Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wodzie nieopodal ruin starej papierni w Vargön znalezione zostają poćwiartowane zwłoki mężczyzny, ale policja nie jest w stanie zidentyfikować ofiary. Pewien szczegół naprowadza jednak Monę Schiller na trop. Jeżeli kobieta się nie myli, najwyraźniej wszyscy z jej otoczenia są w niebezpieczeństwie. Lecz informując o wszystkim policję, musiałaby też zdradzić swoją tajemnicę…
„Mroźny nurt” to trzecia część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller – była sędzina, a przy tym nieustraszona i silna kobieta, która wróciła do rodzinnej miejscowości po wielu latach spędzonych za granicą – stara się odkryć te sekrety, a przy tym walczy z własnymi demonami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 53 min
Tytuł oryginału: Vinterströmmen
Przekład z języka szwedzkiego: Maciej Muszalski
Copyright © Kamilla Oresvärd, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Anders Timren
Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski
Korekta: Witold Kowalczyk
ISBN 978-91-8034-899-7
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Lodowaty wiatr smaga go, aż w oczach stają łzy. Kiedy wstępuje na lód, rozjeżdżają mu się zdrętwiałe ze zmęczenia nogi. Odzyskuje równowagę i biegnie dalej, a warczące samochody hamują z piskiem opon. Słychać trzaśnięcie drzwiczkami, głuche i złowrogie, a zaraz potem szczekanie podekscytowanych psów. Ludzie, zadyszani od zimna i biegu, krzyczą do siebie, ruszając w pościg.
Gdy wybiega na otwarty teren, niedający żadnej ochrony ani przed zimnym wiatrem, ani przed pogonią, czuje ból w płucach. Mija kruszejące ściany, na których ktoś namalował szkielety o pustych oczodołach i olbrzymie owady. Przyspiesza. Unika zapadnięcia się w ukrytą pod śniegiem jamę, ale ślizga się i po raz kolejny o mało nie upada.
Kiedy jest już blisko rzeki, uświadamia sobie swoją pomyłkę. Próbuje zwolnić, ale że biegnie zbyt szybko, rozjeżdżają mu się nogi. Stara się nad nimi zapanować, ale udaje mu się zatrzymać dopiero w miejscu, gdzie strome nabrzeże opada do czarnej wody.
Nawet strach czy instynkt nakazujący ucieczkę nie są w stanie poprowadzić go dalej. Traci resztki sił. Stoi nieruchomo, ciężko oddychając, i powoli się odwraca. Słychać szum rzeki, a kiedy promień słońca przebija się przez szarą mgłę, w świetle ukazują się ruiny starej fabryki. Robi kilka kroków w bok i patrzy w dół na zbutwiały pomost. Nie ma mowy, żeby utrzymał jego ciężar. Odwraca się z powrotem i idzie kawałek w drugą stronę. W końcu staje. Jego ciężki, ciepły oddech tworzy gęstą białą parę na zimnym powietrzu. Pachnąca żelazem krew spływa mu po nogach i barwi na czerwono zamarznięty beton.
Patrzy, jak się zbliżają, przystają i obserwują go w milczeniu. Jeden z nich robi kilka kroków i klęka. Podnosi strzelbę i powoli opiera ją na ramieniu. Spotykają się wzrokiem, a on dostrzega drobny ruch gałek ocznych, gdy palec powoli zaciska się na spuście.
Pocisk uderza go z taką siłą, że mężczyzna traci równowagę i zsuwa się z krawędzi.
Kiedy wpada do wody, a lodowaty wirujący prąd rzeczny bierze go w objęcia, już nie żyje.
Rozdział 2
W oknie świeci ozdobna gwiazda, a płonące świece Voluspa roznoszą zapach cynamonu i mandarynek. W kominku trzaska ogień, a przed nim, na szarej owczej skórze, leży Coco. Głęboko oddycha. Wierzga tylną łapą, więc Mona Schiller kuca przy niej i gładzi palcami bursztynowe futro. Nie sądziła, że jakiekolwiek zwierzę można kochać tak mocno, jak kocha tę suczkę, którą uratowała latem tego roku.
Wstaje i idzie do kuchni. Siada przy stole, wyjmuje z koszyka letniego sconesa i kładzie na talerzyku. Uśmiecha się.
– Pamiętasz?
Hedda podnosi wzrok znad podręcznika do ekonomii. W pierwszej chwili spogląda pytająco, ale zaraz potem twarz jej się rozjaśnia. Wybucha śmiechem. Niskim i tajemniczym – u Heddy tylko śmiech można uznać za dyskretny, a może wręcz nieśmiały.
– Wiem, o czym myślisz – mówi i odkłada książkę. – O mojej pierwszej wizycie tutaj, prawda?
Mona kiwa głową. Od tamtego czasu minęło zaledwie pół roku, ale ma wrażenie, jakby Hedda mieszkała tu od zawsze. Pamięta słowa Antona, że nie musi się nią opiekować tak, jak opiekuje się czworonożnym przybłędą. Ale to nieprawda. W pewnym sensie Hedda równie mocno opiekuje się nią.
– Zaprosiłaś mnie na herbatę i sconesy. Herbatę i sconesy! – powtarza Hedda i poprawia gruby kok. – Cholera, kto coś takiego robi? Tym bardziej że sama miałam pomóc w pieczeniu.
Mona kiwa głową i kładzie na bułeczce odrobinę masła, które roztapia się pod wpływem ciepła.
Hedda kręci głową.
– Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Cholera… – Znów wybucha śmiechem. – Później też nie spotkałam – dodaje, opiera łokcie na stole i kontynuuje: – Pożyczyłam od Cariny starego grata, zielonego saaba, i przyjechałam nim tutaj.
Mona odgryza kęs. Trafiły na siebie, gdy badała sprawę Lisy-Marie, zamordowanej w noc poślubną. To zaprowadziło ją do Göteborga i klubu ze striptizem, w którym pracowała Hedda. Zobaczyła ją ze sceny i potem odnalazła. Co ją do tego popchnęło? Może ciekawość? A może chęć niesienia pomocy? Hedda twierdziła, że chciała jej powiedzieć prawdę o zmarłej Lisie-Marie, ale Mona nie jest do końca przekonana, że to był jedyny powód.
Ale może nie musi tego wiedzieć. Jest im razem tak dobrze. Zawarły układ, na którym obie korzystają. Hedda pomaga jej prowadzić małą firmę prawniczą i opiekuje się suczką, gdy zachodzi taka potrzeba, a w zamian za to ma dach nad głową. Doradztwo prawne kręci się dobrze i Mona ma na liście więcej klientów. Może nawet zbyt wielu.
Kilku osobom odmówiła. Nie chce się przepracowywać. Nie zamierza rozkręcać dużej firmy, będzie się podejmować jedynie tych zleceń, które ją zainteresują. Nie robi tego dla pieniędzy. Może żyć na poziomie z tego, co ma. Dawniej byłoby to nie do pomyślenia.
Ale pozwala Heddzie mieszkać u siebie nie tylko z przyczyn praktycznych. Lubi tę dziewczynę. Poza tym czuje się bezpiecznie, mając ją w domu. Wprawdzie trzyma w szafie pistolet, na wszelki wypadek, ale to nie on uratował jej kiedyś życie. Zrobiła to Hedda.
Dziewczyna sięga po bułeczkę, smaruje masłem i dokłada na wierzch pokaźną porcję marmolady jagodowej. Napycha sobie usta, głośno przeżuwa i napotyka spojrzenie Mony.
– Oj, przepraszam – mówi i oblizuje kąciki ust.
Akurat kiedy Mona pomyślała, że udało jej się wpoić Heddzie nieco ogłady, ta wraca do starych zwyczajów. Mona podaje dziewczynie serwetkę. Zwraca jej uwagę nie przez snobizm, tylko dlatego, że Hedda będzie musiała umieć się zachować w przyszłym życiu, o którym marzy. Jeśli ma zostać dyplomatką albo pracować w ONZ, nie może przeklinać, bekać i jeść palcami.
Hedda z powrotem skupia wzrok na podręczniku. Mona odgryza kawałek bułeczki i wolno przeżuwa. Lubi pomagać tym teoretycznie słabszym, wspierać ich w rozwoju. Robiła tak dawniej i zawsze dobrze jej to wychodziło. Poza tym jednym razem, kiedy jej pomyłka w ocenie miała katastrofalne skutki.
Rozdział 3
Charles Backe kuśtyka do nabrzeża i patrzy w dół w czarną wodę. Lodowate, spienione prądy pochwyciły zakrwawione ciało i miotają nim tam i z powrotem, jakby to była wesoła zabawa. Znika pod wodą, nagle pojawia się znowu kilka metrów dalej, odpływa w kierunku beżowo-szarego budynku elektrowni wodnej i znowu porywa je prąd.
Czuje szczypiący wiatr, wiesza więc strzelbę na ramieniu i wkłada ręce do kieszeni. Jeleń nie żyje. Trafił go za łopatką i jest pewien, że kula przeszyła serce, natychmiast kończąc cierpienia tamtego. Wydawało mu się, że tuż przed śmiercią zwierzęcia zobaczył coś głęboko w jego aksamitnie brązowych oczach. Widział to już wcześniej – jakby zwierzę wiedziało, że umrze, i pogodziło się z losem.
– Backe, do kurwy nędzy! – krzyczy jeden z bliźniaków Göranssonów, człapiący u jego boku. Musi mówić głośno, żeby przekrzyczeć szum wody. – Nie mogłeś walnąć trochę wyżej, żeby nie wpadł do wody?
Charles odwraca się do niego. Wydaje mu się, że to Pär, ale nie jest pewny. Równie dobrze może to być Ola. Są tak podobni do siebie. Spojrzenie mężczyzny jest mętne, a jego czerwone uszy wystają nad czarną krawędzią czapki. Charles nie wie, czy są czerwone z zimna, czy rozgrzane z powodu zmagań z dużym psem, który ciągnie go i szarpie, podążając za zapachem jeleniej krwi.
– Teraz będziemy musieli się namordować, żeby go wyciągnąć – dodaje i szarpie za smycz, tak że pies na chwilę się uspokaja.
Biedaczysko. Jako leśniczy widział wiele rannych zwierząt i zawsze sprawia mu to jednakowy ból. Jeleń został potrącony na Lilleskogsvägen. Ze strzaskanymi żebrami i obrażeniami obu nóg biegł, żeby ocalić życie i umknąć przeznaczeniu. Charles unosi głowę i spogląda na rzekę.
Zszokowany kierowca samochodu postąpił słusznie. Zadzwonił pod 112. Operator przełączył rozmowę do regionalnej centrali policji, a policjanci dali znać Charlesowi. Ten szybko wziął Willa Asplunda i Göranssonów z psami, które podjęły trop i ścigały jelenia aż do tego miejsca – terenu dawnej fabryki. Tutaj jeleń jakby się poddał. Odwrócił się do niego i spokojnie patrzył, kiedy Charles klękał. Chłód ziemi przenikał przez materiał, gdy Charles uniósł strzelbę, oparł kolbę na ramieniu i wycelował. Świat wokół niego zrobił się bledszy. Był tylko on i zakrwawiony jeleń. Kiedy padł strzał i kula przeszyła ciało, zwierzę wpadło do rzeki.
Nie mógł przecież czekać, aż jeleń stanie w lepszej pozycji. Musiał zakończyć jego cierpienia jak najszybciej.
Will staje u jego boku i klepie go w ramię, jakby chciał powiedzieć „dobra robota”. Charles odwraca się i patrzy mu w oczy. Kiwa głową i w tej samej chwili widzi w nim Monę. Ten prawie dwumetrowy młodzieniec z wyglądu niespecjalnie przypomina swoją niską mamę, ale Charles dostrzega podobieństwo między nimi we współczujących i przyjaznych błękitnych oczach.
Odwraca wzrok. Strzelanie do zwierząt nigdy nie daje mu takiego kopa jak wielu innym. Przeciwnie, ogarnia go smutek. Nie było jednak innej możliwości. Zwierzę cierpiało i nie dałoby się go uratować.
– Spróbujemy go wydobyć?! – krzyczy drugi z braci Göranssonów, stąpając po zamarzniętych betonowych blokach.
– Tak! – odkrzykuje Charles i idzie za nimi. – Może wciągnął go prąd, a za chwilę znów wyrzuci na powierzchnię.
Docierają do brzegu rzeki i przystają. Tu można zejść do wody, ale trudno uwierzyć, by prąd przeniósł jelenia w to miejsce. Charles znów się rozgląda. Policzki już go nie pieką z zimna, teraz zaczynają drętwieć.
– A co to takiego, do cholery? – pyta Will.
Podnosi wzrok. Coś tam jest. Mruży oczy i widzi, że między głazami nad wodą połyskuje coś czarnego.
– Eee, to tylko worek na śmieci – stwierdza Will, gdy podchodzi bliżej wody.
Charles wzdycha i kręci głowa. Ma już dosyć ludzi, którzy podrzucają śmieci, jak gdyby nigdy nic.
Will patrzy na niego.
– Zabiorę to – oznajmia i zwinnie przeskakuje na śliskie kamienie, zanim kolega zdąży go powstrzymać.
– Nie, zaczekaj! – krzyczy Charles. Kawałek dalej zauważa niesione przez prąd ciało jelenia. Spuszcza wzrok z powrotem na Willa. Schodzenie w tym miejscu jest lekkomyślne. Jeden fałszywy krok i Will spadnie. Jeśli znajdzie się w wodzie, nie będą mieli szans go wyciągnąć i podzieli los jelenia w spienionej wodzie. A wszystko przez jakieś śmieci.
– Odpuść sobie! – krzyczy Charles. – Zabierzemy to innego dnia, kiedy rzeka będzie spokojniejsza.
Will jednak wybucha śmiechem i się pochyla. Worek jest wciśnięty między ostre kamienie, fala lodowatej wody ochlapuje mu czarne buty. Chwyta znalezisko, szarpie i uwalnia, a kiedy wyciąga go z wody, pęka skorupa cienkiego lodu. Trzyma go jedną ręką, ślizga się na błyszczącym kamieniu, podpiera się drugą ręką, robi zamach i worek z głuchym pacnięciem ląduje u stóp Charlesa. Will się wspina i po chwili jest już przy koledze.
Worek jest dobrze obwiązany trzema czarnymi opaskami zaciskowymi. To budzi ciekawość Charlesa. Zbliża się o krok.
– Jak myślisz, co jest w środku? – pyta.
Will szturcha worek stopą.
– Cholera wie. Wydaje się, że to… – zaczyna i urywa. – Nie wiem. W każdym razie nie są to zwyczajne śmieci.
Dołącza do nich Pär Göransson, a jego zaśliniony pies natychmiast zaczyna atakować worek.
– Czekaj! – woła Will i pociąga za smycz. – Trzymajcie tego psa z daleka.
Pär wzmacnia chwyt, przyciąga grzbiet dłoni pod sam nos i odwraca się do Willa.
– Dlaczego? – pyta.
Will drapie się w policzek.
– Nie wiem. Ale coś jest w tym worku.
– Ech! – Pär ponownie odciąga psa. – No to go otwórz.
Will się nachyla. Wygląda, jakby chwilę się wahał, ale w końcu z pochwy wyciąga nóż. Obejmuje worek, szybko przecina czarną błyszczącą folię i zagląda do środka. Nagle sztywnieje i szybko odsuwa głowę.
– O ja pierdolę! – woła i się odwraca.
Rozdział 4
Mona szybko podnosi wzrok znad książki. Coś tli jej się w piersi niczym płomień świecy. Kobieta się rozgląda. Coco leży na swoim ulubionym miejscu – szarej owczej skórze przy kominku – i jest tak nieruchoma, że tylko jej unosząca się i opadająca klatka piersiowa świadczy o tym, że zwierzę żyje. Hedda poszła do pokoju uczyć się do egzaminu i biała sofa stoi pusta.
Nagle Mona słyszy jakieś drapanie od strony okna. Na parapecie siedzi gil, zaglądając do mieszkania. Robi kilka kroczków w bok, a jego czerwona pierś rozjaśnia szarą zimową scenerię. Po chwili ptaszek rozpościera skrzydła i odlatuje pośród białych płatków śniegu.
Mona odkłada książkę na kolana, odchyla się na miękkim fotelu, zamyka oczy i wsłuchuje się w odgłosy starego domu. Trzaski świeżo malowanych ścian, skrzypienie desek i schodów na górę. Dźwięki są przyjemne i lubi ich słuchać, ale tego dnia spokój nie nadchodzi. Mona nie potrafi sprawić, by to przypominające tykanie bomby uczucie zniknęło. Ma wrażenie, że coś się wydarzy.
Jest wyczulona na takie rzeczy. Odkąd dziewięć miesięcy temu wprowadziła się do domu w Vargön, jej intuicja jeszcze się wyostrzyła. Może to góry tak na nią działają? Jej babcię też nawiedzały różne wizje. Czasem nazywano ją wariatką, ale nikt nie mógł zaprzeczyć, że często miała rację. Może nie w kwestii istot, które widziała w lasach, ale niejednokrotnie przewidziała coś, co się potem wydarzyło.
Mona cieszy się, że znów jest w Vargön, nawet jeśli w ciągu tych miesięcy nie wszystko układało się dobrze. Wprawdzie przypadki śmierci w okolicach się wyjaśniły, ale kosztem ludzkiego życia. Zło rodzi zło i może właśnie teraz gdzieś tam znów kiełkuje. W dalszym ciągu nie udało jej się wyjaśnić nieprzyjemnych zdarzeń z lata: zabitej ropuchy, której szczątki leżały rozrzucone na ścieżce w jej ogrodzie, czy głębokiej rysy na lakierze samochodu, która według mechanika musiała zostać zrobiona jakimś narzędziem. A do tego miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Pamięta, o co zapytał ją Anton, kiedy stali przy samochodzie: „Narobiłaś sobie wrogów?”.
Może mimo wszystko stał za tym Johnny Landström? Okoliczny ogier i samozwańczy casanova, oszust, który stracił wszystko i ją za to wini? To człowiek kompletnie pozbawiony instynktu samozachowawczego i poczucia odpowiedzialności. Nienawidzi jej ponad wszystko i rzuca złe spojrzenia, kiedy tylko ją zobaczy.
Coco chrapie i zmienia pozycję, a Mona otwiera oczy. Odkłada książkę i wstaje z fotela. Podchodzi do kominka, wyjmuje z koszyka kawałek drewna i wkłada do przygasającego ognia. Wznosi się kilka iskier, ogień czepia się białej kory brzozowej i wkrótce bucha czerwonymi płomieniami.
Mona prostuje plecy, sięga po stojącą na stole filiżankę herbaty i trzymając ją w dłoniach, podchodzi do okna. Wygląda na zewnątrz. Na dworze jest pięknie. Lekkie jak piórka płatki śniegu opadają powoli i układają się cienką warstwą na trawniku. Zbliża się Boże Narodzenie i po raz pierwszy będzie je świętowała w willi Björkås. Poczuła, że musi się otrząsnąć z przygnębienia. Nie jest w jej stylu. Przygotuje najwspanialszą disneyowską choinkę, przyrządzi śledzie, upiecze muszelkowe babeczki migdałowe, utoczy klopsiki i ugotuje szynkę.
Przykłada filiżankę do ust i czuje zapach korzennej czerwonej herbaty rooibos. Nagle zastyga w bezruchu. Marszczy czoło, robi krok do przodu i mrużąc oczy, patrzy pod światło. Śnieg pokrywa prawie całą ziemię w ogrodzie, ale i tak je widać. Ślady stóp, które prowadzą od jej domu w kierunku lasu.
Rozdział 5
Charles śledzi wzrokiem na Willa. Chłopak cofnął się tak szybko, że prawie upadł tyłkiem na szczelinę w spękanym, zaśnieżonym betonie, ale wysunął rękę za siebie i udało mu się utrzymać równowagę. Charles wyczuwa charakterystyczną woń i odwraca się do czarnego worka. Nie jest intensywna, ale rozpoznaje w niej metaliczne nuty surowego mięsa z odrobiną słodyczy i stęchlizny. Robi krok w kierunku worka i przez dziurę wyciętą przez Willa w czarnej folii dostrzega coś białego. Marszczy czoło, podchodzi bliżej i zastyga.
To ręka. Widać grzbiet dłoni, zgięty nadgarstek i kawałek przedramienia. Nie mogła leżeć w tym miejscu długo. Smród byłby dużo gorszy. Woda jest zimna, ale nie na tyle, by zatrzymać proces rozkładu. Charles wodzi wzrokiem po okolicy, jakby się spodziewał, że pośród śnieżycy ukaże się jakiś kształt, ale widzi tylko bryłę dawnej fabryki papieru i ich samochody zaparkowane obok.
Bliźniacy mocno trzymają psy. Szczekanie i zawodzenie znów przybrało na sile, zwierzęta szarpią, ciągną w kierunku worków.
– Zabierzcie je stąd – mówi Charles. – Wsadźcie do samochodu, skoro nie potrafią się uspokoić.
Pär i Ola gapią się na niego takimi samymi okrągłymi oczami, otwierając usta.
– Ale już! – wrzeszczy, a oni jak nigdy wypełniają polecenie, nie kwestionując go. Odwracają się i człapią z powrotem, ciągnąc niechętne psy. Ich żółte kamizelki odblaskowe świecą wśród szarości, ale śnieżyca rozmazuje kształty tym mocniej, im dalej odchodzą.
– Ja pierdzielę – mówi Will i zanosi się kaszlem. Poprawia czapkę, która lekko mu się zsunęła. – To prawdziwa ręka prawdziwego człowieka – dodaje i zbliża się o krok. – A właściwie nie, kuźwa. To jest fragment prawdziwego człowieka. Ktoś go odciął i wrzucił do worka na śmieci.
Charles zdejmuje rękawiczkę, przyciska ją do nosa i ust, podchodzi ostrożnie. Nagle stojący na nierównym podłożu worek przewraca się, a ręka z miękkim pacnięciem wypada na twardą ziemię. Charles odskakuje do tyłu.
Leży przed nimi ręka. Już nikt nie pamięta o jeleniu, który odpłynął niesiony przez masy wody, a Charles widzi tylko groteskowo spuchniętą rękę na zaśnieżonym betonie. Została odcięta powyżej łokcia. Napięta biała skóra na nabrzmiałym mięsie wygląda na gładką i przypomina wosk, a wokół odkrytej kości intensywnie czerwieni się mięso. Palce są zgięte, jakby pod wpływem skurczu.
Może to jednak nie jest prawdziwa ręka, przychodzi mu do głowy, ale po chwili odór uderza go w nozdrza. Dostrzega też, że brakuje dwóch palców. Odwraca się, przykłada dłoń do brzucha i wtedy zauważa, że coś kołysze się na wodzie przy nabrzeżu.
Rozdział 6
Inspektor kryminalny Anton Asplund wygląda przez przednią szybę samochodu. Czuł, że to tylko kwestia czasu, zanim w ruinach starej fabryki papieru stanie się coś złego. Przez ponad sto lat pracowało tam wielu mieszkańców Vargön, ale pod koniec dwudziestego pierwszego wieku fabrykę zamknięto, a maszyny wysłano do Chin. Jego dziadek przepracował tu całe życie. Kiedy usłyszał, że wysoki na osiemdziesiąt pięć metrów komin został wysadzony w powietrze, Anton odniósł wrażenie, że w jego osadzonych pod szarymi krzaczastymi brwiami oczach zakręciła się łza. Pogrzebano symbol Vargön i ważny element jego życia.
Nie pozostało tam zbyt wiele. Przypominało to postapokaliptyczną osadę, która została zrównana z ziemią. Na całym obszarze jest pełno dziur, niektóre tak głębokie, że mogłyby pochłonąć człowieka, a pozostałości schodów chwieją się niepokojąco.
Anton rozgląda się po szaro-białej okolicy. Natura zrobiła, co mogła, żeby ją przejąć. Powierzchnie są zniszczone przez słońce, wiatr i mróz, a w szpary i szczeliny wciska się roślinność. Kreatywni grafficiarze używają tych murów jak płócien, więc znad szumiącej rzeki spoglądają kolorowe dzieła sztuki.
Zostały tylko stary budynek biurowy i Wilcza Brama. To, z czym nie mogły sobie poradzić czas i przyroda, padło ofiarą niszczycielskiej działalności lokalnej młodzieży. Sam jako młody chłopak był w środku i jest pewny, że Will spędzał tam wiele czasu. Latem do czerwonej cegły lgną drzewa i inne rośliny, wgryzając się w fugi i szczeliny. Teraz jednak stoją jak zmurszałe szkielety wokół budynku, który dawniej był tak okazały.
Wisiała tu kiedyś tablica z napisem, że wchodzi się na własne ryzyko, ale teraz jej nie widzi. Ostrzeżenie jest uzasadnione. Nie brakuje tu niebezpieczeństw. Ekstremalnie rwącej rzeki nie chroni żadna barierka.
– Wiesz, że to na sprzedaż? – pyta go koleżanka Bodil i wskazuje głową budynek. – To by było coś dla ciebie. Lubisz budować i odnawiać.
Spogląda na nią i wybucha śmiechem.
– Oszalałaś – mówi, zdejmuje nogę z gazu i patrzy w tamtym kierunku. A może to wcale nie takie szaleństwo? Nadal dostrzega piękno w dwupoziomowym zniszczonym starym budynku z oknami zabitymi płytami ze sklejki. Czerwona cegła z żółtym wzorem, ceglany dach łamany w stylu chińskim i wystające lukarny, a nad drzwiami okazały balkon, z którego w minionej epoce dyrektor przemawiał do pracowników fabryki.
Gdyby znajdował się gdzieś indziej, to może i tak. Ale teraz? Kto by to kupił? Budynek jest zdewastowany. Will był w środku rok temu, kiedy dostali informację, że chowa się w nim kilkoro dzieci uchodźców bez opieki. Bolało go, kiedy widział niepotrzebną dewastację. Odłamki szkła ze stłuczonych szyb leżały porozrzucane po pokojach, porcelanowe umywalki w toaletach oderwano od pokrytych kafelkami ścian, drzwi były wykopane z zawiasów, a piękne drewniane podłogi pocięte i poplamione wilgocią.
Odrestaurowanie takiego domu byłoby dla niego spełnieniem marzeń. Teraz się już tak nie buduje. Ma nadzieję, że ktokolwiek kupi ten budynek, dobrze się nim zaopiekuje. Podnosi wzrok na piękną bramę z czerwonej i żółtej cegły, ukoronowaną wizerunkiem wilka przeskakującego potok. Wokół obrazka znajduje się zielony napis na czerwonym tle: „Spółka Akcyjna Wargön”. Uderza go myśl, jak dobrze jest zachowana. Zastanawia się chwilę, jak to możliwe, że stoi nietknięta, zarówno przez ząb czasu, jak i niszczycielskie zapędy młodzieży. Tak jakby nikt i nic nie miało odwagi jej tknąć.
Odwraca wzrok od budynku i bramy i powoli rusza po nierównym podłożu. Zatrzymuje się. Jego koledzy mają na sobie niebieskie kombinezony, wysokie czarne buty i czapki naciągnięte na uszy. Niektórzy zakryli też nos i usta, by chronić się przed zimnem, więc widać im tylko oczy. Za niebiesko-białą taśmą policyjną stoi szaroczarna grupka ludzi patrzących w ich stronę. Odgrodzono duży obszar, a woda stanowi naturalną barierę, co pozwala trzymać gapiów z daleka.
Anton i Bodil podchodzą do brzegu. Słychać brzęczenie dobiegające z huty i szum rzeki. Technicy kryminalistyki wyglądają na zmarzniętych. Ich szefowa My naciąga czapkę na puszyste czarne włosy. Nos ma czerwony od zimna i zaciera ręce, żeby się rozgrzać.
– Dobrze, że jesteście – mówi, podnosząc wzrok na Antona i Bodil. Potem odwraca się w kierunku rzeki i wyciąga rękę, coś wskazując. – Znaleźliśmy kolejnych pięć worków, właśnie je przenosimy. – Urywa i spogląda to na Antona, to na Bodil. – Poza tym wysłałam do domu Charlesa, Williama i bliźniaków Göranssonów po pobraniu od nich odcisków butów. Takie odkrycie to nic przyjemnego, a poza tym gonili potrąconego jelenia, więc byli wykończeni. Tym bardziej że jest tak zimno.
Anton kiwa głową. Uświadamia sobie, że ona też wygląda na zmęczoną. A przecież wszystko dopiero się zacznie.
– W śniegu jest jednak mnóstwo śladów i odcisków, którym musimy się dokładniej przyjrzeć. To mogą być ślady sprawcy – mówi, kiwając głową. – Trzeba się pośpieszyć, zanim opady uniemożliwią nam ich zabezpieczenie.
Rozdział 7
Kiedy Mona idzie z parkingu w kierunku dworku Ronnum, śnieg już nie pada. Starannie przycięte krzewy zielonego bukszpanu kryją się pod śnieżną pokrywą, a żółty budynek odznacza się na tle błękitnego nieba, które zaledwie godzinę wcześniej było jednolicie szare.
Owija mocniej szyję kaszmirowym szalikiem i przyśpiesza kroku na odśnieżonej ścieżce. Ostatnie zimy spędzała w Marbelli i zdążyła już zapomnieć o niskich temperaturach w Szwecji o tej porze roku.
Kiedy wchodzi do środka, otula ją ciepło. Obstukuje buty curlingowe ze śniegu i się rozgląda. Zauważa czerwone bożonarodzeniowe gwiazdy w oknach korytarza prowadzącego do restauracji. Patrzy na choinkę ozdobioną świecącymi bombkami i migotliwymi światełkami i na leżące pod nią pięknie zapakowane prezenty.
Drzwi do Sali Jadalnej von Triera otwierają się i wybiega szefowa hotelu, Anki.
– Cześć, Mona! – krzyczy, a jej wysoko natapirowana grzywka podskakuje z każdym krokiem. – Jesteś głodna? – pyta i wskazuje w kierunku restauracji. – Dziś są steki mielone, a ja muszę coś przekąsić. Mamy tu urwanie głowy.
– Domyślam się. Parking był pełny – mówi Mona. Sama znalazła tylko jedno miejsce na samym skraju, a i tak musiała wjechać w zaspę, żeby tam stanąć. – Na szczęście mam land rovera z napędem na cztery koła – dodaje ze śmiechem, patrząc na Anki, która podchodzi do okna i poprawia jedną z bożonarodzeniowych gwiazd. – Ale dziękuję. Nie jestem zbytnio głodna. Zjadłam późne śniadanie. Mogę dotrzymać ci towarzystwa. W zasadzie chciałam pożyczyć duży rondel. Zamierzam zaprosić koleżanki na bouillabaisse, a będzie nas sporo.
– Jak najbardziej – odpowiada Anki, machając ręką w stronę kuchni. – Później będziesz mogła go sobie wziąć. Ale najpierw jedzenie.
Idą do restauracji. Anki o krok przed Moną, czujnie nadzorując każdy szczegół, żeby mieć pewność, że wszystko przebiega, jak powinno. Naprawdę miałam rację, myśli Mona. Trudno wyobrazić sobie w tym miejscu lepszego szefa niż Anki. Szkoda tylko, że zrozumienie tego faktu zajęło zarządowi tak wiele lat. Poprzedni szef miał lepkie ręce, a Mona mogła zarekomendować Anki i w końcu zaproponowano jej tę pracę. Teraz to ona kieruje obiektem, a ten nigdy nie prosperował lepiej.
Lawirują między zajętymi stolikami. Restaurację wypełniają pobrzękiwanie naczyń i szmer głosów. Anki wita się z jakąś parą, a potem daje znak ubranej na czarno kelnerce i wskazuje stolik w głębi, najbliżej zamkniętego na zimę ogródka.
– Skąd tu tyle ludzi? – pyta Mona i siada naprzeciwko Anki. Ta bierze od kelnerki talerz z parującymi stekami, gotowanymi ziemniakami i konfiturą z borówek. – Dochodzi wpół do drugiej, czy największy ruch nie powinien być w porze lunchu?
Anki wkłada do ust kawałek steku i podnosi wzrok znad talerza.
– Nie słyszałaś? – pyta, zlizując odrobinę sosu z kącika ust. – Charles i Will znaleźli trupa przy fabryce. A potem policjanci i wszyscy gapie przyjechali tu coś zjeść.
– Co ty mówisz? – Mona wlepia wzrok w Anki.
– Jak mogło cię to ominąć? – Anki nabija kawałek ziemniaka na widelec i obtacza go w sosie. – Gonili potrąconego jelenia i znaleźli foliowy worek. Była w nim ręka – dodaje i spogląda na Monę. Jej rzęsy są pomalowane chabrowym tuszem.
– Ręka? – powtarza wolno Mona.
Anki przytakuje.
– Tak, odcięta w tym miejscu – wyjaśnia i wskazuje dłonią przedramię. – A teraz wszyscy tu przyszli się ogrzać albo coś zjeść.
Mona kiwa głową. Stara fabryka jest oddalona zaledwie o kilometr.
– Wydaje mi się, że w worku znajdowały się też inne części ciała, ale nie wiem jakie. W każdym razie nie było to całe ciało. Ale policja przeszukuje teren – odpowiada Anki i popija kęs łykiem wody. – Pewnie możesz o tym porozmawiać z Antonem. I może jeszcze z Willem i Charlesem.
– Tak zrobię – odpowiada Mona i ścisza głos. – Znaleźli głowę?
– Nie sądzę.
– Zwykle sprawcy ją zabierają. Wtedy trudniej zidentyfikować ofiarę.
– Tak – odpowiada Anki, opiera łokcie na stole i nachyla się do Mony. – Słyszałam wcześniej rozmowę policjantów – dodaje, kiwając głową w kierunku jednego ze stolików przy oknie. – Mówili, że to dorosły mężczyzna. – Anki już ma podnieść do ust widelec z jedzeniem, ale nieruchomieje i patrzy na Monę. – Mówili, że brakuje dwóch palców dłoni – oznajmia. – Zdaje się, że w wodzie było więcej worków, więc mogą w nich znaleźć resztę ciała. Głowę też.
Anki mówi dalej, ale jej głos niknie w gwarze rozmów w restauracji. W głowie Mony raz po raz rozbrzmiewają słowa o brakujących dwóch palcach.
Rozdział 8
Woń potu tkwi w ścianach, a po sali roznosi się odgłos pięści uderzających w tarcze treningowe. Jęki wywołane wysiłkiem mieszają się muzyką płynącą z głośników. Hedda nie jest wielbicielką gangsta rapu. Uważa go za seksistowskie gówno i uważa, że nadaje aurę romantyzmu brutalnej przemocy i przestępczości.
Kiedy przechodzi obok ringu, Amir posyła jej kwaśne spojrzenie. Do ciężkiej cholery, myśli patrząc na niego. Mógłby odpuścić. Przecież, kurde, przeprosiłam. Zachowuje się jak jakaś pieprzona primadonna. Pęknięty łuk brwiowy to nie powód do płaczu. Człowiek powinien się liczyć z takimi rzeczami, kiedy trenuje tajski boks. Powinien jej za to podziękować. Wbrew temu, co wszystkim opowiada, blizna wcale go nie oszpeciła. Wręcz przeciwnie, wygląda przez to interesująco, a nie jak jakiś włoski piłkarz z żelem we włosach.
Kiwa głową Kajanowi, gdy ten przechodzi obok i z podziwem mierzy wzrokiem jej ciało. Hedda nie ma ani grama tłuszczu. Tylko mięśnie twarde jak kamień, i taką determinację, że trudno ją pokonać. Amir został przez nią kiedyś znokautowany i potem nie odzywał się do niej przez kilka miesięcy. Hedda się uśmiecha i zerka na niego. No oczywiście. Że też wcześniej o tym nie pomyślała. To właśnie najbardziej go boli – że dostał lanie od dziewczyny.
Ponieważ kopnęła go wtedy w głowę, wykluczono ją na miesiąc z treningów, ale teraz wróciła. W pierwszej chwili miała zamiar olać to wszystko i pójść do innego klubu. Trener stanął przed nią w błyszczącym czarnym dresie Adidasa i zaczął się pruć, że jeszcze jedno przewinienie, choćby drobne, i ją wywali. Prawie odpowiedziała, że może wziąć ten swój pieprzony klub i wsadzić go sobie w dupę. Powstrzymała się jednak, pokiwała głową i odpowiedziała, że o tym pomyśli.
Nie chce trenować nigdzie indziej. To jej klub. Jej pot wsiąknięty w rękawice, jej odbijające się od ścian jęki, jej krew, z której osuszano maty. Nie poddała się, została w tym samym miejscu. Coś takiego nie zdarzyło jej się nigdy wcześniej. Uśmiecha się. Czy to znaczy, że dorasta?
Przeciąga się, chwyta klamkę, ciągnie do siebie drzwi szatni i wchodzi. Przebieralnia dziewczyn mieści tylko dziesięć szafek. Pięć z każdej strony. Jedna ma zepsute drzwiczki wiszące na zawiasie.
Hedda wrzuca torbę do szafki, siada na ławce i zdejmuje buty. Czuje chłód posadzki na bosych stopach, słyszy dobiegające z umywalni kapanie wody z prysznica. Zaledwie pół roku wcześniej nie zastanawiała się nad tym, jak bardzo obskurne jest to miejsce. Czarna pleśń włażąca na ściany, zepsuta kotara prysznicowa, blokująca się na nielicznych kółkach, które są jeszcze w całości. Odklejająca się wykładzina i pęknięta szyba, przez którą widać dziedziniec. Odkąd jednak wprowadziła się do Mony i dostała własną wykafelkowaną łazienkę wielkości całej tej przebieralni, z podgrzewaną podłogą i grubymi ręcznikami frotte, wiele się zmieniło i zaczęła inaczej patrzeć na świat.
Z zamyślenia wyrywa ją szarpnięcie za klamkę po drugiej stronie. Hedda marszczy brwi. Zwykle nikt tu nie przychodzi. Nie trenuje tu wiele dziewczyn, a o tej porze są najczęściej tylko ona i Kajan. Wpatrzona w drzwi obserwuje w napięciu, jak się otwierają.
Rozdział 9
Anton stoi na samym krańcu betonowej platformy, odwrócony w kierunku rzeki Göta älv. W błyszczącej tafli migoczą promienie słońca, a tańczące prądy tworzą na ciemnej powierzchni nieskończone kombinacje wzorów. Słychać szum wody, a co jakiś czas dobiegają do niego okrzyki kolegów. Odwraca głowę i dostrzega idącą ku niemu Bodil.
– No i jak to widzisz? – pyta, kiedy staje obok. Czuć od niej oborą, olejem silnikowym i snusem. Wkłada dłonie do kieszeni dżinsów, tak że kciuki wystają na zewnątrz. Jej ostrzyżone domową metodą włosy sterczą na zimnym wietrze. Bodil nie ma czapki ani rękawiczek. Poza tym kurtka sięga jej jedynie do talii i nie wygląda na zbyt ciepłą.
– Nie marzniesz? – pyta Anton, obejmuje Bodil ramieniem i przyciąga do siebie. – Chcesz pożyczyć rękawiczki?
– E tam, do diabła – mówi Bodil i wzrusza ramionami. – W końcu jest się tym wikingiem.
Anton się uśmiecha i kiwa głową. Bez względu na to, jak bardzo marzłaby Bodil, nigdy by się do tego nie przyznała. Nie należy do osób, które narzekają. Pewnego razu przyszła do pracy z prawie czterdziestostopniową gorączką. Zawiózł ją wtedy do jej małego gospodarstwa w Lilleskog i mimo protestów opatulił kołdrą w łóżku. Dwie minuty później spała głębokim snem. Patrzył na nią przez chwilę. Miała rozpalone policzki i skuliła się pod kołdrą w kłębek. Wydawała się krucha i obudziła w nim instynkt opiekuńczy. Czuwał przy niej przez całą noc i od tamtego czasu łączy ich szczególna więź.
Bodil wyślizguje się z jego ramion i poprawia okulary, których prawy zausznik nadal jest sklejony srebrną taśmą. Uważa srebrną taśmę za dar od Boga, używa jej do wszystkiego – naprawiania okularów, sklejania mebli i mocowania obluzowanego lusterka wstecznego w samochodzie. Widział nawet, jak kiedyś naprawiała nią buty. Oczywiście, też uważa, że to praktyczne, ale na pewno nie ładne.
– Wiedziałeś, że Göta älv transportuje stąd do Göteborga większe masy wody niż jakakolwiek inna szwedzka rzeka?
– Tak – potwierdza Anton. – To ogromne ilości wody.
– Nie sądzę, by to był przypadek, że sprawca wyrzucił worki akurat w tym miejscu – mówi Bodil i odwraca się do niego. – Pewnie sądził, że prąd je zabierze, a potem rzekę skuje lód i zwłok nie da się odnaleźć aż do następnego roku. A jego już od dawna tu nie będzie.
– Chyba masz rację – odpowiada Anton. – Pewnie się nie spodziewał, że podwodne prądy będą na tyle silne, by wyrzucić worki z powrotem na brzeg. Starannie wybrał to miejsce. Jest odosobnione i niewielu ludzi przychodzi tu w ciemny i zimny grudniowy wieczór. Poza tym nie znajdziemy wielu jego śladów. Są dobrze ukryte pod śniegiem, który spadł od tamtego czasu.
– Tak. Co za gówno, że akurat teraz zaczął padać. Cokolwiek zrobimy, dupa zawsze będzie z tyłu.
Anton odwraca się do niej.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Albo spadnie więcej śniegu, albo ten, który jest, się roztopi. Tak czy inaczej, nie będziemy w stanie nic znaleźć.
Anton przytakuje. Docierają do niego podekscytowane głosy. Odwraca się i widzi idących w ich stronę dwóch techników. Niosą czarny worek, który wygląda na ciężki. Ostrożnie kładą go na plandece rozłożonej na ziemi. Anton zerka na Bodil i podchodzą bliżej.
Znalezisko wydaje się identyczne jak pierwsze. Czarny worek nałożony na drugi, dobrze zamknięty trzema opaskami zaciskowymi. My staje obok niego. Ma w ręce nóż. Waha się przez chwilę, aż w końcu wykonuje szybkie cięcie w czarnej folii, nachyla się i zagląda do środka. Przez chwilę stoi w milczeniu, a potem odwraca się do nich.
– Tułów – oznajmia, z powrotem spuszcza wzrok na zawartość worka, marszczy nos i ostrożnie rozszerza otwór nożem. – I wygląda na to, że pod nim, na dnie worka, leżą wnętrzności. – A potem dodaje: – Mężczyzny.
Anton chce powiedzieć, że już to wiedzą, ale zmienia zamiar. W workach leżą części ciała, ale dlaczego miałyby należeć do tej samej osoby? Worków jest kilka i zanim skończą przeszukiwanie, może się okazać, że w czarnych rwących wodach spoczywa więcej niż jeden człowiek.
Rozdział 10
– Buziaczek? – mówi zdziwiona Hedda, wstaje i patrzy w oczy kobiecie stojącej w drzwiach. Ta się uśmiecha, a jej skośne czarne oczy są prawie całkiem ukryte za ciężkimi sztucznymi rzęsami. Nie żeby miało to jakieś znaczenie. I tak z jej oczu nigdy nie daje się nic wyczytać.
Stukot metalowych obcasów staje się przytłumiony, gdy Buziaczek robi kilka kroków po wykładzinie w przebieralni.
– Cześć, Heddo – mówi. – Dawno się nie widziałyśmy.
Buty kończą się wysoko na udach i zostawiają pasek złotawej gołej skóry, po którym zaczyna się czarna spódniczka. Hedda myśli, że kobiecie musi być zimno, a po chwili w duchu wywraca oczami. Od kiedy myśli tak praktycznie? Przecież jeszcze niedawno sama chodziła w takich strojach. Poza tym stoi przed nią Buziaczek. Kobieta, której ciało doświadczyło tyle bólu i przemocy, że nie obchodzi jej, czy marznie w pipkę.
– Tak, naprawdę dawno! – odpowiada, podchodzi do Buziaczka i ją przytula. Przez grubą, o numer za dużą futrzaną kurtkę czuje twarde, kościste ciało. Jej perfumy mają szczególny zapach. Buziaczek twierdzi, że to chiński afrodyzjak. Nie pachną źle, ale z całą pewnością nie jest to też przyjemna woń. Po prostu… dziwna. Trochę cierpka, z nutą ostrości. W każdym razie nie jest to coś, co mogłoby podekscytować.
Odstępuje od Buziaczka, która nie odwzajemnia uścisku.
– Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – pyta.
Buziaczek wzrusza ramionami i wodzi wzrokiem po przebieralni.
– Już widzę, jak rezygnujesz z treningów.
– Racja.
Hedda ma mieszane uczucia, kiedy widzi Buziaczka. Przychodząc tu, Buziaczek przynosi ze sobą część dawnego życia Heddy, z którym ta nie chce mieć już nic wspólnego. A poza tym nie wie, dlaczego dziewczyna ją odnalazła. Buziaczek nie należy do osób, które przychodzą się tylko przywitać. Kryje się za tym coś innego.
– Zamierzasz zacząć trenować czy co? – pyta.
Buziaczek wybucha śmiechem, ukazując rząd kredowo białych zębów. Żaden z nich nie jest naturalny, bo większość została wybita.
– Niby po co? I tak nikt mnie nie pokona.
Hedda się uśmiecha. Buziaczek może mieć rację. Widziała ją podczas bójki. Widziała też niemal pożądliwe szaleństwo, które miała w oczach. Jakby dręczenie innych sprawiało jej przyjemność. Ma nie więcej niż półtora metra wzrostu i waży niecałe czterdzieści kilogramów, ale walczy bez żadnych zahamowań i nie przestrzega zasad. Poza tym, jak się wydaje, nie czuje bólu.
– No to czego chcesz? – pyta Hedda, odwraca się, podnosi rękawice bokserskie i je wkłada.
Buziaczek uśmiecha się, omiata wzrokiem rękawice, a potem podnosi wzrok.
– Czujesz się teraz dobrze?
Hedda przytakuje i nieruchomieje. Patrzy na ciało widoczne spod rozpiętej kurtki. Wydaje się chudsze i drobniejsze niż kiedykolwiek. Przypomina sobie, jak znalazła ją na podłodze przebieralni klubu ze striptizem. Leżała tam w stosie boa, staników z lakierowanej skóry i szpilek i miała bad trip. Żadna z pozostałych striptizerek nie zauważyła, że Buziaczek nie wie, co się dzieje wokół, i dopiero Hedda wezwała pomoc.
Razem zaciągnęły ją pod prysznic. Drobne ciało było zupełnie bezwładne. Buziaczek zrobiła się zimna i miały wrażenie, że przenoszą martwy kawał krwawego mięsa. Posadziły ją pod prysznicem i spłukały z niej do odpływu gówno i rzygowiny. Ulokowały ją w taksówce, podały kierowcy adres i wróciły do pracy.
– Czego właściwie od ciebie chce ta cała Schiller? – pyta nagle Buziaczek.
Hedda opuszcza ręce, przekrzywia głowę i mruży oczy. Nie podoba jej się kierunek, w którym zmierza ta rozmowa.
– Wyobraź sobie, że Mona jest zajebista, naprawdę w porządku.
– Ach tak? – Buziaczek wkłada ręce do kieszeni dużej futrzanej kurtki i wlepia wzrok w Heddę. – Wiesz, że ludzie gadają, nie?
– Gadają? – Hedda marszczy czoło. – Co to ma, kuźwa, znaczyć?
Buziaczek wzrusza ramionami.
– Sama wiesz.
– Nie, nie wiem.
– A w dupie z tym – mówi Buziaczek, a po chwili przerwy dodaje: – Poza tym jej syn był w klubie.
– Jej syn? – Hedda kręci głową, nie rozumiejąc.
– Tak. Will.
– Okej. Dlaczego ma mnie obchodzić, że bywa w klubach ze striptizem?
– Pytał o Belindę, a ona zwykle tego nie lubi.
Hedda kładzie dłoń na szafce. Co ten William wyrabia? Powinien wiedzieć, że od Belindy Bauer lepiej się trzymać z daleka, myśli i z trzaskiem zamyka szafkę.
– Czyli przyszłaś tu porozmawiać o Willu?
Buziaczek robi krok do tyłu i chwieje się na nogach, gdy jeden z obcasów utyka w chodniku. Przyciąga stopę do siebie i staje pewniej, na szeroko rozstawionych nogach.
– Nie. Nie przyszłam z jego powodu. Mam go w dupie. Przyszłam zadać ci jedno pytanie.
– Jakie?
– Belinda chciałaby wiedzieć…
– Stop! – Hedda unosi rękę. Czyli to dlatego Buziaczek do niej przyszła. Przysłała ją Belinda. – Nie wrócę do klubu. Nie ma na to szans. Skończyłam z tańcem i ona musi to zrozumieć.
– Ale…
– Nie – odpowiada Hedda, chwyta ręcznik i zakłada go na szyję. Zostawia Buziaczka za sobą i wychodzi na korytarz. Trener czeka na nią, trzymając rękawice. Hedda kątem oka widzi, jak Buziaczek idzie na wysokich obcasach korytarzem. Sama robi kilka podskoków w miejscu, a potem biegnie do trenera, by pozbyć się skumulowanej złości i tym samym uciszyć tęsknotę.
Rozdział 11
Ciała w sali konferencyjnej komisariatu w Trollhättan wręcz parują. Wszyscy powiesili grube kurtki na oparciach krzeseł i mają czerwone policzki, bo weszli do ciepłego pomieszczenia po kilku godzinach na mrozie. Na stole leżą trzy pudełka z pokrojoną pizzą. Anton staje za plecami Bodil, nachyla się nad nią i sięga po kawałek vesuvio. Bierze duży kęs, wraca na swoje miejsce i siada. Kiszki grają mu marsza, więc jest zadowolony, że w drodze powrotnej kupił coś do zjedzenia.
Wkłada do ust ciągliwą krawędź kawałka pizzy, a w tym samym czasie do pokoju wchodzi komisarz Petra Tallberg. Słychać stukot jej obcasów, gdy idzie wzdłuż stołu. Siada przy jego krótkim boku, poprawia okulary, zerka na komórkę i zwraca się do My:
– Możesz zacząć?
My kiwa głową i wyciera usta serwetką. Zaczyna mówić, a w tym samym czasie Anton obserwuje Petrę. Mogła przynajmniej im podziękować, że przyszli w niedzielę. Jasne, to ich praca i nieraz jej czas jest nielimitowany, ale jako szefowa powinna okazywać pracownikom szacunek. Nie jest to jednak silna strona Petry.
– Znalezione szczątki należą do jednej osoby – oznajmia My, a Anton przenosi uwagę na nią. – To mężczyzna, szacowałabym jego wiek na czterdzieści–pięćdziesiąt lat. Został poćwiartowany, a części ciała umieszczono w pięciu foliowych workach, później wyrzuconych do rzeki. Głowy w dalszym ciągu brakuje. Wydaje nam się, że ciało wyrzucono wczesnym rankiem, ale lekarz sądowy jeszcze tego nie potwierdził.
Petra przytakuje i wodzi wzrokiem po sali.
– Coś jeszcze?
– Tak – odpowiada Anton. – Znaleźliśmy też torbę.
– Aha – mówi Petra i nachyla się nad stołem. – Jakiego rodzaju?
– W tym właśnie sęk. Nie taką, którą tak po prostu się wyrzuca, tylko torbę podróżną Hermès.
– Pustą?
– Nie, w środku były ubrania. Męskie, dobrej jakości i drogich marek. Mogły należeć do ofiary. Niestety, nie znaleźliśmy żadnych rzeczy osobistych, które pozwoliłyby na zidentyfikowanie właściciela, ani żadnej elektroniki, telefonu komórkowego, komputera czy tabletu.
– Czyli torbę wyrzucono o tej samej porze co ciało?
– Tak, na to wygląda – potwierdza Anton i kontynuuje: – W okolicy znaleźliśmy też części materaca. Chcesz o tym opowiedzieć? – pyta, zwracając się do My.
– To materac z gumy piankowej, który został pocięty na cztery części. Znaleźliśmy wszystkie. Jest obleczony w zwykły materiał w paski, na którym odkryliśmy plamy krwi.
– Czy zakładamy, że doszło na nim do zabójstwa i poćwiartowania zwłok?
– Może do zabójstwa, ale nie do poćwiartowania. W takim wypadku krwi byłoby znacznie więcej.
– Znaleźliśmy też pusty worek – mówi Bodil i wyciąga z kieszeni pudełeczko snusa. Po pokoju roznosi się ostry zapach, gdy otwiera wieko, wkłada palce do środka i zaczyna formować porcję do zażycia. Anton z czasem polubił ten tak mocno związany z koleżanką zapach. Spuszcza wzrok na jej palce, z wprawą formujące kulkę. Sam próbował, gdy miał piętnaście lat, ale uznał, że to nie dla niego. Zrobiło mu się niedobrze i wypluł czarną breję do kosza na śmieci. Smak utrzymywał się długo, nie pomogło wypłukanie ust i umycie zębów.
– Pusty worek nie był związany opaską zaciskową. Nadal brakuje głowy, więc może znajdowała się w nim.
Petra stuka długopisem w stół.
– Zawsze ta brakująca głowa przy zabójstwach połączonych z ćwiartowaniem.
– Nie zawsze, ale często – potakuje My. – Nie bez powodu. Zawieźliśmy wszystkie szczątki do zakładu medycyny sądowej w Göteborgu, ale pewnie będzie potrzebna głowa, by móc go zidentyfikować.
– Naprawdę by się przydała – dodaje Anton. – Jak mówiłem, w torbie nie było żadnych rzeczy osobistych, dzięki którym można by go zidentyfikować na pierwszy rzut oka, na przykład dokumentów czy biżuterii. Koniuszki palców zostały starannie usunięte, jakby zamoczono je w kwasie. Miejmy nadzieję, że mimo wszystko uda się zdjąć przydatne odciski palców z torby albo jego rzeczy.
– To znaczy, o ile figuruje w jakimś rejestrze – dopowiada Bodil.
– Tak – potwierdza Anton. – Wiemy tylko, że brakuje mu serdecznego i małego palca prawej dłoni. Nie zostały usunięte przy ćwiartowaniu, do amputacji doszło kilka lat wcześniej. Może w wyniku wypadku? Możemy tylko spekulować i oczywiście próbować go namierzyć.
Petra kiwa głową.
– Przynajmniej mielibyśmy na czym się oprzeć – mówi i zerka na komórkę. – Zabezpieczyliśmy miejsce znalezienia zwłok?
– Tak – odpowiada Anton i wzdycha zmęczony. Człowiek, z którym mają do czynienia, nie jest głupi. Wie, jak postępować w tego typu sytuacji. Anton przeciąga się i głośniej dodaje: – Na miejscu są funkcjonariusze, którzy pilnują, by nie dostał się tam nikt nieuprawniony. Jutro rano wrócimy do poszukiwań z udziałem płetwonurków.
Rozdział 12
Mona zwraca twarz ku czarnemu grudniowemu niebu i wdycha mroźne wieczorne powietrze. Roziskrzone gwiazdy nad zielonym miedzianym dachem willi Björkås zapowiadają jasny i piękny poranek, a w morzu ciał niebieskich można rozpoznać Małą i Wielką Niedźwiedzicę.
Słychać skrzypienie śniegu, gdy Mona stawia kroki na drewnianym moście. W połowie drogi przystaje. Kładzie dłonie na poręczy i czuje chłód przenikający przez skórzane rękawiczki. Śledzi wzrokiem spadającą gwiazdę aż do momentu, gdy meteoryt wpada w atmosferę ziemską, zamienia się w proch i znika. Wtedy Mona opuszcza głowę. Czy powinna sobie pomyśleć życzenie? Ale czego mogłaby chcieć? Przecież ma wszystko. Zamyka oczy i czuje lodowaty chłód na policzkach. Ma wszystko, ale wie, że w krótkim czasie może jej to zostać odebrane.
Wkłada ręce do kieszeni i się odwraca.
– Chodź, Coco! – krzyczy. – Wchodzimy już.
Mała suczka odwraca głowę i patrzy na Monę, jakby się zastanawiała nad jej słowami. Odpowiada szczeknięciem i biegnie w jej kierunku. Z powiewającymi uszami i różowym językiem wystającym z pyska po jednej stronie. Mona się uśmiecha. Wie, jakie ma życzenie. By wszystko było nadal tak, jak do tej pory. Rodzina, przyjaciele, pies i dom. Nie jest idealnie, ale wszystko na dobrej drodze.
Ma liczne grono znajomych. Większość to przyjaciółki z dawnych czasów. Czuje, jak bardzo za nimi tęskniła przez lata nieobecności.
Nie może się doczekać ich wspólnego wieczoru w przyszłym tygodniu. Przygotuje znakomite bouillabaisse, napiją się do niej dobrego młodego beaujolais, będą się chichrać i gadać jedna przez drugą aż do wczesnych godzin porannych, tak jak to miały w zwyczaju.
Nie miała pewności, jak ją przyjmą, gdy wróci. Okazało się jednak, że jej obawy były płonne. W krótkim czasie wszystko wróciło do normy. No, może nie wszystko.
Wchodzi po schodach i otwiera drzwi domu, przepuszcza Coco i wchodzi za nią. Siada na krześle w przedpokoju i zdejmuje buty.
Poza tym ma chłopaka. Wstaje i uśmiecha się na samą myśl, niepewna, czy naprawdę może nazywać Charlesa swoim chłopakiem. W końcu oboje mają pięćdziesiąt sześć lat. Ale jak inaczej? Przecież nie może mówić o nim „narzeczony”, jak zrobiła to Anki. Uśmiecha się krzywo. To by nie było właściwe, mimo że lubi go na tyle, że można mówić o zakochaniu. Z tych spokojnych, które się wzmagają, a nie tych, które nie dają spokoju. Jest jednak ostrożna. Jak przystało na kobietę po przejściach.
Największym plusem powrotu do domu jest to, że więź z Antonem i Williamem powoli się wzmacnia. Mona bardzo żałuje, że wcześniej nie utrzymywali kontaktu. Jednocześnie wie, że powinna się cieszyć. Widuje ich częściej niż większość rodziców, którzy mają dorosłe dzieci, ma dobry kontakt z żoną Antona, Gabbi, i bardzo ją lubi.
Wchodzi do salonu. W kominku nadal pali się ogień. Jest jej gorąco w policzki, kiedy siada w fotelu i unosi kieliszek wina, który przed wyjściem zostawiła na stole. Zbliża go do ust, pozwala, by przyjemny czerwony płyn rozlał się na języku, a potem przełyka i opiera głowę o zagłówek.
Przykłada dłoń do czoła. Jest zmęczona. To był długi dzień, ślady butów za oknem nie dawały jej spokoju. Do czasu, aż znalazła wytłumaczenie. Willa Björkås przez wiele lat stała pusta. Kiedy Mona wykupiła ją od gminy i odnowiła, ludzie we wsi zaczęli mówić, jak ładnie wszystko urządziła, więc zagląda tu wielu ciekawskich. Dotrzymała obietnicy w kwestii rozległego parku otaczającego dom i udostępniła go dla wszystkich. Park jest oddzielony od jej ogrodu zaledwie marnym płotem, więc najbardziej ciekawscy podkradają się aż do okna i zaglądają do domu. Najwyraźniej częściej, niż sądziła, a tym razem zwróciła na to uwagę, bo spadł śnieg.
Ale to nie ślady butów najbardziej ją niepokoją, tylko to, co znaleziono w okolicach starej kopalni. Prostuje głowę i wypija trochę wina. Coco, która położyła się obok niej na podłodze, ociężale podnosi głowę, patrzy na nią, ale zaraz się odwraca i znowu zasypia.
Mona kręci kieliszkiem, trzymając go za nóżkę. Śledziła aktualności w internecie minuta po minucie i wie, że liczba znalezionych worków doszła już do pięciu. Teren został ogrodzony i dopóki policja pracuje nad zabezpieczeniem śladów, nikt nie może tam wejść.
Rozmawiała z Charlesem i Williamem. Obaj byli opanowani i nie mieli do powiedzenia nic prócz tego, że to William znalazł pierwszy worek. Uzyskała jednak potwierdzenie informacji, że dłoni brakowało dwóch palców.
Podnosi głowę i patrzy w czarne okno. Na tle ciemnego szkła odbija się biały owal przypominający księżyc w pełni – wygląda to tak, jakby jej głowa swobodnie szybowała w powietrzu. Mona kilkakrotnie tego dnia sięgała po komórkę, żeby zadzwonić do Antona, ale za każdym razem ją odkładała. Postanowiła, że będzie się trzymać z dala od tego śledztwa. Anton powinien prowadzić je sam, bez jej udziału. To, że dłoni brakuje dwóch palców, nie musi mieć żadnego znaczenia.
Rozdział 13
Biały dom na wzniesieniu wyciąga się ku rozgwieżdżonemu niebu. Jest piękny i dostojny, gdy tak spogląda na stawy, stojąc samotnie na uboczu. Światło gwiazd i świec w świecznikach ustawionych w oknach przesuwa się po białej ziemi i dociera aż do lasu.Noc jest cicha, ale jeśli nadstawi się uszu, można usłyszeć delikatne dźwięki muzyki dobiegające z domu.
W środku jest ciepło, czuć zapach cynamonu i mandarynek. Idąc ciemnym korytarzem, mija się rozmaite drzwi i pokoje, a kręte schody prowadzą na skąpane w mroku piętro. W dużym salonie jest kominek z trzaskającym ogniem, który rzuca drżące światło na zdjęcia w srebrnych ramach. Pompatyczne meble obciążają podłogę, której drewno pochodzi z okolicznych lasów – mruczy cicho za każdym razem, kiedy się po niej przechodzi.
Czuję lodowaty wiatr wiejący w lesie i słyszę szepty koron drzew. Dostrzegam twój cień i czuję twoją obecność.
A czy ty czujesz moją?
Rozdział14
Po zimnej nocy na czarnych wodach jeziora Wener rozgościł się lód. Wokół nagich gałęzi klonu czerwonego fruwają głodne małe ptaszki, próbując dostać się do kuli tłuszczowej z oleju kokosowego, rzepakowego i różnych ziaren. Na krawędzi małego domku dla ptaków, zbudowanego tak, by był kopią ich domu, siedzi gil, przymierzając się do śniadania. Wyciąga metalicznie czarną głowę i nadyma czerwoną pierś przy żółto-czarnej bogatce, jakby chciał zawiadomić, że jest znacznie piękniejszy.
Anton jednak nie widzi tego wszystkiego, gdy siedzi w ciepłej kuchni, z gazetą otwartą na stole i dłonią zaciśniętą na filiżance stygnącej kawy. Myślami jest gdzie indziej. Para ciemnych oczu w kształcie migdałów, uśmiechnięte usta i mały dołek w policzku sprawiają, że tli się w nim ogień. Widzi ją, jak się porusza, obserwuje małe stopy w butach na wysokim obcasie, sterczące piersi, płaski i twardy brzuch i krągłość pośladków. No i słyszy ten śmiech. Niski i schrypnięty, który zdaje się pochodzić nie wiadomo skąd i nie pozostawia nikogo obojętnym.
Powoli zamyka oczy i nagle słyszy trzask otwieranych drzwi do mieszkania. Zrywa się z krzesła, o mało nie przewracając filiżanki zimnej kawy.
– Brr, ale tu ziąb! – słyszy krzyk Gabbi i zdziwiony patrzy w kierunku, z którego dobiegają jej kroki, kiedy żona idzie w stronę chodnika w przedpokoju. Gabbi jest w domu? Anton patrzy na zegar na piekarniku i widzi, że jest za piętnaście ósma. Dlaczego jej nie słyszał? Powinien był usłyszeć samochód, a także wkładanie klucza w zamek i przekręcanie go.
Wsuwa krzesło i rusza do przedpokoju z energią, jaką mogą wzbudzić tylko wyrzuty sumienia.
– Cześć, kochanie! – woła, gdy tylko Gabbi ukazuje się w drzwiach. Zatrzymuje się i na nią patrzy. Wciąż jest ubrana w sięgający jej do kolan puchowy płaszcz, opiera głowę o futrynę drzwi. Pod dużymi niebieskimi oczami ma głębokie cienie świadczące o zmęczeniu. Twarz zasłania jej kilka kosmyków włosów, które uwolniły się z koka.
Anton podchodzi i pomaga jej zdjąć płaszcz, a kiedy się pochyla, żeby pocałować ją w usta, czuje słabą woń potu i środka do dezynfekcji. Gabbi nigdy nie perfumuje się do pracy, a woń potu z całą pewnością jest wynikiem męczącej nocy.
– Jak było w pracy? – pyta Anton, wieszając jej płaszcz.
– Oj, niedobrze – odpowiada Gabbi i kręci głową. – Ciężko. Wypadek samochodowy na moście Stallbacka, z ofiarą śmiertelną. Młody chłopak przebił się przez barierę drogową tuż przed Flygfältsvägen. Samochód przekoziołkował, uderzył o latarnię i wylądował na boku. Oprócz chłopaka w samochodzie był kolega, a z tyłu siedziały jego siedemnastoletnia dziewczyna i jej koleżanka – opowiada Gabbi, a jej oczy wypełniają się łzami. – Wszyscy dali radę się wydostać, oprócz koleżanki, która utknęła. Odniosła tak poważne obrażenia, że kiedy wreszcie do nas trafiła, nie byliśmy w stanie jej uratować.
Gabbi przesuwa ręką po czole, chwyta kosmyk i zakłada go sobie za ucho.
– To takie głupie i niepotrzebne – kontynuuje. – Chciał się przekonać, jak szybki jest jego samochód. Wcześniej tego samego wieczoru kilka osób widziało, jak pędzi na złamanie karku. Gdyby tylko udało się go zatrzymać wcześniej, życie tych młodych ludzi nie zostałoby zniszczone.
– Wejdź. Siadaj! – mówi Anton, bierze ją pod rękę, prowadzi do stołu i sadza na krześle. – Zrobię ci kawy.
Gabbi kręci głową i opiera się dłońmi o blat.
– Nie. Nie mam ochoty na kawę. Jestem skonana. Pójdę się położyć. Muszę się przespać.
Anton nieruchomieje, kiwa głową. Czuje ulgę, że nie musi z nią rozmawiać akurat teraz. Gabbi zwykle potrafi go czytać jak otwartą księgę. Gdyby nie ta śmierć, od razu coś by zauważyła, a gdyby mogła spędzić z nim jeszcze kilka minut, odkryłaby, że myśli o czymś, o czym nie powinien.
– A właśnie… – zaczyna Gabbi, przekrzywia głowę i patrzy mu w oczy.
Anton cofa się o krok. Czuje, że zaczynają mu płonąć policzki. Odwraca głowę.
– Chciałbym, abyśmy dziś wieczorem zjedli razem kolację. Musimy o czymś porozmawiać.
Anton znowu się odwraca. W oczach Gabbi dostrzega coś, czego przedtem tam nie było.
– O czymś ważnym.
– O czym? – pyta ostrożnie Anton.
Gabbi kręci głową i posyła mu zmęczony uśmiech.
– Pogadamy wieczorem.
Rozdział 15
Mona mocniej otula się szlafrokiem, ściska pasek w talii i bierze do ręki filiżankę cappuccino. Widzi, że Hedda przyniosła do domu poranną gazetę i położyła na stole. Wkłada ją sobie pod pachę i ściska. Papier jest wciąż zimny. Chłód przenika przez materiał, aż przeszywa ją dreszcz.
Idzie w kierunku sypialni. Bose stopy stąpają bezgłośnie po gładkiej drewnianej podłodze, skrzypiącej lekko pod wpływem jej kroków. Czuje się zmarznięta i zmęczona. Mimo to nie mogła znowu zasnąć po tym, jak Hedda ją obudziła, zamykając za sobą główne drzwi.
Staje przy jednym z dużych okien w salonie, podchodzi krok bliżej i czuje chłód przenikający przez szybę. Unosi do ust filiżankę i popija kawę, wyglądając przez okno. Mróz pokrywa krajobraz niczym zwiewna woalka i maluje go na pastelowe barwy jak akwarelą. Korony drzew powiewają na wietrze i zrzucają z siebie cienką zasłonę śniegu. Szarobrązowy zając kica od strony lasu, pozostawiając za sobą ślady na ośnieżonym trawniku. Mona znów zaczyna myśleć o śladach butów, które widziała poprzedniego dnia. Nie widać ich już pod świeżym śniegiem i pamięć o nich blaknie.
Odwraca się i idzie do sypialni. Stawia filiżankę kawy na nocnym stoliku, siada na łóżku i opuszcza wzrok na dłonie. Dziesięć palców z jaskrawoczerwonymi paznokciami.
Ile może być ludzi pozbawionych dwóch palców? Najwyraźniej mnóstwo, tłumaczy sobie, podkurcza nogi i przykrywa je grubą kołdrą. Wcale nie musieli znaleźć akurat jego. Właściwie to nie jest nawet prawdopodobne, skąd by się tu wziął?
Wsuwa poduszki pod plecy. Bierze do ręki leżącą na szczycie stosu gazetę – pierwsza strona jest pełna zdjęć z miejsca odnalezienia zwłok w ruinach starej fabryki. Opustoszały teren jest odgrodzony niebiesko-białą taśmą, a w tle widać lodowate prądy zimowej rzeki i ciemne sylwetki policjantów na tle jasnoszarego nieba.
Sięga znów po filiżankę, a kiedy unosi ją do ust i zaczyna pić, spienione mleko łączy się z gorącą kawą. Zlizuje pianę z górnej wargi i odstawia filiżankę. Po raz kolejny Charles znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Nic dziwnego, że tam był albo że spędza czas w górach i natyka się na różne rzeczy. To konsekwencja pracy leśniczego. Odkąd jednak pojawiła się w jego życiu, wszystko się pogorszyło. Czyżby przynosiła pecha? Czy byłoby dla niego lepiej, gdyby nigdy jej nie poznał?
Układa się wygodnie na łóżku i czuje pod głową twarde wypełnienie poduszki. Charles jest taki dobry. I tak inny od Alexandra. Mona marszczy czoło. Nie powinna o nim myśleć. Może istnieje powód, dla którego ci dwaj nie mają ze sobą nic wspólnego. Wybrała mężczyznę tak różnego od Alexandra, jak to tylko możliwe. Nie chce, by cokolwiek przypominało jej o byłym mężu. Pragnie tylko zapomnieć o nim i o wszystkim, co się z nim wiązało, ale to nie takie proste. Alexander jest jak znamię wypalone na jej korze mózgowej.
Po raz pierwszy zobaczyła Alexandra w sali sądowej. Nie robił wokół siebie szumu i w żaden sposób się nie wyróżniał. Wręcz przeciwnie. Siedział z tyłu, cicho i spokojnie, słuchając zeznań, prokuratora i obrońcy. W pewnym momencie ich spojrzenia się spotkały, ale szybko odwróciła wzrok, żeby skoncentrować się na trwającym procesie.
Był to proces kobiety, która utraciła prawo do sprawowania opieki nad dziećmi i utrzymywania z nimi kontaktu. Kiedy zapadł wyrok, zaczęła zachowywać się agresywnie i grozić, że zabije Monę i byłego męża. Już wcześniej dawała dowody wybuchowego temperamentu i oskarżano ją o groźby karalne, więc Mona wiedziała, że wyrok jest słuszny. Uznała, że dorastanie bez skłonnej do przemocy matki będzie korzystniejsze dla dzieci. Mimo to mocno przeżywała tę sprawę i kiedy szła po schodach do wyjścia, pogrążyła się w rozmyślaniach nad losem tej małej rodziny. Na środku schodów stał jakiś mężczyzna i zawiązywał buty. Chciała go ominąć, ale w tym samym czasie podniósł się i przez przypadek ją potrącił. Kiedy zrobił krok do tyłu i zaczął przepraszać, rozpoznała w nim człowieka, któremu spojrzała w oczy w sali sądowej.
Pomyślała, że to nie przypadek, i czekała na to, co się stanie. On jednak tylko się do niej uśmiechnął, skinął głową i powiedział:
– Jeszcze raz najmocniej przepraszam.
– Nic nie szkodzi – odparła.
– Na pewno?
– Tak, na pewno. – Poprawiła torebkę na ramieniu i ruszyli razem do wyjścia. Przytrzymał jej drzwi, pożegnał się i odszedł w kierunku placu, a ona szybkim krokiem poszła w drugą stronę, do samochodu, żeby wrócić do czekających w domu Petera i chłopców.
Wielokrotnie wracała myślami do tamtej chwili. Od ich spotkania na schodach do momentu, gdy każde poszło w swoją stronę, mogła minąć najwyżej minuta. W tym krótkim czasie udało mu się sprawić, że poczuła się zupełnie odprężona i spokojna. Myśli o procesie, ciężkiej sytuacji dzieci i śmiertelnym zagrożeniu zniknęły, a jej chód nabrał lekkości. W samochodzie włączyła Abbę, śpiewała na cały głos i zaśmiała się, kiedy minęła kobietę w śmiesznym kapeluszu. Droga do Vargön zleciała szybko.
Dopiero później zrozumiała, że to specjalna umiejętność Alexandra. Wzbudzał w ludziach zaufanie. Potem, kiedy już wpuścili go do swojego życia, było za późno.
Rozdział 16
Wydychane powietrze tworzy chmury. Anton drepcze w miejscu, żeby się rozgrzać. Jest jeszcze chłodniej niż ostatnio. Mimo to policyjni nurkowie są już w rzece, a ich czarne, obleczone w gumę głowy znikają w wodzie, zostawiając po sobie bąbelki powietrza na powierzchni. Poszukiwania odciętej głowy trwają, a plan zakłada, by rozpocząć poszukiwania najbliżej lądu, bo prawdopodobieństwo, że znajduje się właśnie tam, jest największe. Jeśli mimo wszystko jej nie znajdą, będą pracować w miejscu, gdzie są prądy, więc ryzyko dla nurków stanie się większe.
Anton zbliża się o krok i spogląda w dół. Nurkowie dostali się pod poszczerbioną pokrywę lodową. Ma wrażenie, że widzi ich ciemne sylwetki poruszające się w dole. Lubi pływać i nie ma absolutnie nic przeciwko zimowym kąpielom, ale na samą myśl, że miałby tam wejść, przechodzą go dreszcze. Prądy są silne, a woda musi być lodowata. Poza tym na dnie leżą śmieci z ostatnich stu lat.
– Pamiętam, że kilka lat temu szukaliśmy tu pistoletu – odzywa się Bodil, przerywając ciszę.
Anton patrzy na nią i kiwa głową. Tym razem jest ubrana w grubą parkę, ma też czapkę i rękawiczki, a na nogach solidne buty. Lekko się kołysze i językiem wpycha pod wargę porcję snusa.
– Wykrywacz metali nie ucichł nawet na sekundę – dodaje.
– Wyobrażam sobie. To może się sprawdza w nietkniętym jeziorze w północnej Szwecji, ale nie tutaj. Na takim starym terenie przemysłowym można się natknąć praktycznie na wszystko. Dawniej nikt się nie zastanawiał nad tym, co wyrzucał. Chlup do rzeki i tyle, tak jak do tej pory. Różne trujące substancje, baterie, może nawet stare maszyny? – Anton milknie i spogląda na rzekę. – Poza tym to miejsce było wyludnione przez wiele lat, więc najwyraźniej ludzie nie zaprzestali tego procederu.
– Chyba właśnie z tym mamy teraz do czynienia – odpowiada Bodil. – Ironia losu: Charles i Will myśleli, że zabierają worek śmieci.
– Tak – odpowiada Anton i wychyla się poza krawędź nabrzeża. Spróchniały pomost pod nimi zawalił się do połowy, a przez cienką warstwę śniegu pokrywającą chybotliwą platformę przebijają się zardzewiałe gwoździe. Anton cofa się o krok. Znów przemyka mu przez głowę, że w tym miejscu powinny być barierki ochronne. Co by było, gdyby wpadło tam dziecko? Nie miałoby szans na przeżycie. Notuje w pamięci, że coś należy z tym zrobić.
My dołącza do niego. Anton odwraca się w jej kierunku. Zauważa, że jej prawe oko zdaje się patrzeć na rzekę, a drugie na schody. Żeby nie błądzić wzrokiem, postanawia trzymać się tego skierowanego ku wodzie i pyta:
– Czy ci nurkowie w ogóle widzą cokolwiek tam, w dole?
– Wątpię – odpowiada My. Musi mówić głośno, żeby przekrzyczeć szum wody. Nasuwa czapkę na ciemne loki. – Wytyczyli na dnie korytarze z plastikowych łańcuchów i kierują się nimi przy nawigacji – wyjaśnia. – Szerokość tych korytarzy jest różna w zależności od tego, jaka jest widoczność. Powiedziałabym, że dziś są raczej wąskie.
– Pływają tymi torami?
– Nie, przy tak małej widoczności nurek trzyma jedną rękę na łańcuchu, a drugą bada teren przed sobą. Tak, jakbyś wstał w środku nocy, żeby się odlać, i szedł przed siebie, macając ściany – odzywa się Bodil.
Anton kiwa głową i czuje dreszcz, zarówno z zimna, jak i ze strachu. Znów spogląda w dół.