Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jakie tajemnice skrywa mrok Hannowaldu?
W lesie w pobliżu Tarnowskich Gór znalezione zostają zwłoki niemieckiego prawnika, który niedawno przybył do miasta i zamieszkał w eleganckim pałacyku w Rybnej. Miejscowi policjanci nie łączą jednak jego śmierci z miejscem, w którym się zatrzymał.
Na trop związku przybysza z Niemiec z zagadkowymi losami rodu von Koschutzkich – byłych właścicieli podtarnogórskiego majątku – wpada dziennikarka lokalnej gazety, pisząca serię artykułów o okolicznych zabytkach. Okazuje się, że wśród starszych mieszkańców zachowała się nie tylko pamięć o miejscu pochówku przedstawicieli hrabiowskiego rodu…
Mrok Hannowaldu to powieść łącząca wątek kryminalny i historię miejsca, które jak w soczewce skupia skomplikowane losy Górnego Śląska. Poszukiwania mordercy i towarzyszące im zaskakujące wydarzenia stają się pretekstem do opowiedzenia fascynujących losów miasta oraz regionu, a także pokazania jego tradycji i gwary.
Kamil Łysik – Górnoślązak od sześciu (co najmniej, do tylu zdołał sięgnąć) pokoleń; gdyby historia potoczyła się inaczej, zwałby się Lyschik, jak jego pradziadek, dziadek, a nawet jeszcze krótko ojciec. Jako historyk wie jednak, że gdybanie o dziejach nie kończy się dobrze. Poza tym miłośnik bezdroży, lokalności, starej muzyki, cegły klinkierowej, wina. Za młodu publikował gdzie popadnie, potem dojrzał. Autor monografii poświęconej pałacowi w Rybnej. Mieszka nieopodal Hannowaldu, w Tarnowskich Górach Rybnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Korekta: Małgorzata Lis
Redakcja techniczna: Paweł Kremer
Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz
Zdjęcie na okładce: Robert_em © Unsplash
Wszystkie osoby i wydarzenia pojawiające się w opowieści są wytworem wyobraźni autora. Wszystkie zaś skojarzenia, jakie podczas lektury obudzą się w głowie Szanownego Czytelnika, obciążają wyłącznie jego samego.
Wydanie I | Kraków 2024
ISBN ebook: 978-83-68031-25-6
Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
wydawnictwoemocje.pl
Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI
Jan Żaborowski
woblink.com
Cóż by to był za ułamek i jaka połowiczność odświętnej historii, gdyby sięgała ona tylko po grób, a dalej nie umiałaby się posunąć?
Thomas Mann, Józef i jego bracia
Tarnowskie Góry, wrześniowa niedziela, na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku
Zmierzchało. Ciepły wieczór wrześniowy ścielił się miękko. Opadał na ostre ścierniska, kładł się na zaoranej ziemi, zapadał w mokre łąki. Otulał śródpolne zagajniki i obejmował przydrożne drzewa. Gasła różowa zorza nad lasem. Marniejącym blaskiem znaczyła jeszcze kontury świerków i potężne korony starych dębów, pomału uchodząc w stronę Tworoga. Zapadający mrok wydobywał z wnętrza ziemi wilgoć. W powietrzu bez trudu unosiły się drobinki wody i długimi smugami osiadały w miejscu. A wraz z wilgocią uwalniały się aromaty: umęczonej półroczną wegetacją, rozoranej pasami gliniastej gleby, suchego pszenicznego rżyska, bukietu łąkowych ziół, leśnego igliwia i żywicy. W ciemnościach, pod mleczną zasłoną mieszały się te wonności, przenikały i rozchodziły po okolicy. Docierały aż do szosy, wcale niepustej o tej porze. Przez szczeliny pomiędzy sztachetkami i przez otwory w siatce przedostawały się za ogrodzenia posesji, gdzie przegrywały z wszędobylskim odorem węgla drzewnego i palonego tłuszczu grillowanych kiełbasek, skrzydełek, żeberek, krupnioków1. Dochodziły na boisko szkolne, gdzie miejscowe chłopaki na przemian kopały piłkę, pociągały piwo z puszki i zaciągały się papierosami. Pojawiały się też w dworskim parku, krążyły pomiędzy kilkoma rozłożystymi lipami i dębami, zaglądały do ruin stajni i do ukrytej piwniczki ziemnej. Wsuwały się na taras i po żeliwnych kolumnach wspinały na balkon pałacu w Rybnej.
Usadowiona na skraju, sąsiadująca z polami uprawnymi, nieużytkami i lasami dawna posiadłość szlachecka wyraźnie odcinała się od otoczenia tej wsi-niewsi – niegdyś skupionej wokół pańskiego majątku, dziś rozbudowanej do granic możliwości, nobilitowanej i zdegradowanej jednocześnie mianem dzielnicy podmiejskiej, poranionej skutkami dziejowych zakrętów i szybko zmieniających się trendów budowlanych, gęsto upstrzonej peerelowskimi domkami klockami i najnowszymi wytworami architektury, ujawniającymi aspirację swoich właścicieli do zachodnioeuropejskiej klasy średniej, a zarazem tęsknotę za polskim gankiem, dworkiem modrzewiowym i w ogóle za wsispokojną-wsiwesołą. Tym mocniej barokowo-klasycystyczna rezydencja wybrzmiewała pięknem subtelnym i nienarzucającym się. Niby nic specjalnego, żaden tam podręcznikowy przykład historii sztuki, owszem, siedziba herbowego rodu, arystokracji, ale przecież szlachty pośledniej, sprawującej ledwie powiatowe godności pisarzy i podsędków. A jednak bił od pałacu jakiś estetyczny spokój, emanowała zeń harmonia, przyciągając uwagę podróżnych, którzy, zwalniając, wyglądali zza okien pojazdów w stronę dostojnej fasady.
W jednym z pobliskich domów do wyjścia szykował się dwudziestokilkuletni mężczyzna. Na ramiona zarzucił modną jak cała reszta jego stroju bluzę, a kark owinął chustą arafatką. Do telefonu wpiął słuchawki, których końcówki wetknął do uszu. Zerknął jeszcze raz krytycznym wzrokiem na szczupłą sylwetkę odbijającą się w lustrze i jednym ruchem ręki poprawił czarną grzywkę, niby to niedbale sterczącą ku górze. Trzasnąwszy drzwiami, wyszedł na korytarz i gwizdnięciem przywołał psa. Po chwili u jego nóg pojawiło się kasztanowe zwierzę. Na obraz i podobieństwo golden retrivera wachlowało teraz z wielkiej uciechy włochatym ogonem.
Jak co wieczór ruszył truchtem w stronę furtki.
– Karlik2, kaj3 zaś idziesz? – odezwał się nagle chropawy męski głos.
Nie odpowiedział. Regularny rytm basów w słuchawkach zagłuszył pytanie postawione przez staruszka ukrytego wśród pnącza na ławeczce za laubą4. Ale i ten nie był przesadnie zdziwiony brakiem odpowiedzi. W ciągu minionej dekady zdążył przyzwyczaić się już do ignorowania przez dorosłego wnuka.
Trasa biegu wiodła zawsze identycznym szlakiem. Najpierw chodnikiem z betonowej kostki wzdłuż drogi, tuż pod różnokolorowymi parkanami: tymi zwyczajnymi z siatki i tymi najkosztowniejszymi, kutymi na zamówienie – wszystkimi równie paskudnymi. Następnie zbaczała w prawo, w ledwo zauważalną ścieżkę biegnącą pomiędzy posesjami z jednej a chaszczami i ruinami dworskiej stajni z drugiej strony.
– Helmut! – przywołał psa, który jak zwykle w tej okolicy wyprzedził swego pana i bojowym kłusem ruszył w krzaki. – Do nogi!
Właśnie mijali charakterystyczną dziurę w płocie, za którą miejscowa żulia urządziła sobie przed laty letni ogródek piwny, zwany przez nich samych „za zōmkiem”5. „Byda6 za zōmkiem – mawiali. – Jakby co, szukej mie za zōmkiem, ida za zōmek”7, co znaczyło po prostu: „Nie spodziewaj się mnie prędko i z całą pewnością nie oczekuj mnie przesadnie trzeźwego”. Wśród wszechobecnych odpadków: plastikowych i szklanych butelek, tysięcy niedopałków, starych, przepoconych szmat, odoru uryny i niemytych męskich ciał, usadowione na ułożonych w krąg starych wersalkach i fotelach wyrwanych z fiata sto dwadzieścia sześć pe, za zōmkiem urzędowało towarzystwo, racząc się czym popadnie, a raczej czym kto akurat dysponował, głośno komentowało otaczającą je, najczęściej nieprzychylną, a mówiąc wprost: pieską rzeczywistość, i w razie pilnej potrzeby zaopatrując się w pobliskich Delikatesach, oferujących szeroką gamę najpodlejszych w tej szerokości geograficznej trunków i byle jakich fajek.
Na wysokości szpaleru potężnych dębów, zamykających od zachodu przypałacowy park, okalająca dotąd ścieżynkę gęstwina krzaków się przerzedzała. Trakt wiódł dalej wśród pól, które z czasem przechodziły w szeroką łąkę. Na jej skraju, wykorzystując naturalne źródło wody, lokalny biznesmen wykopał staw, nad brzegiem którego zbierali się z kolei miłośnicy wędkowania. Następnie biegł wzdłuż okresowej rzeczki, wiosną i jesienią odprowadzającej z pól nadmiar wody, a obecnie wciąż jeszcze wyschniętej i zarośniętej gęstą trawą. Przy nodze biegacza posłusznie truchtał przeszczęśliwy Helmut z podniesionym radośnie włochatym ogonem i strużką śliny u pyska.
Mężczyzna zerknął na zegarek, dochodziła dwudziesta. Było trochę późno i wiedział, że będzie biegł w ciemnościach. Nie miał jednak zamiaru przyspieszać, zdawał sobie sprawę, że należy zachować równe tempo. Mroku w lesie wcale się nie obawiał. Znał w nim każdą ścieżkę i każde rozwidlenie, wszystkie polany, skupiska buków, pola świerków i samotne, majestatyczne dęby. Znał wszystkie ambony, które leśnicy rozstawili do obserwacji zwierzyny. W myślach odnotował najbardziej charakterystyczne elementy szlaku: na końcu łączki przeskoczy rów i znajdzie się w lesie, w zagonie dzikich jeżyn, krętą drożyną dotrze do szerokiej alei i przy drewnianej kapliczce przybitej do dębu skręci w lewo. Po chwili zza drzew po lewej wychyną paśnik dla saren i młodnik po prawej stronie. A potem jeszcze polana za rzędem brzóz i na końcu alei ukażą się nasyp kolejowy oraz wiadukt z czerwonej klinkierowej cegły. Jeszcze w dzieciństwie widywał pomału sunące tędy wagony wypełnione po brzegi węglem, później jednak pociągi przestały kursować, a jeszcze później do lasu wtoczyły się ciężarówki i całą cenną infrastrukturę rozmontowano i wywieziono. Po dawnym szlaku kolejowym nie było już prawie śladu. Zachowały się leśny beszōng8, kilka solidnych niemieckich mostków oraz wybrukowane perony w Miedarach i Zbrosławicach, po których przechadzały się kury i kaczki okolicznych mieszkańców lub które nieużywane całkowicie zarosły zielskiem. To chyba już wszystko, co zostało. No, może jeszcze tłuczeń, niegdyś kilka razy dziennie oblewany fekaliami z cuchnących wagonowych ubikacji, na wyrost zwanych toaletami. Uprzątnięcie kamienia, którym nie interesowali się ani złomiarze, ani koleje, okazało się po prostu zbyt kosztownym przedsięwzięciem. Zresztą tak jak funkcjonowanie całej linii numer sto siedemdziesiąt osiem z Tworoga do Mikulczyc.
Dalej – myślał – przebiegnie pod wiaduktem i spośród czterech dróg wybierze pierwszą od lewej. Chwilę pobiegnie w cieniu gęstych świerków, a później znów skręci w lewo, minie kolejną leśną łąkę z samotnym, dostojnym dębem pośrodku i…
Rozmyślania o trasie przebieżki przerwało Karolowi wściekłe ujadanie Helmuta, które dosłyszał w jednej z mniej głośnych partii piosenki. Skowyt dochodził od strony wbijającego się w łąkę cypla lasu, do którego nie zdążył jeszcze wbiec – Hannowaldu, jak starsi mieszkańcy Rybnej zwali ów zagajnik.
Zatrzymał się i spojrzał w stronę, z której dochodził skowyt.
– Helmut! – krzyknął zirytowany, że pies opóźnia bieg. – Helmut, do nogi!
Musiał przyznać, że zwierzę było dobrze ułożone i zwykle się go słuchało. Odczekał więc chwilę, pewien, że za moment wyłoni się z chaszczy szczupła sylwetka pędzącego ku niemu radośnie psa. Nic takiego jednak nie nastąpiło, a Helmut ujadał dalej. Ponowił więc wołanie, ale na próżno. Pies był w lesie i szczekał jak najęty. Zawołał po raz trzeci. Był przekonany, że Helmut usłyszał komendę, ale z jakichś powodów nie chciał przybiec. A może nie mógł? Przez chwilę rozważał i tę możliwość, ale uznał, że należy ją wykluczyć z powodu intensywności jazgotu, który w razie jakiegoś wypadku brzmiałby bardziej jak skamlenie, zawodzenie czy wycie.
Niechętnie skierował się w stronę Hannowaldu. W tle solowych popisów Helmuta wrzask rozpoczął również psi chórek z ulicy Racławickiej, która z drugiej strony okalała zagajnik. Od niedawna stały przy niej ekskluzywne domy nuworyszów, którzy do położonego na uboczu miasteczka coraz tłumniej ciągnęli z centrum tonącej w spalinach konurbacji górnośląskiej. Naiwnie wierząc, że w ten sposób zapewnią sobie i zgromadzonym przez siebie bogactwom bezpieczeństwo, otaczali swe siedziby wysokimi parkanami, którymi jednak skutecznie odgradzali się również od tubylców, ich lokalnych problemów i tożsamości ziemi, której kilka metrów kwadratowych nabywali za iście bajońskie sumy.
Na brzegu zagajnika Karol wyciągnął z uszu słuchawki, sprawnie zwinął cienki kabel i schował w kieszeni. Odsłaniając rękami przybrzeżne krzaki, wszedł w szarość Hannowaldu. Zapachniało lasem – świeżą żywicą pinus silvestris, butwiejącym drewnem, igliwiem. Potykając się o korzenie i pnie zwalonych drzew, powoli posuwał się w głąb, w kierunku, z którego dochodziło ujadanie psa. Skowyt działał jak nawigacja, prowadząca jego pana do celu. Nagle szczekanie psa ucichło, by po krótkiej chwili znienacka rozlec się tuż u stóp Karola. Podskoczył.
– Helmut, idioto, wystraszyłeś mnie. Wracamy!
Psisko niewiele sobie jednak robiło z irytacji swego pana, zanurkowało w krzaki i znów zniknęło, by dalej ujadać nieopodal.
– Helmut, do domu! Dosyć zabawy. Ja stąd spadam! – zawołał, ale odpowiedział mu jedynie skowyt psa. – Helmut… – w jego głosie pobrzmiewała wyczuwalna nuta rezygnacji. Karol obrócił się i na powrót skierował w głąb lasu. Długimi krokami, odgarniając zagradzające drogę gałęzie drzew i krzaki, z trudem pokonywał nieznaną mu odległość dzielącą go od ujadającego zwierzęcia. Nie myślał wiele. Chciał jak najszybciej poznać przyczynę postoju, zasłużenie zbesztać psa i wrócić do biegu. Wreszcie znalazł się na miejscu. Helmut stał nad niewielkim zagłębieniem w ziemi, a kolejne szczęknięcia wstrząsały całym jego ciałem.
– Helmut! – Wciąż ujadając, psisko przyskoczyło do swego pana i znów wróciło na poprzednie miejsce. Karol zrobił kilka kroków w stronę zwierzęcia.
– Helmut, do pierona9! – Podszedł bliżej. Uklęknął przy zwierzęciu i przemówił do niego łagodnie: – Co się stało? – Dopiero teraz skowyt ustał. Karol spojrzał w stronę, w którą uparcie wpatrywało się psisko. Zapadający zmrok uniemożliwiał jednak dojrzenie czegokolwiek poza ogólnym zarysem konturów. W zagłębieniu znajdowały się jakieś gałęzie, łodygi jeżyn, liście paproci – nie wiadomo, co dokładnie. Wyciągnął z kieszeni telefon i włączył latarkę. Zaświecił przed siebie i znieruchomiał.
*
Karol i pies uparcie wpatrywali się w wystający z chaszczy punkt: czarny sandał o piaskowej podeszwie. Wyglądał tak, jakby wyrastał ze złożonych w jedno miejsce świerkowych gałęzi. Oczywiście było to niemożliwe. Tak jak gruszki nie rosną na wierzbach, tak świerki nie rodzą obuwia. Karol wiedział o tym doskonale. Tak samo jak wiedział, że wystarczy oświetlić przedmiot z boku, by przekonać się, czy sterczy sobie spokojnie na kiju czy też tkwił przywdziany na stopę, która… Myśl tę Karol odganiał, powracała jednak jak natrętne, tłuste, zielonkawe muszysko. Może w nieco innych okolicznościach, gdyby nie zapadający zmrok, ów krótkotrwały i magiczny moment przejścia z dnia do nocy, podczas którego chwilowemu zatarciu ulega ostrość widzenia, stając się powodem tak wielu wypadków drogowych… „Ale co tam one!”, w myślach upomniał sam siebie. W końcu był teraz w lesie… Może więc w innych okolicznościach nie przejąłby się znaleziskiem, może nie zwróciłby nawet na nie uwagi, a może z rozpędu trąciłby sandał, który spadłby wówczas ze sterty skrywającej kupę śmieci. Może…
Wyszukał w pobliżu długi kij. Ujął go w prawą dłoń i lewą, nadal oświetlając znalezisko, zaczął odsłaniać gałęzie. Jak można się tego było spodziewać, but nie spadł. Nie mógł spaść, skoro tkwił na bosej stopie sterczącej z pryzmy. Karolowi udało się kijem odkryć kończynę aż po łydkę, z której zsunęła się do połowy nogawka spodni.
Dotknąć jej czy nie dotykać? Może trzeba zbadać puls? Ale czy w nodze jest wyczuwalny? Tysiące myśli niczym taśma filmowa przebiegały mu teraz przez głowę.
A może uznać, że noga należy do manekina? Tylko skąd, u czorta, manekin w lesie? Pewnie ze sklepu odzieżowego, stary wyrzucili. Jasne, tylko że w okolicy nie było takiego sklepu. No to może ktoś zasłabł na jagodach? Do cholery, człowieku, na jakich jagodach, we wrześniu? Może na grzyby się wybrał, miał zawał i wpadł do dołu … i sam się przykrył gałęziami, żeby nie zmarznąć. „Nie wymyślaj, Karol”, po raz kolejny zbeształ się w myślach. Mimo wszystko trzeba dzwonić po pomoc. Dzwonić? Gdzie dzwonić? Już się robi, już się dzwoni… Ale gdzie moja komórka?! Oświetlając wciąż podeszwę sandała, obmacał kieszenie bluzy. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że telefon trzyma w dłoni.
„Opanuj się, człowieku!”, znów przywołał się do porządku. Jak to szło, dziewięć-dziewięć-siedem?
Drżącymi palcami wystukał numer sto dwanaście, ale nim w słuchawce wybrzmiał sygnał, natychmiast przerwał połączenie i na powrót uruchomił latarkę. Poświecił w stronę, gdzie powinna znajdować się głowa, i delikatnie odgarnął kijem przykrywające ją gałęzie oraz paprocie. Wkrótce jego oczom ukazały się srebrne włosy i zwrócona bokiem twarz, po której w białym świetle latarki pełzały teraz w popłochu czarne robale, rozpoczynające już swoją robotę. Twarz należała do mężczyzny mniej więcej w wieku rodziców Karola. Dostrzegł też białą skórę szyi, na której odcinała się brunatna, długa rysa.
Pochylił się i nadal świecąc latarką, ostrożnie przysunął dłoń do zgięcia karku i barku, gdzie, jak uczono go w szkole, najłatwiej było rozpoznać puls człowieka. Nie spodziewał się go wyczuć i nie pomylił się w tym osądzie. Gwałtownym ruchem się podniósł i, oddaliwszy na kilka kroków od zagłębienia, ponownie wybrał numer sto dwanaście, a po chwili oczekiwania połączył z konsultantką Centrum Powiadamiania Ratunkowego.
1 Krupniok – kaszanka (śl.).
2 Karlik – Karol (śl.).
3 Kaj – dokąd (śl.).
4 Lauba – ganek, altana (śl.).
5 Zōmek – zamek, pałac (śl.).
6 Byda – będę (śl.).
7 Szukej mie za zōmkiem, ida za zōmek – szukaj mnie za zamkiem, idę za zamek (śl.).
8 Beszōng – nasyp, skarpa (śl.).
9 Do pierona – śląski wulgaryzm.
W niewielkim pokoju panował przedwczesny mrok burzowego wieczora. Przed monitorem komputera, jedynym jasnym punktem w całym pomieszczeniu, niczym ćma przytulona do źródła światła tkwiła dziewczyna. Na tle błękitnej poświaty rysowały się zgrabne linie dwudziestokilkuletniej sylwetki. Jej wsparta na łokciach kształtna głowa zamarła w bezruchu nad tekstem, który uważnie studiowała jej właścicielka.
Jedynie ciemne, piwne oczy wodziły po równych rzędach liter. Ociężale zmierzały ku prawemu marginesowi, by następnie w ułamku sekundy przenieść się na lewy brzeg i kontynuować wędrówkę śladem kolejnego wersu. Jednostajny ruch źrenic przypominał pracę maszyny do pisania, której czcionki pod wprawnymi uderzeniami palców stenotypistki beztrosko podskakują ku krawędzi arkusza, dopóki, będąc już prawie na skraju, za sprawą gwałtownego uderzenia nie znajdą się na powrót po przeciwnej stronie.
„W krypcie pod barokową kaplicą Świętego Wacława przy starotarnowickiej świątyni po dziś dzień znajduje się szereg trumien. Chaotycznie rozmieszczone, z uchylonymi bądź wręcz otwartymi na oścież wiekami skrywają wśród trocin zdekompletowane szkielety właścicieli okolicznych majątków ziemskich. Z pustych oczodołów, pożółkłych i spopielałych czaszek zdaje się wołać historia tarnogórskich arystokratów, pełna nieodkrytych tajemnic – zagadkowych zgonów, skomplikowanych intryg, rozpalonych uczuć i tłumionych namiętności – sekretów, które chyba już na zawsze razem z doczesnymi szczątkami ich bohaterów będą musiały pozostać w ukryciu”.
Głębokie westchnienie oznajmiło kres lektury. Artykuł o kościele pod wezwaniem Świętego Marcina był wreszcie gotowy. Kosztował ją niemało wysiłku – nie tyle tego warsztatowego, bo redagowanie tekstów szło jej nad wyraz sprawnie. Musiała jednak przewertować kilka śmiertelnie nudnych książek i artykułów o historii lokalnej, dostać się do zamkniętego na co dzień na trzy spusty kościoła, uprosić proboszcza o zezwolenie na zejście do cuchnącej pleśnią i śmiercią krypty. „Po cholerę ta cała pisanina – pomyślała. – Tak przyjemnie było wczoraj…”. Zamknęła oczy i przeniosła się w myślach na sobotni bankiet, który zorganizowano w pałacu w Rybnej na zakończenie miejskiego święta, Dni Gwarków.
Tarnowskie Góry, dzień wcześniej
Podświetlona bryła rezydencji lśniła na tle wieczornych czeluści. Większość okien jaśniała światłem stylizowanych żyrandoli, które z odległości tylko zyskiwały na elegancji. Znajdujący się za kutym ogrodzeniem parking pełen był ustawionych w równych rzędach samochodów. Co jakiś czas któryś z nich, błysnąwszy groźnie ksenonowymi ślepiami, ruszał i z charakterystycznym chrobotem żwiru pod szerokimi oponami sunął majestatycznie ku bramie głównej, a jego miejsce zaraz zajmował kolejny. Przed wyjściem z wozów pasażerowie poprawiali jeszcze grzywki i krawaty, po czym dziarsko ruszali w stronę podjazdu, gdzie tłoczyły się już inne, równie wytworne pary. Mając za nic wymogi parytetów, towarzystwo w jakiś naturalny sposób grupowało się w stadka – osobno szczebiotały ufryzowane i prawie szczerze uśmiechnięte panie, a w pewnej odległości panowie, strojni w modne garnitury o nogawkach spodni cokolwiek nazbyt wąskich w stosunku do reszty postury, w kieszeniach obowiązkowo trzymający jedną dłoń, drugą zaś z wyuczoną manierą gestykulując zamaszyście. W powietrzu unosiła się intensywna woń perfum, tytoniu i naprawdę dobrej kawy.
Bo na dorocznym bankiecie wszystko musiało być dobre, taka była już tradycja – począwszy od uznanego kwartetu smyczkowego. Z jego repertuaru wprawdzie czujna ręka recenzenta wykreśliła utwory nazbyt współczesne – tak na wszelki wypadek, by nie drażnić ucha wpływowego radnego. Ten w przypływie szczerości wyznał kiedyś półgłosem – dostatecznie jednak donośnym, by okazał się słyszalny nie tylko dla rozmówcy – że on, radny miejski, tak do końca nie wie, czy zespół się dopiero stroi, czy może już gra.
Znakomite były też przekąski: ułożone w piramidki paszteciki, schowane w gąszczu zielonej sałaty krokieciki, ruloniki przedniej wędliny, serki dojrzewające i cuchnące, jajeczka, ciasta i ciasteczka, i w ogóle wszystko, co tylko na tego typu przyjęciach się serwuje, było absolutnie pierwszorzędne. I obowiązkowo w tym towarzystwie wymagało zdrobnienia nazwy.
Ale przecież nie tylko z powodu uczty dla ciała i ducha na gali być po prostu wypadało. Była to bowiem jedyna chyba w całym roku okazja do spotkania się całej miejscowej śmietanki. Niezależnie od trwałych podziałów politycznych i tymczasowych aliansów, od konfliktów przebiegających wertykalnie i horyzontalnie, od indywidualnych antypatii i animozji na bankiecie spotykali się radni, działacze polityczni wszelkich opcji, przedsiębiorcy, partnerzy z zagranicy. Po ludzku rozmawiali tu ze sobą pan senator z panem burmistrzem i pani posłanka z panią starostą lub odwrotnie. Dyrektor pałacu Artur Krawiec stawał więc na głowie, dwoił się i troił, a w ostatnich godzinach przed otwarciem nawet czworzył i przepoczwarzał, byle tylko wszystko wypadło, jak należy. I z reguły wypadało.
Umęczony bieganiną i załatwianiem mnożących się próśb i życzeń, z których większość należała do kategorii poleceń służbowych, usiadł teraz przy jednym z pustych stolików na tarasie za pałacem i na wpół przytomnie, z wolna pociągając miętowego papierosa, przyglądał się gościom. W tle kwartet zasuwał Arię na strunie G, którą dyrektor, muzyczny ignorant, znał już na pamięć, podobnie jak całą resztę żelaznego repertuaru weselnego, który wybrzmiewał podczas często organizowanych w pałacu uroczystości – kanon Pachelbela, Zimę Vivaldiego i inne przeboje. W trakcie swej dyrektorskiej kadencji nasłuchał się tego co niemiara. Pomyślał nawet, że za moment usłyszy pewnie Ave Maria Schuberta, i by się niepotrzebnie nie rozckliwiać, chciał już wstać, gdy wtem potężna postać z dziwną lekkością opadła na krzesło obok.
– Guten Abend, Herr Direktor10.
Dyrektor spojrzał życzliwie na olbrzyma, a jego uśmiechnięta twarz wydała mu się wprawdzie skądś znajoma, ale zupełnie nie na właściwym miejscu i nie o czasie.
– Guten Abend – odparł i jeszcze przez krótki moment próbował odnaleźć się w sytuacji, przypasować element do reszty układanki. – O! Herr Stolpe, wie geht es Ihnen11? – wyrwany z letargu niczym komputer ze stanu hibernacji dyrektor zrestartował się i na powrót gotów był do pracy na najwyższych obrotach. Przypomniał już sobie, wszystko mu się zgadzało. Rezerwacja na nazwisko Jens Stolpe, na trzy noclegi w pałacu, w drugim tygodniu września, dokonana z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, płatne z góry, przelewem, przez kancelarię adwokacką z Dortmundu. – Termin trochę nieszczęśliwy, ten cały bankiet, ale przecież z góry uprzedzałem, że będzie impreza, trochę głośno i tłoczno – usprawiedliwiał się nadgorliwie przed nieżądnym bynajmniej wyjaśnień gościem. Dziś to druga noc pobytu gościa. Pojutrze rano Herr Stolpe odlatuje do Niemiec. Oczywiście, zapraszał pana mecenasa na koncert i galę, szczerze licząc jednak, że zmęczony załatwianiem interesów odmówi.
– Danke, gut12. – Nieformalnym strojem Stolpe odstawał od reszty towarzystwa. Markowa koszula luźno wypuszczona na bawełniane i równie markowe spodnie. Mecenas z grzecznościową maską na twarzy rozsiadł się wygodnie na trzeszczącym pod nim krześle i w wielkich palcach wolno obracał nóżkę kieliszka z czerwonym winem. – Ein guter Wein13 – zawyrokował tonem sommeliera, odrywając usta od kieliszka, którego trzecią część wypełniał płyn o rubinowej barwie.
– Prosit14! – Dyrektor Krawiec uniósł swój kieliszek w stronę mecenasa i nagle poczuł do niego sympatię. Nikt nie musiał mu mówić, że wino było dobre, sam doskonale o tym wiedział. Wiedział nie dlatego, że się na winach znał, bo się nie znał, ale dlatego, że zapłacił za nie krocie, i to cena za butelkę, niby zastrzeżona dla administracji pałacu, a jednak pocztą pantoflową przekazana tam, gdzie należało, robić miała na gościach wrażenie. Zgodnie z poleceniem służbowym zresztą. Tymczasem mecenas poznał się na winie po jego barwie, smaku i zapachu. „Klasa”, pomyślał Krawiec.
Stolpe wyciągnął paczkę papierosów Benson & Hedges i poczęstował dyrektora. Szczęknęła metalicznie zapalniczka. Krawiec pomyślał, że sama w sobie musi być warta majątek. Zapalili. Gość krępował nieco dyrektora, który nie do końca wiedział, jak się zachować w jego obecności. Wyczuwał, że jego uśmiech, tak sympatyczny i pełen wyrozumiałości wobec coraz bardziej rozochoconego towarzystwa, był w istocie uniwersalną maską, którą adwokat przywdziewał na różne okazje. „Prawdziwy zawodowiec”, ocenił Krawiec i zastanowił się, czy w toku kariery zawodowej Stolpe całkowicie wyzbył się emocji, czy tylko do perfekcji opanował ich ukrywanie.
Analizy nie było mu jednak dane dokończyć, gdyż zza węgła pałacu wyłoniła się sylwetka paleolitycznej Wenus, zmierzającej wprost w stronę stolika na uboczu, przy którym schronili się dyrektor z mecenasem. O, nie! Krawiec już z daleka rozpoznał w nadchodzącej radną, bywalczynię lokalnych imprez, wernisaży, finisaży i innych tak zwanych iwentów, słynącą z tego, że żadnego nigdy nie przepuściła, a jeśli jej się to przydarzyło, najpewniej wyłącznie z powodu kolizji terminów. Pani Dagmara groźna nie była, co to, to nie, bywała wszak kłopotliwa, na pewno zaś jej towarzystwa dyrektor chciał w tej chwili zaoszczędzić Stolpemu.
– Tu pan jest, dyrektorze! – wykrzyknęła radna, uradowana jeszcze bardziej niż zazwyczaj. – Chowa się pan przede mną… – Zaśmiała się głośno. – Oj, nieładnie, nieładnie! – Zbliżyła się, a wraz z nią dotarła woń perfum tak intensywna, tak gęsta, że mężczyznom przez chwilę wydało się, że otaczała tę charakterystyczną postać niczym aureola głowy męczenników na świętych obrazach. Od stóp do głów radna cała była nietuzinkowa. Nietuzinkową miała kreację, opiętą na jej potężnym ciele matki Polki, różową, pełną falban i kryzów, nietuzinkową fryzurę w stylu Kleopatry, nietuzinkowe, wielke, czarne boa okalało jej szyję i spływało po nagich ramionach, nietuzinkowe, czarne z wielgachnymi otworami rajstopy opinały masywne jej nogi, a reszty nietuzinkowego imidżu radnej dopełniały gigantyczne czółenka na cienkich jak słomka obcasach.
– Pozwoli pani, że przedstawię… – pomimo wszystko dyrektor postanowił zaprezentować mecenasa.
– Radna Tłok, miło mi – przedstawiła się, wyciągając dłoń w kierunku gościa i uśmiechając się zalotnie.
– Ich möchte Ihnen…15 – Krawiec kontynuował nieśmiało.
– Ach, dojczland, dojczland, ja, ja. – Ni to mu grożąc, ni to go przyzywając, radna pokiwała w kierunku Stolpego palcem i wypaliła: – Panowie tu przysypiają, a tam tańce, tańce się zaczynają, chodźmy potańczyć – zaszczebiotała wesoło i ujęła Krawca pod ramię. – Pan mnie zaprasza do tańca – zaordynowała tonem niecierpiącym sprzeciwu, po czym dorzuciła: – Tancen, herr krzyżak, tancen!
– Entschuldigung16. – Uprowadzony dyrektor zdążył jeszcze tylko zwrócić się w stronę adwokata ze spojrzeniem błagającym o wybaczenie.
– Kein Problem, ich bleibe hier17 – ze stoickim spokojem odpowiedział tamten, ale miał wrażenie, że nikt go już nie usłyszał.
Stojąc na balkonie na wprost wejścia do sali koncertowej, Weronika Maszczyk, młoda dziennikarka „Wiadomości Tarnogórskich”, miała doskonały widok zarówno na to, co działo się na intarsjowanym parkiecie, jak i na dolnym tarasie. Zatrzymała się tam z Maćkiem Jarzyną, starszym kolegą z redakcji, oddelegowanym do zrelacjonowania gali. Z więcej niż rysującą się łysiną, dwoma podbródkami i wydatnym brzuchem, którego już od dawna nie próbował okiełznać, Jarzyna wyglądał na pogodzonego z życiem pięćdziesięciokilkulatka.
Przyglądali się podrygującemu towarzystwu z mieszaniną rozbawienia i szacunku. Lokalnym włodarzom przyzwyczajeni byli kłaniać się w pas, co, jak się niebawem okazało, nikomu w redakcji wcale nie przeszkadzało podśmiewywać się z poszczególnych osobników. Wszystko zależało wszak od okoliczności i od audytorium. To, co przed chwilą uchodziło za przejaw inteligencji i oznakę dobrego tonu, nagle okazywało się zupełnym bezguściem. Słowem, trzeba było wiedzieć jak, z kim, gdzie i kiedy. Nie było wszak tajemnicą, że „Wiadomości” utrzymywały się na powierzchni przede wszystkim dzięki ogłoszeniom i artykułom sponsorowanym, opłacanym przez najróżniejsze instytucje władzy. W końcu – jak powiedział zapomniany klasyk – to byt kształtuje świadomość.
– Luknij na rajcę, Wera, jak nogami wywija. – Trącił ją w bok Maciek. – Mieszko Plątonogi, co się zowie, nie? – Nie odpowiedziała, więc dodał: – Pewnie nigdy o takim nie słyszałaś, co?
– Nie przypominam sobie takiego króla.
– Jasne – mruknął, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z tańczących. – Taki z niego król jak ze mnie święty turecki albo rajca miejski. Książę, dziewczyno, Mieszko Plątonogi był pierwszym księciem górnośląskim! Zapamiętaj sobie na zawsze – pouczył ją.
– A co ty mi tu z jakimś Mieszkiem w ogóle wyjeżdżasz, że niby lekcja historii? Może za chwilę każesz mi się jeszcze do siebie zwracać per „panie profesorze”? – Weronika uwielbiała droczyć się z Maćkiem, zwłaszcza udając przed nim większą ignorantkę, niż była nią w rzeczywistości. Kolega świadomie zaś wchodził w tę grę pozorów, udając, że nie odróżnia wygłupów od poważnych rozmów, i zawsze gromiąc srodze dziewczynę za rzekomą niewiedzę.
– Przecież jesteś tu, bo masz napisać artykuł o pałacu w Rybnej. Artykuł historyczny, o ile dobrze pamiętam.
– O, widzę, że tym razem o lecytynie z rana nie zapomniałeś, dziadku.
– Eh, ty jędzo… – Uśmiechnął się. – Ty piszesz tekst o zabytku, a ja relację z tego karnawału. Czyż nie taki mamy układ?
– Jasne. Prawdziwe artykuły to może pisać wyłącznie szanowny pan redaktor Jarzyna, najsłynniejszy dziennikarz w całym powiecie. A ty, głupia, to spisuj tylko do gazetki ściennej jakieś legendy o rycerzach, smokach i śpiących królewnach. Czy ktoś to w ogóle czyta? – żachnęła się i tym razem rozgniewała nie na żarty.
– Gdyby nie czytali, nie publikowalibyśmy całego cyklu o miejscowych zabytkach i nie zlecali jego napisania wschodzącej gwieździe dziennikarstwa, nie sądzisz?
– Mam co do tego spore wątpliwości… – Albo udawała obrażoną, albo rzeczywiście nią była. – I nie nazywaj mnie gwiazdą, do cholery!
– Moja droga, nie bądź taka skromna. – Jarzyna wiedział, że tym określeniem rozjuszy ją do żywego, ale nie potrafił się powstrzymać. – Twoje artykuły o kościołach i pałacach są fascynujące i szalenie poczytne – kpił.
Weronika nie miała ochoty dłużej wysłuchiwać kpin starszego kolegi, który w tej dziedzinie pozostawał niedoścignionym mistrzem, i nie czekając, aż gruby redaktor dokończy kwestię, odwróciła się na pięcie i wyszła na reprezentacyjną klatkę schodową. Po obitych drewnem stopniach zeszła do hallu, gdzie przy suto zastawionych stołach kłębił się rój gości. W głębi sali północnej dostrzegła siedzących we własnym towarzystwie młodych członków kwartetu. Nie miała ochoty na jedzenie. Wzięła kieliszek z winem i przez otwarte na oścież dwuskrzydłowe drzwi wyszła na zewnątrz. W oczy uderzył ją snop białego światła, jeden z wielu, który rzęsiście oświetlał fasadę. Przez moment pomyślała, że schodząc z kierunku padania światła, wstępuje w egipskie ciemności, na nieznany i niebezpieczny grunt. Szybko jednak jej oczy przyzwyczaiły się do mdłego światła przypałacowych latarni. Pod stopami przyjemnie zachrzęścił żwir. W blasku iluminacji wydawał się biały jak śnieg i dodawał miejscu uroku właściwego prowincjonalnej rezydencji francuskiej. Gdyby nie dobiegające z piętra dudniące rytmy popowej rąbanki, mogłaby zamknąć oczy i wsłuchując się w cykanie świerszczy, przenieść się gdzieś, gdzie historia w kolorze sepii miesza się z wielobarwną współczesnością, gdzieś daleko nad zieloną Loarę, do którejś z tych wiosek o kamiennych domkach i czerwonych dachach, ukrytych w cieniu potężnych katedr gotyckich.
Tarnowskie Góry, wrzesień, niedziela
Metaliczny dźwięk nadchodzącego esemesa na powrót przeniósł dziewczynę do jej pokoju. Spojrzała na równe rzędy liter na ekranie. Nie chciało jej się po raz kolejny czytać artykułu o kościele pod wezwaniem Świętego Marcina. Nacisnęła „control+s” i plik z tekstem wylądował na twardym dysku. Nazajutrz zostanie wkomponowany w szablon gazety, kolejnej nocy powielony w około dwunastu tysiącach egzemplarzy, a pojutrze z jego treścią zapozna się mniej więcej czwarta część populacji miasta i okolicznych gmin. Zabrała się do pisania maila do naczelnej.
Droga Helu…
„Albo nie – postanowiła – napiszę chłodno i bezosobowo”.
Zgodnie z poleceniem przesyłam…
„Nie, no nie jest znów aż tak głupia. Wyczuje, że się na nią wkurzam, lepiej niech będzie standardowo”.
Hej, w załączeniu przesyłam obiecany artykuł. Przepraszam za opóźnienie. Pozdrawiam. – W.
Tak, tak właśnie było dobrze. Poprawnie, jałowo, standardowo, ale bezpiecznie. Komenda „wyślij”, cichy szczęk plastikowego przycisku myszki i wiadomość wyfrunęła w przestrzeń wirtualnego kosmosu.
Spojrzała na zegar, dochodziła dwudziesta druga. Z oddali, sponad centrum srebrnego miasta, dochodziły odgłosy pierwszych wybuchów sztucznych ogni, tradycyjnie wieńczących uroczyste obchody święta Gwarków. Po intensywnie spędzonym weekendzie, gali, historycznym pochodzie i szeregu innych atrakcji, na fajerwerki zwyczajnie nie miała już siły. Dla relaksu postanowiła obejrzeć Dziewczynę z tatuażem, filmową adaptację powieści kryminalnej Stiega Larssona, którą ostatnio znalazła w internecie. „Będzie jak znalazł na ciemny niedzielny wieczór”, ucieszyła się w duchu. Coś pociągającego musiało być w niebezpieczeństwie, skoro takim wzięciem cieszyły się krwawe filmy i powieści, horrory, thrillery, kryminały i inne wynalazki, które wraz z gęsią skórką wywoływały w odbiorcy również przyjemny dreszczyk emocji – mieszankę strachu i zainteresowania, co też wydarzy się za chwilę. W dzisiejszych czasach – myślała, bo z reguły wieczorami nachodziły ją chwile pogłębionej refleksji, która w świetle dnia pryskała jak mydlana bańka – ludzie lubili się bać. Lubili, to bez dwóch zdań. Niebezpieczeństwo dodawało życiu smaku, było nieodzownym elementem każdego bytowania, bez którego nie sposób przecież docenić zacisza domowego ogniska, było jak sól w potrawie, której nadmiar, owszem, mógł zabić, jak w kolorowych poradnikach twierdziły całe legiony dietetyków, a w każdym razie zepsuć jej smak, ale brak białej przyprawy też czynił danie nieznośnym. Pewnie właśnie dlatego – dedukowała dalej – we współczesnych czasach, które zupełnie na przekór doświadczeniom dziejowym wmówiły mieszkańcom Starego Kontynentu bezkresną szczęśliwość, kontrolowane odurzanie się trwogą było aż tak powszechne.
No właśnie, kontrolowane, czyli polegające na balansowaniu na cienkiej czerwonej linii, stąpaniu po krawędziach, ocieraniu się o niebezpieczeństwo, jednak zawsze na niby, w bezpiecznej odległości, z głębin fotela, zza ekranu monitora, znad kart książki. W każdej chwili taką grozę, której poziom intensywności przekroczy akceptowalną dawkę dobową, można przerwać, wyłączyć film, zamknąć książkę i wrócić do szarzyzny codzienności. Do życia, które może nie oferuje nagłych zwrotów akcji i silnych dawek adrenaliny, ale które zapewnia minimalny poziom stabilizacji w swojskich pieleszach. Czyż nie tego większość w istocie pragnęła?
Przerwała filozoficzne rozmyślania i zamknęła okno. Wyciągnęła się na łóżku, stopy okryła kocem w czerwono-zieloną kratę, na stoliczku obok położyła komórkę i szklankę soku jabłkowego. Pilotem uruchomiła płaski monitor, wybrała film z dysku, zgasiła lampkę. Oczekiwała porządnego zastrzyku emocji. I się nie zawiodła.
Dalsza część w wersji pełnej
10 Guten Abend, Herr Direktor – dobry wieczór, panie dyrektorze (niem.).
11 O! Herr Stolpe, wie geht es Ihnen – O! Pan Stolpe. Co u pana słychać? (niem.).
12 Danke, gut – dziękuję, dobrze (niem.).
13 Ein guter Wein – dobre wino (niem.).
14 Prosit – odpowiednik polskiego „Na zdrowie!” (niem.).
15 Ich möchte Ihnen – chciałbym panu… (niem.).
16 Entschuldigung – przepraszam (niem.).
17 Kein Problem, ich bleibe hier – żaden problem, zostanę tutaj (niem.).