, że żadne z nich nie wnosi o zmianę porządku obrad. Zatem kontynuował:

— Pozwólcie, że zacznę od krótkiego podsumowania sytuacji bieżącej. Po pierwsze: nowy szef obrony kraju został już wybrany, choć na oficjalną nominację będziemy musieli jeszcze chwilę poczekać. Jest nim Yssing. Tak, udało nam się do tego doprowadzić. W swoim czasie zaangażowaliśmy ogromne środki w pozyskanie tego akurat stanowiska i dziś możemy powiedzieć, że się opłaciło. Ostatni raz Danehof dysponował tym ważnym stanowiskiem aż trzydzieści dziewięć lat temu. Jest to zatem dla nas wydarzenie ogromnej wagi.

Dwójka jego kolegów z zadowoleniem wysłuchała tej informacji. Ciągnął dalej, nie zaglądając do notatek:

— Punkt drugi można w zasadzie nazwać naturalną konsekwencją punktu pierwszego… Zdecydowałem o całkowitym zawieszeniu działań operacyjnych związanych z dawnym komandosem Nielsem Oxenem. Minęło ponad pół roku, odkąd po raz ostatni widziano go żywego — i to w okolicznościach, jakie zostały wam szczegółowo przedstawione. Uznałem więc, że pora zaprzestać aktywnych poszukiwań. W pierwszym okresie drobiazgowo przeszukaliśmy zarówno małe, prowincjonalne szpitale, jak i duże ośrodki lecznicze w odpowiednim promieniu od miejsca zdarzenia, a jednocześnie prześwietliliśmy cały zgromadzony w tej sprawie materiał policyjny. Potem skupiliśmy się na monitorowaniu wszelkich zgłoszeń o ciałach znalezionych w cieśninie Kattegat, Bałtyku i odpowiednim fragmencie Morza Północnego. Wszystkie te działania pochłonęły mnóstwo środków i dlatego postanowiłem ich zaprzestać. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Oxen nie żyje. Musimy się po prostu pogodzić z faktem, że najprawdopodobniej nigdy nie znajdziemy ostatecznego dowodu — jego ciała. Co dotyczy wielu osób, które zginęły na morzu.

Przedstawiciel Południa zasygnalizował chęć zabrania głosu. Przerwał więc i skinieniem oddał głos koledze.

— W jaki sposób monitorowaliśmy zgłoszenia?

— Przede wszystkim płacąc pod stołem naszym ludziom w komendach policji krajów basenu Morza Bałtyckiego, a także Szwecji i Norwegii. Płaciliśmy za przekazywanie nam zgłoszeń, ale również za informacje o tożsamości każdego ze znalezionych ciał. Czy to zadowalająca odpowiedź?

Południe pokiwał głową, więc mówił dalej:

— I wreszcie po trzecie: od ostatniego zebrania czterech z naszych członków pasywnych odeszło z tego świata. Jeden z Północy, jeden z Południa i dwóch ze Wschodu. Tylko jeden pozostawił po sobie wdowę. Wobec pozostałych trzech z chwilą ich odejścia ustają nasze zobowiązania.

— Moglibyśmy zaoszczędzić spore sumy, gdybyśmy zrezygnowali z tych wypłat — wtrąciła Północ i natychmiast przeprosiła, unosząc ręce do góry. Spontaniczne uwagi były naruszeniem etykiety.

— Utrzymywanie naszych emerytowanych członków i ich współmałżonków jest, jak wiadomo, uwarunkowane historycznie — przypomniał jej. — To wszystko na temat sytuacji bieżącej. Czy możemy przejść dalej?

Oboje pokiwali głowami. Teraz wyjął z leżącego przed nim stosu papierów dwie teczki i uniósł je, by im pokazać.

— Te dwa raporty stanowią pierwszy punkt porządku obrad. Otrzymaliście je specjalnym kurierem sześć dni temu.

Spojrzał znad oprawek okularów — najpierw w lewo, potem w prawo. Jego towarzysze pokiwali twierdząco głowami.

Sprawa dotyczyła jego okręgu i to on zamówił raporty. Były wyjątkowo dokładne. Na każdą z osób poświęcono ponad dwa tygodnie, włącznie z podsłuchami w domach. Wszystko to kosztowało majątek.

— Przypomnę pokrótce, w czym rzecz. Pod koniec sierpnia ruszyła największa dotąd sprawa o formowanie karteli w sektorze budowlanym. Oskarżonym jest w niej Kresten Hildmand, który, jak wiecie, zasiada w Drugim Kręgu Danehofu Øst. Prokurator generalny do spraw zwalczania przestępczości gospodarczej i międzynarodowej wskazuje Hildmanda jako postać centralną całej afery. W sprawę, w całej jej rozciągłości, zamieszany jest jednak także Sigurd Back z Trzeciego Kręgu Nord. Jestem pewien, że Hildmand, zarówno dzięki uczestnictwu w Danehofie, jak i niektórym działaniom naszego znakomitego think tanku Consilium, stworzył własną sieć kontaktów pozwalającą mu kontrolować kluczowe sektory branży budowlanej. Jednocześnie Hildmand — jeśli zacznie mówić — może ujawnić pewne wątki dotyczące działalności Danehofu. Gdy zaś prokurator generalny odkryje związki między Danehofem Nord a zamkiem Nørlund, od razu natknie się na sprawę wieszanych psów i zechce się przyjrzeć z bliska ludziom, którzy byli w nią zamieszani. Innymi słowy, idiotyczne krętactwa Krestena Hildmanda w mniejszym lub większym stopniu stanowią zagrożenie dla naszej organizacji.

Odchrząknął i z powrotem odłożył na stos obie teczki.

— Wykonano kawał dobrej szpiegowskiej roboty. Moim zdaniem mamy obecnie pełny obraz zarówno Krestena Hildmanda, jak i prokuratora generalnego Pera Eilertsena. Obie analizy wskazują na określony punkt widzenia, jaki musimy uwzględnić, szukając rozwiązania dla naszego problemu.

Zadanie zostało wykonane perfekcyjnie. Z materiałów zawartych w teczkach wyłaniały się wyraźne sylwetki obu osób.

Starzejący się przedsiębiorca prowadzi nieuporządkowane życie i okresowo nadużywa alkoholu. Z małżonką tworzą związek co najmniej dziwny. Ona przeważnie jest na wakacjach albo szaleje na weekendowych wypadach z koleżankami w europejskich stolicach. Hildmand w tym czasie poluje, dopieszcza swoją niewielką kolekcję zabytkowych samochodów albo siedzi przed telewizorem i opycha się jedzeniem na telefon. I pije. Do nieprzytomności. Kontakty z dwójką dorosłych dzieci są sporadyczne. Za to ich domowy budżet ma się znakomicie.

Z nagrań z podsłuchu zamontowanego w kuchni małżonków wynikało, że Kresten Hildmand zwierzył się żonie ze swoich dylematów: otóż uważa za warte rozważenia zawarcie swojego rodzaju układu z prokuratorem generalnym. Miałby wyłożyć wszystkie karty na stół i w zamian za wolę współpracy otrzymać niższą karę. Żona stwierdziła, że sam musi się z tym uporać. Byle tylko firma mogła działać dalej.

Prokurator generalny Per Eilertsen, ojciec dwóch nastoletnich córek, od siedemnastu lat będący w związku małżeńskim z adwokatką Line Eilertsen, to całkowite przeciwieństwo Hildmanda. Porządny i idealnie czysty, w życiu osobistym i zawodowym. Pochodzący z Langelandu Eilertsen zdawał się kierować umiarem i zdrowym rozsądkiem we wszystkim — od posiadanego porftela akcji aż po wybór obuwia.

W zasadzie wszystko to było im znane od dawna, lecz teraz mogli uzupełnić wiedzę o obu mężczyznach o kilka ciekawych szczegółów. Prokurator generalny lubił na przykład, gdy był w domu sam, puścić sobie na cały regulator Wind of Change, żeby wyć i pogwizdywać ze Scorpionsami. A Hildmand trzymał w nocnej szafce Pismo Święte. I czytał je. Może więc był diabłem, ale mimo wszystko…

To była podstawa. Trzeba wiedzieć wszystko, zarówno o potencjalnych przeciwnikach, jak i przyjaciołach, a on miał do tego własny protokół, którego ściśle się trzymał: zawsze musieli dysponować kompletem najistotniejszych faktów, nim wspólnie, we troje, podejmą tak ważną decyzję.

Mieli bowiem zdecydować o czyimś życiu — lub śmierci.

— Zanim wam przedstawię moje zdanie, chciałbym poznać wasze. — Przyklepał otwartą dłonią obie teczki i popatrzył na zmianę to na jedną, to na drugą siedzącą przy stole postać. — Jak najskuteczniej wyeliminować zagrożenie?

Rozdział5.

Branie ujawniło się jako długie, silne szarpanie żyłki. Czwarta zdobycz tego przedpołudnia. Jeśli sądzić po oporze, większa niż poprzednie, już leżące na dnie małej motorowej łodzi.

Dorsz… Dziś były urodziny Tessy i obiecał jej przynieść nie tylko kolację, ale jeszcze zapas do zamrażarki, która po zimie powoli pustoszała.

Uniósł krótką wędkę pilkerową, zanurzył i przybliżył do siebie. Był to sposób na wyciągnięcie bestii, ale do pełnego sukcesu sporo mu jeszcze brakowało. Stał w miejscu, które wielokrotnie okazywało się szczęśliwe — w podłużnym zagłębieniu dna między Vaxholmen a Ängholmen.

Dzień był mroźny. Na łagodną wiosenną aurę będą musieli jeszcze poczekać, choć odniósł inne wrażenie, gdy niedawno wygrzewał się w słońcu na skale.

Znów zanurzył wędkę i rozejrzał się wokół. Morze było spokojne. Wiatr wiał z północnego zachodu, więc tu Klöverön go przed nim osłaniał. Ze swojego miejsca widział Korsvik, ale nie widział białego domu ukrytego za wysuniętym w morze przylądkiem.

W końcu się pojawił, tuż pod powierzchnią. Piękny dorsz, na oko jakieś pięć kilo. Nie rzucił się jednak na żółtego pilkera na końcu linki, tylko chapsnął przywieszkę, na której wisiała mała kałamarnica z miękkiego plastiku kupiona jeszcze w lipcu w Marstrandzie.

Za pomocą niewielkiego haka wędkarskiego wciągnął rybę na pokład. Idealna kolacja urodzinowa. Theresa Lövgren kończyła sześćdziesiąt trzy lata. Pożyczył od niej sto koron i wydał je na prezent — bombonierkę, kupioną, podobnie jak kałamarnice, w Coop Nära, wielobranżowym sklepie znajdującym się w porcie.

Zawdzięczał Tessie wszystko.

To ona go zauważyła, kiedy rano wybrała się na ryby. Leżał nieprzytomny na skale wystającej z wody niedaleko Koddholmen. Wciągnęła go na pokład swojej łódki i zabrała do małego białego domu. Połatała go i przez kilka miesięcy troskliwie się nim opiekowała.

O jego życiu zdecydował szereg szczęśliwych okoliczności, jak wiatr i prądy, które tamtej nocy opływały szwedzki archipelag. Przede wszystkim jednak żył dlatego, że dawna profesor, lekarz medycyny Theresa Lövgren, nie zapomniała, jak się używa igły i nitki ani jak leczyć rany.

„Sądząc po twoim wyglądzie za to, że żyjesz, możesz dziękować tylko Panu w niebiosach”.

Doskonale pamiętał słowa, które wypowiedziała podczas ich pierwszej prawdziwej rozmowy, odbytej po angielsku. W Boga nie wierzył. Wierzył natomiast w okoliczności. To one sprawiły, że jego wybawicielką była kobieta, która postanowiła wycofać się z życia i zamieszkać na niemal bezludnej wyspie Klöverön. Gdyby znalazł go ktokolwiek inny, trafiłby do szpitala — logiczne.

A wówczas oni bez trudu by go znaleźli, bo oczywiście sprawdzili wszystkie szpitale wzdłuż wybrzeża. A gdyby go znaleźli, natychmiast by go zabili. Po prostu.

Doktor Theresa Lövgren była ratującą życie okolicznością, która zaistniała dokładnie w chwili, gdy wisiał uczepiony krawędzi życia już tylko końcówkami paznokci.

I właśnie dlatego gryzło go sumienie. Bo ją oszukał. Oszukiwał ją w każdej minucie, godzinie, każdego dnia i tygodnia. Dokładnie tak, jak ją oszukał, gdy po raz pierwszy otwarł oczy i wymówił swoje imię: Dragos.

Tak naprawdę to było jego pierwsze wspomnienie — jego własne kłamstwo. Wszystko, co się stało od chwili, gdy jego łódź została trafiona z helikoptera podczas ucieczki do Szwecji, do momentu, gdy Tessa wyłowiła go z wody… wszystko to jest ciemną plamą w jego pamięci. Może dryfował, trzymając się fragmentu wraku? To wydaje się prawdopodobne. W jego stanie raczej nie mógłby sam dopłynąć do skały.

Po raz drugi stał się Dragosem, bo nie umiał wymyślić lepszego kłamstwa. Pierwszy raz został nim rok temu, gdy w noc sylwestrową nocował na sianie w szopie przy gospodarstwie rybnym i sytuacja zmusiła go, by uratował starego właściciela stawów przed włamywaczami. Dwóch Rumunów zakradło się do gospodarstwa na pustkowiu niedaleko Brande w pierwszych godzinach nowego roku. Zastawszy gospodarza w domu, napadli nieszczęsnego staruszka. Wtedy on sam rzucił się na nich, unieszkodliwił i wykopał w stronę Bukaresztu, lecz wcześniej zabrał im paszporty.

I właśnie wtedy, na wysłużonej kanapie starego Johannesa Ottesena zwanego Rybakiem, który tak bardzo chciał się napić ze swoim wybawicielem, tam, próbując ochronić własną, kruchą tożsamość, rzucił nazwiskiem z pierwszego paszportu w swojej kieszeni.

Dragos. Adrian Dragos.

Dziś staruszek nie żył. Został brutalnie zamordowany, a o dokonanie zbrodni podejrzewano jego — do czasu, gdy nie uznano, że zginął w wypadku na morzu.

Niels Oxen był martwy. Adrian Dragos żył w kłamstwie i posługiwał się wyłącznie łamanym angielskim, co teraz, po tak długim czasie, przychodziło mu zupełnie naturalnie.

Dziś rano przy śniadaniu był o krok od wyjawienia Tessie całej prawdy. Był jej to winien. Jej urodziny były chyba dobrą okazją, by to zrobić. Mimo to ich śniadanie upłynęło w porannej ciszy, przy czekoladkach, które jej podarował, bułkach, które sama upiekła, i małych chorągiewkach ustawionych na stole pomiędzy nimi.

Wciąż był Dragosem. Małą rumuńską płotką, drobnym złodziejaszkiem, który szukał szczęścia w Danii, ale niestety zadarł z niewłaściwymi grubymi rybami. Zmusili go, żeby szmuglował fajki i alkohol do Szwecji. Zagrozili, że jeśli tego nie zrobi, znajdą jego rodzinę w kraju. Był już całkiem blisko szwedzkiego wybrzeża, gdy na jego łódce doszło do wybuchu. Może wybuchła butla do gotowania?

Historia zawierała elementy prawdy. I to ją wcisnął Tessie, jeszcze leżąc w łóżku, gdy w końcu był w stanie odbyć z nią tę rozmowę.

Okłamał kobietę, która się nim zaopiekowała i przywróciła go do życia. Kłamał wprost w jej pogodną, uśmiechniętą twarz. Zrobił to, by ją chronić. Oraz by chronić siebie. Lecz mijały miesiące, a on nie natrafił na najmniejszy choćby powód do niepokoju czy podejrzeń. Zimą wyspa Klöverön była niczym miejsce poza czasem i przestrzenią.

Teraz jednak zbliżała się wiosna. Zaczną przyjeżdżać turyści. Miłośnicy pieszych wędrówek i podglądania ptaków. Obce spojrzenia. A jeszcze później, latem — Tessa przewróciła oczami, gdy o tym mówiła — nadciągnie cały rój żeglarzy i wszyscy będą się tłoczyć jak sardynki w puszce, korzystając z uroków naturalnego portu w Utkäften niedaleko Korsviku. Niewyobrażalne tłumy.

Wszystko, co ma żagiel albo silnik, przycumuje na tym skrawku klifu. Marstrand co roku jest gospodarzem regat Match Cup Sweden, a prócz tego organizowany jest wyścig o nazwie Marstrand Regatta. Takie wydarzenia przyciągają publiczność. I uwagę.

A on wolał być niewidzialny. Dlatego musi się stąd zwinąć. Zresztą już o tym rozmawiali. Tessa prawdopodobnie będzie mogła mu załatwić pracę w tartaku prowadzonym przez jakąś rodzinę. Tartak leżał na samej północy, w Haparandzie na dole Zatoki Botnickiej. Trudno znaleźć miejsce bardziej dogodne i odizolowane. On zaś musiał się ukrywać, bo przemytnicy sądzili, że nie żyje. A kiedy odłoży trochę grosza, wróci do domu, do Rumunii. I będzie się trzymał z dala od kłopotów.

Wieczorem rzuci swoje wszystkie nieczyste karty na urodzinowy stół, przyzna się do kłamstwa i oczyści sumienie.

Kłamstwo nie było zresztą obce samej Tessie — i to na ogromną skalę. W poprzednim życiu prowadziła prace badawcze dla pewnej firmy farmaceutycznej i świadomie zataiła krytyczne dane jednego z preparatów będącego w decydującej fazie trzeciej. Uległa, presja była zbyt wielka. W grę wchodziły grube miliony. Dla firmy to było być albo nie być. Powinna była wszcząć alarm.

Wszystko i tak się wydało. Firma zbankrutowała. Ona straciła pracę i, skruszona, sama skazała się na bezterminową pokutę w samotni na wyspie Klöverön.

Możliwe, że jego kłamstwo nie zrobi na niej wrażenia. Może jedynie uśmiechnie się i pokiwa głową w milczącej akceptacji. Przeważnie tak właśnie robi, zamiast wylewać z siebie potok słów. Postanowił, że jeśli tylko Tessa się nie pogniewa i urażona nie wycofa swojej oferty, to ją przyjmie.

Haparanda brzmi jak miejsce idealne. Nie tylko dla Dragosa, również dla Oxena.

Rozdział6.

Magnat budowlany? Prokurator generalny? A może bezwarunkowe odrzucenie obu propozycji? Dyskusja, która dosłownie dotyczyła życia lub śmierci, trwała od ponad godziny. Teraz z wolna ustawała.

Jak zawsze debata przybrała formę kulturalnej wymiany zdań, choć jej ton był odrobinę bardziej żarliwy niż zwykle. Głosy ich trójki stanowiącej najwyższe kierownictwo prastarego parlamentum były równoważne. I musieli być jednomyślni.

Wziął łyk wody i przygotował się do zamknięcia tego rozległego tematu ich dzisiejszych obrad.

— Myślę, że rozważyliśmy wszystkie aspekty problemu. Czy możemy przejść do głosowania?

Jego towarzysze zgodnie pokiwali głowami, więc mówił dalej:

— Danehof głosuje nad zastosowaniem ostatecznego rozwiązania względem albo Krestena Hildmanda, albo prokuratora generalnego Pera Eilertsena. Ponieważ Hildemand należy do mojego okręgu, zaczniemy ode mnie. Zleciłem sporządzenie dwóch analiz, licząc, że pozwolą one znaleźć rozwiązanie alternatywne. Niestety, okazuje się, że nie istnieje żadna realna alternatywa. Prokurator generalny Per Eilertsen wydaje się być osobą wyjątkowo niepodatną na zastraszenie w jakiejkolwiek sferze swojej działalności, zarówno zawodowej, jak i prywatnej. Poza tym pozbawienie go wpływów albo odebranie mu sprawy w żadnym razie nie oznacza wyciszenia afery, choć niewątpliwie mogłoby to znacznie osłabić jej wydźwięk. Z kolei Hildmand nadużył naszego zaufania. Stanowi zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa. Zarówno teraz, w związku ze sprawą kartelu, jak i w dalszej perspektywie. Dlatego głosuję za ostatecznym rozwiązaniem względem Krestena Hildmanda.

Nie musiał nic więcej dodawać. Wszystko już zostało powiedziane podczas ich debaty. Oddał głos pozostałym.

— Poproszę teraz Południe o decyzję i krótkie uzasadnienie.

Lider Danehofu Syd dokończył coś notować w swoim bloku, po czym z głośnym trzaskiem odłożył długopis na blat stołu.

— Głosuję za ostatecznym rozwiązaniem problemu Krestena Hildmanda. W istocie, nadużył naszego zaufania i dla własnej korzyści wykorzystał organizację, której jest częścią. Od lat nie wniósł do niej nic konstruktywnego. Jest on — według mojej oceny — starzejącym się pijakiem o zbyt długim języku. Czy zatem zniknięcie Hildmanda osłabi naszą organizację? Absolutnie nie. Wprost przeciwnie. Poza tym musielibyśmy mieć naprawdę ważny powód, by zlikwidować prokuratora generalnego. Jego zniknięcie przykułoby uwagę wszystkich i wywołałoby ogromne poruszenie i gniew. To byłby czysty chaos.

Zlikwidować? Nie podobało mu się to określenie. Nigdy też go nie używali. Przyjęta w ich kręgu konwencja nazywała to ostatecznym rozwiązaniem. Jego uniesione z dezaprobatą brwi nie wzbudziły jednak żadnej widocznej reakcji u przedstawiciela Południa.

Ten, po krótkiej dramatycznej pauzie, niezrażony mówił dalej:

— Chciałbym jednak zwrócić waszą uwagę na fakt, że minęło zaledwie pół roku, odkąd siedzieliśmy tu i zatwierdzaliśmy ostateczne rozwiązanie w sprawie ministra sprawiedliwości Ulrika Rosborga i byłego komandosa Nielsa Oxena. Liczyliśmy, że wraz z nowym rokiem nastaną dla nas spokojniejsze czasy i będziemy mogli bez zakłóceń skupić się na naszej pracy. Nie jesteśmy tu po to, by szafować życiem i śmiercią. Wszystko to odsuwa naszą uwagę od tego, co stanowi prawdziwy sens naszej działalności: pracy dla wspólnego dobra. Służby dla narodu i państwa, od wykorzystywania w najlepszy możliwy sposób naszych ogromnych wpływów w kręgach, w których powstają nowe pomysły i podejmowane są istotne dla kraju decyzje. To dlatego jestem w tej organizacji. I mam nadzieję, że wy także…

Przedstawiciel Południa zamilkł, pozwalając, by jego słowa zawisły w powietrzu.

Nie wiedział, co powiedzieć, lecz nie dał tego po sobie poznać. W skupieniu patrzył na młodego kolegę. Ten z kolei wpatrywał się teraz w swoje notatki. Następnie podniósł wzrok i spojrzał najpierw na Północ, a dopiero potem przeniósł wzrok na niego… Ich spojrzenia spotkały się na krótką, niezręczną chwilę. Obaj postanowili odpuścić. Ostatecznie powiedział tylko:

— Cóż, to były wyjątkowo mocne słowa. Czy one stanowią podsumowanie…

Południe pokręcił głową.

— Nie, nie. Jeszcze nie skończyłem. Chodzi mi o to, że dotykamy tu czegoś naprawdę ważnego, czegoś absolutnie nadrzędnego, od czego nie możemy się odwrócić i udawać, że tego nie ma. Sam powód, dla którego musimy się mierzyć z takim dylematem… Powód, dla którego znów musimy zawiesić naszą właściwą działalność, tkwi w strukturze Danehofu. Nasza organizacja jest beznadziejnie przestarzała i skonstruowana w sposób, który sam w sobie stanowi ciągłe zagrożenie dla jej istnienia. Północ, Południe i Wschód — mamy trzy okręgi z pięcioma wybranymi członkami każdy. Tych pięć osób stanowi odosobnioną grupę i nie zna nikogo poza sobą nawzajem — teoretycznie. Wiemy bowiem, że w praktyce jest to nierealne. Mówimy o czterdziestu pięciu osobach, które są związane z jednym konkretnym miejscem i wiedzą, że łączy je właśnie ono. Tu, u ciebie, jest siedziba Wschodu, w zamku Nørlund urzęduje Północ, a Południe u mnie, w zamku Gram. To jest istota problemu. Poza tym wiele z tych czterdziestu pięciu osób jest zaangażowanych w publiczną albo wewnętrzną działalność Consilium. I jakby tego było mało, wszyscy ci ludzie cieszą się ogromnymi wpływami — w przeciwnym razie nie zostaliby wybrani — co oznacza, że obracają się w tych samych kręgach. Ich drogi krzyżują się również w ogólnokrajowej sieci kontaktów branżowych, w stowarzyszeniu liderów biznesu i tym podobnych. Nie możemy im zabronić uczestnictwa w tych organizacjach. Ci ludzie stanowią elitę i te struktury powstały z myślą o nich. Ale to wciąż nie koniec. Niektóre z tych czterdziestu pięciu osób spotykają się w rozmaitych zarządach, które także są ich naturalnym środowiskiem. Na Boga, przecież nasi członkowie czasem zasiadają w zarządach wielu spółek jednocześnie. Każde takie zebranie zarządu niesie dla nas określone ryzyko. Ryzyko, że ktoś coś powie. Albo że powie za dużo. Każde spotkanie dwóch członków Danehofu teoretycznie jest dla nas zagrożeniem. W ten sposób sama struktura organizacji staje się naszym najgroźniejszym wrogiem. Dlatego chciałbym dziś w trybie nadzwyczajnym zgłosić wniosek o włączenie do porządku obrad debaty na temat struktury Danehofu jako punktu do rozważenia. To wszystko z mojej strony. Dziękuję.

Południe skinieniem podziękował obojgu za uwagę.

W małym pomieszczeniu zapanowała absolutna cisza. Siedem płomieni drżało. To, co się właśnie stało, było absolutnie… niespotykane. To, czego właśnie doświadczył ze strony Południa. Czy kiedykolwiek w jego wieloletniej historii w roli przewodniczącego obrad spotkało go coś podobnego? Otóż nie. Nigdy.

Poczuł, jak gdzieś w środku wzbiera w nim złość. Nagle poczuł również, że serce mu przyśpieszyło. Nie wolno mu dać się sprowokować. To on przewodzi temu spotkaniu.

— Dziękuję przedstawicielowi Południa — powiedział tylko i próbował odnaleźć spokój w powtarzaniu utrwalonych rytuałów. Przeszedł więc dalej:

— Teraz Północ. Proszę o decyzję i uzasadnienie.

Północ odchrząknęła i zaczęła:

— Analiza niestety daje podstawy, by obawiać się najgorszego: że Kresten Hildmand podczas rozprawy opowie wszystko. Nie jestem przekonana, czy jest to w istocie poważne zagrożenie. Uważam jednak, że nie powinniśmy ryzykować. Hildmand — według zaprezentowanej analizy — nie przedstawia sobą żadnej wartości dla naszej organizacji. Dlatego głosuję za ostatecznym rozwiązaniem względem Krestena Hildmanda. Alternatywa — uruchomienie procedury względem prokuratora generalnego — w ogóle nie wchodzi w grę. Nie chcemy iść na wojnę z wymiarem sprawiedliwości. Musimy pozostać niewidoczni. To powiedziawszy, chciałabym się przychylić do wniosku Południa, ponieważ zgadzam się z jego przemyśleniami. W całej rozciągłości.

Ze strony Północy również atak? Tego się naprawdę nie spodziewał. Dlaczego żadne z nich nie zająknęło się o tym ani słowem podczas wcześniejszej, mniej formalnej dyskusji? Trudno. Teraz musi się skupić na słuchaniu — a nie spekulacjach.

— Czas najwyższy, abyśmy spojrzeli krytycznie na samych siebie — mówiła dalej przedstawicielka Danehofu Nord. — Nie możemy w nieskończoność przechodzić od jednego incydentu do następnego. Jeśli dobrze pamiętam najnowszą historię naszej organizacji, był w niej na przykład wiekowy przemysłowiec Karl-Erik Ryttinger. Był też socjaldemokrata Gunnar Gregersen. Obaj stanowili zagrożenie. A także żona Gregersena, o czym nie powinniśmy zapominać. Mój ojciec w swoim czasie współdecydował o ostatecznym rozwiązaniu dla całej trójki, wspólnie z tobą, prawda?

Zaskoczyła go, pytając o to tak wprost. Ale tak, pamięć jej nie myliła.

— Zgadza się — odparł tylko i potwierdził pojedynczym skinieniem.

— Wielu było przed nimi i po nich byli inni. Ostatnim, wobec którego wspólnie zdecydowaliśmy się zastosować tę procedurę, był minister sprawiedliwości. Nasz człowiek na kluczowym stanowisku w rządzie, za które swego czasu sporo zapłaciliśmy. I gdyby w zeszłym roku Vitus Sander nie umarł w hospicjum, również względem niego musielibyśmy zastosować ostateczne rozwiązanie. Nie możemy dalej działać w ten sposób. Powinniśmy zmienić naszą strukturę tak, aby uniemożliwić pojedynczym osobom dostęp do wiedzy, która stanowi zagrożenie. A zauważmy, że nie wspomniałam nawet o tych wszystkich ludziach, którzy po czynnej służbie przechodzą na listę członków biernych i mimo wszystko wciąż stanowią zagrożenie. Na równi z członkami aktywnymi. Do tego wypłacamy spore sumy na utrzymanie i premie dla członków pasywnych. Środki te moglibyśmy przeznaczać na inne, bardziej perspektywiczne projekty. Przyłączam się do wniosku o debatę na temat restrukturyzacji. Dziękuję, to wszystko.

Pokiwał głową i zadumał się nad tym, co właśnie usłyszał. Północ już wcześniej przygotowała swoją wypowiedź. Czy to oznaczało, że miał tu do czynienia ze skoordynowanym buntem młodego pokolenia? Z kiełkującą rewolucją?

Jako przewodniczący zgromadzenia to on miał ostatnie słowo:

— Danehof zdecydował niniejszym o ostatecznym rozstrzygnięciu względem Krestena Hildmanda. Procedurę możemy uruchomić niemal od ręki. Podpisałem już kontrakt pro forma i mam ludzi w gotowości. Im szybciej zadanie zostanie wykonane, tym mniejsze jest ryzyko przecieku. Co do waszego wniosku o dyskusję na temat naszej struktury, nie będę się oczywiście przed tym opierał. Wprowadzam to zatem jako ostatni punkt dzisiejszego porządku. Przewiduję, że dzisiejsze zebranie przeciągnie się do późnych godzin wieczornych, pozwólcie zatem, że poczynię przygotowania do zorganizowania waszego noclegu. Gdy skończymy, będzie za późno, by przeprawiać się na ląd.

Rozdział7.

Auto jechało nierówno, ale przynajmniej jechało. Nie liczyła na to po tym, jak poprzedniego wieczoru w ulewie musiała je zostawić na Herlev Hovedgade, gdzie z teatralnym zrywem wydało ostatnie tchnienie.

Dziś po śniadaniu autobusem wróciła po nieszczęsny wóz. Gdy przekręciła kluczyk, mały japończyk nadal odmawiał współpracy. Otwarła więc bagażnik i odczekała godzinę, by silnik wysechł. Sama gapiła się przez ten czas w okna małego centrum handlowego Bangs Torv. Akcję ratunkową zakończyła pokryciem cholernego ustrojstwa i jego przewodów pochłaniaczem wilgoci Pronto. Dopiero wtedy silnik z wielkim fochem zaskoczył.

Krótko po tym była w małym warsztacie przy Amagerbrogade, chciała się poradzić. Często tu zachodziła w ciągu ostatnich dwóch lat. Zawsze w sprawach zawodowych. Zawsze po to, by zapytać właściciela, L.T. Fritsena, o jego dawnego kolegę z wojska Nielsa Oxena i by doszukać się czegoś w spojrzeniu mechanika. Zawsze — poza ostatnim razem.

Spotkała się z Fritsenem kilka tygodni po tym, jak Oxen zginął na morzu. Już po tym, jak ją wyrzucili z Policyjnej Służby Wywiadowczej. Wtedy po raz pierwszy niczego od niego nie chciała. Szukała jedynie kogoś, komu mogłaby się zwierzyć.

Mimo cienkiej warstwy smaru na twarzy mechanika widziała, jak bardzo był poruszony. Pili kawę w jego kantorku, a kiedy od niego wychodziła, po raz pierwszy poczuła, że zdobyła zaufanie byłego żołnierza, co zresztą mogło też mieć związek z tym, że była bezrobotna, a nie zatrudniona przez PET.

Wtedy miała jeszcze miniaka. Wtedy jeszcze do niej nie dotarło, jak wysoką cenę przyjdzie jej zapłacić za to, że zadarła z mroczną sferą władzy.

Dla niej rozpoczęła się wtedy nowa era. Był rok zerowy po mini cooperze. Zresztą jej życie pod każdym względem wróciło do punktu „start”.

Kiedy podjechała pod warsztat i mocno wcisnęła hamulce, jednocześnie skręcając w bok, alto zapiszczało i całe się zakołysało. Drzwi warsztatu były otwarte. L.T. Fritsen klęczał przed samochodem dostawczym. Nie zauważył ani jej, ani samochodu, tylko dalej się z czymś mocował.

— Cześć — przywitała się i stanęła blisko niego na poplamionej smarem podłodze.

— Cześć — odparł Fritsen, nadal nie podnosząc wzroku. Właśnie coś dokręcał — chyba zderzak. Stała w milczeniu. Dopiero kiedy odłożył śrubokręt, spojrzał na nią.

— Taa. W czym mogę… — Zauważyła, że na ułamek sekundy się zawahał, i to wahanie powiedziało jej wszystko. — Jasna cholera, to ty? W ogóle cię…

Fryzura — oczywiście. Ale i cała reszta. Wcześniej Fritsen widywał ją w zupełnie innej odsłonie. Teraz była au naturel. Troszkę za bardzo naturel, w jej własnym mniemaniu, ale znajdowała się w kryzysie.

Fritsen jednak nie skomentował jej powrotu do nudnego mysiego koloru. Skinął tylko w stronę alto.

— Co ci się u licha stało? Gdzie miniak?

Jego pytanie było jak cios prosto w splot słoneczny.

— Nie ma. Musiałam ciąć koszty…

Fritsen spojrzał jej w oczy, ale nic nie powiedział.

— Krztusi się. W deszczu. Wczoraj, kiedy tak strasznie lało, zdechł mi w Herlev. Pomyślałam, że może mógłbyś na niego spojrzeć?

— Jak zdechł?

— Podskoczył, trochę wydyszał i bach, koniec.

— I nie umie się podźwignąć?

— Zostawiłam mu otwarty bagażnik, żeby przesechł i spryskałam chyba z pół butelki Pronto. Wtedy zaskoczył.

— Na początek spróbujmy z silikonem. Zasklepia i zatrzymuje wewnątrz to, co chce wyjść na zewnątrz. I mam go pod ręką. A poza tym wszystko dobrze? To znaczy poza samochodem?

Wzruszyła ramionami.

— Tak. Mam mnóstwo roboty, ale jest dobrze.

— Więc znalazłaś coś po tym, jak odeszłaś z PET?

— Od tamtego czasu biorę co popadnie. Chciałabym ci zapłacić.

— Za co? Za pryśnięcie silikonem? Nie wygłupiaj się. Chodź, coś ci pokażę.

Fritsen ruszył do kantorka na tyłach warsztatu i pomachał jej, żeby poszła za nim. Nad stołem roboczym wisiał ogromny kalendarz. Miss marca ewidentnie też pryśnięto silikonem. Zdecydowanie nie wyglądała, jakby miała problemy z zapłonem — również w warunkach dużej wilgotności.

Fritsen zaprowadził ją do małego pomieszczenia, w którym stał stół jadalny i kilka krzeseł.

— Usiądź. Chcesz kawy?

Przytaknęła. Najwyraźniej po ich ostatnim spotkaniu wywiązała się między nimi jakiegoś rodzaju przyjaźń. Fritsen nigdy wcześniej nie był dla niej taki miły, a już na pewno nie proponował kawy.

— Niedawno dostałem to pocztą. Dokładnie tak, jak zapowiedziałaś.

Z szuflady biurka wyjął podłużne pudełko i położył przed nią.

— Medale?

Fritsen pokiwał głową z poważną miną.

— Czyli umarła… matka Nielsa?

— Taa. Był dołączony list. Od jakichś adwokatów, którzy zajmują się spadkiem. Było tak, jak powiedziałaś. On chciał, żebym je dostał.

Ostrożnie otwarła pudełko.

To wszystko, co po nim zostało. Milczące świadectwo człowieka wyjątkowego. Były piękne, zwłaszcza Krzyż Waleczności, czarny ze złotym obramowaniem. Poczuła, jak jej myśli rozbiegają się we wszystkich kierunkach, a w środku wzbierają emocje i chwytają ją za gardło. Szybko zamknęła pudełko.

— On… zasługuje na grób. Powinien mieć miejsce, gdzie ludzie będą mogli przychodzić i go wspominać. Uczcić jego pamięć. Był najwybitniejszym żołnierzem, jakiego mieliśmy — powiedział Fritsen i odwrócił wzrok.

— Nie — wróć. Kto konkretnie miałby tam przychodzić? Ty. I ja. I może jego siostra. Dla opinii publicznej Niels jest łajdakiem. Niedawno jeden z dzienników przypomniał całą historię, gdy minęło dokładnie pół roku od jego śmierci. Czytałeś?

Fritsen pokiwał głową. Mimo to mówiła dalej:

— Nikt nie może mieć wątpliwości — artykuł doskonale podsumowuje jego reputację. To historia z rodzaju tych, które uderzają w najniższe instynkty. „Najwaleczniejszy żołnierz w królestwie / wysoko latał, nisko upadł / w każdym z nas kryje się potwór / spotkała go zasłużona kara — rozerwany na kawałki”. Uwierz mi, Fritsen. Nikomu nie brakuje miejsca, by wspominać Oxena. Oficjalna Dania najchętniej by o nim zapomniała.

— Hm. Pewnie masz rację. Tyle że to jest cholernie niesprawiedliwe.

— Marzy ci się sprawiedliwość? Daj spokój…

— Najgorsze, że on wcale nie był gościem, który leciałby na to pierdolenie o wzorcu do naśladowania i tak dalej. Tak naprawdę wolałby nie dostawać żadnych medali. Zrobił po prostu to, co w danym momencie uznał za właściwe. Nie pozwalając, by go powstrzymywała świadomość ryzyka. Mógłbym zebrać cały wojskowy fanklub chłopaków z kraju i zagranicy, głęboko wdzięcznych Oxenowi za uratowanie życia.

— Mimo wszystko dało się wyczuć, że ostatnie odznaczenie, Krzyż Waleczności, jednak go poruszyło, prawda?

Fritsen znów w zamyśleniu pokiwał głową. Nie miał już szklistych oczu.

— Myślę, że z tego akurat był odrobinę dumny — na swój własny, uparty sposób.

Znów podniosła wieko pudełka. Tym razem była spokojniejsza, wewnętrznie gotowa. Przesunęła palcem po czarnym krzyżu.

— Możliwe, że miną lata, może dekady, nim ktoś ponownie zasłuży na to odznaczenie. Co z nim zrobisz? Zastanawiałeś się już?

Fritsen odchrząknął i wziął łyk kawy.

— Rozmawiałem o tym z żoną… To oczywiste, że wszystkie powinien dostać jego syn, Magnus. Nie ja. Nie jestem tylko pewien, czy to powinno się stać akurat teraz. Nie mam pojęcia, co ten chłopak wie, a czego nie wie. Albo w co wierzy — lub nie wierzy — o swoim ojcu.

— To znaczy?

— Rozwodu Oxena z Birgitte nie można nazwać kulturalnym rozstaniem. Ona zrobiła co w jej mocy, by odsunąć go od syna. Nie wiem, czy również w domu nie pluła jadem. Jestem natomiast przekonany, że Oxen chciałby, aby ostatecznie to Magnus otrzymał jego odznaczenia. W liście, który napisał, chodziło mu jedynie o to, aby u mnie je zdeponować.

— Tak. Jestem przekonana, że masz rację. Magnus jest chyba jego największym osiągnięciem. I największą porażką.

Podsunęła mu pudełko, Fritsen ponownie schował je w szufladzie biurka. A potem, patrząc na nią, powiedział niespodziewanie:

— W liście z kancelarii napisali coś, że musi upłynąć pięć lat, zanim będzie można go uznać za zmarłego. To prawda? Wiesz coś o tym?

— Tak, to prawda. Akt zgonu osoby zaginionej wystawia się najwcześniej po pięciu latach od zaginięcia. Przed tsunami z dwa tysiące czwartego okres wynosił dziesięć lat, ale niemożliwych do zidentyfikowania duńskich ofiar było tyle, że rozsądniej było skrócić ich rodzinom czas oczekiwania.

— Zatem pięć lat?

— Tak. Myślę, że w przypadku Nielsa to będzie pięć lat. Jest wprawdzie paragraf mówiący, że jeśli osoba zaginiona po raz ostatni widziana była w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia, można skrócić ten okres do sześciu miesięcy. Podobnie w przypadku, gdy łączna ocena zgromadzonych informacji na temat okoliczności zaginięcia pozwala z wysokim prawdopodobieństwem uznać, że zaginiony nie żyje.

— W jego przypadku tak chyba właśnie jest, prawda?

— Trudno sobie wyobrazić, aby sąd kupił historię o tym, że tajna elita władzy wywodząca się wprost ze średniowiecza ścigała Nielsa i go zabiła. Dlatego obstawiam, że to będzie pięć lat. A pytasz? Czy to ważne?

— Bo ja wiem. Chyba się nie pali z tym oddawaniem dzieciakowi medali. Tak naprawdę i tak pomyślałem, że parę rzeczy o jego ojcu łatwiej mi będzie mu wyjaśnić, kiedy trochę podrośnie.

Na moment się zawahała, ale ostatecznie uznała, że nie ma powodu niczego przed Fritsenem ukrywać. Byli sojusznikami. Połączyła ich tęsknota — i konieczność.

— Mam u siebie plecak — powiedziała. — Należy do Nielsa. Jest w nim ponad czterdzieści tysięcy koron. Nie mógł ich ze sobą zabrać, bo wszystko potoczyło się tak szybko. Jest w nim również małe zalaminowane zdjęcie Magnusa. Pieniądze jego ojca oczywiście należą do niego, więc wygląda na to, że nie uniknę spotkania z jego byłą.

— Ty ją w ogóle poznałaś?

— Rozmawiałam z nią przez telefon. Zadałam jej kilka pytań, ale nie była skora do pomocy. Ale kurczę… Magnus ma pewnie własne konto oszczędnościowe. To nie powinno być chyba zbyt skomplikowane?

Fritsen pokiwał głową. Wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. W końcu spojrzał jej w oczy — i natychmiast uciekł wzrokiem.

— Tak się zastanawiałem… yyy… no wiesz, czy wy… to znaczy ty i Oxen…?

Złapała jego wzrok i przytrzymała.

— To znaczy? — Gdy tylko zapytała, sama wpadła na odpowiedź. — Ach. Nie. Nie byliśmy. Absolutnie nie. Byliśmy chyba po prostu… nie wiem, jak to nazwać. Dobrymi przyjaciółmi — wiele rzeczy widzieliśmy podobnie, coś w tym stylu.

— Rozumiem. To zresztą nieważne. Tak tylko… Dobra, wystarczy tego. Lepiej się zajmijmy twoim alto. Podobno ma lać przez następnych parę dni.

Rozdział8.

Tessa wyjęła półmisek z piekarnika i postawiła pomiędzy nimi na stole. Przebrała się do swojej kolacji urodzinowej. On miał na sobie czystą koszulę z szafy jej wujka.

— Filet z dorsza z szynką serrano i sezonowymi warzywami. Częstuj się, Dragos — zaprosiła z uśmiechem. Ta ciepła, serdeczna kobieta o siwych włosach dużo się uśmiechała. A młyn w jego głowie wciąż pracował pełną parą. Cały dzień rozmyślał o swoim kłamstwie.

— Mam nadzieję, że będzie ci smakować. Wina?

Pokiwał głową i Tessa napełniła mu kieliszek.

— Dragos, dobrze się czujesz?